poniedziałek, 28 marca 2016

Święta

Jest poniedziałek wielkanocny. Skończyłam czytać książkę, którą zaczęłam wczoraj po południu.
Dostałam rano sms od A. "Mam coś dla Ciebie. Mogę Ci wrzucić do skrzynki?" Zadzwonił domofon, po południu wyjęłam książkę.

Chciałam te wolne dni przeznaczyć na odpoczynek, ale tak zapuściłam mieszkanie, że każdego dnia miałam "coś". Cztery prania, usychające kwiaty, bałagan w garderobie, brudne ubrania porozrzucane po krzesłach i fotelach. Dwa razy zmywarka, cztery worki śmieci na balkonie. Ciągle coś.

Wieczorami wychodzę nakarmić koty P. Mojego eks. Opiekuję się nimi, gdy P. wyjeżdża na święta. Zmuszam się do spaceru, bo najchętniej nie wychodziłabym przez wszystkie te dni.
No, ale w międzyczasie skończyłam dwie książki. Tak dla własnej przyjemności. Może nawet obejrzałam jakiś film, który leciał w tle. Laptopa nie włączałam, z jakiejś irracjonalnej obawy, a może, że wciągnę się w jakąś interakcję, a chcę koniecznie być dla siebie. Teraz, gdy inni są zajęci, wtedy mnie mniej. I ten przymus, mój własny nie tak dokuczliwy żeby być.

Gdy wczoraj szłam do kotów P. po drodze z różnych mieszkań dochodziły mnie odgłosy rodzinnego biesiadowania. Rozmowy, śmiech, odgłos sztućców uderzających o talerze. I tak mi się zdaje, pierwszy raz odkąd nie obchodzę świąt zatęskniłam za takim rodzinnym spotkaniem. Chciałabym znaleźć się przy takim rodzinnym stole. Naprawdę zatęskniłam.
A wieczorem, gdy zadzwonił P, opowiedział o rodzinnym spotkaniu w domu swojej babci, chyba pierwszy raz, może nawet w życiu, poczułam zazdrość z takiego powodu. Sama nie wiem, czy o posiadanie babci, czy o rodzinne spotkanie, które z tej opowieści wydało mi się żywe i zabawne.

A dzisiaj ta książka tak dobitnie obnażyła moją samotność. Nie tylko w ten weekend, ale taką od lat, a może nawet do zawsze. Płakałam. Jak zwykle za krótko.

Z jedzeniem radziłam sobie średnio. Od soboty wydałam 150 zł. To dużo. Pomyślałam, że te 150 zł, przydałoby mi się na pobyt w Liverpoolu, albo na tusz do rzęs, tusz i krem. Mogłabym też 15 razy, przez 15 poniedziałków pójść do Luny obejrzeć 15 filmów. Albo do tej klubokawiarni, którą odkryłam w czwartek na prawie 15 zielonych herbat. Mogłabym, ale pomyślałam dopiero teraz, gdy już tych pieniędzy nie ma.

No a teraz jeszcze odkurzyć mieszkanie, zetrzeć kurze, wyszurować kuchnię i łazienkę. O 16-tej idziemy z A. na mały spacer. Może wieczorem zajrzy G., mój Sąsiad. Muszę się spieszyć.

czwartek, 24 marca 2016

My dwie

Miałam dzisiaj cały dzień dla siebie. Tylko i wyłącznie.
Większość czasu spędziłam na świeżym powietrzu. Dużo spacerowałam. Odwiedziłam kilka miejsc, które kiedyś były dla mnie bardzo ważne. Powiązane z konkretnymi sytuacjami, osobami, emocjami.
Spacerowałam ulicami osłonecznionego miasta, zatrzymałam się w kawiarni, później klubokawiarni. Rozmyślałam, czytałam książkę, która również bardzo mocno wpływała na moje przemyślenia. Spędziłam cały dzień poza domem, aż do późnego wieczora.

To był dzień pełen refleksji. Emocjonalnie głównie pod znakiem smutku. Czasem tak rozdzierającego, że byłam naprawdę bliska płaczu. Ale to był zdrowy smutek, prawdziwy, z którym wreszcie nawiązałam kontakt.

Bywały chwile, gdy zupełnie przestawałam się bać. Wówczas lęk ustępował miejsca smutkowi. Ten smutek wypełniał mnie, opływał i oddzielał niewidzialną kurtyną od reszty świata. Tak, że chwilami czułam się błogo bezpiecznie. Jestem wdzięczna którejś z moich "ja", że mogłam ofiarować sobie dzisiejszy czas.
Czy to byłam ta "ja", która zawalczyła o wolny dzień z obawy przed kapitulacją tej drugiej? A może ta, która bliska rezygnacji, nie była już w stanie dłużej poddawać się naciskom pierwszej? A może zadziałałyśmy spójnie, każda broniąc swoich odrębnych interesów, gdzie nadrzędnym, wspólnym celem, było przetrwanie. Może właśnie dlatego nie było dziś we mnie żadnego konfliktu, za to jeden strumień świadomości.

Dziwny, głupi dzień.

Dzisiaj odbyło się spotkanie naszych trzech działów, z firmą zewnętrzną, na które ja i L., obie przybyłyśmy kichające, ciągające nosem, ledwie żywe.
Ja to spotkanie prowadziłam, więc jakoś musiałam się trzymać, ale za każdym razem, gdy zerkałam na L., dostrzegałam jak koszmarnie jest zmęczona i wtedy próbowałam być jeszcze silniejsza. Czułam na sobie taką odpowiedzialność, wiedząc jak wiele ma na głowie.
Po spotkaniu zrobiłyśmy sobie kawę i wyszłyśmy na papierosa. I wtedy właśnie L. zbiła mnie kompletnie z tropu.
 "Jak Ty to wytrzymujesz?" - spytała. "Ja już chyba nie mam siły".
Spytałą jakim cudem udaje mi się robić wszystkie te rzeczy, do których się zobowiązałam, również poza pracą i jakim cudem wytrzymuję to tak długo.
Trochę zesztywniałam, gdy zadała mi to pytanie. Głównie dlatego, że to było takie... pełne emocji.
Strasznie głupia sytuacja. Nie miałam pojęcia, że ktoś przygląda się mojemu życiu. Nie w taki sposób, żeby się nim przejąć. Chyba bym nawet tego nie chciała, ze względu na pracę i stosunki jakie mnie łączą z L. Jest moją szefową. Mimo wszystko nie chciałabym mówić o sobie więcej, niż to potrzebne.
Co innego pisać na blogu, a co innego rozmawiać z żywym człowiekiem. Zwłaszcza w tak nietypowej sytuacji. Mam na myśli okoliczności.
Odpowiedziałam coś L. Na tyle, na ile przy takim zaskoczeniu, mogłam się zastanowić, ale sama nie znałam odpowiedzi na zadane pytanie.
Jednak L. chodziło w tym wszystkim o coś innego. Zdałam sobie z tego sprawę. Chodziło jej o to, by ktoś, usłyszał, jak bardzo jest jej ciężko. I, że jej zasoby się kończą.
Pogadałyśmy trochę. Byłam w tym jednak mocno nieporadna. Chyba też zawstydzona. To nie jest dobre miejsce na takie rozmowy. Mimo wszystko czuję ogromny dystans, a moje sprawy są dość zawiłe, by się o nich rozgadywać.

wtorek, 22 marca 2016

Jakoś żyć.

Wszystko fajnie. Dużo, bardzo dużo poszło do przodu. Tylko chciałabym odpocząć, a jest to póki co kompletnie niemożliwe. Chodzi o pracę. Jestem wściekła. Muszę postawić sobie jakieś granice. Co ja do jasnej cholery wyprawiam. Wkurzyłam się, bo znów stawiam pracę najważniejszym miejscu w życiu.
Mamy kryzys. Okazało się, że wiele rzeczy nie jest zrobionych tak jak trzeba, a które dotyczą mojego działu. L. moja szefowa, wczoraj i dzisiaj miała dość niemiłe konfrontacje z innymi działami i prezesem. Dowiedziałam się dzisiaj przypadkiem.
L. odebrała telefon i z rozmowy wynikło, że coś się dzieje, o czym nie wiem. Jestem wdzięczna L., że nie poruszyła tematu, bo stresowałabym się od rana, a tak zaczęłam się stresować od dwunastej, czyli dwie godziny od rozpoczęcia pracy. To zawsze coś.

Pochorowałam się już w piątek, ale w niedzielę i wczoraj czułam się najgorzej. Wczoraj z poczuciem winy i ogromnym lękiem zwolniłam się z pracy. Fizycznie czułam się paskudnie, przy tym miałam ogromny problem z koncentracją. Wróciłam do domu, ale lęk i poczucie winy nie dawały mi spokoju. Rzuciłam się na jedzenie, mimo przeziębienia i osłabienia. Nie potrafiłam inaczej sobie poradzić z tymi uczciami. Wstałam dzisiaj rano i choć czułam, że naprawdę potrzebuję odpoczynku, nie pozwoliłam sobie na taką słabość.
Osłabiona, kaszląca, kichająca i z obolałym ciałem zawlokłam się do pracy. Weszłam do biura dość niepewna tego, czy dzisiaj będę mogła zrobić coś produktywnego. Spytałam L. co w tej chwili jest najpilniejsze do zrobienia. Chciałam zaplanować sobie dzień i wybrać to, co będę mogła zrobić rzeczywiście efektywnie. Okazało się, że mam do wykonania bardzo odtwórcze zadanie. Od razu mi ulżyło. Ucieszyłam się, bo nie byłabym w stanie być jakkolwiek kreatywna.
W każdym razie robiłam swoje, kaszląc i ciągając nosem. Podkręciłam klimę do 26 stopni. Czasem tak mną trzęsło, że musiałam zakładać kurtkę, ale robiłam to, co trzeba i z tym czułam się bezpiecznie. Do momentu, gdy usłyszałam tę nieszczęsną rozmowę.
Przyznam szczerze, że tak wzięłam wszystko na cholernie poważnie, jakby chodziło o moje życie i życie L. To zdumiewające jak w jednej chwili ozdrowiałam. Naprawdę mnie to zaskoczyło.
To była tak natychmiastowa mobilizacja psychiki i ciała, że wszelkie objawy przeziębienia znikły w jednej chwili. Zero kaszlu, kichania, ciągania nosem. Mało tego, zrobiło mi się tak gorąco, że musiałam zmniejszyć wcześniej podkręconą temperaturę.
Wyszłyśmy z L. na papierosa, choć miałam nie palić. Ale pomyślałam, że to dobry pretekst, by porozmawiać z L i zaproponowałam przerwę. Wcześniej po usłyszanej rozmowie, gdy L. odłożyła słuchawkę, bez dopytywania dałam do zrozumienia, że usłyszałam, że coś się wydarzyło. Domyśliłam się o co chodzi, ale nie chciałam drążyć tematu. Wiedziałam, że to nie jest dobry moment. L. przytaknęła tylko, że miała nieprzyjemną rozmowę.

Po jakiejś godzinie, podczas której każda z nas była pilnie zajęta swoją pracą, zaproponowałam przerwę na papierosa. Wtedy właśnie miałam okazję, nie tyle dopytać, bo nie o to mi właściwie chodziło, tylko ustalić, co właściwie mamy teraz przede wszystkim do zrobienia, co ja mogłam lepiej zrobić,a nie zrobiłam, by jakoś przyspieszyć nasze działania. Ale L. stwierdziła, że zrobiłam wszystko co mogłam, a winę za to co się dzieje ponosi ona i bierze za to pełną odpowiedzialność. A jest do zrobienia wszystko, co od jakiegoś czasu mamy na tapecie. Szczerze mówiąc jest tego, sorry za wyrażenie - w chuj dużo.
Naturalnie bardzo się tym przejęłam i to była równia pochyła dla mojej już i tak nadwyrężonej psychiki. Tak też resztę dnia, spędziłam w koszmarnym stresie, aż do zbawiennych lekcji angielskiego w nowej szkole.
Jeszcze w czasie pracy, gdy dowiedziałam się o atakach terrorystycznych w Belgii, znalazłam wreszcie pretekst, by poryczeć się w kabinie firmowej toalety. Choć słowo ryczeć, to zbytnia przesada. Raczej poczułam chwilową bezsilność, jakieś zagubienie, może nawet złość na właściwie wszystko. Stanęły mi w oczach łzy i gdybym tylko potrafiła płakałabym jak najdłużej. Niestety stres nie pozwolił mi się długo pocieszyć tym nagłym zwątpieniem. Natychmiast bardzo szybkim tempem poleciałam do biura. Kolejne godziny były dla mnie udręką.
Wpadłam w jakiś irracjonalny popłoch - tak uważam teraz, gdy zmieniła mi się perspektywa. Zdążyłam już obiecać L. a jeszcze bardziej sobie, że przesiedzę do końca tygodnia w pracy, a nawet zdalnie podczas świąt.  Gotowa byłam zrezygnować z czwartkowej wizyty u mojej psychiatry, choć wizytę tę mam ustaloną od dwóch miesięcy. Zapowiedziałam także L., że nie pójdę w czwartek na grupę wsparcia, choć akurat tego nie byłam pewna, obawiając się, że wylecę z grupy. Zdążyłam już chyba opuścić trzy sesje, a doceniam to, że zostałam do niej zakwalifikowana. Zwłaszcza, że jest to jedyna grupa w Warszawie. Kolejka oczekujących sięga na wiele miesięcy do przodu.
L. skwitowała, że niczego mam nie opuszczać, ale byłam w takiej panice, że stanowczo zaprotestowałam.

Całe szczęście, że musiałam biec na angielski, więc nie miałam okazji zostać po godzinach. Angielski trwał niemal dwie godziny. Były to jedne z czterech zajęć wprowadzających, więc było dość luźno. Pomijając fakt, że w grupie, ogólnie w grupie ludzi, nie czuję się dobrze.
Po drodze z angielskiego oczywiście zaszłam do sklepu, ale dzisiejsze jedzenie chyba nie sprawiło ani ulgi, ani przyjemności. Mimo to jadłam, bo inaczej nie potrafię.
Włączyłam wiadomości. Akurat na temat belgijskich zamachów wypowiadało się dwóch polskich ekspertów. Ich wypowiedzi były dla mnie na tyle stanowcze i rzeczowe, że nie tylko wyciągnęły mnie z bezsilności i przerażenia tą sprawą, ale postawiły na nogi w związku z terroryzmem, który przeprowadziłam na sobie.
Jestem wściekła na siebie. Moje zdrowie jest najważniejsze. W tym znaczeniu, że wolę żyć, znajdując siłę na realizację moich bardzo pragmatycznych celów, które dają mi siłę do trwania, niż stracić to wszystko, co w ostatnich miesiącach wypracowałam.

Przypomniałam sobie słowa moich terapeutów, lekarzy, wszystkich tych specjalistów, którzy od zawsze podkreślali, że nie wolno mi tak bardzo angażować się w pracę, bo zwyczajnie tracę do niej dystans i zachowuję się jakby bez mojego wysiłku wszystko miało się zawalić.
Nie chcę by tak było. Już raz przeżyłam wypalenie zawodowe. Poza tym jestem naprawdę bardzo wyczerpana. Muszę potrząsnąć mocno sobą. To ani moja firma, ani moja misja, ani życie. To po prostu czyjś pomysł na zarobienie pieniędzy.
Jestem naprawdę silna i myślę, że bardzo dobrze wykonuję swoją pracę. Z wysiłkiem i zaangażowaniem nieadekwatnym do moich zarobków, ale tu pieniądze mają dla mnie drugorzędne znaczenie. Cenię możliwość tej pracy przede wszystkim dlatego, że przestałam się siebie wstydzić, zyskałam strukturę dnia i życia, mogę robić coś, co lubię, co mi dobrze wychodzi, czego z chęcią szybko się uczę. Przede wszystkim jednak dlatego, że mogę pracować z ludźmi, których znam dobrze i z którymi czuję się całkiem bezpiecznie. Z nikim nie muszę rywalizować, by potwierdzać swoją przydatność i wartość. Tu każdy ma swoją działkę. Ja co prawda trafiłam do tej, gdzie dużo się dzieje, ale to już moja karma. Bez tego byłabym zagubiona w życiu, które od zawsze przebiegało w dużym napięciu i niepewności.

Jutro powiem L., że w czwartek muszę wziąć wolne. Nie wiem jak mi to przejdzie przez gardło i jak będę musiała to odreagować, ale muszę koniecznie o siebie walczyć. Dla swojego zdrowia i dla jako takiego zadowolenia z tego cholernego życia.


poniedziałek, 21 marca 2016

Wiosenne podsumowanie

Jestem, przeżyłam, zwyciężyłam. Przezwyciężyłam samą siebie.

To był czas ogromnego wysiłku i ciężkiej pracy. Mój terapeuta nie byłby pewnie zadowolony z niektórych rzeczy, wiedząc, że tak się nadwyrężam, ale to pierwsza osoba, o której pomyślałam, chcąc mu powiedzieć, że dzisiaj (choć w sposób nie do końca dla mnie zrozumiały) stałam się naprawdę silna. Dzisiaj zabiegając o komfort swojego życia, potrafię dać z siebie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo choroby psychicznej, paskudnego zaburzenia osobowości, bulimii, kruchości, udźwignęłam coś wcześniej dla mnie nieosiągalnego. Nie skończyłam na oddziale psychiatrycznym, nie rozsypałam się na tysiąc kawałków, nie wywołałam sztormu, ani tsunami. Przeżyłam, a wraz ze mną moje otoczenie.

Wszystko z czym się zmierzyłam w ostatnim ponad półroczu, wiązało się z ogromną wytrzymałością i wymagało niezwykle ciężkiej pracy. Z obecnej perspektywy wdzięczna jestem przede wszystkim moim lekarzom i terapeutom, którzy przez wszystkie długie lata mojego leczenia, wspierali mnie od lat nastoletnich, do teraz. A gdy tak było trzeba, chronili nawet przede mną samą. Dzięki nim nigdy nie zdobyłabym się na konfrontację z własną słabością, z własnymi ograniczeniami i trudną prawdą o sobie.
Dzięki temu spotkaniu ze sobą, miałam sposobność wpłynąć na sposób swojego myślenia i postępowania. Jestem im wdzięczną za chwile bezgranicznej akceptacji, za uznanie, za docenienie i wszystkie dobre, ciepłe gesty i słowa, którymi mnie obdarzyli. Tak wyposażona mogłam sięgać po te zasoby w chwilach złych, mając ich w pamięci i sercu.

W tych ostatnich miesiącach doświadczyłam (oczywiście poza dobrymi chwilami) autentycznego cierpienia. Przeżyłam bolesne odrzucenie, byłam przedmiotem bezpodstawnych, impulsywnych i pełnych agresji zachowań, drwin i wybuchów wściekłości ze strony mojej rodziny. Straciłam z nią zupełny kontakt, który z czasem został odnowiony. Jednakże ból jakiego doświadczyłam od moich bliskich już na zawsze zmienił moje relacje z nimi. Jedno jest pewne, jeśli będą czegoś potrzebować, przyjdę z pomocą. Poza tym, świadoma konsekwencji zachowuję dystans. Dla mojego zdrowia i mojej godności.

Wiem, że i ja nie jestem jakoś szczególnie dla siebie wspierająca. Zmuszałam się do nieludzkiego wysiłku. Niszczyłam swój organizm przejadaniem się, prowokowaniem wymiotów, alkoholem, papierosami, ograniczaniem snu.
Ale dzięki temu blogowi, który jest moim lekarstwem na zło, mogłam w trudnych chwilach mierzyć się z własną słabością. Mogłam ratować siebie gdy spadałam w dół. Mogłam chronić siebie i wzbudzać w sobie wiarę w lepsze jutro.
Zrozumiałam także, że to, co może wydarzyć się jutro jest determinowane przez to, co dzieje się dziś. Dlatego dotarło do mnie, że w życiu ważniejsze jest dziś, a dopiero później jutro. Wszystko co robię dzisiaj, będzie miało swoje konsekwencje w dniu jutrzejszym, albo dalszym czasie.

W tym trudnym dla siebie okresie potrafiłam znaleźć czas dla innych, szczególnie tych, których mogłam wspierać, co nadawało i nadal nadaje sens mojemu istnieniu.
Zrobiłam naprawdę coś dobrego dla pewnej grupy ludzi. Zrozumiałam, że mam w sobie cechy i predyspozycje, które dla innych są niemal nieosiągalne.
Dzięki dołączeniu do grupy wsparcia osób z ChAD, w której obecność jest dla mnie ogromną próbą wytrzymałości i pokory, mogę obserwować siebie w obrębie tej społeczności. Mogę korygować swoje postrzeganie i zachowanie. Dzięki niej uczę się także akceptować swoją chorobę.

Kończąc chcę dodać, że choć rzadko bywam dla siebie wyrozumiała, to dzisiaj chcę bardzo wyraźnie podkreślić jak jestem z siebie dumna. Może nawet bardziej zaskoczona i zdumiona tym czego dokonałam w ostatnim czasie. Chciałabym możliwie najdłużej zachować te uczucia.
Nie spodziewałam się, że zadania, których się podjęłam przyniosą taki efekt i dostarczą, choćby na krótką chwilę, tak ogromnej satysfakcji.
Jestem pod wrażeniem swojej wytrzymałości, swojej odwagi i konsekwencji. I choć trochę się pochorowałam, moja głowa jest cała. A na pewno nie tak chora jak bywała.
Cieszę się. Było ciężko. Czasem myślałam, że dłużej już nie wytrzymam. Przetrwałam. Dzięki dobrym rzeczom, które potrafiłam sobie ofiarować i ludziom, którzy również potrafili ofiarować mi dobre rzeczy.

W tym wszystkim, nieocenionym sprzymierzeńcem okazał się czas.

sobota, 19 marca 2016

Idź się lecz!

Lekcja numer 1.
Nie wszyscy, a może nawet mało kto, są tak zajebiście krytyczni wobec mnie niż ja sama.
Lekcja numer 2.
Zanim ocenię czyjąś reakcję poczekam, aż się pojawi. Ewentualnie mogę aspirować do roli wróżki.
Lekcja numer 3.
Wszelka pazerność jest nadgorliwością gorszą od faszyzmu, mogącą skończyć się autoterrorem i aktami wandalizmu psychicznego.
Lekcja numer 4.
Idź się dziewczyno lecz!



Jeszcze dzisiaj, jeszcze jutro.

Ciężko mi. Właśnie okazało się, że popełniłam duży błąd, którego konsekwencje poniósł także ktoś inny. Myślę, że przeceniłam swoje możliwości. Nie mogę się teraz za to katować, bo to mnie zniszczy.
Tak już bywa. Przy takim poziomie zmęczenia można coś spieprzyć. Trudno. Muszę być silna jeszcze tę całą dobę. Nie sądziłam, że impreza, przy której pracowałam, aż tak bardzo mnie wyeksploatuje. W przeciwnym razie, nie pozwoliłabym sobie na taki manewr. Muszę przetrzymać jeszcze dzisiaj i jutro. Źle to wygląda, ale mam zbyt wiele do stracenia, by się z tego wycofać. Oby moja głowa to zniosła.
Zdaję sobie z tego sprawę, że nawet zdrowy na umyśle człowiek miałby z takimi wyzwaniami duży problem.
Wszyscy mi mówią, że jestem silna. Chyba taka bywam. Ale czy tym razem? Nie mogę zawalić pracy. Nie mogę się pochorować. W święta odpocznę.

Musisz to wytrzymać. Dla mnie. Ok?
Mam kilka godzin spokoju. Może jeszcze się zdrzemnę. Może troszkę odpocznę jeszcze.

piątek, 18 marca 2016

Podzielona

Moje ciało zachorowało, a w głowie mam jakieś dwie ja. Nie czuję się chora psychicznie, ale z jakiegoś powodu musiałam podzielić się na dwie części. Wydaje mi się, że to przez emocje, które są zbyt trudne do udźwignięcia dla tylko jednej mnie. Piszę z perspektywy tej silniejszej. Moim zadaniem jest chronić tę słabą. Mam w tym interes. Jeśli przetrzyma dwa najbliższe dni, jeśli sobie poradzi to na pewno pozwolę jej odpocząć. Czuję jak bardzo się boi, a im bardziej słabnie, zmuszam się do tego by ją chronić. Muszę to zrobić dla siebie. Jeśli ona zwycięży stracę wszystko o co zabiegałam, co wypracowałam w ostatnich miesiącach. Nie karzę jej za jej słabość. Nie mogę być dla niej surowa. Jeszcze tylko dwa dni i obiecuję, że ta gehenna się skończy.

Wytrzymaj. Obiecuję, że pozwolę Ci odpocząć. Będziesz miała swój czas tylko dla siebie.

czwartek, 17 marca 2016

Staję się chorobą

Byłam dzisiaj na grupie wsparcia. Przyznałam się do tego, że w myślach ciągle wyzywam się od kurew i suk i to właściwie nieprzerwanie. W ostatnim tygodniu było tego znacznie mniej. Mniej samosądu i niekończących się oskarżeń. Mniej bulimii, bo nie było kiedy i jak.
Jestem z siebie zadowolona, głównie dlatego, że jeszcze się nie zajechałam na śmierć, i znów byłam lepsza od siebie. Brawo.
Jestem ciekawa, gdzie i kiedy skończą się moje możliwości. No, ale w końcu co innego pozostało mi w życiu, poza walką z własną słabością. Jestem chora na słabość. Chora i zaburzona.
Dlatego cieszy mnie, że mogę być czasem taka jak inni ludzie. Czasem nawet lepsza. Tak naprawdę to rywalizuję z całym światem. Rywalizuję dlatego, bo choroba zabrała mi wiarę w to, że mogę coś znaczyć i że ten świat, może coś dla mnie znaczyć, ludzie na nim.

Podejrzewam, że zbliżające się święta mogą mnie nieźle załatwić. Muszę się na to przygotować. Raczej tak będzie i nie ma sensu myśleć, że może zdarzyć się inaczej. Akurat na tyle siebie znam. Być może właśnie po to ta cała mobilizacja, do chwili, gdy będę mogła ukryć się przed światem i przeżyć wszystko to, czego doświadczyłam w ostatnich dniach, a może nawet ostatnim półroczu.

Szkoda, że jestem taka ... specyficzna. Szkoda, że ten świat taki ulotny. Szkoda, że trzeba żyć i trzeba umierać. Że to życie to walka z lękiem przed śmiercią. Przed całą tą niewiadomą, tą niezgodą na zastaną rzeczywistość, na upływający czas, który wcale nie czyni świata lepszym. Bywamy lepsi, po czym znów zataczamy koło.

Boję się, że tracę swoją moc. Czuję, że moja głowa staje się chora.
Dobrze mi było. Ale ten czas już się kończy. To już nadchodzi. Już to słyszę.

środa, 16 marca 2016

Szkoła

Zapisałam się dzisiaj do szkoły językowej. Pomyślałam, że to powinno zająć moje myśli. Szkoła wygląda profesjonalnie. Na moją prośbę mogłam wziąć udział w zajęciach i przyjrzeć się temu jak są prowadzone. Szkoła oferuje sporo narzędzi dydaktycznych. Udało mi się wynegocjować spory rabat i książki za darmo. Ucieszyłam się na wiadomość, że poza zajęciami, w każdej chwili mogę przyjść do szkoły, znaleźć jakąś wolną salkę i uczyć się tam na miejscu. To dla mnie bardzo dobra informacja, na wypadek, gdyby było mi trudno uczyć się samotnie w domu.
Wnętrza, wyposażenie, ludzie, możliwości dydaktyczne. Wszystko wydaje się być na wysokim poziomie, a mi tego trzeba. Jakiejś estetyki i uporządkowania. Chcę być częścią czegoś, mieć gdzieś swój alternatywny świat. Miejsce na inną siebie.
Długo rozmawiałam z menadżerem szkoły. Oprowadził mnie po niej i przedstawił wszelkie możliwości, z których jako ich student będę mogła skorzystać. Czysto, estetycznie, nowocześnie.
Po zajęciach, w których wzięłam udział, postanowiłam, że skorzystam z oferty tej szkoły i jeszcze raz spotkałam się z jej menadżerem.
Szkoła jest bardzo blisko mojego domu. Pieszo idę tam jakieś siedem minut. Jest otwarta od ósmej do dziewiątej wieczorem. W soboty do szesnastej.  Pomyślałam też, że znajdę w tym jakąś satysfakcję i alternatywę dla bulimii. No i może wreszcie nauczę się angielskiego :)

poniedziałek, 14 marca 2016

To tyle.

Wczorajszy dzień zaczął się nie najlepiej. Z potężną dawką adrenaliny dla nas wszystkich. Ale reszta dnia przebiegła już spokojnie. Skończyliśmy o 19-tej. Jeszcze dzisiaj do 14-tej i już koniec tego całego zamieszania. Zostałam już sama na "posterunku". I dostałam ataku jakiejś paniki. Może dlatego, że znów zostałam sama, a te najbliższe dni w głównej mierze spędzę samotnie. Choć czekają mnie w tym tygodniu dwa wyzwania, męczące fizycznie i stresujące. A po 20-tym przez dwa tygodnie więcej spokoju.

Wracając do tematu. Dopiero teraz dotarło do mnie jak nadwyrężająca psychicznie i fizycznie była ta praca. Nie jest to dobre dla ludzi o słabych nerwach i z zaniżonym poczuciem własnej wartości. No, ale daliśmy radę. Udało mi się zarobić przy tym całkiem dobre pieniądze, więc moje zadłużenie znów nieco zmalało. Jeśli wszystko będzie szło dobrze to jakoś z niego wyjdę.
Bardzo boję się tego, co dalej, ale mam pracę zawodową i dzięki niej chyba dam radę. Praca to dla mnie jedna z najważniejszych rzeczy. Może właśnie najważniejsza.

Jutro wylatuję i trochę mnie nie będzie w kraju, ale jestem coraz silniejsza i potrafię samodzielnie stawiać czoła różnym wyzwaniom. Gdyby nie moja obsesja perfekcjonizmu, nie wyćwiczyłabym się w unoszeniu tylu ciężarów. Być może jakoś odchoruję ten miniony, trudny tydzień. Mogę się tego spodziewać. Moje ciało już zareagowało fizycznie. Właśnie od wczoraj, gdy poziom stresu diametralnie zmalał i ze stanu najwyższej mobilizacji przeszłam w stan odpoczywania.

Nadszedł już koniec tej lekcji przetrwania. Kolejne takie wyzwanie w maju.
Chyba muszę pomyśleć o jakiejś nagrodzie dla siebie. Tylko muszę coś wymyślić, żeby nie bulimicznie nie rzucić się na jedzenie.

sobota, 12 marca 2016

Jeszcze dwa dni.

Krzyki, awanturujący się ludzie. Tłumy. Ograniczony dostęp tlenu. To już kolejny dzień.
Dzisiaj odczułam to bardziej niż w dniach poprzednich. Mam nerwy w strzępach. Z trudem kontroluję emocje. Daję radę, ale zmęczenie robi swoje. Czekam, aż to wszystko się skończy.
Tylko nie wiem na co czekać dalej...


Refleksja

Dzisiaj było nadal ciężko fizycznie i psychicznie. A nerwy na dobre siadły mi już z samego rana. Świadomie odczuwałam frustrację i irytację, które w kolejnych godzinach przerodziły się w nie lada wkurwienie i jeszcze bardziej obsesyjną, pedantyczną kontrolę niemal nad wszystkim, łącznie z zachowaniami osób, które zinterpretowałam jako słabe psychicznie (oczywiście w tamtej chwili nieświadomie)
Wprowadziłam, w którymś momencie terror i zakazywałam chłopakom, których zaangażowaliśmy odpoczynku, przerwy, jedzenia, picia. Nie jestem w stanie tego opisać, między innymi dlatego, że jest mi wstyd i dlatego, że w moim odczuciu poniosłam porażkę reagując agresją, ograniczając innym ich prawa, jednocześnie mianując siebie na kogoś, kto takie prawa może ograniczać.
Głównie swoją agresję skierowałam w kierunku D. O tym też nie jestem w stanie pisać.
Oczywiście miałam prawo i powód do tego, by się zdenerwować na D., ale zamiast przedstawić mu swoją prośbę, zareagowałam ostrą krytyką i wyrzutem,bez wcześniejszego komunikatu na temat tego, czego oczekuję.
Gdyby nie moja szefowa, która poprosiła mnie o pomoc w swojej działce pod czas tej dużej imprezy, nie wiem do jakiego poziomu dotarłabym w swojej frustracji. W którymś momencie musiałam oddać kontrolę chłopakom, licząc na to, że sobie poradzą.
Gdy przeniosłam się w inne miejsce i zaczęłam wykonywać zupełnie inną pracę, moje emocje zaczęły opadać. Musiałam natychmiast przerzucić uwagę na coś zupełnie innego. Skupić się i dawać radę w czymś zupełnie innym. Z czasem okazało się, że mnie to koi, że dużo w tym spokoju i gdy moja szefowa wyszła zostawiając mnie samą na posterunku przez około godzinę, niesamowicie się wyciszyłam.
Gdy po kilku godzinach powróciłam do poprzednich zadań, po wściekłości, frustracji i wyżywaniu się zwłaszcza na D. nie było miejsca. Za to zaczęłam sobie po części uświadamiać swoje zachowanie, co wpędziło mnie poczucie winy i bardzo duży zawód, względem samej siebie.
Mój nastrój znacznie się obniżył. Dopadła mnie własna, ponura żałosność.
Dzień pracy zakończyłam chorobliwym wybuchem śmiechu, nieadekwatnym do sytuacji, który trwał przez kilka dobrych minut, w momencie, gdy powinnam zachować się profesjonalnie i kompetentnie. Śmiałam się, niemal do łez. Nijak nie mogąc tego powstrzymać. Głupia sytuacja, ale nie mogłam nic z tym zrobić.
Po tym, gdy napad już minął, poczułam tak olbrzymie odprężenie i ulgę, jakiego nie doświadczyłam od lat. Naprawdę tak uważam. To było niesamowite oczyszczenie.
Potem miałam okazję przeprosić chłopaków za swoje zachowanie i opowiedzieć o tym, co mnie najbardziej zdenerwowało w ich zachowaniu. Przyznali mi rację, ale wiem, że nie usprawiedliwia to w żaden sposób mojego zachowania i za to przeprosiłam.

Tak na dużym marginesie uważam, że aby zawrzeć z kimś partnerską relację, musiałabym mieć do czynienia z kimś, kto zna swoją wartość, jest stanowczy i wie dokąd zmierza. Ale to może na inny wpis. Bez tego, będę reagowała typowo borderlajnowo-psychopatyczną agresją i odrzuceniem na czyjeś przejawy słabości. Martwi mnie to, ponieważ w tej kwestii jednak niewiele się zmieniłam.

czwartek, 10 marca 2016

Dzień... kolejny

Wczoraj było ciężko fizycznie. To był bardzo długi dzień dla nas wszystkich. Było też sporo osób, które musieliśmy tonować, zdecydowanie i stanowczo odpierać różne zarzuty, albo w tempie natychmiastowym znajdować wyjście ze skomplikowanych sytuacji. Chwilami wszystko się piętrzyło, chwilami wszystko zatrzymywało i zmęczeni zamieraliśmy w milczeniu. Obok siebie.
Potem nocny powrót do domu, kilka godzin snu i znów pełna mobilizacja, powtórka z dnia wczorajszego.
Dzisiaj skończyliśmy wcześniej. Ale już z samego rana zaczęłam odczuwać irytację. Momentami wcale nie byłam miła. To jest tak, że w którymś momencie musisz uciąć temat. Powiedzieć stanowczo nie, bo wybuchniesz, albo rozsadzi cię od środka. Więc aby chronić siebie mówisz dość. Nie wdajesz się w zbędną polemikę. Tworzysz dystans, dziesięć warstw dystansu...
Myślisz wtedy o końcu świata, albo o śmierci. Myślisz, że to życie nie ma sensu, że to wszystko jest kompletnie niepotrzebne. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, że kiedykolwiek to się skończy - ta walka, która toczy się nieprzerwanie. Jeśli nie o to byle podnieść się z łóżka i żyć, to o wysoko postawioną przez siebie poprzeczkę. Być możliwie najlepszym, piękniejszym, mądrzejszym, bogatszym, ważnym. Robić wielkie rzeczy, by mieć lepsze jakościowo życie. By, to twoje życie coś znaczyło, najlepiej dla innych.

Próbujesz obsesyjnie wszystko kontrolować. Współpracowników, czy dają radę, czy aby na pewno nie potrzebują twojej pomocy. Nie jesteś w stanie usiąść, wyjść do toalety, zjeść. Stoisz na baczność, w pełnej gotowości i robisz wszystko, by odciążyć innych. Bo nie jesteś w stanie odpocząć chociażby na małą chwilę. Bo pakujesz w nich wszystkie swoje emocje, mierząc ich miarą ilości bodźców, które ty przetwarzasz, zapominając, że najprawdopodobniej jesteś jedyną osobą, która tak czuje. Tak jakbyś chciał zabrać im wszelki (choć tak naprawdę swój) dyskomfort. Dostrzegasz ich zmęczenie, zniecierpliwienie, czasem nieporadność, jak w przypadku D. Mówisz, że się tym zajmiesz, że dasz radę. Stoisz 14 godzin, nie jesteś w stanie usiąść, bo kiedy usiądziesz to już nie wstaniesz. Tłumaczysz coś komuś, o czymś rozmawiasz  i w pewnym momencie nie wiesz właściwie o co tak naprawdę chodziło. Nie jesteś w stanie zrozumieć prostego pytania, udzielić prawidłowej odpowiedzi, choć przez cały dzień udzielałeś jej setki razy. Wychodzisz w nocy i nie czujesz zmęczenia. Masz w głowie, że to i tak jeszcze nie koniec, że to nie koniec, ani za dzień, ani za dwa, ani za tydzień.
Tak naprawdę, mniej lub bardziej świadomie, boisz się, że gdy to wszystko się zatrzyma, to nie wytrzymasz ze sobą, więc to się nigdy nie kończy. Podkręcasz sprężynę.

D. poszedł na bankiet. Reszta też. Zostałam w domu. Jedyne, czego pragnę to, by ten wieczór potrwał przez tydzień.

Ja i moja przyjaciółka Bulimia...

wtorek, 8 marca 2016

Dzień drugi

Wczoraj poszłam spać dość późno. Naturalnie musiałam zakończyć dzień na jednym z dokumentów o mojej ulubionej tematyce kryminalnej, typu seryjni mordercy itd.
Wstałam o szóstej. Zdążyłam w błyskawicznym tempie wziąć prysznic, znaleźć coś w co mogłabym się ubrać, zrobić makijaż i kanapki do pracy dla mnie i D.
Jeśli chodzi o D. nie musiałam się dzisiaj starć być jakoś szczególnie miła. Po prostu nie odczułam  niczego, co mogłoby mnie irytować lub męczyć. Być może dlatego, że uświadomiłam sobie swoje absurdalne zachowanie względem D. w zeszłym roku.
W pracy byłam w dobrym, pozytywnym nastroju. Nie byłam nakręcona. Przypomniało mi się, że to już drugi rok, gdzie czuję się bezpiecznie podczas tego typu organizacji imprezy.
Nie musiałam rywalizująca z innymi i nie próbowałam udowodnić sobie i reszcie świata, że jestem, że tak się wyrażę, zajebista. Co wynikało z mojego przeświadczenia, że jestem gorsza, zwłaszcza po tym jak zachorowałam i wyleciałam z rynku pracy.

Cieszę się, że w domu jest D. Dzięki temu moja bulimia musi sobie poczekać na dni, kiedy będę czuła się przygnębiona, znudzona lub słaba. A przede wszystkim sama.
Nie muszę blokować przy D. swoich emocji. Łączy mnie z nim to samo zaburzenie osobowości, gdzie możemy wymieniać swoimi odczuciami i doświadczeniami. Nie muszę obsesyjnie się kontrolować i przez to męczyć obecnością kogoś, z kim musiałabym być w kontakcie.

To chyba tyle z dzisiaj. Czuję już zmęczenie. Siedzimy z D. pijemy piwo i oglądamy film. Każde z nas wzięło swoje leki i czekamy na sen. Udało mi się oddelegować na D. obowiązek zrobienia kanapek, ponieważ po pracy musiałam jeszcze skoczyć na farbowanie włosów u jednego z moich znajomych fryzjerów, którego odwiedziłam w jego domu.

No a jutro znów czeka mnie wiele godzin pracy.

poniedziałek, 7 marca 2016

Dzień pierwszy

Elektrolity uratowały mi życie. Wstałam wcześniej niż miało to miejsce w ciągu ostatniego roku. Żadnych opuchnięć twarzy, ani oczu.
Zaskoczył mnie poziom mojego pobudzenia połączonego z "wyśmienitym", podwyższonym nastrojem, tak odmiennym od wielu długich miesięcy. Myślę, że to stan mojej psychicznej mobilizacji. Może nie tyle stresuję się tym co realnie mnie czeka, ale tym co sobie wyobrażam. I tak zapewne jest.

Wyszłam z biura po dziewiętnastej. Wpadłam w jakiś obsesyjny przymus zrobienia kilku rzeczy, które wydały mi się konieczne i tak straciłam kontrolę nad czasem.
Po ósmej przyjechał D. Pamiętając o wczorajszych przemyśleniach, przyjęłam go z przyjaznym, pozbawionym negatywnych fluidów, nerwowym nastawieniem.Przyznam szczerze, że było to całkiem przyjemne i w pewnym sensie mnie uszlachetniło. Wiem, że to brzmi nieco dziwnie. Wypiliśmy po piwie, pogadaliśmy i przymierzamy się do snu.
D. poszedł wziąć prysznic. Ja jeszcze oglądam jeden ze swoich ulubionych programów o seryjnych mordercach.To zawsze mnie koi. Mam tak od lat.
Po pracy zrobiłam zakupy, na które się złożyliśmy. Jeszcze zrobię nam na jutro kanapki i położę się spać. Co prawda zbyt późno wzięłam swoje leki, ale może zasnę w miarę wcześnie. Wstajemy o szóstej rano. Dla mnie to dość wcześnie.

niedziela, 6 marca 2016

Chyba o lęku

Od jutra, przez najbliższe dwa tygodnie będę musiała wytężać siły. Od wtorku będę pracować po kilkanaście godzin dziennie. Wzięłam aż tyle nadgodzin, bo akurat mam taką możliwość.

Myślałam, że ktoś spędzi ze mną dzisiaj wieczór, ale zjawiła się tylko bulimia. Nie za bardzo mogłam przez to odpocząć a wróciłam rano z Anglii, więc mało snu i też dużo wysiłku różnego.
Gdybym nie miała tego przymusu objadania się, to przecież mogłoby być tak spokojnie. Choć spokój kojarzy mi się z zagrożeniem, które może z jakiejś strony nadejść. A to w postaci smutku, tęsknoty, nudy, braku czegoś.

Po powrocie sprzątnęłam mieszkanie. Wprowadziłam kilka zmian i jest o wiele przytulniej. To dla mnie takie ważne. Bardzo. Bo do tej pory mieszkałam w pustym pokoju. A potrzebuję stworzyć tu jakieś życie. Bo tu jest pusto, martwo. Zatem te kilka drobiazgów bardzo zmieniło klimat.

No, ale mogłam wziąć potem kąpiel, wskoczyć pod koc. Zrobić sobie coś do picia, obejrzeć film, albo czytać książkę. Nic jednak takiego się nie zdarzyło. Przestraszyłam się samotnego wieczoru i tego, że od jutra, właściwie od wtorku, będę musiała być bardzo silna. A i tak jestem silna od nie wiem kiedy. I czasem czuję, że moja pojemność się kończy.
Tym razem praktycznie nie będę miała czasu na odpoczynek. To będzie tylko kilka godzin snu, wczesne wstawanie, nocne wracanie, niemal przez tydzień. A w kolejnym tygodniu znów do pracy do Anglii. Potrzebuję tygodnia wolnego.

No więc, dzisiaj jadłam i wymiotowałam jakieś sześć razy. To bardzo dużo. Mój organizm jest mocno nadwyrężony. Wycieńczony. Organizm, psychika. Ciśnienie mi skoczyło. Pisząc ten post, chyba wyhamowałam. Choć nadal mną trzęsie. To chyba jeszcze nie koniec...
Nie mogę zrozumieć jednego, dlaczego tylko bulimią potrafię wypełnić swój czas? W taki kompulsywny sposób, tak nadwyrężający, tak niszczący!

Szkoda, bo to też bardzo duże pieniądze są. Szkoda, bo bardzo ciężko pracuję na te pieniądze i na to przejadanie ich. Okropne, że sobie to robię.
Dzisiaj bardzo bałam się być sama. Ale przynajmniej te zmiany w mieszkaniu, były jakąś formą zaopiekowania się sobą. Z tego akurat się cieszę. Tylko tak chciałam, żeby ktoś był po prostu obok. Żebym nie musiała do tego kogoś nic mówić. Tak jak w hostelach, gdy wokół pełno ludzi. Tam nikt nie musi się zajmować mną, ani ja nikim. Otaczają mnie zazwyczaj pojedyncze osoby. Każdy jest ze sobą sam. Każdy tam po coś jest, dokądś zmierza. Ale jest zwyczajnie spokojnie, cicho ciepło. Ciepło na sercu, bo ktoś śpi obok. Słychać czyjś oddech, ktoś przekręca się na łóżku, ktoś przekłada kartkę w książce. I takie są tam ludzi obcych sobie wspólne wieczory, wspólne dni. I ja za takimi kontaktami chyba tęsknię. Głębszy kontakt obecnie (lub zazwczaj) jest dla mnie zbyt wyczerpujący.

Jutro przyjeżdża D. Będzie u mnie przez tydzień, ponieważ ściągnęłam go do pomocy przy imprezie, którą organizuje moja firma. Będzie u mnie mieszkał. Może przez ten tydzień ta obecność mi pomoże w bulimii, choć może pójść w drugą stronę. Myślę jednak, że będę mogła powiedzieć D. czego potrzebuję. To chłopak z grupy bpd, którą prowadziłam. Ma swoje osobowościowe jazdy, ale ogólnie jest ok. Jest wręcz irytująco grzeczny i przymilny. Ale ma też swoją ciemną stronę. Muszę się na to przygotować, na tę jego przymilność, bo w zeszłym roku, nerwy mi siadły z przemęczenia i źle go potraktowałam. A D. zapewne i mnie lubi, i był wdzięczny, że ściągnęłam go do pracy, bo nie pracował, a stary chłop z niego, z kasą też ciężko.
Dobrze, że w ogóle sobie o tym przypomniałam. Mam nadzieję, że w tym roku, będę na niego bardziej uważna.

Tak czy owak, D. będę mogła powiedzieć w jakim jestem stanie i żeby się czuł jak u siebie, bylebyśmy nie musieli ze sobą zbyt wiele rozmawiać i aby każdy dbał o siebie. Żarcie, takie rzeczy.
Ja w tak ciężkim okresie muszę mieć jak najwięcej wsparcia od samej siebie, spać, nie nakręcać się w pracy, nie nadużywać jakimiś swoimi zachowaniami. Kontrolować przepływ myśli i zwracać uwagę na swoje emocje, swoje potrzeby i potrzeby otoczenia.
Boję się tak bardzo. Tak bardzo jestem zmęczona tym wielogodzinnym atakiem bulimicznym. Może jutro z D. posiedzimy sobie na spokojnie. Tak, żebyśmy nie musieli zbyt wiele mówić, Choć nie widziałam go już od dawna, od roku, więc, siłą rzeczy trzeba będzie zamienić kilka słów. Może będzie całkiem dobrze, tylko teraz tak mi się wydaje, bo jestem wyczerpana.

Dobra, chyba już nie będę więcej jeść dzisiaj niczego i rzygać.
Wezmę aspargin, elektrolity i swoje leki. Nie mogłam wziąć ich wcześniej. Po prostu wylądowałyby w kiblu.
Kurczę, może kiedyś będę od tego wolna. Ale myślę, że musi ktoś mnie wtedy wspierać. Ktoś być w moim życiu. Nie jakoś aktywnie. Tak, żeby siedział obok. Jestem zbyt zmęczona, by było mnie stać na głębsze interakcje.

środa, 2 marca 2016

Dla Chouette o mojej przyjaciółce

Spytałaś, więc odpisuję, choć w osobnym wątku. W ten sposób chciałam zaznaczyć to moje spotkanie z A., które było dla mnie niezwykle cenne.

Moja przyjaciółka przyjechała z młodszą córką. Niesamowicie mądre te jej dziewczyny. Rozmawiałyśmy o drugiej, starszej córce, która uwikłała się w nieciekawy związek. Zastanawiałyśmy się jak jej pomóc. Poza tym było bardzo miło.
A. została u mnie na noc. Miałyśmy sporo tematów do przedyskutowania pod kątem dziewczyn, które już nie były małymi dziewczynkami bawiącymi się w swoim pokoju, ale dorosłymi kobietami, z bagażem swojego dorosłego życia.
Nie odczułam między nami jakiejś szczególnej przepaści międzyczasowej. Po prostu nie uczestniczyłyśmy od dawna w codzienności tej drugiej strony, stąd też skrótowo poruszałyśmy pewne tematy, żeby lepiej rozumieć obecną sytuację. Ja jej, a ona moją.
Nasz kontakt, ani przez chwilę nie był sztuczny. Ja na pewno tego nie odczułam. Jeszcze bardziej przekonałam się, jaką trudną sprawą, ale też niosącą ogromną radość, jest macierzyństwo, które u A. od zawsze było na najwyższym, moim zdaniem, zdrowym poziomie.
Było mi bardzo miło słyszeć, gdy jej córka mówiła o swojej mamie w sposób pełen szacunku i uznania dla jej pracy jako matki. Powiedziała, że gdyby nie jej wzór, nie miałaby takiej wiary w siebie, ambicji, inspiracji i ciepła, którym ona jako jej córka emanuje i chce tym ciepłem obdażać ludzi, zwłaszcza tych, którzy są jej bliscy. Bo taki wzór dała jej mama.
I w takim tonie odbyła się nasza rozmowa. Dużo porozumienia i ciepła. Choć dało się zauważyć, że choroba i lata odcisnęły na naszym jestestwie trwały ślad. W przypadku nas obu.
Było w A. dużo ciepłą, pokory i doceniania życia. Dużo świadomości, że każdą chwilę należy pielęgnować i odnajdywać w niej dobro, ponieważ egzystencjalna wędrówka bywa wystarczająco trudna. Byłam jej wdzięczna za te słowa. Nie było w tym żadnego przekłamywania rzeczywistości, a dało się jednocześnie odczuć kojącą zgodę na to co przynosi życie. Świadomość możliwości wpływania na nie i na sposób w jaki myślimy o tym co się nam przydarza. Wspominała o chwilach zwątpienia, fizycznego i psychicznego przemęczenia. O tym, że są nieuchronne, ale nie muszą sprawować władzy nad naszym życiem i odbierać nam siły sprawczej. Dzięki niej zrozumiałam, że to z czym się zmagamy czyni nas wielkimi. Czyni nas wyjątkowymi, ze względu na naszą niezłomność i upór z jakim idziemy przez życie.
Chciałabym tę myśl zatrzymać na dłużej. Pielęgnować ją i zakotwiczyć w sobie, tak by do niej wracać w chwilach złych.

Zachłannie

Zdaje się, że zawładnęła mną obsesja. Po raz pierwszy chyba jestem tak w czymś obsesyjnie konsekwentna. Naturalnie mowa o pieniądzach. Jeszcze trochę i wyjdę na finansową prostą. To znaczy jest spora szansa.
Ano właśnie. Dzisiaj popadłam w niemałą panikę, wywołaną myślą, że gdy stracę swój cel, pochłonie mnie jakaś czarna dziura. Czarna pustka. Bo tak naprawdę to ja się boję życia. Takiego po linii prostej. O ile osoba z moimi deficytami i ograniczeniami może takiego stanu doświadczyć.

Raczej nie ułożę sobie z nikim życia. Nie znam się na tym. Nie chce mi się. Choć kto wie, co życie jeszcze przyniesie.
Może kolejnym celem będzie angielski. Po to, żebym mogła podróżować, jeśli będzie mnie stać.
A jak nie będzie, to nie wiem... Tego się boję.
Teraz mam możliwość lepszego zarobkowania, ale co będzie później? Coś wymyślę. Myślę, że mam jeszcze sporą szansę negocjacji obecnej stawki w pracy.

Ach, co to za niemiłe uczucie CHCIEĆ WIĘCEJ!