niedziela, 25 sierpnia 2013

Odwaga, czy to ma sens?

"Miej świadomość!
Możesz robić co chcesz!
Miej świadomość!
Czy dobrze chcesz"

Tak brzmią słowa tekstu jednego z utworów Kazika Staszewskiego.

Otóż właściwie przez większość mojego życia nie zastanawiałam się co tak naprawdę chciałabym osiągnąć. Zresztą uważam to za dość zrozumiałe. Trudno wybiegać myślą w przyszłość, kiedy każdy dzień jest walką o przetrwanie w dżungli własnej emocjonalności.

Kiedy przyglądam się temu co wypełnia życie innych, także w jakiejś mierze i moje, w większości dostrzegam desperatów, którzy krążą po omacku by nadać swojemu życiu jakikolwiek sens. Bycie na tyle odważnym, by świadomie rozsądzić, co tak naprawdę jest dla nas ważne wymaga dojrzałości i znacznego wysiłku. I choć uważam, że odwaga jest najlepszym sprzymierzeńcem satysfakcjonującego życia, to zdobywa się na nią niewielu.

Ot takie moje ostatnie przemyślenia.
Dlaczego tak trudno o bycie odważnym w dzisiejszych czasach? 

wtorek, 20 sierpnia 2013

Tak sobie rozprawiam

Kiedy się przyglądam mojemu obecnemu życiu, staram się je ocenić pod względem jego sensowności. Myślę, że sens życia człowieka jest sprawą indywidualną i związany jest z wartościami, które wyznaje. Poszukując sensu życia poszukujemy także osób, które ten sens z nami podzielają.
A zatem wyszukujemy takich ludzi, których wartości są podobne do naszych.

Do tej pory gdzieś na ślepo, metodą prób i błędów wchodziłam w różne relacje, próbując wykorzystać jakikolwiek wspólny mianownik z innymi. Liczyłam, że w oparciu choćby o jedną wspólną cechę, można zbudować mocny fundament trwałej przyjaźni czy związku.

Jednak po jakimś czasie okazywało się, że jedna cecha nie wystarczy. Nie wystarczą dwie, ani nawet trzy. Ważny jest cały system wartości. Ponadto bardzo istotny jest temperament drugiej osoby. Jej dążenia, zainteresowania, styl życia.

W dzisiejszym świecie trafić na kogoś i utrzymać kontakt z kimś, kto jest właśnie nam tak bliski to jak wygrać na loterii. Dlatego mimo wielu zawieranych znajomości, tak niewiele z nich potrafi przetrwać.

Czasem, by uniknąć rozczarowań wybieramy samotność. I ja właśnie chyba tak wybrałam.
Próbuję na tej samotności oprzeć moje obecne życie. Próbuję nadać mu sens poprzez podejmowanie przeróżnych działań. Każdego dnia przekonuję siebie do tego, że tak jest dla mnie lepiej. Nie ma bowiem nic gorszego niż samotność u boku drugiego człowieka.

Mimo to czuję się okropnie nieszczęśliwa. W chwilach, gdy jestem mocno zaabsorbowana stąpaniem ponad ziemią, potrafię cieszyć się z towarzystwa muchy pływającej w kubku herbaty.
Wiele razy próbowałam zweryfikować mój system wartości. Wiele razy od niego odchodziłam, ale moje wszelkie poszukiwania kończyły się ogromnym rozczarowaniem i obitą dupą.

Jak zatem żyć, kiedy rzeczywiście trudno o prawdziwego przyjaciela? Weźmy pod uwagę okoliczności. Dzisiejszy świat nie ułatwia nam nawiązywania zdrowych, rozsądnych relacji.
Wszechobecny pęd i zdeformowany system wartości osób różnego pokroju potwierdza, że dla niektórych z nas nie ma w nim miejsca. Już z samego tego faktu, można czuć się wykluczonym z życia.

Często przez proces socjalizacji nabieramy przekonania, że droga, którą przemierza większość musi być słuszna, w konsekwencji staję się także naszym wyborem. Kiedy od niej odstajemy, nawet my sami stajemy się odpychający we własnych oczach.

Francuski poeta Jean Cocteau powiedział kiedyś, iż nie należy mylić prawdy z opinią większości. Zgadzam się z tym w całej rozciągłości. Czy zatem warto przeżyć życie próbując przebić głową mur, za którym nie czeka na nas nic prócz rozczarowania?

Co zatem pozostaje? Bicie głową w mur czy skazanie się na samotność? A może jest coś pomiędzy?
Zaczęłam się przyglądać innym samotnikom wokół mnie. Nigdy nie brałam pod uwagę nawiązania bliskiej więzi z kimś takim, ale szanowałam wszelkich introwertyków i dzikusów za ich odrębność właśnie. Mimo to osobiście faworyzowałam i zależało mi na kontakcie z dziwakami innego pokroju. Moimi ulubieńcami byli zawsze ludzie pozytywnie zakręceni, ale z czasem, gdy moje wartości ewoluowały, okazywali się oni zwyczajnymi lekkoduchami.

Do dziś prowadzę w sobie walkę, gdyż mój zachwyt budzą osoby, które kroczą przez życie ze spokojem godnym samego Buddy, ale ciągnie mnie także do szaleńców, którzy gotowi są zwojować świat.
Ponieważ mam potrzebę identyfikowania się z jakąś grupą, potrzebę przynależności, wspólnoty jedności, w tym wypadku kompletnie tracę rozeznanie, czego tak naprawdę chcę. Właściwie chcę mieć jedno i drugie.

Kiedyś w liceum miałam na to sposób. Miałam różnych znajomych, z różnych kręgów. W zależności od tego, czego właśnie najbardziej potrzebowałam przystawałam do jednych lub drugich. W ten sposób czułam się niejako spełniona. Mimo to nigdy nie udało mi się nawiązać z nikim prawdziwej przyjaźni. Dlatego dziś po tych ludziach nie ma w moim życiu śladu.
Mam 36 lat i nadal nie umiem zawrzeć trwałej przyjaźni ani trwałego związku. I choć dziś istnieje grupa osób, z którą identyfikuję się najpełniej, to mimo to pozostaję samotna.

Czego mi zatem brakuje? Czy tak odczuwana samotność to wynik mojej dysfunkcji psychicznej?
A może to kwestia przyzwyczajenia? Są w moim życiu płaszczyzny, na których najpełniej realizuję się samotnie. Dokonuję wyborów zgodnych z moim sumieniem, poczuciem osobistej satysfakcji. Nikogo nie zawodzę. Nawet jeśli zmuszona jestem negocjować ze sobą, to w danym momencie postępuję zgodnie z moją aktualną potrzebą. Zaś ewentualne, przykre konsekwencje staram się zawsze czymś tłumaczyć. Dysponuję bowiem całym systemem zaprzeczeń, które skutecznie uruchamiam, gdy zajdzie ku temu potrzeba. Potrafię nawet wyjść obronną ręką z odczuwanego poczucia winy.

Czy jestem egoistką? Czy samotność, na którą się zdecydowałam to wynik egoizmu? A może tak póki co jest najlepiej, najbezpieczniej? Nie umiem tego rozsądzić.

Czasem myślę, że to kwestia jakiegoś egoizmu i minimalizmu. Kto lepiej ode mnie zrobi mi dobrze a przy tym nie będzie mi zawadzał? Trudno przecież czuć się spełnionym częściowo czy niedostatecznie. Kiedy jest się tak egoistycznie zachłannym połowiczne spełnienie nie wystarcza. Nawet jeśli przemawia przez nas destrukcja, to wynika ona także z jakiejś naszej potrzeby. Wszystko, czym się kierujemy w życiu jest wynikiem naszego chcenia.
 
Mogłabym tak kluczyć w rozważaniach bez końca, ale coraz bardziej widoczne staje się jedno.
To mój patologiczny egoizm i minimalizm determinują moje życie. Wszystko czego się imam w życiu służy mojemu poczuciu satysfakcji osiąganemu jak najmniejszym kosztem.

Mimo to jestem nieszczęśliwa, jestem samotna. Nikt mnie nie potrzebuje, ale i ja jakoś specjalnie nie rwę się do kontaktu z innymi.
 

Wspominki

Jestem kompletną ignorantką jeśli chodzi o dotyczące mnie patologie. O zaburzeniu osobowości a dokładnie na czym polega, dowiedziałam się za sprawą mojego męża, który pewnego dnia wydrukował mi gruby plik materiałów, chcąc dać mi do zrozumienia, że moje zachowanie jest chore. Informacje zawarte w materiałach były z mojego punktu widzenia tak niedorzeczne, że uznałam, iż to mój mąż ma jakiś problem. Owszem, miałam wypis z kliniki z diagnozą bpd, wiedziałam, że to jakaś chwiejność emocji, i że rzeczywiście tak właśnie mam, ale żebym była jakąś psychopatką. A tak próbował mi dać do zrozumienia mój mąż.

Często mówię o tym, że ja nigdy nie reagowałam napadami wściekłości czy złości, ale z moim mężem, rzeczywiście tak było. Wszystkie inne relacje były rozgrywane w bardziej wyrafinowany sposób. Na M. to jest mojego męża, potrafiłam rzucić się z rękami tylko dlatego, że nie mogłam zwyczajnie na niego patrzeć.

Któregoś dnia M. skontaktował się z naszą wspólną znajomą, która była wieloletnią terapeutką i opowiedział jej o tym co się ze mną dzieje. Pamiętam, że na jakimś spotkaniu towarzyskim G. podeszła do mnie i poprosiła o krótką rozmowę. Pamiętam jak powiedziała mi bardzo stanowczo, że rozumie jak jest mi ciężko i z jakim trudem radzę sobie z tak silnymi emocjami, ale absolutnie nie mam prawa by podnosić na kogokolwiek rękę, i że każda przemoc jest przestępstwem. W związku z tym albo sama zgłoszę się do psychiatry i podejmę odpowiednią terapię albo M. będzie interweniował inaczej.

Zawsze bardzo ceniłam G. Była dla mnie wzorem do naśladowania. Szalenie ciepła, serdeczna i zaangażowana w swoją pracę jak mało kto. Całe życie poświeciła ludziom i ich problemom. Zarówno jako człowiek i jako terapeutka. Kiedy usłyszałam z ust G. te słowa nie tolerujące sprzeciwu, przeraziłam się, jednocześnie byłam zaskoczona. I to była wówczas moja pierwsza konfrontacja ze sobą. Pomyślałam - Boże, chyba rzeczywiście mam problem.

Mój wcześniejszy chłopak próbował przez nasze pięć lat życia radzić sobie ze mną reagując powszechną akceptacją na wszystko cokolwiek zrobiłam. Nie czułam się tłamszona, więc agresywne reakcje nie miały miejsca. Nie zauważyłam tylko, że z każdym miesiącem coraz więcej pił i przesiadywał przed komputerem grając w gry.  To właśnie z tego powodu odeszłam od niego, choć już planowaliśmy ślub i nasze rodziny były o tym poinformowane. Pomyślałam sobie, że nie chcę spędzić życia z alkoholikiem i dzieciuchem grającym w jakieś durne strzelanki.

Smutne, prawda?
 
Byli też inni w moim życiu, ale to były już tylko tzw. "epizody" dla smaczku, dla adrenaliny, dla dowalenia sobie. W zależności od potrzeby.

W każdym razie dopiero słowa G. zaważyły na tym, że podjęłam się leczenia. G. poradziła mi ośrodek, do którego jej zdaniem warto było się zgłosić. To w nim po kilku miesiącach spotkań z lekarzem psychiatrą i terapii grupowej poznałam mojego terapeutę, do którego skierowano mnie na indywidualną terapię. I tak się to wszystko zaczęło.

c.d.n.



poniedziałek, 19 sierpnia 2013

I co teraz?

Nie śpię, ale nie dlatego, że wciąż pędzę. W sobotę przejechałam rowerem jakieś kosmiczne odległości. Zwiedziłam kilka podwarszawskich miejscowości. W niedzielę rano nie dałam rady podnieść się z łóżka. Z otwartego balkonu oglądałam kolejny, słoneczny dzień i strasznie mnie korciło żeby gdzieś biec. Pomyślałam jednak, że to już przesada i tak oto zostałam w domu. Naturalnie łatwo nie było a mówiąc wprost było byle jak. Taki byle jaki dzień. Tylko czemu?

W środku odczuwam niepokój. Nie jestem z siebie dumna po dzisiejszym dniu. To dziwne. To głupie. Dlaczego łatwiej skupić mi się na tym co złe? Dlaczego nie mogę napisać, że z całego bezmiaru gówna, które siedzi w mojej głowie a także mnie otacza, oto właśnie przeżyłam kolejną sekundę, minutę, godzinę, dzień i jestem właśnie o ten czas bogatsza!? Ten zdobyty czas i to doświadczenie mogę obracać w dłoni, przyglądać się im i nadawać temu swój własny sens.

To zaskakujące ale mam taką władzę, taką moc by nadawać znaczenie wszystkiemu! Każdej rzeczy!

Jakże niewygodna to odpowiedzialność...




piątek, 16 sierpnia 2013

Hejka!

Tak już jakoś jest, że jak czuję się dobrze, to uważam, że ten blog bez sensu jest.
Pani doktor mówi, że to górka i pompuje we mnie neuroleptyk i stabilizator.
Grzecznie się słucham, bo pani terapeutka też mówi to samo i obie straszą depresją, jeśli nie wyhamuję hipo. Dziwne to wszystko ale wciąż wierzę, że to się kiedyś wyrówna. Tak bardzo chciałabym już do jakiejś roboty pójść :(

Tak czy owak pozdrawiam i ściskam!


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Musi być lepiej

To jakaś paranoja. Dosłownie. Zaczęłam brać większe dawki neuroleptyku. Po kilku dniach zaczęłam wyhamowywać nieco ze swoimi pomysłami, narzuconymi przez siebie obowiązkami i zadaniami. Za to zaczęła rozkręcać się bulimia i wzrosła obawa przed kontaktem z ludźmi.

Jedyną satysfakcję (poza wysiłkiem fizycznym) daje mi objadanie się. Z dwóch powodów. Myślenie o jedzeniu, kombinowanie co zjeść, skąd i byle najtaniej wypełnienia mi sporo czasu. A przyjemność z jedzenia określonych produktów daje choć chwilowe poczucie ulgi i poczucie bezpieczeństwa. Mimo to poczucie samotności i drastycznie zmniejszający się budżet, wpakowały mnie w stan depresyjny. Szukałam pomysłu na to, by się z kimś skontaktować, wyjść do ludzi. Jednak zdecydowanie odrzucam wszelkie propozycje towarzyskie a także myśl o tym, że sama mogłabym się odezwać do kogoś. Zbyt duży lęk. Zbyt duże poczucie zagrożenia ze strony innych. Zbyt duże przeświadczenie o zagrożeniu.

Zaczęłam wyłączać telefon, by przypadkiem nikt nie zadzwonił ani nie pisał. Przychodzące SMS-sy odczytuję tak samo jak pocztę e-mail czy wiadomości na fb, tylko wówczas gdy czuję się lepiej. Choć zdarza się, że jestem w stanie kontaktować się z innymi, byle tylko nie musieć rozmawiać przez telefon czy skype. Nie ma mowy o spotkaniu face to face.

Teraz właśnie poczułam się lepiej. Podniosłam się z łóżka do pozycji siedzącej. Do tej pory leżałam podsypiając. Każdego dnia wyliczam sobie ile pieniędzy zostało mi do końca miesiąca i jaka to jest kwota dzienna. Stan na dzisiaj jest właściwie niemożliwy do przetrwania. Czuję narastającą rezygnację. Część rachunków nie opłacona.

Za miesiąc mam ślub i wesele mojego siostrzeńca. To ważna uroczystość także dla mnie. Jestem a raczej byłam bardzo żyta z moimi siostrzeńcami. Przez ostatnie lata nie utrzymujemy ze sobą bliskich kontaktów. To pewnie moja wina.
Przyjęcie weselne ma być duże. Na 150 osób. Na razie siostrzeniec nie zaprosił mnie formalnie. Nie miałam okazji z nim rozmawiać. Naturalnie raczej nikt się nie spodziewa, że planuję nie pojawić się na tej uroczystości. Po pierwsze boję się takiej liczby osób, z czego większość będzie mi znana a to zbyt duże obciążenie. Po drugie nie stać mnie ani na wyjazd, ani na jakąś kreację czy prezent.

Moja rodzina pewnie uzna mnie zupełnie za kompletną wariatkę. Kiedy Ł. zadzwoni, jeśli zadzwoni. Poproszę go by nie mówił nic nikomu, że nie przyjadę. Poinformuję go tylko, bo pewnie ma to znaczenie jeśli chodzi o kwotę, którą trzeba zapłacić za każdego gościa weselnego. Przeproszę go. Postaram się wytłumaczyć jakoś sensownie w miarę. Poza tym głównie uciekam przed konfrontacją z tym tłumem ludzi. Boję się, że dostanę napadu lęku i nie będę mogła uciec do domu i schować się. A tylko w domu mogę się ukryć i przeczekać napad.

Nie powinnam o tym tu pisać, ale bardzo się z tym wszystkim męczę. Za jakiś czas znów pewnie nastrój pójdzie w górę. Trudno, trzeba jakoś z tym żyć. Być może za kilka dni, poczuję się dużo lepiej. Może wydarzy się coś, co wpłynie na poprawę mojej sytuacji. Moje doświadczenie życiowe podpowiada mi, że może być jeszcze dobrze. Jeszcze nie raz.

Muszę to przetrwać. Zdaję sobie sprawę, że odcinając się od ludzi, pozbawiam siebie możliwości wsparcia się na kimś. Jednak, ten strach przed kontaktem z innymi jest nie do przeskoczenia.
Dam sobie radę. Przecież zawsze spadam na cztery łapy.