poniedziałek, 31 lipca 2017

Winna

Dzisiaj znów strasznie tęsknię za nimi. Tak, że boli mnie całe ciało.
Wydaje mi się, że gdzieś podświadomie czuję się winna. Myślę, że przyczyniłam się do ich śmierci.
Czy ten ból kiedyś minie? Ta tęsknota?
Nie umiem się niczym cieszyć. A przecież w zeszłym roku czułam, że jestem w swoim życiu najdalej niż kiedykolwiek.
Potrzebuję ich. To była moja rodzina. Nigdy nie miałam nikogo tak blisko.

Myślę, że to moja wina. Myślę, że nie dam rady odbudować siebie na nowo.
Gdybym miała więcej czasu na pożegnanie się z nimi. Gdybym była bardziej uważna, czujna.

Myślę, że je zabiłam. W swojej głupocie straciłam to co najważniejsze. Jestem złem. Jestem siłą, która w swojej destrukcji niszczy wszystko co dobre i piękne.

piątek, 28 lipca 2017

Zmuszam się dalej

Wreszcie weekend. Wreszcie nigdzie nie jadę, niczego nie organizuję, nie jestem z nikim umówiona.

Niestety zaczęłam niepokojąco się objadać. Nadal nie objadam się bulimicznie, ale ilość jedzenia, którą ostatnio zjadam jest znaczna. Wróciłam do słodyczy. Przytyłam. Moje myśli zaczynają się kręcić wokół wyglądu i wagi. Z jednej strony rozumiem, że to mi pozwala odcinać się od nieprzyjemnych myśli, ale wolałabym skończyć raz na zawsze z problemem wyglądu i jedzenia, przez który straciłam już i tak większą cześć mojego życia.

Dzisiaj znów byłam w centrum psychoterapii. Skończyłam wypełniać testy. Było ich dość dużo.
Powiedziałam we wtorek pani A., że moim głównym problemem jest nieumiejętność wchodzenia w bliskie relacje. Z testów jakie mi przygotowała większa część dotyczyła relacji międzyludzkich.

To dzięki tym testom, ich wynikom terapia będzie dostosowana do mojego problemu. Po spotkaniach z panią A. spotkam się jeszcze z jedną psycholog i terapeutką. Może być tak, że na przyszłych spotkaniach w rozmowie będzie uczestniczył jeszcze jeden psycholog. Początkowo myślałam, że chcę poznać różnych terapeutów by mieć wybór u kogo chcę się leczyć, ale na rozmowie z p. A. i jej reakcji na niektóre moje wypowiedzi, zrozumiałam, że chciałabym, żeby to raczej terapeuci mieli wybór. Chodzi o to, by nikt nie musiał prowadzić mnie na siłę. A fakt, że płacę za terapię, może jeszcze bardziej to komplikować. Wiem, że potrafię być męcząca.
Wypełniając testy i zastanawiając się nad odpowiedziami, zauważyłam, że moje poczucie wartości kompletnie legło w gruzach.

Może gdyby Nokia i Czester żyli, byłabym dalej w tej swojej pracy nad sobą, a może dalej w swojej iluzji, że wszystko jest ok, a mi jest dobrze bez ludzi. Śmierć jedynych członków mojej rodziny, wstrząsnęła moim życiem. Bez nich po raz pierwszy w życiu czuję się przerażająco samotna. Jednocześnie nie umiem tęsknić za człowiekiem. Na pewno nie tęsknię i nie potrzebuję na poziomie świadomym. Nie przychodzi mi do głowy ani jeden człowiek, którego brak bym odczuwała. Nikt za kim bym tęskniła.
Po tym jak G. przeciągnął mnie po ziemi, nie mam również ochoty na kontakt z nim. Mam wręcz jakąś traumę. Obiecałam sobie, że wesprę go w leczeniu. Podrzuciłam mu link do poradni uzależnień. Zachęciłam do wykonania telefonu i umówienia się na wizytę. Reszta należy do niego i do jego przyjaciół i rodziny. Teraz mogę się wycofać. Nie mamy ze sobą kontaktu od kilku dni i czuję jak odpoczywam. To było coś strasznego.

Nie chcę już więcej doświadczyć z jego strony humorów i sarkazmu. Szczerze, żaden partner nigdy mnie nie upokorzył. Może P. też był dość odrzucający, ale nie był chamski. Z czasem P. poszedł na własną terapię i zajął się sobą. Mamy ze sobą dobry kontakt.
Wiem, że kwestia problemów G. z własnym życiem i alkoholizmem nijak ma się to do mnie, więc nie mogę go o nic obwiniać. Po prostu obrywało mi się bo byłam blisko, a im bliżej byliśmy ze sobą, tym bardziej zaczynałam odczuwać jego nastroje. Moja żałoba, moja rozpacz sprawiła, że poczuł się opuszczony. Przestało być przyjemnie i kolorowo. Pojawiła się frustracja, pustka i potrzeba picia powróciła. Powróciło patologiczne kłamstwo, potajemne picie i to ciągłe podminowanie. Cieszę się, że to się już skończyło. Było to coś koszmarnego i wiem, że nigdy więcej nie chcę tego powtórzyć.

Teraz muszę jakoś kontynuować to zmuszanie się do pracy nad sobą i unikać wikłania się w relacje z ludźmi, którzy mają bałagan we własnym życiu. Taka relacja zubaża, wypala i włącza destrukcyjne mechanizmy u obu stron. Może któregoś dnia to co robię zacznie służyć i mi, i innym, którzy zbliżą się do mnie. Póki co, będę się dalej chorobliwie trzymać z dala od ludzi.


czwartek, 27 lipca 2017

Lepszy dzień

Dzisiejszy dzień był dużo lepszy. Perspektywa weekendu trochę mnie przeraża, bo będę siedzieć sama, z drugiej strony czuję spokój, bo napisałam na grupie, że w najbliższym czasie nie będę niczego organizować. Muszę mocno się pilnować, żeby nie robić czegoś za innych lub dla innych.
Teraz przyszedł czas zaopiekowania się sobą. Nie ma mnie dla nikogo, chyba, że ktoś będzie miał ochotę zrobić coś dla mnie. Bylebym potrafiła to przyjąć.

Dzisiaj byłam na testach diagnostycznych. Jutro lub w poniedziałek reszta, a we wtorek spotkanie z psychologiem. W związku z tym załamaniem mam bardzo dużo przemyśleń. Natomiast przemyślenia wzbudziły we mnie chęć znalezienia odpowiedzi na pytania, które mi się nasunęły. Stąd poczułam się lepiej, ponieważ coś mnie zainteresowało.

Jestem ciekawa co we mnie siedzi. Co tak naprawdę ogranicza mój kontakt z drugim człowiekiem.
Dlaczego nikomu nie pozwalam się zbliżyć do siebie. Dlaczego wybieram takie relacje, które są ubogie, pozbawione bliskości, zażyłości, przyjaźni. Dlaczego ludzie mnie męczą na dłuższą metę.
Odpowiedzi można znaleźć wiele, ale ja wiem, że nie są jednoznaczne.


środa, 26 lipca 2017

Szybka analiza

Może dzisiaj napiszę tylko, że jakoś dałam radę, a było ciężko. Aby do piątkowego wieczoru. Muszę dużo spać. Muszę odpoczywać. Jestem bardzo zmęczona. Może w weekend przejrzę co pisałam tu na blogu przed załamaniem na przełomie 2012/2013 roku. Bo wtedy chyba też ciągle narzekałam na to zmęczenie, a potem stało się to, co się stało.

Wydaje mi się, że starta kotów wywołała podobny zestaw destrukcyjnych mechanizmów jak utrata terapeuty i zakończenie terapii w 2011 roku.  O ile tamto załamanie przyszło mniej więcej po roku, tutaj poszło jeszcze szybciej, bo w międzyczasie G. postanowił odejść (stwierdził, że moja rozpacz to dla niego za dużo, wtedy właśnie postanowiłam zająć się ratowaniem tego związku i odcięłam się od żałoby), dwa miesiące później straciłam lekarza prowadzącego (lekarka przestała pracować w poradni na NFZ, a mnie nie stać na lekarza prywatnie), a na koniec, gdy dwa tygodnie temu rozsypałam się psychicznie, G. postanowił obrazić się na tę sytuację i pił przez cztery dni z kolegami, potem już sam, a ja leżałam w łóżku zlękniona i samotna. Poza tym w pracy było mi bardzo ciężko, ciągle goniące terminy, bardzo dużo różnych zadań, a każde z innej beczki, brak urlopu, stres, zmęczenie.

To wszystko musiało mnie złamać. Boję się, że to jeszcze nie koniec i dopiero przyjdzie czas rozsypania się i rozpaczy. Tak mi się wydaje. Dlatego potrzebuję profesjonalnej pomocy. Może da się to zatrzymać.




wtorek, 25 lipca 2017

Jednak szpital.

Dr. Sz i ten nowy lekarz, oraz pani A., która się ze mną dzisiaj spotkała, uznali, że jestem w kiepskiej formie. Dr Sz. i dr M., uznali że szpital jest potrzebny. Zwiększono mi lek przeciwpsychotyczny. Dr Sz. uważa, że jestem na krawędzi i być może to już resztki sił, jakimi dysponuję, by trzymać się na powierzchni. Nie zdecydowałam się jednak na szpital i nie przyjęłam L4. Jeszcze zaryzykuję. Już wystarczająco nawaliłam i jeśli przez to stracę pracę to będzie to równia pochyła mojej destrukcji w kierunku jakiegoś totalnego upadku. Stąd chcę teraz postawić na terapię kryzysową, której celem będzie maksimum opieki, troski i wsparcia w krótkim czasie.
Dr Sz. powiedziała, że szkoda kasy na te wszystkie prywatne wizyty w tym momencie (nie chciała ode mnie pieniędzy za wizytę, ostatecznie przyjęła połowę kwoty) i że muszę odpocząć, przede wszystkim pozwolić zaopiekować się sobą na poziomie bardzo podstawowym.

Umówiłam się z dr Sz., która niestety wyjeżdża na urlop i nie mogę się z nią spotkać ponownie w najbliższym czasie, że gdy tylko otrzymam jakiś komunikat zwrotny z pracy, że coś się dzieje nie tak idę do szpitala natychmiast. Lekarz z Tworek też zwrócił uwagę na obszar pracy i na to, że mogę być męcząca dla otoczenia, za to dr Sz. bardziej obawia się mojej wzmożonej chęci do podejmowania się jakichś kosmicznych zadań i projektów i utknięcia w świecie jakiejś kolejnej iluzji aż do kompletnego oderwania się od rzeczywistości.

Pani A., ta nowa psycholog-psychoterapeutka, poprosiła, żebym przesłała jej na maila, informacje jakie otrzymam dzisiaj od lekarzy, spytała także, czy wyrażam zgodę na jej kontakt z moim lekarzem z Tworek. Dr Sz. zaproponowała jeszcze kontakt z lekarką, którą ceni i darzy zaufaniem, pracującą w Szpitalu Nowowiejskim, oraz chęć współpracy z nią, w celu przekazania istotnych informacji, jako mojego byłego, wieloletniego lekarza prowadzącego.

To na razie tyle na dzisiaj. Odczuwam koszmarne zmęczenie. Jutro opiszę wszystko w mailu do Pani A. Muszę jeszcze wpaść do centrum i wypełnić w celach diagnostycznych trochę kwestionariuszy i testów. Umówiłyśmy się na sesję za tydzień, też ze względu na jej ograniczony czas, ale mogę się spodziewać kontaktu z jej strony. Rano lecę do stomatologa, bo posypały mi się zęby i tu właśnie pojawia się bolączka finansowa. Plus taki tej wizyty, że poczuję się też w pewnym sensie zaopiekowana.

Grunt to pójść jutro do pracy w ciszy, spokoju i wykonywać swoją pracę, tak żebyśmy i ja i moja szefowa miały poczucie mojej przydatności. Praca w tej firmie to obszar do przedyskutowania w terapii, ale w tej chwili muszę wywiązać się ze swoich obowiązków, by odciążyć L. z nadmiaru pracy. Muszę bardzo mądrze przekazać jutro L. informacje o moim samopoczuciu. Martwię się, że L. ma bardzo duży problem personalny w swoim dziale i potrzebuje albo jeszcze jednej osoby, poza mną i M., albo powinna mnie kimś zastąpić, a ja powinnam poszukać innej pracy. Dla mnie na dłuższą metę ta praca jest bardzo stresująca i mocno eksploatująca.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Chwila spokoju.

Ach tyle się dzieje w naszym kraju. Tym bardziej nie mam ochoty zajmować się sobą, ale muszę.. muszę się zmuszać, bo gdy się poddam, wyląduję na bruku, w przytułku, kompletnie sama.

Na rowery przyjechało 38 osób. Ciężka, skomplikowana trasa, dla kogoś kto jest mało doświadczony a takich nas trochę było. Znalazło się wśród nas także wielu "szybkich i wściekłych", którzy mieli potrzebę pośmigać na rowerze. Ustaliłam, że trzeba podzielić grupę na dwie. Szybszą i wolniejszą. Po przeliczeniu okazało się, że została nas dokładnie połowa. W tych grupach odszukałam osoby, które były gotowe przewodzić. Nie miałam kłopotu z podejmowaniem decyzji, pytałam, prosiłam o pomoc, słuchałam uwag innych. Byłam w całkiem dobrym kontakcie. Umiałam zrównoważyć nastroje w momencie gdy zaczęły się przepychanki.

Na ile to było możliwe, świadomie usuwałam się w cień, przez to wyłonili się inni naturalni przywódcy, a mi po prostu było lżej. Trzeba ich było zachęcić, poprosić raz lub dwa. Zauważyłam, że poczucie bycia straszą osobą sprawia, że dużo łatwiej, naturalniej i bardziej w zgodzie ze sobą komunikuję się z otoczeniem. To bardzo ułatwia życie. Czuję się o wiele bardziej stabilna, uważna, dużo mniej egoistyczna, zdecydowanie zdrowsza.

Owszem, cały czas czułam mniejsze lub większe zmęczenie życiem, które mi tak ostatnio dokucza, ale byłam bardziej kontaktowa niż na kajakach. Może dlatego, że ta wyprawa wymagała też dużo większej aktywności i fizycznej i psychicznej.
Mimo, że byłam organizatorką tej "misji", jechałam na samym końcu naszej grupy i pilnowałam najsłabszych. Sama byłam słaba. Po części wynikało to z mojej obawy, że ktoś się może zgubić, albo zranić. Ktoś później stwierdził, że też mogę czuć się jak na wyciecze, a może ja sama to wyartykułowałam. Chyba tak. I tak znalazłam się trochę bliżej grupy, a koniec obstawiał Marek i Łukasz, przypominając mi co jakiś czas, żebym się nie martwiła. Przez to wywiązała się fajna odpowiedzialność społeczna i wszyscy w mojej grupie byli chętni do pomocy i uważni na swoich towarzyszy. To mi bardzo pomogło i pozwoliło się cieszyć tą wycieczką.

Po całym dniu tak spędzonym, nawiązaliśmy nawet fajny kontakt ze sobą. Przy ognisku wypłynęły zdrowe, szczere rozmowy o związkach, rodzinie, religii, polityce. Możliwe, że powstaną dzięki temu ciekawe znajomości.
Na drugi dzień napisałam podziękowania na grupie i zachęciłam innych do organizacji, do podsyłania pomysłów. Przyznałam, że nie mam już takiej energii i na jakiś czas się wycofam, ale będę się przyłączać do inicjatyw.

Cieszy mnie, że dotrzymałam obietnicy złożonej mojej fejsbukowej grupie, że w czerwcu się aktywizuję. Czułam przymus takiej obietnicy, po tym jak w zeszłym roku ciągle gdzieś wychodziliśmy razem, no a ja byłam osobą skrzykującą wszystkich. Wiem, że nie każdy ma takie cechy osobowości, za to wiele osób czuje się bardzo samotnych w tym mieście. Czułam, że robię coś dobrego dla innych, czułam się potrzebna. To mi dawało satysfakcję. Teraz jednak już nie mam do tego siły.

Jestem zadowolona, że się wywiązałam, że dałam radę zrobić również te rowery, co mnie najbardziej przerastało pod względem technicznym, merytorycznym, wymagającym zdobycia określonej wiedzy.
W moim stanie wszystko przychodziło mi bardzo ciężko. Byle pierdoła.
Najbardziej poczucie, że muszę dotrzymać obietnicy, którą złożyłam nie tylko w swojej grupie ale w takiej, która liczy kilkanaście tysięcy osób, gdzie zareagowało na mój post bardzo wiele z nich. Ta obietnica na pewno miała dla mnie charakter bardzo symboliczny i należałoby to od początku do końca przeanalizować, tj., dlaczego postawiłam siebie w takiej sytuacji. Po części o tym piszę.
Bo choćby po to, żeby kontrolować siebie, nie zrobić niczego głupiego w tym ciężkim dla mnie ostatnio czasie, nie poddać się, nie przestać walczyć, zmusić się do czegoś, znaleźć pretekst, stworzyć iluzję...

Jakikolwiek był tego powód, wyszło mi to na dobre. Mogłam siebie zobaczyć w bardziej wymagających dla mnie okolicznościach. Mogłam zaobserwować u siebie nowe zachowania, dużo zdrowsze. Co prawda to tylko moja ocena. Może inni widzieli mnie inaczej, ale skoro po rowerach wróciłam do domu spokojna, nierozedrgana to znaczy, że nie wyczułam niczego co mogłabym uznać za atak na mnie, na mój spokój. Wzięłam sobie z tej wyprawy dużo ciepła ludzkiego i ludzkiej obecności, sama byłam bardziej ludzka.

Wiem, że gdybym nie wystąpiła w roli organizatora, nie wyszłabym z domu w tę sobotę. Bałam się nie wiem czego, nie miałam ochoty być wśród ludzi, czułam, że to za dużo dla mnie. Teraz dzięki tym trzem organizacjom wiem, że powinnam wychodzić do innych, mimo potrzeby izolacji i ucieczki, mimo braku sił, poczucia braku sensu. Oczywiście o ile tylko atmosfera będzie korzystna, zdrowa.
To jedyny sposób w jaki jestem zbliżyć się do drugiego człowieka. Po prostu być gdzieś obok, choć czucie się traktowaną poważnie daje mi dużo zdrowia. Możliwe, że teraz, gdy sobie tej ważności i uważności trochę wzięłam, mogę usunąć się w cień. Poczułam się akceptowana i mogę się odsunąć.
Na pewno pozostanie jeszcze silna potrzeba kontroli, w sytuacji, gdy przebywam w grupie, której nie znam. Nie wiem, czy dobrze to interpretuję, ale wydaje mi się, że o ile rozumiem i czuję, że potrafię kontrolować siebie (i stąd ten większy spokój, będąc wśród ludzi), to pozostaje jeszcze ta silna czujność na wypadek gdybym musiała interweniować, gdyby działo się coś złego w moim otoczeniu.
Jestem bardzo zmęczona i żeby jakkolwiek funkcjonować potrzebuję spokoju.

Chorobliwie śledziłam także wiadomości w ostatnich dniach. Bałam się tego ogólnego niepokoju w kraju. Tak bardzo potrzebuję spokoju, czuć, że nic nikomu nie grozi a przy gorszym samopoczuciu trudno mi ocenić sytuację. Zastanawiałam się nad tym co powinnam zrobić, ja jako obywatel tego kraju. Bałam się swojej bierności.
Mamy trochę niespokojne czasy, bywamy niespokojni. Wiem ile niespokojny człowiek może zrobić złego sobie i otoczeniu.

Jutro rano mam pierwsze spotkanie z terapeutką, zaraz po tym, z nowym lekarzem, a wieczorem z dr Sz. moją dawną lekarką. We środę wracam do pracy.
W ciągu tego tygodnia będę coś musiała ustalić ze sobą. Nie mam siły, pieniędzy na terapię, ale boję się swojej przyszłości.






piątek, 21 lipca 2017

Denerwuję się.

Denerwuję się jutrzejszą wycieczką. Ma być prawie 30 osób. Na samą myśl, że mam gdzieś wyjść, do ludzi, których nie znam, zaczynam panicznie tęsknić za G. Za kimś mi dobrze znanym, z kim mogłam się czuć w miarę bezpiecznie. Przyzwyczaiłam się do niego. Był w moim życiu przez tyle czasu. Chyba ponad dwa lata. Może więcej.
Wiem jednak, że nie tędy droga. Przynajmniej dopóki z G. nie uporządkujemy swoich spraw, a G. nie nauczy się troski, umiejętności dawania wsparcia, czy nieuciekania przed problemem.

Mam tak wiele do zrobienia, bym mogła zmienić swoje życie. Ciągle myślę, że ta terapia to duży koszt, z drugiej strony terapia to inwestycja. Mam tego świadomość.
Nie wiem co robić. Gdyby Nokia i Czesio były w domu, czułabym się dobrze. Przecież przez tyle lat mieszkałam sama i było mi dobrze ze swoim miejscem na ziemi. Lubiłam wracać do domu, bo one tu były. Miały ze mną bliski kontakt a ja z nimi. Kiedy się tak bardzo bałam, kiedy wpadałam te swoje stany, one, zwłaszcza Nokia reagowały. Nokia pomiaukiwała, jakby próbowała mnie uspokoić.
Zresztą, tak było do samego końca. Nawet gdy umierała tak bardzo chora, a ja stałam nad nią i płakałam. Boże... Nie poradzę sobie bez nich. Strasznie za nimi tęsknię.


czwartek, 20 lipca 2017

Bardzo mi się nie chce

Mam pierwszą konsultacyjną sesję we wtorek o 10.00, potem na szybko pędzę do Tworek, bo tak akurat czasowo mi wypadło. Przypadkiem okazało się, że lekarz z Tworek pracuje w tej samej prywatnej poradni co terapeutka, z którą się spotkam. Świat jest bardzo mały.

Dzisiaj też przesiedziałam w domu. Właściwie przeleżałam w łóżku, ale ciągle z włączonym komputerem i telewizorem. Moje bezpieczne towarzystwo.

Ach, jak mi się chcę do jakiejś rodziny. Chciałabym mieć dom, ruch w tym domu.
W sobotę wycieczka rowerowa. Pewnie w jakiejś mierze to mój sposób na rodzinę. Mimo to nie chce mi się nigdzie jechać. Przespałabym najbliższe dni, a tak jutro muszę wyjść z domu, poczynić przygotowania na ten wyjazd.

środa, 19 lipca 2017

Spokojniej ale bez nadziei.

To był w miarę spokojny dzień. Nie wychodziłam dzisiaj z domu. Odpoczywałam. Byłam w stanie. Zatem coś mnie musiało ukoić. Któreś z tych działań, które podjęłam w ostatnich dniach.

Trochę mnie zasmucił dzisiaj G., ale niepotrzebnie skupiam się wokół tego, o czym właśnie pisałam w nocy. Teraz bardzo dobrze dostrzegam ten mechanizm. To odtwarzanie schematu odrzucenia, porzucenia, opuszczenia.
Gdybym była w terapii, może w gabinecie terapeuty, przy jego asyście mogłabym pozbyć się żalu, złości, pretensji do G., bo na poziomie nieświadomym na pewno to silnie przeżywam. Dzięki temu mogłabym oczyścić te niezdrowe emocje i zająć się tym co prawdziwe, co potrzebne. A tak jedyne co mogę robić to racjonalizować jego zachowanie, budząc w sobie empatię, współczucie, zrozumienie. Te zaś pozwalają mi panować nad emocjami.

Tak mi się nie chce tego wszystkiego analizować. Podobnie musiałam sobie poradzić z poniedziałkowym spotkaniem z P.

Nie chcę w swoim życiu już żadnych ludzi. Ja i tak tylko udaję, że żyję. Nikt ze mną nie utrzymuje bliskiego kontaktu ani ja z nikim. Nikt z rodziny, czasem sporadycznie siostrzenice się odezwą. Ja też z nimi nie utrzymuję kontaktu. Przecież nikt by jakoś specjalnie nie odczuł, że mnie nie ma. Owszem, czasem jest mnie więcej w internecie. Te kajaki, rowery, strony na fejsie, grupy. Może ktoś się i nawet przyzwyczaił do tego, że jestem, że wnoszę jakąś wartość. Wiadomo, na początku może szok i szkoda, ale to minie lada chwila.

Długów nie mam, to i nikt nie musiałby mnie z rodziny spłacać.
Może to się wydawać chore co piszę, ale widząc ile pracy muszę wykonać, żeby żyć sensownie, zastanawiam się, czy nie lepiej doprowadzić się do śmierci. To też wysiłek ale z większą szansą powodzenia.
Wiem, to brzmi żałośnie.





Pomysł na terapię.

Właśnie wróciłam do domu. Koleżanka wyciągnęła mnie na bluessowe jam session. Poszliśmy w kilka osób. Początkowo to wyjście było dla mnie czystą kalkulacją, okupione ogromnym wysiłkiem psychicznym i fizycznym. Dodatkowo ostatniej nocy spałam tylko trzy godziny. W nocy zadzwonił K. mój dawny chłopak i tak się rozgadaliśmy, że przeleciały cztery godziny, a o szóstej nad ranem musiałam wstawać, czekała mnie wizyta u dr M. na drugim końcu miasta.

Będę miała co do tej wizyty pewne przemyślenia, ale to wiąże się z trudniejszymi emocjami, więc odcięłam refleksje na ten temat, ponieważ bardzo by mnie teraz obciążyły. Wrócę do tego, gdy troszkę odpocznę.
Po wizycie u dr M. pojechałam do pracy zawieźć L-4. Zamieniłam słówko z L. moją szefową. Staram się być szczera ale też nie pokazywać jej mojego chaosu i tego jak bardzo ze mną źle.

To dobrze, że mam taką możliwość pozbierania się, ale ta cała sytuacja, do której doprowadziłam ostatecznie angażując w swój chaos innych ludzi jest mechanizmem, który po raz kolejny powtarzam. I to pewnie na zasadzie przymusu. Przerabiałam go przecież w terapii.
To właśnie wtedy, gdy zrozumiałam co tak naprawdę robię ze sobą i ze swoim otoczeniem poszło mi w drugą stronę. Przestałam komunikować się z ludźmi, robiłam wszystko żeby nikogo nie potrzebować, tak aby już nigdy więcej nie zmuszać ludzi z mojego otoczenia, by musieli doświadczać chaosu, który jest we mnie.

Przez ostatnie dni przeglądałam internet w poszukiwaniu terapeutki. Zastanawiam się nad określonym nurtem. W którymś momencie zdałam sobie sprawę, że powracam do jednego nazwiska i do jednego nurtu. Dzisiaj wykonałam telefon. Czekam na odpowiedź.

Najgorsze jest to, że nie chce mi się tak naprawdę niczego ze sobą robić. Nie chce mi się nad sobą pracować. Nie czuję tego. Są jednak dwie rzeczy, które mnie skłaniają do pracy nad poprawą jakości swojego życia. Pierwsza to taka, że nie zapowiada się, żebym się zabiła, a więc muszę jakoś godnie żyć, a żyjąc - i to jest drugi powód - narażam siebie i innych na nadużycia z mojej strony.
Stałam się zbyt honorowa i dumna by prosić o pomoc, ale bez umiejętnego czerpania wsparcia, ten schemat, który właśnie ponownie ujrzał światło dzienne w całej swojej krasie, będzie się powtarzał.
Ta wstydliwa świadomość, że wcześniej czy później tak infantylnie angażuję ludzi w swoją nieporadność i problemy nakazuje mi coś ze sobą zrobić.

Pewnie lepsza taka motywacja niż żadna.

Muszę nauczyć się budować ciepłe, wspierające relacje, a nie takie, które umacniają mój mechanizm ucieczki w samotność, w osamotnienie. Ten sam mechanizm każe mi się potem domagać bliskości, uważności na mnie od takich osób, od których jej nie otrzymam. Ten sam mechanizm poprzez ponowne przeżywanie poczucia odrzucenia, wyobcowania, doprowadza do silnego zaburzania się części mojej osobowości, a co za tym idzie takiego obrotu sprawy, gdy moim życiem wreszcie i tak muszą zająć się osoby z mojego bliskiego otoczenia. Głównie indukowane moim patologicznym lękiem, bo w efekcie zaburzam także ich życie.

Tyle przemyśleń na dzisiaj. Takie są moje wnioski płynące z wydarzeń ostatnich tygodni i dni.
Dawno już przestałam siebie analizować, ale myślę, że muszę się zająć pracą terapeutyczną i analiza musi powrócić na swoje miejsce, a wraz z nią, konkretne działania.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Byłam u lekarza

Byłam dzisiaj w Tworkach. Mam receptę, jutro odbieram leki.
Jeszcze idę jutro prywatnie do dr. M. ponieważ lekarka, która dzisiaj mnie przyjęła proponowała szpital. Zanim trafię do szpitala, będzie dla mnie lepiej, jeśli zobaczy mnie lekarz, który mnie poznał i wie jak choruję. Nie chcę iść do szpitala, jeszcze wierzę, że się pozbieram.
Ta pani doktor twierdziła, że bardzo ciężko się ze mną dogadać. Co było stuprocentową prawdą. Znów odcięłam się od emocji i przez to byłam nieprzytomna. Ale to ze stresu, bo potrzebowałam uzyskać pomoc, postawiłam to sobie za cel. Lekarze w przychodni zawaleni pracą, nikt nie chciał mnie przyjąć. Pamiętałam słowa lekarki z izby przyjęć, która zadała mi pytanie, czy aby na pewno będę w stanie przebić się do lekarza, bo łatwo nie będzie. Widziałam dzisiaj miny dwóch lekarek i trzech pań ze recepcji. Nie mają wystarczającej liczny personelu po tym jak dr M. odeszła, ktoś musiał przejąć jej pacjentów, lekarza nowego jeszcze nie ma.
Dla mnie sytuacja zrozumiała, choć nigdy na własnej skórze nie doświadczyłam takiego braku zaopiekowania od strony medycznej. Niemniej jednak przyczyniłam się do tego w tym znaczeniu, nie dopilnowałam sprawy wcześniej.
Ostatecznie wzięłam L-4, zadzwoniłam do pracy i wytłumaczyłam L. na czym obecnie stoję.

Dzisiaj spotkałam się z P. Chcąc nie chcąc doszło do rozmowy, która wyciągnęła na wierzch, jak bardzo mi nie chce mi się żyć. Nie potrafię.
Chciałabym oddać w dobre ręce Zyźka.
A jeszcze te rowery w sobotę...

Więcej już niczego nie będę się podejmować. Koniec udawania.

niedziela, 16 lipca 2017

Rozstanie z G.

Wczoraj i przedwczoraj na poziomie myśli, jakiegoś smutku, generalnie przemyśleń, było ok, ale fizycznie czułam się tak, jakbym była pod wpływem czegoś. Tak mniej więcej w 75% obecna ciałem i duchem. Problem ze skupieniem się z organizacją. Ogromne zagubienie, mózg pracował strasznie.

Walczyłam o relację z G., ale w końcu dzisiaj podjęliśmy wspólną decyzję o zakończeniu związku. Te ostatnie trzy tygodnie to był jakiś koszmar. Próbowałam to jakoś łatać, starałam się ujarzmiać jego silne emocje i moje poczucie osamotnienia. On też wychodził poza strefę swojego komfortu i mimo potrzeby ucieczki starał się być, choć mocno mnie przy tym poturbował.

Dobrze się stało z jednej strony, że tak się zasabotowałam nie biorąc leków. Choć zrobiłam tym sobie dużo krzywdy, to nieświadomie stworzyłam sytuację, w której dowiedziałam się, że nie będę mogła liczyć na wsparcie G. w chwili gdybym musiała stać się w jakiś sposób zależna od opieki drugiej osoby. Nigdy też nie myślałam, że mogłoby się tak kiedykolwiek stać. Już bardzo dawno nie patrzyłam na siebie z poziomu osoby potrzebującej pomocy i wsparcia, tak ułomnej.

W każdym razie oboje z G. mamy teraz czas na pracę z własnymi demonami
Ja muszę uporać się z żałobą po Nokii i Czesiu.






piątek, 14 lipca 2017

Chyba zaczynam kręcić się w kółko.

Ktoś musi mi pomóc, sama nie dam rady się podnieść. Potrzebuję pomocy przy organizacji dnia i życia. To znaczy dzisiaj potrzebuję, może jutro będzie lepiej.

Nie chodzi o to jak, ale z kim.

No dobrze. Poukładałam co się dało. Gdybym nie przeszła terapii kompletnie nie potrafiłabym radzić sobie z takimi sytuacjami, z takimi emocjami. Nie potrafiłabym zrozumieć emocji i punktu widzenia drugiego człowieka, nie potrafiłabym zrozumieć swoich emocji, głównie tych moich wszystkich ucieczek, które prowadzą do zatracania się, opuszczania siebie.

Ten syndrom porzucenia jest we mnie bardzo silny. Tak bardzo, że nie potrafię kochać, przyjaźnić się, być z kimś związana w zdrowo emocjonalny sposób. Nie potrafię tęsknić w zdrowy sposób. Chyba już nigdy niczego nie stworzę i nikogo nie pokocham. 

Wiem, że przez to jak bardzo siebie chronię przed zranieniem stałam się samolubna, egoistyczna a co za tym idzie niedostępna, kontrolująca otoczenie, czasem wręcz silnie na to otoczenie wpływająca. Staram się kontrolować te swoje cechy tak by nie ranić innych ludzi. Stąd moje życie, moje kontakty z innymi, zawodowe, prywatne są bardzo zachowawcze. Moją silną potrzebę kontroli otoczenia nauczyłam się realizować przez te wszystkie moje kajaki, pikniki etc. Przez takie a nie inne kontakty z ludźmi, jestem w stanie kontrolować bezpieczną dla mnie odległość bycia w relacji z drugim człowiekiem. 

Chciałabym jak najmniej krzywdzić innych i chciałabym, by i oni mnie nie krzywdzili. 
Być może chciałabym żeby ktoś mnie pokochał, jako partner czy przyjaciel ale zupełnie sobie nie wyobrażam sytuacji, że mogłabym się związać z kimś z kim będę czuła się bezpiecznie, bez poczucia, że muszę kontrolować tę drugą stronę, jakiś stopień jej zaburzenia, czy nieświadomości pewnych mechanizmów, które na dłuższą metę zniechęcają, oddalają.

Terapia mnie ozdrowiła, ale bardzo osamotniła. Gdzieś po drodze poznałam parę osób, ale z nikim się nie zaprzyjaźniłam. Poznałam G. i A. A. wyjechała, a ja nie umiem utrzymywać kontaktu na odległość. Choć gdybym miała pracować nad jakąś relacją to właśnie powinnam nad tą. Bo to bardzo cenna osoba i dużo się od niej uczę, uczyłam. Od G. oczekuję już tylko spokoju i mam jeszcze odrobinę cierpliwości i poczucia sensu, że mogę mu jeszcze coś od siebie ofiarować, żeby żyło mu się lepiej. Zaś od niego potrzebuję już bardzo niewiele. W tej relacji wybieram swoją samotność. 

Tak. Powinnam odezwać się do A. 

wtorek, 11 lipca 2017

Włączam myślenie.

Nie pojechałam do lekarza. Widać coś nadal kombinuję. Tłumaczę sobie tak, że mam te najważniejsze leki, nie mam stabilizatora tylko, a zamiast kwetaplexu biorę ketrel. Dlatego emocje się chwieją, ale nie jest to jakiś koszmar. Dalej sprzątałam mieszkanie i doprowadziłam je do całkiem niezłego porządku, umyłam lodówkę. Wyszłam na bazarek po warzywa i ugotowałam młodą kapustkę. W taniej odzieży na wagę kupiłam fajny flakon a do niego od pani na bazarku kupiłam mieczyk.
Przy Nokii i Czesiu nie mogłam mieć żadnych kwiatów we flakonie, bo kończyło się to zazwyczaj potopem w domu. Zobaczymy co na to Zyzol. Na razie nie tyka.

Tak więc dzień przeżyłam dość spokojnie i pracowicie. Wieczorem spotkałam G.  Minęliśmy się właściwie, można by powiedzieć. Dałam mu walizkę z jego ubraniami, bo przecież wszystkie miał u mnie. Od tego momentu poczułam się fatalnie.
Przez dłuższy czas zastanawiałam, się jak sobie pomóc. Wykręciłam do niego numer i poprosiłam o krótką rozmowę. Nie po to by cokolwiek wyjaśniać, ale żeby zamienić słówko. On też czuje się nie najlepiej. Ponoć od piątku cały czas pił, nie był w pracy.
Uważam, że miał miejsce szereg czynników, które sprawiły, że oboje musieliśmy się rozprawić z jakimś własnym dyskomfortem. Może uda się o tym pogadać, ustalić o co chodziło a może to już koniec.
Jeśli nie zacznę się leczyć odpowiednio, jeśli nie zrozumiem, jaki to sabotaż prowadzę ze sobą to niewiele się da wyjaśnić. Może chodzi o to, że oboje do siebie nie pasujemy, ale zaszliśmy tak daleko, że nie wiadomo, co z tym zrobić. Myślę, że to jakieś obopólny lęk przed byciem w tak zaawansowanym związku. W czwartek wieczorem zdążyłam tylko powiedzieć G., że wygląda na to, że to czas, gdy powinniśmy popracować nad wspólną codziennością.
Ja zaczęłam się dusić, G. był u mnie od tygodni, właściwie nie bywał u siebie. Zablokowało mnie to i zaczęłam się dystansować. Mieliśmy o tym porozmawiać w piątek, ale w piątek pękły nam nerwy obojgu. I nie było już o czym mówić.

Dla mnie to za dużo czasem. Robić za terapeutę i mediatora.
Będziemy rozmawiać, to pewne. Grunt, by dobrze siebie zrozumieć i podjąć dobrą decyzję.


poniedziałek, 10 lipca 2017

Dzisiaj bardziej konstruktywnie

Do Tworek nie pojechałam, ale zrobię to jutro. Lekarz, który ewentualnie mógłby mnie przyjąć przyjmuje tylko we wtorki.
Przesiedziałam w domu cały dzień, zrobiłam małe porządki i przemeblowanie. Dzięki temu, myśli nie wałęsały się bezpańsko.

Wyszłam nawet do sklepu, bo w domu puste półki. W sklepie miałam kłopot z wysłowieniem się, ale to przez leki. Spotkałam G., choć nie wiem o czym mówiliśmy, bo przez leki byłam nieco otumaniona. Chyba powiedziałam mu, trochę bełkocząc, że spakowałam jego rzeczy i może je zabrać już teraz jeśli chce. Wspomniał, że zrobi to jutro. Wymiana dwóch zdań, nic więcej.

Za chwilę prysznic, leki i kładę się spać.

niedziela, 9 lipca 2017

Nie jest źle.

Sen dobrze mi zrobił. Leki wzięłam koło 22-tej. Niestety dostałam dość bolesnej miesiączki. Ból był tak nie do zniesienia, że nie byłam w stanie wyjść do sklepu po tabletki. Wzięłam dodatkowo lorafen na uspokojenie, zwijając się z bólu wreszcie jakoś zasnęłam. Przebudziłam się koło 13-tej. Dziewczyny przesłały mi zdjęcia z pikniku.
Wygląda na to, że napięcie przedmiesiączkowe też nie było bez znaczenia i wpłynęło na mój stan psychiczny w piątek i w dni go poprzedzające.

Trudno mi określić do końca jak się obecnie czuję, bo nie mam kontaktu z drugim człowiekiem.
Mogłabym zobaczyć przynajmniej na ile sprawnie jestem w stanie się wysłowić i utrzymać wątek.
Ale generalnie czuję się o wiele bardziej spokojna.
W piątek wieczorem miałam dość utrudniony kontakt przez to, że wszystko wydawało się nierzeczywiste. Do głowy wpadały mi słowa, które ciągle dźwięczały mi w myślach. Było to dość nieprzyjemne, ponieważ trudno mi było usłyszeć co mówi do mnie lekarka. Podobnie ze światłami i dźwiękami. Jakby co chwilę ktoś wrzucał do mojej głowy kubeł ze śmieciami. Niektóre słowa były dość upierdliwe i głośne, do tego stopnia, że miałam ochotę chwycić się za głowę i krzyczeć.

Dzisiaj rozpoczęłam przygotowania do wycieczki rowerowej. Muszę jeszcze tylko ustalić zastępcę, który poprowadzi grupę, jeśli ja będę niedyspozycyjna. Lekarka z Instytutu mówiła, że stan mieszany może się pogłębić, gdy psychika odpocznie na tyle by dopuścić te smutne treści, które w tej chwili są tłumione przez stany psychotyczne. Ode mnie zależy na ile rzeczowo poukładam się z tym, co mnie złamało. Wiem, że to przyjdzie i muszę być gotowa by się ze sobą wówczas zmierzyć.
Dlatego muszę głównie zadbać o wspierające otoczenie, wtedy będzie mi łatwiej przez to przejść.

Tymczasem za chwilę sięgam po ketrel i kładę się spać. Jutro koniecznie muszę dojechać do Tworek.




sobota, 8 lipca 2017

23.00 max. leki i spać. Czy jestem w stanie to dla siebie zrobić?

Dziewczyny z Liv. wsparły mnie rano i nakazały absolutne się nie martwić, tym że nie przyleciałam. Wiedzą, że choruję, ale tak tylko informacyjnie. Zastanawiałam się, czy mam skłamać i np. powiedzieć, że spóźniłam się na samolot, ale uznałam, że przed nimi wolę chyba wypaść na chorą niż na niezorganizowaną. Powiedziałam tylko, że mam zaostrzenie choroby i że to już trochę trwa, z tym, że jednak wczoraj poczułam się dużo gorzej.

Mam nadzieję, że piknik jutro wypali i wszystkim będzie miło.

Cały dzień przeleżałam, głównie czytając treści z grup na fb. Dużo o reklamie, bo to moja dawna branża i byłam ciekawa co słychać. Potem zaczęłam czytać o kosmetykach naturalnych i takim treściom też poświeciłam dużo czasu. Wreszcie w ramach tychże kosmetyków przeszłam na you tube, a ten podrzucił mi vloga niesamowitej dziewczyny. Choruje na białaczkę, miała w grudniu przeszczep szpiku. Ale jej kanał był zupełnie nie o tym. Był o kosmetykach właśnie, choć dla mnie głównie o jej niesamowitym entuzjazmie, dobrej energii, stylowi życia, rodzinie. Skomentowałam jej i jej męża filmik, który wspólnie nagrali. Bardzo mnie rozbawił i wzruszył. Odpisali mi ciepło, więc ta interakcja dodała mi troszkę zdrowia.

Nie było to jednak takie polegiwanie sobie i scrollowanie social mediów. To był dzień pełen bólu, ale widać znalazłam dla siebie coś, co dało mi poczucie bezpieczeństwa, głównie przynależności i bliskości. No a koło 23-ej, chcąc nie chcąc, muszę wziąć leki. Wiem, że wciąż ze sobą walczę i chora część jest w ogromnej przewadze, ale tak się ze sobą w nocy umówiłam, że będę jaką ona chce. To ją chyba ukoiło.

Nie zdrzemnęłam się ani na chwilę i nie czuję się zmęczona. Od dzisiaj leki, te które mam, jak prosiła mnie lekarz dyżurna z Instytutu, a w poniedziałek jakimś cudem zmuszę się by dostać się do nowego lekarza do Tworek. Mam skierowanie w trybie pilnym i mają obowiązek mnie przyjąć. Do lekarza, nie do szpitala rzecz jasna.
Z tym, że aby mnie przyjęli, muszę wstać, wyjść z domu i tam pojechać. I to jest głównie to z czym się zmagam.

Muszę to zrobić dla siebie. Bo trzeba iść do przodu i mieć jeszcze z tego życia dużo satysfakcji. Coś się wymyśli. Muszę na pewno zaopiekować się sobą z troską, uwagą, czułością. Jak z dzieckiem. Zabrakło tego ostatnio.
Dzisiaj życzę sobie dużo dobrego. Czasem można się co do kogoś pomylić. Może nie aż tak jak zrozumiałam to dzisiaj. Może kiedyś się przyznam. Teraz jest mi cholernie wstyd i zwyczajnie przykro i ciężko, ale ciężej będzie później. Teraz, gdy głowa choruje, nie dopuszcza wszystkich treści.
W pierwszej chwili chciałam  coś sobie zrobić, ale pomyślałam o Zyźku. Większość nocy przeleżał obok mnie.

Ach... Czuję jakiś potworny ból psychiczny, fizyczny. Byłam na siebie taka nieuważna. Wyrządziłam sobie ogromną krzywdę. A teraz nie mam siły siebie z tego wyciągnąć.

Dzisiaj nie boję się być chora.

Muszę pisać. Nie jest dobrze. Właściwie wszystko mi jedno, ale jeśli nie będę walczyć, wyląduję w szpitalu. Wiem, że znacznej części mnie na tym zależy. Na pewno zależy na jakiejś destabilizacji, ale jeśli stracę kontakt ze sobą, nikt mi już nie pozostanie.
Nie zasłużyłam na to. Dlatego muszę pisać. Ona musi się wypłakać, wykrzyczeć. Ona jest chyba zła, to znaczy ja jestem zła na to, że nie wiem co począć i nie wiem kogo mogę spytać o to co dalej.
Udało mi się. Walczyłam tak długo. Nie rzuciłam pracy. Ale ją to wkurzyło. Ona - ja - zaburzyłam się. Walczyłam, ale jednocześnie przestałam brać leki.

Nie. Muszę na początek rozdzielić zdrową i chorą część. Wyraźnie usłyszeć o co jej chodzi. Muszę wrócić do początku, odnaleźć początek.  Dobrze, możesz mówić. To chyba nie taka choroba, że zwariuję do reszty, więc mogę jej pozwolić pisać. Musisz mi powiedzieć czego chcesz ode mnie.
Musisz mi pozwolić zasnąć. Znów źle się Tobą opiekowałam. Chyba było mi ciężko. Jest mi całej ciężko, więc musimy pomóc sobie nawzajem. Jutro będzie dobrze. To pewne, ale najpierw musimy sobie pomóc. Jesteśmy już tylko my. Ty i ja.
Myślisz, że może chodzić o lekarza? Ja bym poszła w tym kierunku. Wiem, że to trudne znaleźć dobrego lekarza na nfz, ale znajdę go. Nie chcę by ktoś zrobił mi krzywdę, by był na mnie nieuważny. W całym moim życiu, muszę mieć choć jedną osobę poza mną, która chwyci mnie za rękę gdy zacznę spadać. Wiem, że właśnie tego się przeraziłam. Nie jestem już tą głupiutką, nieporadną dziewczyną, która musiała otaczać się całym sztabem ludzi, żeby w ogóle jakoś funkcjonować. Wiem, że to pierwsza w życiu, taka sytuacja, gdy pozostała mi tylko i wyłącznie izba przyjęć, ale to się zdarza. A gdybym straciła terapeutę w trakcie terapii. Nie tak, że koniec terapii i już, tylko odszedł, zniknął. Tak jak dr. W.
Dziwnie wyszło z tym lekami. Ale rozumiem, że taki obmyśliłam sobie potajemny plan. Tak zakręcić, żeby się nie domyślić, że to nie przypadek. Coś czasem do mnie docierało, ale tyle się dzieje ciągle. Cała ta sytuacja z G. To mnie destabilizuje, bo wciąż zajmuję się jego emocjami. Nami.

A ja muszę dbać przede wszystkim o siebie. Bo tylko wtedy mogę zadbać o innych.
Ale rozumiem, że jest we mnie ta część, która krzyczy. Ona mówi: Zostaw do cholery innych! Zaopiekuj się mną. Czasem się w tym gubię. Bo przecież lubi, gdy robię coś dobrego. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Nie wiem. Jest mnie za dużo. Muszę uchwycić się jednej rzeczy. Czegoś, co jest najbliżej zdrowia.
Już piąta rano. Czy mam wziąć ketrel i zasnąć? Boję się zasnąć. To trochę tak, jakbym cały czas musiała być przytomna. Muszę jakoś się pozbierać.

Nie wiem dlaczego ona nie chce wziąć leków, ani ja.

Ona krzyczy, ja odczuwam przymus zostawania czujną. Ale, bez leków, bez snu,  mogę zupełnie odejść. Więc problem jest we mnie, nie w niej. Ja też już nie chcę.

A to oznacza, że nie ma już niczego zdrowego.
Nie chcę sobie pomóc.

Czyli jednak się ze sobą nie dogadam.
Dobrze. Mam przed sobą cztery dni. Przypadkiem, a może właśnie nie, samolot do Liv. odleci za kilka godzin beze mnie. W pracy czekają na mnie we środę.

Jeśli nie chcę niczego z tym zrobić, to znaczy, że nie chcę. Może właśnie ze względu na te cztery wolne dni. Wreszcie wolne. Całe dla mnie. Zawaliłam tylko jedną rzecz, bo w Liv. zobowiązałam się do czegoś. Ale skoro nie jest to dla mnie takie ważne. Napiszę do dziewczyn za kilka godzin.
Poradzą sobie beze mnie, a jeśli nie, to będzie to pierwsza rzecz, którą jednak zawaliłam od dość dawna. Wtedy trochę jak gwóźdź do trumny, ale widać tak bardzo mam już wszystkiego dość, że na tę chwilę nie frustruje mnie to tak bardzo, jak myśl, że musiałabym dokonać jednak jakiegoś wysiłku.

Jeśli chcę w tej chwili spadać... Nie boję się. Już się siebie nie boję.



piątek, 7 lipca 2017

Stan mieszany

Wróciłam właśnie z Instytutu. Choroba się zaostrzyła. Myślałam, że wyląduję na oddziale, ale dostałam szansę. Ostatnio było dość ciężko, mimo to sądziłam, że dam radę. Lekarka na Izbie Przyjęć super. Rozmawiałyśmy około godziny. Pomogła bardzo. Teraz moja kolej.