niedziela, 16 lutego 2014

Dzień jak całe życie

"(...) Nieraz gdy się rano zbudzę i pomyślę, że muszę do wieczora żyć, mam wrażenie, jakby to było znów od urodzenia do śmierci. Nie wiem, czy pan kiedyś coś takiego odczuwał, ale jakby coraz trudniej było przeżyć dzień. Nie, nie o to chodzi, że długi. Jakby to panu powiedzieć. No, tak jak dzisiaj. Dzień jak każdy, a całe życie."

  - Wiesław Myśliwski "Traktat o łuskaniu fasoli" -

sobota, 8 lutego 2014

Separacja - Indywiduacja

*Przeklejone z innego miejsca, sporo nadbudowane, okropnie długie, ale moje.

To co opiszę jest dla mnie bardzo osobiste. Jednak chcę o tym opowiedzieć.
Chcę Wam opowiedzieć o najważniejszym związku w moim życiu. Takim, który odcisnął piętno na każdej ze stron.

Poznaliśmy się mając 19 lat. Zanim się zaprzyjaźniliśmy, a potem zakochaliśmy w sobie minęły jakieś 3 lata. Łączyło nas naprawdę mnóstwo rzeczy, jednak najważniejszą z nich była nasza przyjaźń. Niestety kiedy pojawiła się miłość w tym samym momencie skazałam mojego najwierniejszego, najlepszego przyjaciela na długie pięć lat prawdziwego koszmaru. Właściwie wszystko zmieniło się w jednej chwili. Mój radosny sposób bycia ustąpił miejsca cierpieniu i jakiemuś mrokowi, który nosiłam gdzieś głęboko pod skórą od zawsze.

Mijał już piąty rok naszego związku i to w tym okresie postanowiliśmy się pobrać. Podjęliśmy już w tym kierunku pewne działania. Nasze rodziny i nasi przyjaciele wiedzieli, że planujemy się pobrać. Były gratulacje i częste rozmowy na ten temat. K. i ja byliśmy naprawdę ze sobą zżyci, wręcz scaleni w jedno, lecz muszę się do czegoś przyznać. Regularnie co jakiś czas zostawiałam K. dla innych mężczyzn. Za każdym razem zapewniałam go (do czego sama byłam przekonana), że tym razem spotkałam największą miłość mojego życia. Możecie się domyślać co musiał czuć.
Kiedy moje emocje, szczególnie ekscytacja, opadały, powracałam do K. z podkulonym ogonem jak zbity pies. Błagałam o przebaczenie, zapewniałam, że teraz wiem, że kocham tylko jego, że jest dla mnie najważniejszy, że tamten ktoś nic dla mnie nie znaczy. K. zawsze czekał na mnie. Kiedy odchodziłam, tłumaczył, że to tylko kolejna fascynacja, że to chwilowe, ale ja przekonywałam go, że tym razem to naprawdę coś poważnego. I tak wielokrotnie przyjmował mnie z otwartymi ramionami. Były gorące powitania i łzy i moje zapewnienia, że to już ostatni raz.
   Kiedy byliśmy razem, K. był skazany na oglądanie i uczestniczenie w atakach mojej bulimii, w jej bardzo ostrych fazach, (to co musiał znosić, było koszmarem). W chwilach moich silnych napadów panicznego lęku tulił i kołysał mnie jak małe dziecko. Zapewniał mnie, że to co czuję, dzieje się tylko w mojej głowie, że jest przy mnie, nigdy mnie nie opuści i nie pozwoli, by ktokolwiek wyrządził mi krzywdę. Widząc moje cierpienie, autentycznie płakał razem ze mną.
   Niejednokrotnie skazywałam go na wyłączną odpowiedzialność materialną. Rzucałam prace i popadałam w mroczną otchłań na całe tygodnie. Nasi znajomi, w szczególności dobrzy przyjaciele K. przestali nas odwiedzać. Zabroniłam mu tego. Musiał trwać na ciągłym posterunku i nie opuszczać mnie ani na krok, ponadto co konieczne.
Innym razem zmieniałam postawę i prosiłam, nalegałam, by gdzieś wyszedł, by spędził czas z kimś innym, odetchnął ode mnie. Kiedy wychodził z kolegami, wracał pijany do upadłego. Pił coraz częściej i coraz więcej.
    Zachęcałam go do spotkań z jego koleżankami z pracy, które go uwielbiały. Mówił o tym otwarcie, a ja cieszyłam się, że go adorują. Kobiety uwielbiały jego sposób bycia. To był taki dobry duch towarzystwa. Niesamowicie inteligenty, błyskotliwy, a przy tym serdeczny i ciepły. Dziewczyny lubiły wypłakiwać mu się w rękaw od zawsze.
   Posiadał niesamowite zdolności kulinarne. Byliśmy zapraszani, najczęściej przez jego znajomych, na kolacje, na których K. pichcił jakieś niesamowite rzeczy, zbawiając wszystkich opowiadaniem dowcipów, w których był niezrównany. Jednak z czasem przestałam wychodzić z domu. Zachęcałam K. do tego, by sam spotykał się ze znajomymi. Dostrzegałam w sobie ten mrok i próbowałam go przed nim chronić, nalegając, by wychodził do znajomych beze mnie. Wręcz przymuszałam go do tego. Pytał czy na pewno tego chcę, że przecież możemy zostać razem w domu i spędzić ten czas miło. Chciałam by wychodził. Chciałam też móc pławić się w tym smaku smutku i goryczy, i bycia gdzieś daleko od wszystkich. Bycia gdzieś kompletnie niepodobną do nikogo i ... martwą.

Pamiętam, którejś nocy wrócił z przeciągającego się spotkania, na którym był z jedną z koleżanek. Miała jakiś kryzys, potrzebowała się wygadać. Dla mnie to nie był żaden problem. Nigdy nie pytałam o te rozmowy. Pamiętam jak wtedy po powrocie do domu zbudził mnie i spytał czy go kocham. Dlaczego o nic nie pytam, dlaczego nie jestem zazdrosna. Powiedział, że stara się robić wszystko, co w jego mocy, ale ja jakbym tego nie zauważała, nie doceniała tego i nie martwiła się nawet o to, że któregoś dnia mógłby odejść.
Zrozumiałam, że na tym spotkaniu zadziało się coś więcej, ale o nic go nie spytałam, choć widziałam, że chce mi coś powiedzieć. Zbyłam go, że pogadamy rano, że chcę spać. Nie wróciliśmy już do tej rozmowy.
Nie widziałam sensu tej rozmowy, bo nie miałam mu do zaoferowania nic więcej co ode mnie otrzymywał.
  
W dzień, w którym wzięliśmy urlopy w pracy, by pójść do USC ustalić datę ślubu, usiedliśmy jak zwykle razem do śniadania. Wcześniej w nocy zastanawiałam się długo nad naszym związkiem, nad wszystkim co było do tej pory i co będzie dalej. Wtedy przy śniadaniu poprosiłam go o uwagę. Zaznaczyłam, że to co chcę powiedzieć jest niezwykle ważne i proszę go, by właśnie tak to potraktował. Opowiedziałam mu o moich przemyśleniach i wtedy bardzo poważnie, dosadnie, z pełnym przeświadczeniem, zaczęłam przekonywać go o tym, że nasze małżeństwo będzie ogromnym błędem. Jeśli to zrobimy, w tej samej chwili skażę go na coś, czego mu, jako przyjaciel, nie życzę.
Używałam bardzo konkretnych argumentów. Myślę, że byłam bardzo przekonująca.
   To była długa rozmowa, która trwała cały dzień całą noc - całą dobę. Przywoływałam konkretne sytuacje, tłumaczyłam, dlaczego tak silnie przywarliśmy do siebie. Konkretne przykłady z jego i mojego dzieciństwa. Miałam w to wgląd. Przynajmniej wtedy, tamtego dnia. Oboje dużo wycierpieliśmy i oboje, tylko ja i on znaliśmy tę prawdę do samego końca.
Tamtej bezsennej nocy siedzieliśmy przytuleni i wspominaliśmy różne momenty z naszego wspólnego życia. Wybuchaliśmy śmiechem, by za chwile zanosić się płaczem. Mówiliśmy sobie co nas do siebie zbliżyło, jakie było nasze pierwsze wrażenie, gdy się zobaczyliśmy. Dużo zabawnych, ale i sporo smutnych sytuacji.
   Wiem, że on też bał się tego małżeństwa, ale w tym związku postanowił poświęcić siebie bez reszty. Stojąc przy mnie, chroniąc przed światem, który mnie przerażał. Był przy mnie zawsze. Wiem, że kosztowało go to bardzo dużo. Poświecił bardzo dużo, siebie. Był od lat psychicznie wycieńczony i wypalony w tym związku, a mimo to trwał. Nikt nie miał prawa powiedzieć czegokolwiek złego na mój temat, nawet jego najlepsi przyjaciele. W tej kwestii nie podejmował żadnych dyskusji.

Podczas tej naszej nocnej rozmowy poprosiłam go o coś jeszcze. Kazałam mu przysiąc, że w żadnym wypadku nie pozwoli mi wrócić do siebie, kiedy tym razem się rozstaniemy. Wiem, że przyjdzie taki moment, mój kryzys i jego także. Będę wydzwaniać, prosić o rozmowę, o spotkanie, ale jemu w żadnym razie nie wolno na to przystać, bo skażemy siebie na kolejną klęskę. Doskonale o tym wiemy. Musi wytrzymać, pamiętając tę naszą rozmowę. Kiedy będę go błagać i skomleć, musi pamiętać te moje słowa i przypominać sobie, a także i mi, stanowczo i głośno to, co wtedy uzgodniliśmy. Ostrzegałam, że zapewne będę się imać różnych sposobów, bo wiem o nim wszystko i znam jego słabe strony, i jego słabość do mnie. Błagam go o jasność umysłu w tym czasie, której ja nie będę zapewne wtedy miała.

Tak też się stało. Po miesiącu, dwóch, nie pamiętam, zaczęłam do niego wydzwaniać, próbowałam odwoływać moje słowa. Wpadałam w histerię, błagałam o pomoc, płakałam, manipulowałam, szantażowałam. Umierałam, zabijałam się. On za to niestrudzenie trwał przy swoim i powtarzał to, o co go prosiłam tamtej nocy. Płakał po drugiej stronie słuchawki i powtarzał, że nie możemy sobie tego zrobić. Był dzielny, przetrwał to. Był wspaniały. Dziś nadal go podziwiam.
   W którymś momencie zrozumiałam, że nie mam powrotu, ale wtedy jeszcze wierzyłam, że nie musi to być nasz koniec. Tłumaczyłam sobie, że może trzeba czasu i czekałam.
    Po roku zadzwonił w nocy pijany. Powiedział, że tylko chciał usłyszeć mój głos. Zastygłam.
Byłam wtedy z kimś związana, mieszkaliśmy już razem. Pomyślałam wówczas, że jest jeden sposób, by przekonać się i by zdobyć K. Postanowiłam wyjść za mąż. Z K. nie miałam od czasu nocnego telefonu żadnego kontaktu, ale nasi znajomi wiedzieli o moich planach, a plan był jeden, skłonić go do tego, by zareagował, by nie dopuścił do mojego zamążpójścia.
   Ślub odbył się po kilku miesiącach, ale K. nie odezwał się przez cały ten czas. Pamiętam, że dni przed ślubem, po i w trakcie, były strasznie smutne i w jakimś stopniu spędzone na oczekiwaniu, tego, co nie nadeszło. Gdy mój mąż zakładał mi obrączkę, coś pękło w mnie. Popłynęły łzy. Nie były to łzy wzruszenia. Płakałam, bo zrozumiałam, że straciłam K. bezpowrotnie.

Co było dalej? Gdzieś po jakimś czasie, gdy wszystko stało się nie do zniesienia, trafiłam na terapię w wyniku znęcania się nad mężem. Tylko ten jedyny raz, w przypadku tego mężczyzny, byłam tak agresywna. Znienawidziłam go, on nawet nie rozumiał dlaczego. To była długa przeprawa. Moja terapia trwała 5 długich lat. Była bardzo intensywna, przez pierwsze lata po trzy sesje w tygodniu. Było ciężko. Było naprawdę bardzo ciężko. Zaczęłam uczyć się rozumieć i naprawiać wszystko to, co było możliwe do wyprostowania. 
Z pomocą terapeuty udało mi się porozumieć z mężem i wytłumaczyć mu moje motywy. Przyłożyłam się do tego szczerze. Na ile to było możliwe, współpracowałam do końca, tak by ułatwić mu to nasze rozstanie. Jednak on nigdy nie usłyszał ode mnie prawdziwych przeprosin. Nigdy nie prosiłam go o wybaczenie. Był w tym misternym planie tylko narzędziem, niepotrzebnym przedmiotem, który pojawił się tak samo szybko, jak zniknął.
  
Wzięliśmy rozwód jak cywilizowani ludzie. Mój mąż okazał się naprawdę człowiekiem na poziomie. Rozwód przeszedł lekko i bezboleśnie. Byliśmy oboje tak szczęśliwi tym faktem, że w dniu rozwodu, w duchu absolutnego porozumienia upiliśmy się na dobre w jednym z ulubionych lokali. Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni, ale mamy ze sobą bardzo sporadyczny, grzecznościowy kontakt.

K. odezwał się do mnie po 8 latach. Jakieś dwa lata temu. Miał już dystans do tego co było, więc zadzwonił. Na początku próbowaliśmy niezręcznie podtrzymywać rozmowę. Co u mamy, co u brata, co u siostrzeńców, co w pracy.
W którymś momencie oznajmiłam, że chce mu coś powiedzieć i jeśli to będzie dla niego za trudne niech mi o tym powie. Natychmiast przestanę. Podjął temat.
Opowiedziałam mu prawdę o ślubie, a on potwierdził, że wiedział, jaki miałam w tym cel, że zna mnie lepiej niż ja sama. Potwierdził, że dlatego chociażby nie chciał się odzywać, bo potrafiłam się posunąć, aż tak daleko by zmusić go do powrotu. Powiedział, że wtedy zrozumiał, że nasza wspólna przyszłość tym bardziej nie miałaby sensu. Zgodziłam się z nim.
Opowiedziałam o leczeniu, terapii, a przede wszystkim poprosiłam go o wybaczenie. Dałam mu do zrozumienia, że wiem jak wiele przeze mnie wycierpiał, jak wiele dla mnie poświęcił, i jak bardzo go skrzywdziłam. Zaczął płakać, tak jakby czekał przez te osiem lat na te słowa. Jego płacz poruszył mnie do tego stopnia,  że i we mnie coś pękło.
Po ośmiu długich latach emocje na nowo ożyły. Mówiliśmy o cierpieniu jakie towarzyszyło każdemu z nas już po rozstaniu. Jak każdemu było ciężko odnaleźć się w nowym życiu, tak naprawdę bez jakiejś części siebie.
Zostały w nas po sobie wielkie dziury, które od tego czasu próbowaliśmy czymś wypełnić. Mówiliśmy o autentycznej rozpaczy, tak ogromnej, że życie traciło sens. O próbach znalezienia pocieszenia, w objęciach innych kobiet i mężczyzn, narkotykach, alkoholu, poświęcaniu się bez reszty pracy zawodowej, o tym, że mimo wszystko nie znajdowaliśmy ukojenia. 
K. wyjechał z Polski. Znienawidził ten kraj. Zostawił tu wszystko i tam tysiące kilometrów ode mnie mógł odzyskać swoje życie, w szczególności swoją godność.
Płakaliśmy w czasie tej rozmowy, szczęśliwi, że możemy powiedzieć sobie to, co kiedyś nie mogło być powiedziane ani usłyszane. Po tym gdy w terapii zrozumiałam, jaką krzywdę wyrządziłam K. i jak bardzo wtedy byłam zaburzona, żyłam w ciągłym poczuciu winy, które nie pozwalało mi w żaden sposób pogodzić się z tym, co się stało.
W czasie tej rozmowy podziękowaliśmy także sobie za wszystko to, co dobrego spotkało nas od tej drugiej strony, a także przeprosiliśmy za to co złe. K. powiedział także, że jest mi wdzięczny, za to co wtedy zrobiłam, dając mu możliwość być dziś tu gdzie właśnie jest.
Zapewnił mnie, że był i nadal jest głęboko przekonany o tym, że jestem kobietą o wielkim sercu, że zawsze to we mnie dostrzegał. Docenił mnie za moją mądrość i ciężką pracę, jaką dotychczas wykonałam i wykonuję. Potrzebowałam tych słów tak samo, jak on moich. Przez wszystkie te lata żyłam w przekonaniu, że uwalniając się ode mnie, tym samym znienawidził mnie za to, co go spotkało z mojej strony. K. podkreślił, że nie ma mi czego wybaczać. Stwierdził, że zawsze rozumiał, co przeżywam i znajdował ku temu zasadne usprawiedliwienie. To prawda, dziś jest wolnym człowiekiem. Odnalazł swoje miejsce, swój spokój i nie zamierza tego zmieniać. Tym samym ustaliliśmy kierunek naszej dalszej znajomości, co wydało się całkiem logiczne. Często jednak łapię się na jakiejś tęsknocie. Zadaję sobie wówczas pytanie, za czym? I natychmiast znajduję racjonalną odpowiedź, która pozwala zrozumieć ten mechanizm, który gdzieś czasem się jeszcze we mnie uruchamia.
 
Taka była właśnie nasza pierwsza rozmowa po latach. Na początku nieudolna, a potem bardzo prawdziwa i szalenie ważna dla każdego z nas.
Zniszczyć wszystko w jednej chwili jest bardzo łatwo, ale naprawa, odzyskanie czyjegoś zaufania, to długa mozolna praca, czasem bezcelowa. Niekiedy nie ma już czego naprawiać, nie ma z kim, nie ma kogo prosić o wybaczenie, niezależnie od tego, jak bardzo by się tego chciało.
K. miewa różne związki. Ważniejsze, mniej ważne. Od dwóch lat, od tego czasu kiedy zadzwonił, jest właściwie sam. Jesteśmy w kontakcie, ale nie pytam o jego życie uczuciowe, a on nie pyta o moje. Czasem coś wyniknie z rozmowy, to tyle. Każde z nas z osobna ma jeszcze sporo do zrobienia w tej kwestii, niezależnie od tego, co nas kiedyś łączyło. Oboje o tym doskonale wiemy.
Ja nieudolnie poświęciłam moją energię życiową kolejnemu wybawcy, mojemu terapeucie. Tylko tym razem, to mój terapeuta wziął na siebie rolę, której oczekiwałam od K. Zaopiekował się tym przerażonym dzieckiem, którym nadal byłam wewnątrz, jednocześnie pozwalając mi się rozwijać. Gdy gdzieś po drodze stałam się dorosłą kobietą, nie mogłam już upominać się o prawa, które otrzymałam na początku terapii. Jak się okazało, w dorosłą drogę musiałam wyruszyć już zupełnie sama.

Obecnie bardzo powoli odzyskuję kontrolę nad swoim życiem. Taką prawdziwą, nie tę, którą zyskałam przenosząc jego ciężar na Pana M. Staram się rozwijać, godząc się i żegnając z tym co za mną. Niestety jest to o wiele trudniejsze niż mogłam przypuszczać. Mój Terapeuta, czy ktokolwiek to jest w mojej głowie, istnieje w postaci Niezniszczalnej Iluzji, której nie jestem w stanie stawić czoła. Obawiam się, że dotarłam do jądra mojej chorej części i nic więcej nie da się z tym zrobić. Żywię jednak nadzieję, że to jednak nie tyle niemożność, ale wciąż jeszcze brak gotowości. 

niedziela, 2 lutego 2014

Wstyd i Perfekcja

 "Toksyczny wstyd - wstyd, który zniewala, subiektywnie odczuwany jest jako wszechogarniające poczucie własnej niedoskonałości, ułomności. Jeżeli ktoś odczuwa toksyczny wstyd, to czuje się bezwartościowy, przegrany, czuje, że nie stanął na wysokości zadania, jako człowiek. Toksyczny wstyd powoduje rozczepienie 'ja'. Rodzi poczucie izolacji i całkowitego osamotnienia."
(Źródło: Wikipedia)
Dzisiaj w ramach konfrontacji z czynnikiem ludzkim, znalazłam się w sytuacji, z którą nigdy przedtem się nie zetknęłam. To już druga z kolei. Obie jednak kosmicznie różne. Oczywiście nie wyszło tak jakbym chciała. Choć właściwie nie wiem jak miałoby to wyglądać.
   Co prawda uzyskałam zapewnienia od różnych osób, że naprawdę dałam radę i mało kto odnalazłby się w tak nietypowej sytuacji, a mimo to odczułam coś odwrotnego. Właściwie chodzi o to, że nie byłam dość dobra, a dokładnie, perfekcyjna.
   Gdzieś w środku postrzegam siebie inaczej, ale nie umiem jeszcze tego wyrażać na zewnątrz. Okropnie to przeżywam. Potrzebuję dłużej myśleć, a kontakt bezpośredni wymaga szybszych, zdecydowanych reakcji. Na tym etapie potrzeba mi dużo więcej miejsca na myśl, na ocenę, analizę i czerpanie z tej swojej części, która tak naprawdę posiadła tę umiejętność reagowania przy jednoczesnym dbaniu o własne potrzeby, pozostając w zgodzie ze sobą. To daje mniejszy, większy czy też zupełny komfort konfrontacji.
   Niestety, nie będę miała możliwości wypracować odpowiednich reakcji, jeśli będę chować się w czterech ścianach swojego pokoju i ograniczać do kontaktu z ludźmi przez internet i telefon. Muszę też pamiętać, że zawsze, niezależnie od moich umiejętności i wiedzy, może wydarzyć się coś zupełnie nieprzewidzianego. Jak wówczas reagować? Jak siebie chronić? Muszę to wszystko przemyśleć i naturalnie poruszyć w terapii.
   Cały tydzień od poniedziałku do piątku chodziłam na siłownię. Przygotowywałam do sesji z terapeutką. Zajęłam się szukaniem szkoły angielskiego i zapisałam na kurs. Po drodze wykonałam także wiele innych rzeczy. W ramach sympatyzowania z jedną z fundacji, szukałam mieszkania dla afgańskiego małżeństwa. Przeglądałam ogłoszenia, dzwoniłam, pisałam. Co dzień staram się wrzucać na strony, które prowadzę na FB, jakieś sensowne treści. Niekiedy, a właściwie przeważnie, potrzebuję sporo czasu by znaleźć, sczytać i wybrać stosowne informacje. Te, które w moim odczuciu mogą być dla kogoś ważne, ciekawe lub po prostu zabawne. To wszystko wymaga czasu ale tak naprawdę sprawia mi ogromną satysfakcję.
   Ten tydzień był bardzo sympatyczny. Nie było w tym, żadnego pośpiechu, ale co prawda wszystko zostało odpowiednio zaplanowane, rozpisane. Dosłownie pod kreseczkę, czyli tak jakbym chciała. Czułam, że tym razem naprawdę się postarałam.
   Za to dziś po tym wydarzeniu, zapominając o tym, co dobre skupiłam się tylko na tym jednym incydencie, który zaważył na moim całodziennym samopoczuciu. Czyż nie jest to jakieś okropne nieporozumienie? Zaraz po tym udałam się do cukierni, w wiadomym celu. To była kara. Koniec dobrych dni. Było to coś w rodzaju przekreślenia tej radości, odebrania sobie możliwości jej przeżywania. To tak jak z dzieckiem, które bawiąc się na słonecznej plaży, ulepiło wspaniały zamek, który po chwili został zniszczony przez jakiegoś wrednego łobuza.
Z drugiej strony, może właściwie nie ma się co dziwić. Może tak naprawdę całą energię i siły tracę na budowanie zamków z piasku...
    Są w mojej głowie takie obszary, które są spowite całkowitym mrokiem. Gęstwiną niezidentyfikowanych, niepoukładanych myśli, niesprecyzowanych informacji na swój temat. Brakuje mi podstawowej wiedzy, nie tyle o ludziach, co o sobie i o tym co, jak i dlaczego przeżywam, wchodząc w bezpośredni, nietypowy kontakt z drugim człowiekiem.
Mała iskierka, mały sukces, jakiekolwiek powodzenie, nie są w stanie przebić i rozświetlić tej masakrycznej plątaniny. Zbyt wiele niejasnych informacji, często ze sobą sprzecznych.
   To dążenie do bycia perfekcyjną w kontaktach z innymi wciąż mnie destabilizuje.
Jest wiele innych obszarów mojego życia, w których się nie realizuję, ale tam panuje zupełna jasność, która pozwala na identyfikację moich potrzeb, dążenie do nich lub rezygnację w poczuciu całkowitego porozumienia ze sobą. Jednak ludzie, te z nimi nie do końca sprecyzowane konfrontacje, na które nie jestem przygotowana są zmorą mojego obecnego egzystowania. Przyznaję, że to właśnie jest dla mnie najtrudniejsze.
   Wiecie jakie uczucia przeżywam najboleśniej? Upokorzenie, zażenowanie, wstyd, skrępowanie. To właśnie one informują nas, że nie osiągnęliśmy celu jaki sobie wyznaczyliśmy. Mój cel jest dokładnie sprecyzowany. Być perfekcyjną, znów muszę to powtórzyć. Tyle dobrego, że już to wiem. Muszę tylko wiedzieć jeszcze więcej, jeszcze lepiej, aż do kompletnego samopoznania, oświecenia. To już zakrawa na jakieś bóstwo. 
   Przecież jak wiecie muszę być doskonałym odzwierciedleniem Bytu, który zdominował moje przeżywanie. Gdybym nie wierzyła w Boga, pewnie modliłabym się właśnie do Niego...