piątek, 31 października 2014

Ojciec, matka, ja i Dom

Mój ojciec zmarł na raka 9 lat temu, ale nigdy z tego powodu nie płakałam. Miałam z nim słaby kontakt. Umierał na szpitalnym łóżku, a cała rodzina zebrała się w sali, do której specjalnie go przeniesiono, żebyśmy się mogliśmy z nim pożegnać. Wszystkie jego czworo dzieci z żonami i mężami. Dziewięcioro wnucząt. Matka.... Umierał na naszych oczach. 

Nad ranem matka zadzwoniła do nas, że to już koniec. Tego dnia wszyscy się zjechaliśmy - wnuki ze szkół, dzieci z pracy. Ja dwa dni wcześniej przyjechałam z Warszawy. Około 16-tej nastąpiło zatrzymanie akcji serca. I wtedy... to był lament i histeria.

Tego dnia, jeszcze zanim serce ojca przestało bić, zobaczyłam niecodzienny widok, matkę, która siedząc w zupełnej ciszy przy łóżku ojca trzymała go za rękę. Nigdy w życiu nie widziałam ani jednego przejawu czułości ojca wobec matki, czy matki wobec ojca.
No a gdzie było moje miejsce w tym wszystkim? Schowałam się za obiektywem aparatu fotograficznego. Wciąż robiłam zdjęcia. Mam je do dziś, te emocje uchwycone, tę rozpacz.. Wszystkie emocje, do których ja nie byłam zdolna...

Kiedyś moja siostra powiedziała, że bardzo chciałaby zobaczyć te zdjęcia. Nikt ich nie widział poza mną. Pomyślałam, że mogłabym je wywołać i wysłać siostrom, matce i bratu w rocznicę śmierci ojca, tj. 28 listopada. Często wspominają ojca i dziadka. Ja zresztą też. W naszej rodzinie krąży mnóstwo anegdot związanych z różnymi sytuacjami z ojcem w roli głównej. 

Był zabawnym człowiekiem. Tak, to dobre określenie. Prostym człowiekiem, czasem prostackim, ale lubiłam go na tyle, na ile było to możliwe przy całej jego "nieobecności". Nie był ojcem, który brał czynny udział w życiu dzieci. Nie, nie był chłodny czy niedostępny tylko nieobecny. Raz tylko krzyknął na mnie i nawet dostałam od niego paskiem. Byłam mała, ale pamiętam, że próbowałam grzebać przy bolierze w łazience, ale po co? Tego nie pamiętam. To był mój jedyny bliski kontakt z ojcem i wyraźne dostrzeżenie jego obecności jako ojca.

Kiedyś przyjechała do nas jakaś daleka rodzina. Pamiętam scenę, gdy ten nieznany mi wujek, widząc mnie przechodzącą przez kuchnię spytał ojca? "A. a ile ta twoja E. ma już lat? Na co mój ojciec zwrócił się do mnie: E. ile ty masz lat?" 

To właśnie jedna z tych anegdot. Naturalnie to wspomnienie, ma również smutny odcień, ale ja to wspominam z rozbawieniem, bo chyba mam dużo zrozumienia dla charakteru ojca. Poza tym ojciec pełnił pewną ważną funkcję w moim życiu. Otóż matka była bardzo nerwowa. Pewnie pisałam kiedyś. Była impulsywna, porywcza, potrafiła znienacka uderzyć, czy pobić do krwi, zrywać z łóżka nad ranem. Brrr.. 

Kiedy ojciec wracał z pracy, agresja i cała uwaga matki skupiała się na nim . Dlatego zawsze czekałam na niego, by już z tej pracy wrócił. Lubiłam z nim siadać przy stole kiedy jadł. Bo wtedy mogłam przez chwilę być bliżej niego. Matka (co też wspominam z uśmiechem na twarzy) jak zwykle coś wyrzucając ojcu, krzycząc (ona nigdy nie mówiła tylko krzyczała) nakładała mu obiad (co było sprawą oczywistą), a ojciec wychodząc z łazienki po umyciu rąk siadał przy stole. Matka wciąż mówiąc coś podniesionym głosem, nerwowo stawiała przed ojcem talerz na stole. "Będziesz też jadła?" - pytała mnie matka (jedzenie u mojej matki było rzeczą świętą) na co ja niezależnie od tego, czy byłam głodna, czy też nie, przytakiwałam i siadałam przy stole, bo to był jedyny moment, żeby być bliżej ojca, właściwie ich obojga.

Tylko ojciec dostawał w swoim talerzu żeberka, na których była gotowana zupa (to dla mojej matki również było oczywistością - żeberka dla ojca). Ojciec jedząc rozkładał gazetę i jednym uchem słuchając matki, a drugim wypuszczając, przerywał jej w pół słowa i zaczynał czytać głośno fragment artykułu, po to oczywiście, by się z matką nim podzielić. Na co matka nadal podniesionym głosem komentowała tę treść. Naturalnie nie siadała przy stole, tylko ciągle przemieszczała się po kuchni, Wychodziła, po chwili znów wracała, poruszając się szybko i nerwowo. Ja siedziałam i jadłam. Nie pamiętam, czy ojciec coś w ogóle do mnie mówił wówczas. Nie pamiętam żadnej rozmowy. Być może były jakieś, na pewno, ale pewnie byłam tak zestresowana, albo raczej skrępowana, że nie pamiętam.


[Przy okazji tych wspomnień odpowiedź na moja bulimię mam gotową. Nigdy wcześniej na to nie wpadłam. Na to, że bulimia to ojciec redukujący napięcie, wynikające z agresywnego zachowania matki. A obecnie matką w moim życiu są stresujące sytuacje, czy też po prostu niepożądane emocje.]


Kiedy ojciec kończył jeść, jeszcze przez chwilę czytał w ciszy, która zapadała nagle, budząc we mnie ogromne uczucie skrępowania, ale też lęk, bo matka, gdy już się wyzłościła na ojca i wygadała, leciała gdzieś dalej coś robić, a mi w tej dziwnej bliskości z ojcem zaczynało być bardzo nieswojo. 
Tak czy owak, w taki jak wyżej opisany sposób mogłam przeżywać i pozytywnie doświadczać relacji z ojcem i matką, będąc w pewnym sensie niewidoczną. Ich uwaga była skupiona na sobie, a ja mogłam po prostu być, przysłuchiwać się temu co mówią i przyglądać im. To były takie właśnie chwile posiadania rodziców. Wtedy już byłam tylko "jedynaczką". Starsze rodzeństwo, od kiedy miałam 6 lat, już nie mieszkało z nami.

Mój charakterek ukształtował się nie tylko na obserwacji rodziców, byłam przecież dzieckiem, które urodziło po dziesięciu latach od przybycia na świat moich dwóch sióstr. Brat miał wówczas lat dwanaście. W domu było głośno, oczywiście burzliwie. Do szóstego roku wychowywałam się w domu pełnym ludzi. Dorosłych i dzieci. Zajmowanie się mną leżało w gestii mojego rodzeństwa. Bardzo mocno przeżyłam, gdy mój dom, zaledwie gdy miałam 6 lat, zupełnie opustoszał, a ja ni stąd ni zowąd znalazłam się w środku życia ludzi, ojca i matki, z którymi - to zabrzmi dziwnie - się nie znałam. 

Matka od momentu urodzenia mnie nie miała pokarmu, dlatego karmienie, przewijanie, kołysanie, usypianie mnie, było zadaniem mojego rodzeństwa, które na początku ciekawe małej siostrzyczki z czasem miało jej dość, bo raptem z dzieci stało się opiekunami. 

Co się zaś tyczy scen "przy rodzinnym stole", tj. matka, ojciec i ja, było ich całkiem sporo, bo matka przy każdym posiłku podawała ojcu talerz z jedzeniem, zawsze przy okazji za coś go opieprzając. Kiedy nie było mnie w mieszkaniu wychodziła z domu, stawała na schodach i krzyczała na całą wieś: "E. JEŚĆ!" A echo niosło jej głos po całej miejscowości, co naturalnie jej nie przeszkadzało, a mieszkańców bawiło. 

Aż się uśmiałam teraz. Takich ich pamiętam. Dużo w tym było pomieszania uczuć i jest nadal. 

To w co zostałam wyposażona przez rodziców, to pozwolenie na bycie sobą i brak lęku, czy skrępowania w kontakcie z ludźmi naprawdę przeróżnego pokroju i przekroju. W domu nigdy, ale to nigdy nie padły słowa w stylu: "A co ludzie powiedzą" To ojciec i matka wiedzieli najlepiej, to oni musieli mieć ostatnie słowo. Każde wiedziało lepiej, czy to w rozmowie ze sobą, czy z innymi ludźmi. Nie mieli żadnych autorytetów, nie mieli syndromu "świętości księdza". To byli zwykli ludzie, ale zawsze wiedzieli najlepiej. Jak ktoś matce podpadł na wsi, to miał kiepsko. 

Matkę jednak z dzieciństwa wspominam jako permanentne zagrożenie, łącznie z zagrożeniem życia.

Nigdy nie miałam okazji zauważyć u rodziców skrępowania, gdy mieli do czynienia z kimś, no nie wiem - z jakimś tam radnym, jakimś księdzem, czy nauczycielem. Mówię o wiejskich realiach. Generalnie byli pouczający, albo zadający pytania podważające to czy tamto. O ile matka robiła to z intelektem, ostro i często przebiegle, tak ojciec przybierał ton bardziej prostacki. Czasem będąc świadkiem takiej sytuacji, związanej z zachowaniem ojca, spalałam się ze wstydu. Naprawdę, niekiedy gadał straszne bzdury.
Teraz, gdy przyjeżdżam do domu matki, co ma miejsce raz, dwa do roku, nie chodzę na cmentarz. Może dlatego, że znów musiałabym zostać sama z ojcem. Z tej samej przyczyny ograniczam wyjazdy do matki. Ale lubię ciepłe światło płonących zniczy wieczorową porą i wkładanie palców w ciekły wosk.


czwartek, 30 października 2014

Wciąż niemożliwe

Właściwie to chodzi o tę chorobę właśnie.

Boję się, że stanie się coś złego, że nawalę. Kiedy padła propozycja naszej współpracy, wiedziałam, że w tej sytuacji muszę być z dziewczynami szczera. Tylko nie wiedziałam jak. 
Na razie wie tylko I, myślę, że E. też będę mogła powiedzieć, ale jeszcze trzeba czasu.
Któregoś dnia I. stwierdziła, że ma wrażenie, że się waham, jakby było coś, co sprawia, że nie do końca jestem przekonana czy chcę podjąć to wyzwanie. Było mi bardzo ciężko, ale wiedziałam, że na tym etapie muszę być szczera i powiedzieć, że to nie do niej, ale do siebie nie mam zaufania. Wiedziałam, że muszę to od samego początku zaznaczyć, skoro mamy być wspólniczkami, partnerkami. Powiedziałam I. o chorobie. 
Moja terapeutka, gdy opowiadałam jej tamto zdarzenie, z przejęciem skomentowała, że musiało mi być bardzo ciężko i rzeczywiście tak było.  Zwłaszcza, że I. stwierdziła, że po raz pierwszy ma do czynienia z kimś, kto choruje... p s y c h i c z  n i e  i nie wie na czym polega choroba afektywna dwubiegunowa. 

Zaraz po tamtej rozmowie I. powiedziała mi, że próbowała się dowiedzieć, czym jest ChAD. 
Była nieco przejęta, ale jej zasięgnięta wiedza dotyczyła permanentnych stanów depresyjnych i niekiedy manii.
Wyjaśniłam jej, że jestem tą szczęściarą, która miewa głównie stany hipomaniakalne. Depresję miałam w życiu tylko jedną. To dlatego nie widać po mnie szczególnie mojej choroby, niektórzy mówią o mnie, że jestem s z y b k a albo z a k r ę c o n a, albo, że ciężko za mną nadążyć. 

To ja to zaczęłam to wszystko. Kiedy je spotkałam, obie tego samego dnia, wiedziałam, że z tej znajomości może wyjść coś naprawdę dobrego. Umówiłam nam spotkanie. Przesiedziałyśmy kilka godzin w kawiarni. To było takie, dziwne... takie...  

Myślałam, że ta rozmowa skończy się na słowach, ale dziewczyny natychmiast zaczęły działać. 
Od tamtego dnia wciąż coś się dzieje, często dzwonimy do siebie, piszemy nocne smsy i maile. Spotykamy się. 
Postanowiłam nas umówić z różnymi ludźmi, którzy mogliby być pomocni. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że sporo osób, chętnie dzieliło się radami i pomysłami, a także proponowało bezinteresowną pomoc. Okazało się, że ludzie, z którymi jestem powiązana biznesowo, i którzy znali mnie raczej tylko od tej strony, bardzo pozytywnie zareagowali na wieść o tym, że rozkręcam coś swojego. 
Każdego dnia słowo, które wyrzekłam na początku, gdy tylko spotkałam każdą z dziewczyn nabiera niezwykłego kształtu. Kształtu, który nie tylko zachwyca, ale też przeraża.

I to dlatego wszystko zaczęło mnie teraz przerastać. To już chyba trzeci wpis o tym.  Chodzi o to, że mam taki lęk w sobie, że nie do końca mogę polegać na swoich zmysłach. Nie chcę też tego lęku w żaden sposób przenosić na dziewczyny. Właściwie niewiele o mnie wiedzą. Zresztą mało kto wie.
W tym znaczeniu stałam się mocno introwertyczna. Blog, grupa, terapia, rozmowy z moją lekarką. Mam dosyć miejsca na siebie. Mam lekarzy i terapeutów, by odkrywać przed nimi emocje, by odkrywać swoją codzienność, swoje życie. Do nich mam także zaufanie, co do zwrotów, których mi udzielają. Wiedzą o mnie wszystko. 

Nie chciałam by I. czuła się niekomfortowo, choć pewnie w jakimś stopniu będzie. Ale  nie mogłam inaczej, nie mogłam być z nią nieszczera. Opowiedziałam jej o chorobie, ale od razu zapewniłam, że biorę leki i jestem pod ścisłą kontrolą, że od bardzo długiego czasu funkcjonuję dobrze, a powrót do pracy zawodowej dowodzi, że jest lepiej niż kiedykolwiek.

Może dlatego nie pozwalam sobie na zmęczenie. Martwię się, że odtąd mimo wszystko, niektóre moje zachowania mogą być już odbierane tylko przez pryzmat tego co powiedziałam o sobie. O tej chorobie. Bardzo zależy mi na tym, by dziewczyny najbardziej poznały mnie od tej strony, która niewiele ma wspólnego z chorobą. 
Powiedziałam I., że jestem również osobą, która ma też spory temperament. Niekiedy te dwie rzeczy się zlewają i trudno odgadnąć co jest co.

Czy ja się kiedykolwiek z tym pogodzę?! Czy przestanę stygmatyzować siebie? 

Czasem wydaje mi się, że to nie ma znaczenia dla mnie. Widzę jak funkcjonują ludzie wokół mnie. Czasem nie ma czego zazdrościć, a może nawet często. Ale ja żyję w ciągłym lęku, że choroba zaskoczy mnie i zniszczy całe moje życie jak 2 lata temu. 

Dwa tygodnie temu w pewnym momencie dnia zaczęłam czuć się bardzo dziwnie.  To był taki dziwny stan, czułam, że zagarnia mnie jakieś szaleństwo. Wieczór i noc były istnym koszmarem. Byłam przekonana, że tracę rozum i kontakt z rzeczywistością. To był okropny stan, pamiętam tylko, że powtarzałam sobie, że muszę to przetrzymać.
Kiedy powiedziałam o tym terapeutce, spytała, dlaczego nie jestem w stanie dopuścić do siebie myśli, że mogę być zwyczajnie przepracowana. "Niech pani zobaczy ile pani robi. Normalnie człowiek czując się tak, jak pani, stwierdza, że jest przemęczony i musi odpocząć, ale pani jakby nie dawała sobie prawa do bycia zmęczoną, i każdy spadek formy uznaje pani za stan chorobowy."

Kompletnie zaskoczyło mnie to co powiedziała. Do tego stopnia, że nie wiedziałam, czy mam zaprzeczyć i przekonywać, że nie ma racji, czy odetchnąć z ulgą i się rozryczeć jak dziecko. 

Od kwietnia 2013 roku nie byłam w szpitalu. A przecież wszystkie poprzednie lata to były ciągłe hospitalizacje. Czasem boję się, że to tylko kwestia czasu, więc każdy dziwny objaw uznaję za coś niepożądanego i natychmiast wszczynam alarm. Spinam się i jeszcze bardziej staję się wymagająca wobec siebie. Tak jak teraz....

Tak, chyba czuję się porządnie zmęczona. Czas odpocząć.

Zatem jutrzejsza sesja będzie o tym.

Teraz będzie najtrudniej

Strasznie mi ciężko wytrzymać z tym, że to życie moje zrobiło się takie dorosłe... Boję się, chciałabym schować się przed sobą, uciec. Na każdym kroku odpowiedzialność, na każdym kroku konsekwencje. Odpowiedzialność i konsekwencje i ja sama, bo taka kolej rzeczy, że człowiek odpowiada za siebie sam. To wcale nie takie super nieść swoje życie na własnych barkach. Chciałabym zniknąć, zaburzyć się maksymalnie i nie czuć tej okropnej odpowiedzialności... Tak bardzo się boję...

Ciężko grać w grę zwaną życiem. Ja nie żyję, ale pisze sobie kolejne role, by móc się czegoś uchwycić i żyć, jak potrafię najsensowniej.
Kilka dni temu w komentarzu, na jeden z wpisów w grupie, którą prowadzę, zamieściłam poniższe słowa. Tak właśnie czuję, tak właśnie żyję...

"Wiesz, to ja jestem wariatką. 100, 300 procentową! Mam na to porządne papiery. Rentę inwalidzką, orzeczenie niepełnosprawności - wszystko to z powodu choroby psychicznej.
Nie skończyłam studiów, bo nigdy nie pociągało mnie uczenie się jakichś pierdół, które nawet mnie nie interesowały. Już nie wspomnę nawet, że w okresie, gdy prym wiodła moja zaburzona osobowość, nic mnie nie interesowało na dłuższą metę. Wszystko było byle jakie i gówniane, łącznie ze mną.
Ale wiesz co? Dzisiaj otwieram swoją firmę, mamy już pierwsze zlecenie i to naprawdę robiące wrażenie. Owszem, mogę to pewnie w dużej mierze zawdzięczać mojej chadowej nadaktywności, choć pewnie gdybym nie zapierniczała kiedyś w terapii i nie nauczyła iść przez życie z tym potężnym niepokojem i napięciem, nie umiałabym wykorzystać tej nadwyżki energii w taki sposób.

Ale nie o tym chcę mówić. Od zawsze marzyłam, żeby znaleźć ludzi, z którymi mogłabym wspólnie coś robić. I dziś mi się to udało! Choć odpowiedzialność i konsekwencja jaką sobie narzuciłam, surowo mnie smagają i nie dają spokoju.
Owszem zawsze miałam łatwość mnożenia pomysłów, docierania do ludzi, ale nigdy nie byłam w niczym konsekwentna. Do momentu, gdy zachorowałam na ciężką depresję...

Na początek to była mania. Wyrządziłam sobie wówczas sporą krzywdę, głównie upadlając się w sferze seksualnej. Kiedy zniszczyłam wszystko, co jeszcze miało jakikolwiek odcień zdrowia w moim życiu, moja desperacka destrukcja zaczęła wygasać a w jej miejsce wielkimi, ciężkimi krokami wdarła się depresja.
To była moja pierwsza od lat nastoletnich próba samobójcza. Tylko ten jeden raz naprawdę nie chciałam żyć. Był 2 grudnia 2012 roku. Odratowali mnie, ale depresja ciągnęła się za mną długie miesiące, które spędziłam w szpitalu psychiatrycznym a raczej w trzech, przenoszona z jednego miejsca w drugiego. Tam właśnie otrzymałam diagnozę, nie jakiegoś tam zaburzenia (tak sobie myślałam wówczas) ale choroby psychicznej! Nigdy, nigdy w życiu nie przeżyłam takiej porażki! Nigdy takiej straty!
Lata terapii, grube tysiące, które na nią wydałam, ten cholerny zapieprz. Wszystko okazało się bez znaczenia. Zapieprzałam tyle, by móc kiedyś godnie żyć, a skończyłam z chorobą psychiczną.

Teraz jednak z perspektywy czasu uważam, że wiadomość o niej stała się przyczynkiem do zmiany, na którą nigdy wcześniej bym się nie zdobyła. Postanowiłam mianowicie udowodnić sobie i światu, że nie jestem chora i że potrafię normalnie funkcjonować. Czas pokazał, że nie jest to takie proste, a stany chorobowe czasem zaostrzają się, a czasem niemal zupełnie wyciszają, ale to, co w sobie odkryłam, a raczej morderczo wypracowałam, to jakiś nieludzki upór w dążeniu do celu, mimo upadków, mimo cholernie złego samopoczucia. Nie mogłam się pogodzić z przegraną, nie po tylu latach tak ciężkiej pracy, gdy tak wiele mnie to kosztowało wyrzeczeń i wysiłku.

To poczucie przegranej napędza mnie każdego dnia i choć nienawidzę tego życia, to mając wybór smutnej wegetacji lub życia wariatki, która zafiksowała się na byciu lepszą sobą, wybieram to drugie i tak trwam. Trwam, będąc po raz pierwszy w takim momencie swojego życia, który gdzieś jeszcze w tyle mojej głowy jest zarezerwowany tylko dla poukładanych, dobrze wykształconych i dojrzałych ludzi.
Bardzo się boję, przeżywam potężny stres, ryzykuję, by wreszcie lepiej żyć. Ba, doświadczam jakiegoś niezrozumiałego dla mnie smutku... Ale jednocześnie mam ogromną przyjemność obcowania z ludźmi, do których kiedyś nie miałabym przystępu, z którymi nie potrafiłabym współgrać, współdziałać, tworzyć i być traktowana na równi i partnersko. To partnerstwo czasem mnie przeraża, a czasem daje ogrom satysfakcji.

Gdzieś mniej lub bardziej świadomie, przeżywam lęk przed odrzuceniem, przed oceną, ale po raz pierwszy w życiu, w tym gównianym życiu, doświadczam siebie i tego co mnie otacza na zupełnie nieporównywalnym poziomie psychologicznym. Nie cenię zbytnio tego świata, ale postanowiłam odwodzić od tej myśli swoją uwagę, robiąc coś, co daje mi niezmiennie ogromne poczucie satysfakcji, a mianowicie to, że mogę być dla innych, mimo całej swej aspołeczności. Pomyślałam, że te słowa jakoś mogą wydać się istotne."

Ktoś dzisiaj napisał: "Odpocznij, kiedy ostatnio gdzieś wyszłaś?" - Nie wychodzę. Wciąż tyle mam do zrobienia, tak wiele, by móc wreszcie godnie żyć...

"Będzie dobrze. Teraz będzie najtrudniej, a potem będzie już dobrze."

Z wdzięcznością aspołeczna

Na co dzień już o tym nie myślę, ale w ważnych chwilach jak te obecnie, tęsknię za wsparciem i docenieniem tych osób, których w gruncie rzeczy nigdy przy mnie nie było.

W najważniejszych chwilach mojego życia towarzyszyli mi najczęściej zupełnie obcy ludzie. Nauczyciele, rodzice moich koleżanek, potem rodzice moich chłopaków. Lekarze, psycholodzy, wykładowcy studiów, które rzuciłam, czy osoby, które poznawałam na gruncie zawodowym. 
Ludzie, którzy w moim odczuciu zupełnie bezinteresownie, postanowili mnie wspierać, nie chcąc nic w zamian, poza chęcią oszlifowania tej nieokrzesanej, zbuntowanej dziewczyny, którą byłam. Doceniali, dopingowali, szlifowali, hartowali i cierpliwie dawali kolejną szansę. Dziś widzę to bardzo wyraźnie. 
Takich ludzi w moim życiu było bardzo wielu, ale przez długi czas skupiałam się na tych, którzy mieli inne zdanie na mój temat, którzy agresywnie krytykowali i wyśmiewali. To im poświęciłam największą część swojego życia i mojej uwagi. To im wypowiedziałam walkę i toczyłam ją jeszcze bardzo długo, nawet jeśli już od dawna tych osób nie było w moim życiu.

W kontekście nieobecności tych, z którymi łączą mnie więzy krwi, przeżyłam wczoraj dziwnie niewymowny smutek, poza spontaniczną radością oczywiście. Skontaktowałam się w ważnej sprawie, z byłym szefem firmy, w której pracowałam ponad dziesięć lat temu. Zareagował na mój telefon takim pozytywnym zaskoczeniem, ciepłem i serdecznością, że poczułam się w jednej chwili kompletnie nieadekwatn. Absolutnie, bezdyskusyjnie znalazł czas na tę rozmowę, będąc w krótkiej przerwie między jedną a drugą konferencją, przy czym zachował się jakbym była w ciągu tej przerwy najważniejszym jego priorytetem. A przecież to był szef (jeden z wielu szefów jakich miałam i wielu prac), które w swoim burzliwym życiu impulsywnie i głupio rzucałam, najczęściej opuszczając firmę z wielkim hukiem.

To tylko jeden taki przykład. A jest ich całe mnóstwo. Mnóstwo ludzi, którzy mnie nie przekreślili.

Podobnie, i to także wczoraj, zostałam publicznie wyróżniona, przez osobę publiczną właśnie, którą osobiście darzę ogromnym uznaniem, i która jest dla mnie autorytetem jako kobieta, społecznik... człowiek. Gdzieś w mojej głowie będąc poza kręgiem pewnej jej dostępności, zupełnie nie podejrzewałam że ona widzi mnie, obserwuje i docenia moje starania, a nawet cytuje...

Albo w sytuacji, gdy nie byłam w stanie podnieść się z łóżka, umyć, ubrać, cokolwiek... żyć... 
Przyjaciel, który zobaczył mnie w tym stanie z oburzeniem, na które ja nigdy bym się nie zdobyła, wykrzyczał: "Gdzie jest do cholery twoja rodzina?! Czy oni w ogóle wiedzą co się z tobą dzieje?!"

 - Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam, to znaczy już od bardzo dawna... Ale dzisiaj, nie będąc słabą, a silną, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek i ja zapytuję siebie -  GDZIE?

Dostałam od życia więcej ojców, matek, sióstr i braci niż mogłam sobie wymarzyć. Dostałam ogrom życzliwości i wsparcia, być może o wiele więcej niż przeciętny człowiek.
Życie wybrało mnie na szczęściarę, która dostaje kolejne szanse. A ja te szanse umiałam pochwycić i nieść przez życie. Otrzymałam cztery łapy kota, na które wciąż spadałam i spadam, mimo swojej jeszcze często głupiutkiej natury i nierozwagi. Odradzam się w kolejnych życiach, a każde następne jest lepsze od poprzedniego, choćby tylko o milimetr.

Dostałam tak wiele od życia, od ludzi, od drugiego człowieka...Tak wiele cennych darów, w tym jakże często niesprawiedliwym, niedoskonałym świecie.
Ludzie od zawsze tracili bliskich, zdrowie, pieniądze, domy... A ja pozornie pozbawiona tych wymienionych rzeczy mam je wszystkie.

Pomimo to, ten niewymowny smutek, to cierpienie, którego prawie nigdy nie wyjawiam, często nie uświadamiam sobie - sprawiają, że już na zawsze pozostanę niepełna i na zawsze w jakimś stopniu aspołeczna.

p.s.
Dziękuję Ci moja Kochana E. za te wspaniałe słowa dziś. I za wszystkie inne. Za wszystko inne...







sobota, 18 października 2014

Chora lojalność

Wiesz, najgorszy jest powrót. Na początek robisz dokładnie to samo co przed laty, co zawsze, a potem czujesz, że kurczę, coś jest nie tak i wcale nie chcesz, by tak było. 
Tak więc ja właśnie czuję to bardzo wyraźnie. Wciąż zajmuje mi trochę, zanim zorientuję się, że znów ładuję się w stary schemat, ale po chwili wiem, że to nie ten kierunek. Zaczynam się wić, puchnąć jak balon, i wciąż jeszcze za późno, bo w momencie, gdy jestem bliska eksplozji, dostrzegam, że zmierzam nie tam, dokąd pragnę.
      Najgorsza w tym wszystkim jest wierność i lojalność wobec tych, z którymi przyszło nam grać w tę samą grę. Opuszczenia są bardzo bolesne dla obu stron i przez to właśnie niezwykle ważne. Nie jest sztuką trzasnąć drzwiami i wyjść z wielkim hukiem. Nie, teraz jest to niemożliwe. Każde trzaśnięcie drzwi potęguje w tobie uczucie, że coś jeszcze cię za nimi trzyma. I to właśnie owo wrażenie nakazuje ci wracać nieustannie w to samo miejsce. Po co? Po to, by tam być, by w tym trwać. Po nic więcej.

Życie ludzkie to nieustający dialog. Jestem mistrzynią wewnętrznego dialogu, ale w relacji z drugim człowiekiem wciąż nie znajduję spokoju. Spokoju, który wynika z wiedzy, jak mądrze wyjaśniać pewne sprawy i jak nawiązywać porozumienie.
Jedna relacja ludzka, to ciąg niekończących się pojednań. Zabawne, ale właśnie to odkryłam. 
Nie chodzi o to, by wyrzec czarodziejskie słowo, które wszystko wyjaśni raz na zawsze. Takie słowa zwyczajnie nie istnieją.
    Odkryłam coś jeszcze. Mianowicie, że pojednanie nie zawsze kończy się ciągłością relacji. Istnieje pewnego rodzaju osobliwe porozumienie stron, które zasadza się na czymś więcej. To jest na wyzbyciu się chorej lojalności względem infantylnych potrzeb, które nawzajem fundują sobie obie strony. Jest to taki rodzaj pojednania, które zmusza do obustronnego zaangażowania i heroicznego wręcz wysiłku. Być może dlatego właśnie zdarza się ono niezwykle rzadko...

niedziela, 12 października 2014

Porozumienie

Wcześniej w tym samym dniu, w którym napisałam poprzedni post poprosiłam o spotkanie z szefem w dniu kolejnym. Chciał żebym przyszła do biura, ale ja nalegałam na rozmowę, na neutralnym gruncie. Powiedziałam, że ma to być partnerska rozmowa.

Usiedliśmy w małej przytulnej restauracyjce, którą zaproponował I. Była właśnie pora lunchu. Natychmiast otoczyły nas smakowite zapachy i gwar rozmów siedzących obok ludzi. Cała ta sceneria, tak przyjazna i swojska, zdawała się nawoływać: ” Hej, Odpręż się. Rozejrzyj się dokoła. Życie to nie tylko krew, pot i łzy.”

- Powiedz mi.
- No, wal – odparł
- Powiedz mi proszę. Jakie ta firma ma plusy z mojej pracy w niej?
- Hm, no pracujesz na pół etatu. Mamy perspektywy na dużych klientów, mamy… (i tu wymienił nazwę firmy, z którą właśnie dopinałam temat.) - No choćby to.
- Wiesz, bo ja poza tym, że mam te pół etatu i zagwarantowaną pensję, nie widzę innych korzyści. Przy tej całej sytuacji i warunkach pracy, naprawdę trudno mi dojrzeć inne plusy bycia w tym miejscu.
Milcząco pokiwał głową i czekał co powiem dalej.
- Zgadnij o czym się dzisiaj dowiedziałam - I. ukrył głowę w dłoniach, domyślając się automatycznie co ma na myśli… Westchnął z przejęciem.
- Powiedz mi jak do tego doszło? Czy ty wiesz jak dużo pracy w to włożyłam? Ile mnie to wszystko kosztowało? Próbowałam przekonywać cię, że ma to sens. Zaaranżowałam tamto spotkanie, po którym jedyny zwrot jaki od ciebie otrzymałam to obojętne wzruszenie ramion. Nalegałam żebyś pochylił się na tym projektem, zobaczył, że to rewelacyjny pomysł. Zaangażowałam wszystkie siły, by być konsekwentną i profesjonalną w swojej pracy. W ogromnej niepewności i niepokoju, musiałam działać szybko. Szybko podejmować decyzje, wbrew twojej woli. Wykonałam dziesiątki telefonów do znajomych, do ludzi którzy byliby mi gotowi pomóc bezinteresownie, bo pomagaliby mnie, nie tej firmie. Nie wyobrażam sobie, że miałabym postąpić inaczej. Jest to dla mnie wręcz nie do pomyślenia, że mogłabym postawić klienta, nas, mnie w takiej sytuacji. Odwaliłam kupę roboty, znalazłam człowieka, który zrealizowałby ten projekt. Zrobiłam wszystko wbrew tobie. A Ty zbierasz całą śmietankę za moimi plecami?! Wiesz ile mnie to kosztowało? Wiesz?

- Przepraszam cię. – W jego głosie było słychać szczerość. - Wszystko wydarzyło się tak szybko. Musiałem podjąć szybką decyzję, Zdać sprawozdanie z pracy ludzi w firmie. Wspomniałem o twoim projekcie, A. to podchwycił. Wtedy wykonałem tamten telefon. Alex klepnął kwotę zaproponowaną przez I. Przepraszam. Przepraszam, że nie pomyślałam w tym wszystkim o tobie. Dopiero to do mnie dotarło. Teraz, gdy to wszystko mówisz, dociera, że nawet nie pomyślałem o tobie. Ja pierdolę. Ja pierdolę. Wiesz, nie chcę się przed tobą tłumaczyć. Po prostu w tym całym stresie, nie pomyślałem… jaki chuj ze mnie.. mam teraz w sobie takie poczucie winy…

Przestraszyłam się, że wzbudziłam w nim takie emocje. Z drugiej strony jego reakcja zupełnie mnie zaskoczyła. Uwierzyłam, że mówi prawdę. Zmieniłam ton, ale mówiłam dalej.

- Wiesz, jak się tylko o tym dowiedziałam dzisiaj rano, chciałam zawyć z bólu na głos w tej kawiarni, w której siedziałam. Nie złości, ale bólu. Ostatnie dni mojej pracy tu to był jakiś koszmar. Nie ułatwiałeś mi pracy. Dodatkowo ta niesprzyjająca atmosfera, którą tworzyłeś. Wyprułam żyły, by walczyć o profesjonalizm naszej pracy. Chciałam tylko jednego byśmy zachowali twarz przed klientem.

- To był dla mnie ciężki czas - powiedział. - Alex potrzebował wyników. Nie pomyślałem o Tobie. Wszystko potoczyło się tak szybko.
- Posłuchaj. Na ile jestem ci tu potrzebna?
- Potrzebuję Cię. Przecież widzisz jak wszystko się pieprzy.
- Umówmy się zatem tak. - W tym momencie położyłam przed I. wizytówkę. - Ja naprawdę wierzyłam, że ten projekt ma sens. - powiedziałam. Spojrzał na karteczkę, którą położyłam przed nim, westchnął boleśnie i jeszcze bardziej schował głowę w dłoniach.
- To moja wizytówka. Mojej własnej firmy. Firmy, którą właśnie założyłyśmy ja i moja wspólniczka.
- Przepraszam Cię, powtórzył po raz kolejny.- Jak mogłem to przeoczyć. Jak mogłem nie pomyśleć o nas, o tobie.
- Posłuchaj - powiedziałam. Zrobimy ten projekt. Oddaję go waszej firmie. Tylko tego klienta, ale innych projektów tego typu nie ruszam. To obszar mojej prywatnej działalności.
- Jasne - odparł. Jasne - wszystko rozumiem. Nawet nie musisz mi tłumaczyć. To zrozumiałe.
- Spróbujmy ustalić jak będziemy pracować w najbliższej przyszłości, dopóki jesteśmy tu razem. Pomogę ci. Będziemy wywiązywać się z obowiązków. Ustalmy tylko jak możemy to robić, by wspierać się w tej pracy i nie wchodzić sobie w paradę. Będę twoim pracownikiem, na tyle na ile ze swoim cholernym uporem być potrafię, a ty bądź moim szefem. Zróbmy co jest do zrobienia.


I tak w tej rozmowie z I. ustaliliśmy, że wstępnie zostajemy tu do końca roku. On spróbuje tę firmę postawić na nogi i bierze na siebie wszelkie konsekwencje bycia takim szefem jakim jest. Następnie opowiedział mi o tym co przeżywał w ostatnim czasie. Nie, nie tłumaczył się. Między nami wywiązała się już spokojna rozmowa. Opowiedział mi o ogromnym zmęczeniu, o tym co go złości, co rodzi w nim niepokój. O tym, że owszem, żyje w dużym stresie, ale nie boi się. Nie wisi nad nim widmo zagłady.

- Mogę pozwolić sobie na ryzyko – upewniał mnie. Dlatego z pełną konsekwencją chcę podjąć wyzwanie i zrobić wszystko co w mojej mocy. Chcę spróbować postawić tę firmę na nogi.
- A Twoja rodzina? Poradzicie sobie, gdybyś stracił te posadę?
- Poradzimy. Rozmawiałem z żoną. Stać nas na to.

W tym momencie poczułam ulgę. Zrozumiałam, że żyłam nie tylko w lęku o siebie, ale w ogromnym lęku o I. i o jego rodzinę. Czułam się winna, że jeśli nie będę przynosić firmie korzyści, gdy nie zrobimy jakichś pieniędzy w krótkim czasie, skończy się to bardzo źle.
Wtedy dotarło do mnie, co tak bardzo mnie zmiażdżyło w tych ostatnich dniach. Przez ten miesiąc nie tyko byłam pracownikiem tej firmy, ale także jej szefem i głową rodziny. Wszystko to chorobliwie niosłam na swoich barkach. Zrozumiałam poza tym jeszcze więcej, dużo więcej...

W czasie tej naszej rozmowy, nasze rysy złagodniały. Napięcie znikło i gdy żegnając się podaliśmy sobie dłoń, był to uścisk partnerskiego, wręcz męskiego porozumienia. Na naszych twarzach w miejscu silnego napięcia pojawiło się ogromne zmęczenie.
- Jesteś bardzo zmęczony, prawda? - Spytałam porozumiewawczo.
- Bardzo odparł.
- I ja bardzo.
Uśmiechnęliśmy się do siebie przyjaźnie, ale nadal z ogromnym zmęczeniem na twarzach.
-Do zobaczenia w poniedziałek.
-Do zobaczenia. Pa!



czwartek, 9 października 2014

Gdzie ja jestem?

Tak sobie usiadałam i myślę, że już pewne rzeczy mnie nie dotyczą, w innych nie chcę brać udziału.
Każda chwila mojego życia jest dla mnie niezwykle cenna. Nie dlatego, że tak je kocham. Nie. Nie cierpię go! W obliczu tej nieustannej walki samej ze sobą, zaczynam zapytywać siebie coraz głośniej: Dokąd zmierzam? 
Te ostatnie dni pamiętam jedynie fragmentami. Zadaniami. Zrobione - Odhaczone. 
Ciągły brak czasu, który upływa w zawrotnym tempie. Nieustający niepokój. Jestem przeładowana niepokojem. Zaszczuta lękiem.

Pamiętam moje zaskoczenie, gdy we wtorek późnym wieczorem w rozmowie ze znajomą, na którą natknęłam się w autobusie, powiedziałam: "O Boże! To dopiero wtorek!? Wtorek...., a ja jestem tak już zmęczona tym tygodniem..." Wtedy zatrzymałam się na chwilę w tej rozmowie z nią, opadłam pod ciężarem tygodnia, który się jeszcze nawet dobrze nie zaczął i poczułam, że jestem poważnie wykończona.

Chodzę i wciąż powtarzam w myślach i na głos. "Jestem zmęczona. Jestem potwornie zmęczona. Boże, jestem taka zmęczona." Ciągle to mówię.
Byłam dzisiaj na wizycie u mojej lekarki, ale zadzwonił mój szef, więc nawet nie mogłam jej powiedzieć, zapomniałam powiedzieć, że jestem taka cholernie zmęczona. Telefon zadzwonił w pierwszych kilku minutach rozmowy. Potem przyszły jeszcze dwa sms-y na firmowy numer - od szefa. Nie mogłam znaleźć telefonu w torebce, nie mogłam go wyciszyć. Jak nie ja! Zawsze wyciszam, wyłączam, ale dzisiaj? Czemu dzisiaj nie? 
Potem, już po wizycie były jeszcze telefony, głupie pytania, na które już nie miałam ani miejsca, ani cierpliwości. To miał być mój wolny dzień. Wolny, w którym zaplanowałam wiele spraw, w dużej mierze związanych jednakże z firmą. 
Dalsza jego część to był już raczej amok. Wciąż gdzieś jechałam, dokądś biegłam. Dzwoniły telefony, przychodziły sms-y. A ja byłam bardziej spanikowana i bardziej wściekła.

"Wiesz co jestem w autobusie, tramwaju, metrze.... trudno mi dać ci teraz odpowiedź. Wiesz, jeszcze nie myślałam nad tym. Nie wiem, kiedy będę przed kompem. Trudno mi decydować w biegu na raz o tylu rzeczach. Nie wiem, pomyślę, odezwę się, nie mogę teraz rozmawiać." 

Nie byłam w stanie. Na tym etapie przeładowania, mogłam wykonywać kilka rzeczy, ale nie kilkadziesiąt. Dlatego system wykonaj - odhacz i jedź dalej,  jest najlepszym z możliwych w takim stłoczeniu się spraw. Małych wielkich, pośrednich itd... Z tym, że pewne sprawy rodzą się na bieżąco. Trzeba nadawać temu wszystkiemu priorytety. Wartościować, oceniać co na już, na później, nigdy, zawsze... Przestawiać, zmieniać, przesuwać. 

Poleciałam do fryzjerki, bo jutro spotkanie z Klientem. Spytałam, czy mogę jej donieść pieniądze. Wstydziłam się, ale zaryzykowałam i spytałam ją. Tu też musiałam szybko przewartościować, wstyd, zażenowanie, złość na zaistniałą sytuację, czy konieczność, obowiązek, zasada. 
Pensja nie wpłynęła dziś na konto, a prosiłam go o to kilka razy. Dzisiaj minął termin pokrycia długu na karcie kredytowej, chciałam to uregulować. Zależy mi by wszystko pospłacać, możliwie najkorzystniej.
Ale to nic. Nie jest to ten ostateczny termin spłaty karty, tylko kwestie związane z płaceniem odsetek, za każde użycie karty. W porządku. Mam motywację, by już jej nie używać. Nic się nie stało, jeśli dobrze zrozumiałam konsultanta z infolinii, na którą dzwoniłam. Olać to. Niezrobione - też odhaczone.

Dziś w którymś momencie dnia poczułam obrzydzenie do samej siebie i do tej całej firmy.
Powiedziałam sobie - nie będę reprezentować gównianej, nieumiejętnie zarządzanej firmy. Tak właśnie pomyślałam. Nie jestem w stanie negocjować w jej imieniu, a co najważniejsze deklarować w jej imieniu. Tego na pewno nie mogę zrobić....

Ten opór, ta niezgoda od tej chwili wciąż wzbierały we mnie i to tak mocno, że zrozumiałam, że rzeczywiście dzieje się coś mocno nie tak. I nie jest to już tylko moja osobista sprawa związana z histerią wynikającą z powrotu na rynek pracy i stresem, że muszę się teraz wykazać, sprawdzić i  jak zwykle być najlepsza, albo, że ma mi się tak wydawać.

Coś się zaczęło dziać mocno nie tak. Coś bardzo nie mojego. I nie tylko dzisiaj, ale od dawna. Zupełnie niezwiązanego z moimi lękami i obsesjami. Czułam, że chłonę coś jak gąbka. Jestem szambem, do którego wpływają nie moje ścieki. To był moment. Jakieś słowo, jakiś ton, który przelał czarę. Po prostu poczułam, że oto znalazłam się w jakimś cyrku. A ja mam już cyrk. Własny cyrk i własne, autorskie małpy.

I wówczas.... napisałam mojemu szefowi, który miał wizytację swojego szefa ( i to stąd te wszystkie smsy i telefony do mnie), napisałam mu: "Acha i Przekaż Alexowi ode mnie proszę, żeby się jebał. Przekaż mu to ode mnie" - Tak właśnie zrobiłam. 

Tym samym oddałam mojemu szefowi co jego. Przy czym pokazałam, że ja też mam już jakieś emocje na ten temat.
Nie obchodziło mnie to jak sobie poradzi z tym dalej, ale gdy dzwonił do mnie później, brzmiał nieco lżej, a wtedy ja znów zaczęłam się przejmować tym, jak wiele na nim spoczywa.  

To jest jakieś chore. To pewne. Chcę z nim o tym porozmawiać. Powiedzieć mu jak obecnie to wszystko widzę, i że nie chcę reprezentować tej firmy. Martwię się o jego emocje. Bardzo się martwię, ale im bardziej się tym martwię, tym wyraźniejsza to dla  mnie informacja, że coś tu mocno śmierdzi. Znów w coś się wikłam, a raczej jestem już mocno uwikłana.

Myślę, że oboje jesteśmy podobnie wyczerpani. Ten statek wpadł w niezły wir i tylko kręci się w kółko, robiąc duży zamęt. Jedna osoba drugi miesiąc na L-4. Druga odeszła, trzecia złożyła właśnie wymówienie.

Co ty tu robisz dziewczyno? W co ty grasz? Zbawiasz świat? A może chcesz udowodnić jak bardzo jesteś tam potrzebna? Myślisz, że się nie znają? Mylą się? To niech się mylą. Czemu tyle w tobie emocji? To ich biznes. Ich pomysł na biznes. Chcesz zarządzać wizją ludzi, z którymi nawet nie jesteś w stanie zamienić słowa? Co właściwie chciałabyś im powiedzieć? Naprawdę chcesz tak wiele dla nich zrobić? W co ty grasz? W co my gramy?

Dokąd zmierzasz? Pomyśl. Rozejrzyj się. Spójrz na to wszystko wielowymiarowo. Wiesz już gdzie jesteś?

Gdzie?

Myśl!