Jadę i spoglądam za okno. Czuję jak coś zostaje poza mną. Jak coś
odchodzi. Niepewność i przerażenie ustąpiły miejsca zwykłej ciekawości.
Jestem radosna i już się nie mogę doczekać kiedy będę na miejscu.
Tak
sobie myślę, że to moje życie, takie jałowe, niczym nie wypełnione, a
jeśli już to patologią, byłoby inne, gdybym próbowała wyjść mu na
przeciw. Do tej pory nie miałam takiej potrzeby.
Tyle
pieniędzy zmarnowałam w ostatnim czasie a przecież mogłam się gdzieś
wybrać, dokądś pojechać. Jednak ten lęk strasznie mnie hamował.
Właściwie nie wiem co jest powodem tego lęku.
Muszę być
bardziej niezależna, bardziej ufać swoim umiejętnościom. Mój szef
wczoraj powiedział, że mam taki zmysł handlowy, którego ludzie uczą się
całe lata a ja mam to we krwi. Nie mogę zrozumieć tego, jak to jest, że
są ludzie, którzy we mnie wierzą. Mój terapeuta był takim człowiekiem.
Właściwie
nie wiem co się takiego stało, że przestałam pragnąć więcej od życia.
Być może wciąż czekałam, czekam na kogoś kto to moje życie przeżyje za
mnie. A może ze mną...
Ojciec całe życie powtarzał
mi, że jestem do niczego. Wciąż mnie krytykował i umniejszał moją
wartość. Przestałam się starać być lepszą.
Chciałabym
wreszcie uwierzyć, że moje życie zależy ode mnie. Nie od tego jak
postrzegają mnie inni. Nie od tego ile dają mi wsparcia i akceptacji.
Chciałabym być silną kobietą, akceptującą swoje ograniczenia. Przecież
ludzie są pełni ograniczeń a mimo to prowadzą satysfakcjonujące życie.
Moim
ograniczeniem jest moja chwiejna emocjonalność. Moja ogromna
emocjonalność. Czuję tysiąckroć mocniej i tak to przeżywam. Nie powinnam
wpadać w histerię, gdy nagle czuję, że wali mi się świat. Dlaczego by
tego nie zaakceptować, że takie dni były i będą. Dlaczego by nie uczyć
się tego przeczekiwać. Szukać sposobów na przetrwanie w takich
momentach.
Problemem jest jednak jakieś mojej
wewnętrzne przekonanie, że nie wolno mi popadać w złe stany. Mam
poczucie, że gdy tylko przestaję być stabilna czeka mnie kara w postaci
odrzucenia i nagany.
Kiedy traciłam stabilność
emocjonalną i stawałam się przesadnie chwiejna, mój terapeuta zapewniał
mnie, że jest w stanie to unieść, że jego to nie przeraża, że nie muszę
uciekać, karać się za złe emocje.
Matka karała mnie za
moje ataki paniki. Terapeuta zaś tulił do siebie mówiąc, że jestem
bezpieczna, że on rozumie, że właściwie nic się takiego nie wydarzyło,
że to tylko moja wyobraźnia a on ma miejsce na takie moje stany i czuwa
nade mną. Koił mnie tym bardzo. Po chwili stawałam się spokojniejsza aż
do uzyskania zupełnej ulgi.
Jak zapamiętać, że te stany
wcześniej czy później mijają? Po co tak bić na alarm i absorbować sobą
tyle ludzkich istnień. Po co sobą przerażać, zniechęcać do siebie?
Musi
być jakiś sposób, by to wszystko inaczej przeżywać. W ciszy, godnie,
bez rozgłosu. Brakuje mi jakiejś takiej subtelności. Brakuje mi pomysłów
radzenia sobie z przykrymi doznaniami.
Alkohol i ataki
bulimii to niestety bardzo prymitywne narzędzia. Tym bardziej ten wyjazd
nadaje jakiś nowy kierunek w moim życiu. Samodzielność i
odpowiedzialność. Całkiem przyjemne cechy.
Owszem jest we
mnie jakiś lęk związany z braniem odpowiedzialności. Z drugiej strony
lęk ten staje się pozytywnym wyzwaniem. Uda się, czy się nie uda? Czyż
życie nie polega na jego doświadczaniu? Czy życie to nie tylko wygrane
ale i przegrane? Czyż nie można przegrywać z godnością, bez lęku, bez
karania siebie?
Cieszę się, że dano mi szansę stawania się
inną. Dlaczego by tego nie wykorzystać? Dlaczego nie uznać tego za coś
konstruktywnego?
Mam bardzo fatalne podejście do tego, że w
życiu coś wciąż muszę. A może to nie przymus a szansa? Ciągła szansa
nowych doświadczeń.
Trochę się rozpisałam, ale próbuję
zrozumieć, co właściwie mnie hamuje. Choroba, lenistwo, kara za
niepowodzenie, czy raczej samotność i potrzeba bycia akceptowaną i
rozumianą.
Cholera, tego zrozumienia i akceptacji
dostałam w życiu bardzo wiele. Często od zupełnie obcych ludzi. Wiem,
rozumiem. Szukamy zrozumienia od tych, którzy są dla nas szczególnie
bliscy i ważni.
A dla mnie kto jest ważny? Czy P. jest dla
mnie ważny, czy raczej przenoszę na niego coś, czego nie jest
adresatem. Myślę, że tak jest w głównej mierze.
Skoro P.
jest obiektem przeniesienia, to czy nasz związek jest realny, czy
raczej jest substytutem relacji z ojcem, którego akceptacji tak bardzo
pragnę? Pamiętam, że siostra przestrzegała mnie przed tym.
Muszę to wszystko raz jeszcze przemyśleć i nazwać na nowo.
Napiszę o tym jeszcze.
Zazdroszczę wyjazdu, zwłaszcza do Wrocławia :) Ja nadal o tym marzę. Fajnie, że się odważyłaś pojechać. powodzenia na spotkaniach
OdpowiedzUsuńPiszesz że P. jest obiektem przeniesienia... Z drugiej strony we wszystkich naszych relacjach, które zawieramy z innymi jest element przeniesienia i nie da się go uniknąć. Dobrze jest być tego świadomym, to na pewno.
OdpowiedzUsuńElla
Witam :-)
OdpowiedzUsuńSłonecznego i energetycznego Wrocka!
Piękne miasto, zazdroszczę wycieczki :-)
Pozdrawiam.
EG
Dzięki Kochani. Jest naprawdę wspaniale. Cóż, strach ma wielkie oczy :)
OdpowiedzUsuńA widzisz? Katastrofa z bliska nie jest wcale taka straszna ;-)
OdpowiedzUsuń