Troszkę się porozpadałam. Trochę połamałam. Mam kłopot z byciem. A jeszcze wczoraj tak się pozmieniały pewne rzeczy na moją niekorzyść, że było już ze mną naprawdę przedszpitalnie. Myśli mi się poskręcały, a psychika ratowała się chcąc udać się w niebyt. Trochę pomógł G. Pomogła też moja siostrzenica K. Bardzo pomogła. No i znajomi z Liv, którzy sprowadzili moje myśli w kierunku życia, nie będąc oczywiście świadomymi, że właśnie się rozpadam. Pomogło.
Za to jutro, mimo, że z konieczności, to jednak finalnie będę miała chyba fajny czas. Znów lecę do Liv. Wracam w czwartek. Znajomi organizują wieczór filmowy. Będziemy też coś pichcić. W środę jadę do koleżanki nad morze do New Brighton. Przedtem mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Dużo pracy.
Jeśli chcę jakoś spłacić swoje długi i móc się utrzymać, konieczny jest ten cały wysiłek. Jeśli do tej pory nie zwariowałam i nie znalazłam się w szpitalu, jest szansa, że może jeszcze tak trochę pociągnę.
Dzisiaj zabiegałam o podwyżkę w pracy. Poszłam do szefowej zarządu i powiedziałam, że zależy mi na większej pensji, i że firma ma możliwość otrzymania dofinansowania do mojego wynagrodzenia. Spytałam ją, czy jeśli zadzwonię na infolinię PFRON-u to czy zechce zamienić słowo z konsultantem. No i tak też się stało.
Przy moim schorzeniu tj, chorobie psychicznej, firma może otrzymać dofinansowanie w kwocie 1730 zł brutto. Chyba brutto. A. rozmawiała dość długo z konsultantką. Obiecała zająć się tym jutro. Jeśli uda się coś zdziałać w tej sprawia, to jestem już trochę uratowana. A. ma coś obliczyć, pozliczać i dopiero wtedy firma będzie mogła złożyć wniosek do PFRONu.
Moje dochody znacznie zmalały w ostatnim czasie. Nawet te moje dorywcze wyjazdy do Anglii, nie przynoszą już takiego pożytku. Z końcem kwietnia pojadę chyba po raz ostatni, aż do czasu, gdy pewne sprawy się wyjaśnią.
Za to ta moja stacjonarna praca jest bardzo obciążająca. Ostatnio próbowałam komuś o tym opowiedzieć, o tym, że już nie daję rady, a tu głos mi się załamał i zaczęłam płakać. Szkoda mi się siebie zrobiło. Nie powiedziałam już nic więcej. Stłumiłam zbliżający się wybuch płaczu.
Ciężko mi. Bardzo cierpię.
Gdy mam zle czasy (a miewam jak kazdy), mowie do siebie: "O nie, nie dam sie!" i ide sie wybiegac. No i angielski wyrecza. Bardzo.
OdpowiedzUsuńTo fajnie :) Zobaczymy jak ja sobie poradzę w obecnej sytuacji, choć martwię się, że granice mojej wytrzymałości psychicznej są już mocno nadwyrężone.
UsuńStworz sobie przytulna przestrzen, cos w rodzaju wewnetrznego ogrodka, w ktorym zawsze bedziesz mogla sie schronic, gdy na zewnatrz leje i wieje. Dla mnie taka przestrzenia jest angielski. Mialam (i wciaz mam) nadzieje, ze rowniez znajdziesz cos podobnego dla siebie. Eskapizm? Byc moze. Ale dziala. I ratuje :)
OdpowiedzUsuńKochana, ja tych przestrzeni od lat już sobie namnożyłam tyle i właśnie dzięki nim jeszcze się nie poddałam. Obecnie muszę zająć się rzeczami bardzo konkretnymi. Tylko poczucie bezpieczeństwa daje prawdziwe ukojenie. A żeby to poczucie bezpieczeństwa sobie zapewnić muszę po prostu działać. Jedyne co może mi pomóc to wsparcie różnych osób. Rozmowy, towarzystwo. Zauważyłam, że to działa i zaczęłam to doceniać. Ostatnio udało mi się po takie ludzkie wsparcie sięgnąć. Ludzie zazwyczaj mają rodziny, przyjaciół, partnerów. Ja żyję w absolutnym odosobnieniu. To na tym polu powinnam szukać wytchnienia i dawać sobie czasem pomóc. Tobie też jestem wdzięczna za wsparcie. Jeśli uda mi się zatroszczyć o swój byt, zapewne angielski i inne zabiegi, będą przynosić pożądane efekty.
Usuń