piątek, 29 marca 2013

Przy rodzinnym stole:)

Cóż, za chwilę święta. Czy tego chcemy czy nie, dla większości z nas będą się one wiązać z konfrontacją przy rodzinnym stole.

Spotkania takie to wyjątkowa okazja do wymiany zdań, opinii i doświadczeń. Życzę i Wam, i sobie, aby były one budujące, optymistyczne i możliwie komfortowe.

A oto, ku przestrodze 10 najgorszych rzeczy podczas rodzinnego obiadu :)

Bawcie się dobrze ;) Wesołych i czego tam sobie życzycie!
 






czwartek, 28 marca 2013

O ludzkiej życzliwości i nie tylko

W dzisiejszym wpisie chciałabym bardzo podziękować wszystkim, którzy mi kibicują. Dziękuję za wsparcie, za ciepłe słowa, za obecność i za niesamowitą życzliwość.

Wbrew pozorom to nie jest list pożegnalny :) Mam po prostu ochotę podzielić się z Wami swoimi spostrzeżeniami. które podyktowane są dniem dzisiejszym i tym co dziś przeżyłam.

Trener prowadzący warsztaty umiejętności interpersonalnych, na które chodziłam, powtarzał zawsze, że ludzie są z gruntu dobrzy. Trudno mi było w to uwierzyć, choć właściwie nigdy się nad tym jakoś specjalnie nie zastanawiałam. Jednak, gdy teraz analizuję moje życie, stwierdzam, że nigdy nie doświadczyłam zupełnego opuszczenia. Zawsze był ktoś, kto był blisko. Ktoś kto mnie wspierał. Teraz mogę tak to ocenić.

Bywają takie chwile w życiu, gdy wydaje nam się, że jesteśmy kompletnie osamotnieni. Możemy odnieść takie wrażenie zwłaszcza w chwilach ogromnego stresu i napięcia, czy bezkresnego smutku. Wówczas szczególnie trudno o trzeźwą ocenę sytuacji.

Dla tych z Was, którzy tak czują, mam propozycję. Kiedy będziecie w miarę opanowani i spokojni, zróbcie sobie listę tych osób, do których możecie kierować się z prośbą o pomoc i wsparcie w chwilach kryzysu. Przeanalizujcie to sobie dokładnie. Tę listę trzymajcie gdzieś pod ręką.

Może to być kilka osób, może tylko jedna, a może ich być całkiem sporo. Sami to oceńcie.
Kiedy nadejdzie kryzys, spróbujcie sięgnąć do tych kontaktów i pomyślcie, która z tych osób mogłaby być w tej chwili najbardziej pomocna. Wszystko będzie zależeć od sytuacji.

Pamiętajcie, to nie jest egoizm, to jest zdrowy rozsądek - tak przynajmniej uważam ja.
Pewnie dla wielu z Was zwrócenie się o pomoc w takich chwilach jest bardzo trudne. Wiąże się z tym mnóstwo uczuć. Wstyd, strach, niewiara i ogólna trudność w przejściu do konstruktywnego działania.

Spróbujcie się odważyć. Pomyślcie sobie wtedy, że skoro Wasz świat się wali, to i tak już niewiele ryzykujecie. Ja tak przynajmniej wówczas myślę.

Nie wiem jakie macie doświadczenia, ale mi czasem wystarczy, że ktoś mnie wysłucha, ktoś się do mnie ciepło uśmiechnie, pomilczy ze mną, a niekiedy zrobi wręcz rzecz niebywałą. Wszystko zależy od sytuacji. Od tego, jakiego typu będzie trudność, z którą się borykacie.

Wybaczcie, że pozwalam sobie pisać z pozycji doradzającego. Opisuję tylko swoje doświadczenia, chcąc się nimi podzielić z tymi, których to może zainteresuje. Może u kogoś z Was też to tak wygląda, Może to żadne odkrycie. Znam jednak sporo osób, które w trudnych chwilach pozostają zupełnie same, często z własnego wyboru.

Spotkałam i nadal spotykam się w moim życiu z niewyobrażalną życzliwością i wsparciem.
Często wydaje mi się, że na to nie zasługuję. Co gorsza często tego nie dostrzegam a czasem myślę, że są rzeczy, z którymi muszę poradzić sobie sama. Staram się to robić, ale mam tę wadę lub zaletę - sama już nie wiem, że gdy wali się mój świat, wyję na alarm jak strażackie syreny. Oczywiście takie zachowanie nie wynika wówczas z rozsądku. Ja zwyczajnie wpadam w panikę. Jest mi tak źle i odczuwam tak silne napięcie, że kompletnie się to we mnie nie mieści. Dostaję tak silnego ataku histerii, wręcz graniczącej z obłędem, że już właściwie nie kontroluję reakcji swojej psychiki i ciała.

Moja znajoma, która jest terapeutką przyrównała tę moją tendencję do zachowania dziecka, które gdy tylko dzieje się coś złego biegnie natychmiast do mamy czy taty. Płacze, krzyczy, dostaje spazmów, cokolwiek, ale jedno jest pewne - dziecko ma naturalną właściwość wręcz domagania się pomocy.

Oczywiście proces socjalizacji powoduje, że wielu z nas traci tę właściwość a szkoda, bo kiedy jesteśmy naprawdę słabi, taka umiejętność jest bardzo cenna.

Zastanówcie się nad tym proszę. Zwłaszcza te osoby, które zamykają się w sobie, przeżywając trudne chwile. Te, które pastwią się nad sobą, wyrządzają sobie krzywdę lub prowokują sytuacje, które są czystą destrukcją i błędnym kołem.

Nie wiem, takie są moje dzisiejsze przemyślenia. Rzadko odważam się komuś coś radzić. Toteż robię to z pewną nieśmiałością. Może się ze mną zgodzicie, może nie.

Ja natomiast ze swojej strony chcę bardzo podziękować tym wszystkim, którzy są, bywają przy mnie i są tak bardzo dla mnie wyrozumiali.

Dziękuję. Mam nadzieję, że zdarzą się takie chwile, że i ja będę mogła dla Was coś zrobić. Może zrobić coś dobrego także dla innych.

Dzielmy się dobrem, podawajmy dobro dalej i domagajmy się dobra...bez poczucia wstydu i winy.


środa, 27 marca 2013

Właściwie nie wiem o czym

Ble, już dość mam szpitala. Chcę do domu. Co prawda dni mijają w miarę szybko, ale chcę już coś robić. Tęsknię za moją współlokatorką, za kotami i za Ursynowem.

Odkąd na oddziale nie ma Piotra, nieszczególnie wchodzę w kontakt z kimkolwiek. Jeżeli nie jestem na zajęciach, które tu nam fundują, to siedzę przed kompem, czytam, sporadycznie oglądam telewizję.

Od trzech tygodni jestem przewodniczącą społeczności. Wiążą się z tym jakieś tam rzeczy. Prowadzenie zebrań i co się zdarza ostatnio dość często, rozwiązywanie konfliktów między pacjentami. Nie wiem dlaczego, ale niektórzy uznali, że należy kierować się z tym do mnie.

Nie bardzo chce mi się w to mieszać. Szczerze mówiąc to nie potrafię. Zwłaszcza, że mam tę egoistyczną tendencję do skupiania się na sobie. A tu wysłuchuję, że ktoś coś komuś zeżarł z lodówki. Ktoś, kto ma dyżur w palarni nie sprząta. A to jedne dziewczyny innym dziewczynom obrabiają tyłki. Komuś giną papierosy, a jeden z pacjentów napastuje innych by grali z nim w scrabble.

No to staram się z udawaną powagą i zainteresowaniem przyjmować te wszystkie skargi i zażalenia a dziś na zebraniu społeczności, totalnie już tym wszystkim zmęczona, wygłosiłam mini wykład o wzajemnym poszanowaniu i wyrozumiałości.

To niestety uruchomiło lawinę dalszych lamentacji, do tego stopnia, że przez jakąś godzinę po zebraniu próbowałam godzić zwaśnione strony nader uciążliwych trzech dziewczyn, które żrą się ze sobą od dobrych kilku dni.

Stąd też mam dość tego szpitala. Wieje nudą i tu, i na zewnątrz. Nie mam się komu rzucić w ramiona, a i mi nikt się nie rzuca. Zwłaszcza, że ostatnio zakończyłam pewną znajomość, która trwała już jakiś czas. Było mi z tym w pewnym sensie wygodnie, ale kompletnie bez entuzjazmu. Opierało się to jednak o sprawy łóżkowe, które z mojej strony musiałby być zakrapiane alkoholem, bo bez tego jakoś mi nie szło. Tu w szpitalu dotarło do mnie, że to co robię, jest kompletnie bez sensu i wbrew mnie. Sprawę załatwiłam dość szybko, choć było mi z tym bardzo ciężko. W każdym razie on się wycofał, życząc mi przy okazji w życiu samych bezdusznych egoistów i skurwieli, którzy w głębokim poważaniu będą mieli to, co się ze mną dzieje. Pewnie miał rację w tym co powiedział.

Wszystko o czym dziś piszę jest zabarwione pewną dozą obojętności czy ironii, ale tak jest mi łatwiej, prościej.

Gdzieś tam pod skórą jest we mnie jednak całe morze uczuć, pragnień i niewymownej tęsknoty...

wtorek, 26 marca 2013

Negocuję

Zbudziłam się dzisiaj o świcie przepełniona niepokojem. Pomyślałam, że ta przeprowadzka mimo wszystko jest obecnie ponad moje siły. Przypomniały mi się słowa mojego terapeuty, który w chwilach, gdy byłam aż nadto przeładowana emocjonalnie radził mi negocjować z tym co trudne i próbować się odciążyć.

Mocno niespokojna odczekałam, aż wybije w miarę przyzwoita godzina i zadzwoniłam do właścicielki mieszkania, które aktualnie zajmuję. Spytałam M. czy znalazła już kogoś na moje miejsce. Odpowiedziała, że jeszcze nie na sto procent. Powiedziałam jej, że jeżeli to możliwe zostałabym jeszcze do końca kwietnia. W ten sposób będę mogła na spokojnie wrócić do normalności, wysprzątać mieszkanie, umyć okna i zorganizować się z pakowaniem rzeczy i przeprowadzką. M. stwierdziła, że nie ma nic przeciwko. Dzięki temu obniżyłam nieco poprzeczkę i odetchnęłam z ulgą.

Poczułam jak wyśrubowane od kilku dni emocje opadają. W końcu kompletnie oklapłam i poczułam ogromne zmęczenie. W rezultacie ogarnął mnie jakiś smutek.

Teraz siedzę i zastanawiam się nad tym wszystkim. Kurcze bardzo się boję. To wszystko jest cholernie trudne. Chciałabym by już przyszła wiosna. Brakuje mi ciepła, spacerów i kogoś, kto był by przy mnie. Boję się...

poniedziałek, 25 marca 2013

Zmiana planów

Jestem po rozmowie z psychologiem i lekarzami. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy orzekli, że pomysł z pozostaniem w Warszawie jest bardzo rozsądny. Prowadząca mnie pani ordynator powiedziała, że zastanawiali się nad sensem mojego wyjazdu, ale chcieli, żebym to ja ewentualnie doszła do wniosku, że lepiej dla mnie będzie, gdy zostanę w Wawie.

Psycholog wziął mnie jeszcze na indywidualną rozmowę. Opowiedziałam mu wszystko ze szczegółami. Udzielił mi jeszcze kilka rad co do możliwości kontynuowania zwolnienia, no i skwitował, że podjęłam bardzo dobrą decyzję.

Teraz muszę jakoś poinformować rodzinę. Będę potrzebowała pomocy przy przeprowadzce, ale może uda mi się wszystko załatwić jak trzeba. Oczywiście sama zmiana miejsca zamieszkania jest dla mnie stresująca. Dawno się już nie przeprowadzałam. W obecnym mieszkaniu jestem już 4 lata. To najdłużej jak dotąd ze wszystkich miejsc. W życiu przeprowadzałam się ponad pięćdziesiąt razy.
Technikę pakowania mam już jakoś opanowaną.

Muszę teraz zadbać o stronę finansową. ZUS jeszcze nie dostał żadnych moich zwolnień, więc nie szybko otrzymam jakieś pieniądze. Ostatnia pensja wpłynęła na moje konto z końcem stycznia.

No i na razie tyle. W weekend świąteczny dostaję przepustkę, ale nie jadę do rodziny. Zostanę w domu na Ursynowie i zacznę pakować rzeczy i sprzątać mieszkanie.

Muszę jeszcze załatwić transport do przeprowadzki. Potrzebuję jakiegoś busa, ale muszę jeszcze wszystko przemyśleć. W sumie część rzeczy mogłabym wywieźć do siostry. Jakieś zimowe ubrania i niepotrzebne rzeczy. Będę zajmować teraz bardzo mały pokoik.

Jeśli chodzi o samopoczucie, szybko się męczę jeszcze a nadmierne emocje destabilizują mnie dość mocno. Powinnam jednak jakoś sobie poradzić z tym wszystkim. Oby..

piątek, 22 marca 2013

Cicho! Myślę...

Jak to bywa u ludzi z osobowością chwiejną wymyśliłam sobie dziś, że z Warszawy nie wyjadę. O!
Ale uwaga! To jest decyzja na dziś i istnieje ryzyko, że w najbliższych dniach ulegnie zmianie:)

Stało się mianowicie tak, że zadzwoniłam dzisiaj do jednej z sióstr w celu omówienia mojej przeprowadzki. Ugadałam się już z właścicielką mieszkania, że przeprowadzka ta nastąpi w pierwszy weekend kwietnia, gdyż będzie to najbardziej optymalne rozwiązanie dla przeprowadzanych i przeprowadzających.

Telefonuję więc dzisiaj do siostry mojej rodzonej i opowiadam, że ustaliłam z moimi dobrymi koleżankami, że graty takie jak gary, talerze, kubki, opiekacz, mikser i wszystkie te rzeczy kuchenne oddam do użytkowania im. Byłam ja u nich jakiś czas temu i dziewczyny żyją bardzo skromnie. Sprzętów mają niewiele w tym deficyt na talerze, kubki i inne.

Dziewczyny są kochane, znamy się z psychiatryka. Jedna jest malarką a druga śpiewa do kotleta. Poza tym dorabiają sobie parę groszy pracując tu i ówdzie. Pomyślałam, że zamiast wywozić te rzeczy i trzymać w jakimś garażu, oddam dziewczynom na przechowanie, z zaznaczeniem, że jak do wawy wrócę to sobie je wezmę, to znaczy to co mi ewentualnie będzie potrzebne.

Pomysł miał także na celu zabezpieczyć się na wypadek, gdyby pobyt mój w rodzinnych stronach stał się szczególnie nieznośny. Wówczas aby wrócić do wawy, czy uciec przed rodziną na koniec świata, będę mogła spakować walizkę, wziąć koty pod pachę i wyjechać bez zbędnych utrudnień.

Dzwonię zatem do siostry mojej i informuję, że właściwie to będziemy przewozić tylko moje ciuchy, bo inne rzeczy oddaję koleżankom do użytkowania, z założeniem takim, że je sobie odbiorę jak wrócę do Warszawy.

I tu się moja siostra mocno zdenerwowała mówiąc, że obcym ludziom nie będę nic oddawać, że jak zwykle mam głupie pomysły, że nigdy się niczego nie dorobię jak tak będę wszystko wszystkim oddawać. Nie dziwi się ona właściwie, że nic nie mam i tylko długów się dorobiłam, bo jestem skrajnie nieodpowiedzialna, niepoważna i w ogóle widać, że jestem psychiczna i bezmyślna.

Zdziwiłam się ja na te słowa, bo ja jestem tak nauczona żyć, że się dzielę z innymi tym co mam. A mam rzeczywiście niewiele, ale to nie jest problem. Jak mam jakieś ciuchy to oddaję, jak coś mi nie jest potrzebne a wiem, że komuś się przyda no to nie trzymam tego bez sensu. Sama w życiu dostałam od innych wiele rzeczy materialnych i niematerialnych.

Właściwie dla mnie nie byłoby tematu ale siostra postanowiła mnie poinformować, że jak się jest chorym psychicznie, to się udaje po porady do starszych, doświadczonych a co najważniejszych zdrowych na umyśle sióstr. I te wszystkie długi, które mam to też przez to, że się ich nie radziłam.
No i właśnie tak to ze mną jest, same kłopoty, a w ogóle za kogo ja się mam, jak nic sobą nie reprezentuję.

Wysłuchałam tego grzecznie, choć  nie powiem, nieco się zdenerwowałam. Następnie spytałam siostrę, czy gdy zamieszkam u niej po przeprowadzce to także czekać mnie będą te artykułowane przez nią prawdy objawione. Powiedziała, że ona nie robi mi przecież tego na złość tylko mówi jak jest. Czas skończyć z tym nieodpowiedzialnym życiem, zacząć ponosić konsekwencje i co najważniejsze słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać co mi siostry radzą.

Parę dni wcześniej powiedziała mi w rozmowie telefonicznej także, że gdy tylko przyjadę to oddaję jej kartę płatniczą, bo nie szanuję pieniędzy a poza tym mam się brać do roboty i ona mi radzi, żebym zaczęła sobie na tym L4 dorabiać na przemycie fajek do Angli, bo na tym można niezłą kasę zarobić. Będę miała dzięki temu i zajęcie i pieniądze.

Pomyślałam sobie, że to słabo pozostawać w kontakcie z osobami o odmiennej mentalności. Aż tak odmiennej. Nawet jeśli rzeczywiście pozostają zdrowe na umyśle i posiadły najprawdziwsze prawdy, które są jedyne i słuszne.

Zakończyłam grzecznie rozmowę z siostrą i wykonałam szereg telefonów załatwiając tym samym wszystko to co jest mi niezbędne do pozostania w stolicy. Jedno jest pewne. Takiej mobilizacji sił jak te po rozmowie z siostrą nie zarejestrowałam u siebie już dawno.

Przedstawiłam kilkorgu moim znajomym sytuację rodzinną i moje aktualne realia, wysłuchałam nie tyle rad co opinii z zaznaczeniem, że tylko ja wiem najlepiej co dla mnie dobre, i że właściwie nie wiadomo co by było gdyby.. że trzeba przekalkulować koszty, nie tylko te materialne ale i aspekt psychologiczny. Bardzo Wam za to Kochani moi dziękuję:)

Z każdą rozmową czułam, że mój wyjazd na stare śmieci w tak osobliwe środowisko zdaje się być niedorzecznością, i że muszę zrobić co w mojej mocy by na tyle mądrze poprowadzić sprawy, by nie popełnić głupstwa i pogrążyć się jeszcze bardziej.

Dzisiaj rano, przedzwoniłam do ZUSu, KRUSu, banku, i byłego pracodawcy, upewniając się we wszystkich niezbędnych formalnościach, którym powinno stać się zadość. Kredyt rozłożyłam na mniejsze raty i ustanowiłam raty spłaty dość sporego jak dla mnie debetu. Bank wniosek zaakceptował.

Staram się rozumieć moje siostry. One wychowały się w innych realiach. Wszystkiego musiały się dorobić same. Same od lat wychowują swoje dzieci, utrzymują domy, prowadzą firmy. Rozumiem, że dla nich moje życie to jakaś farsa. One od nikogo, nigdy nic nie dostały. A jeśli już to musiały zapłacić za to wątpliwej przyjemności cenę.

Rozumiem, że w ich oczach nie przedstawiam żadnej wartości. Od lat przecież słyszą o moich chorobach, lekarzach, szpitalach. Długach, rozwodach, niedocenianiu pracy, pieniędzy, przy czym co chwila zmieniam zdanie i postępuję pochopnie.

Rozumiem, że one naprawdę chcą  mi pomóc, choć pewnie sytuacja ta je dość irytuje. Mają przecież na głowie swoje życie i swoje rodziny. Doceniam to, że zaproponowały mi pomoc, że chciały wziąć do siebie, przyjechały tu do szpitala i wyartykułowały słowa, których bym się po nich nie spodziewała, a mianowicie, żebym się nie martwiła, że mi pomogą. I to rzeczywiście było cenne.

Sęk w tym, że ja tej pomocy nie chcę. Boję się ich i matki. Boję się bliższych stosunków z nimi. Czuję się zagrożona. Po tylu latach życia po swojemu, ktoś wkracza na moje terytorium i mówi: "Od teraz Twoje życie będzie wyglądać tak i tak. Spokojnie, nie martw się, w przeciwieństwie do ciebie wiemy co dla ciebie dobre."

Owszem, prawdą jest, że mam tendencję do spychania odpowiedzialności za swoje życie na innych. Wiem, wiem, tak właśnie robię. Z tym, że odbywa się to na moich zasadach. Nigdy nie było tak, bym robiła coś czego nie chcę. Prawda jest taka, że cała destrukcja jak i konstruktywne działania odbywały się za moim mniej lub bardziej cichym przyzwoleniem.

No i jak tu teraz znaleźć złoty środek? Wszystkim nie dogodzę. No a co ze mną? Czy rzeczywiście potrafię wziąć odpowiedzialność za swoje życie? Och, tak bardzo korci mnie by scedować to i owo na innych. Bardzo, bardzo korci. Przyznaję się. Z drugiej strony moja tendencja do radzenia się wszystkich naokoło nie wydaje mi się być oznaką jakiejś bezradności czy lenistwa. Nawet w biblii napisano, że "przy mnóstwie doradców osiąga się cel".

No to w czym problem? Ano w tym momencie warto odnieść się do wczorajszej rozmowy z psychologiem. Problem nie polega na tym, że jestem chora, czy odstaję odstaję od normy. Takich ludzi jest sporo. Problem w tym, że nie znalazłam swojej niszy, w której nie czułabym się życiowym nieudacznikiem czy kosmitą.

Ok. Pan psycholog powiedział, że trzeba czasu bym jakoś odnalazła się w tym wszystkim. Tylko co ja mam w tym czasie robić? Hm...? I to jest dla mnie problem, bo znów się pojawia temat Wielkiej Niewiadomej. Ha! I to mnie boli. To, że chciałabym wiedzieć wszystko już teraz, w tej chwili. Frustruję się i irytuję, wpadam w panikę i histerię. Rodzina rzeczywiście patrzy na mnie jak na wariata i pewnie zamiary ma szczere by mi pomóc.

I tu dochodzę do następującego wniosku. Niepotrzebnie mielę jęzorem na lewo i prawo, prowokując tym samym u niektórych odruch chęci niesienia pomocy, której właściwie nie oczekuję, to jest nie od wszystkich. Pisałam już w którymś wpisie, że bardzo skrupulatnie wybieram sobie autorytety, doradców i przyjaciół.

Problem w tym, że zamiast zachować pewne rzeczy dla siebie, ewentualnie dla tych, do których mogą, czy powinny być adresowane. Ja rozlewam się bezmyślnie na wszystkich, zapominając o tym, że tamci też mają swoją prawdę i swój punkt widzenia, niekoniecznie zgodne z moimi.

A zatem robię to samo co moje siostry i niczym się od nich nie różnię. To znaczy mechanizm mamy taki sam. Nie wolno mi w takim razie dąsać się na siostry, ale też nie pojadę do nich. Postaram się im przedstawić moją decyzję dyplomatycznie. Obawy i lęki i wszelakie histerie zostawię dla siebie.
Odczekam kilka dni. W poniedziałek skonsultuję się ze swoim psychologiem.

Jutro po warsztatach dla BPD spotykam się z dziewczynami, z którymi miałabym zamieszkać. Usiądziemy na spokojnie i obgadamy sprawę.

A na razie cicho sza!

czwartek, 21 marca 2013

Rozmowa z psychologiem.

Hm... ponieważ ostatnio męczyłam się dość mocno ze sobą psychicznie (głównie bombardowały mnie myśli samobójcze), przysłali mi dzisiaj psychologa.

Ku mojemu zdziwieniu facet powiedział, że nie muszę się bić i uciekać przed życiem, bo mam w głowie jakąś przerażająco smutną jego wizję, która rzekomo ma uchodzić za normę. Stwierdził, że mając taki temperament i potencjał wręcz wskazane jest, żebym zadbała o jakiś szczególny sposób realizowania siebie. To nie prawda, że normą jest bycie szarym zjadaczem chleba. Dom, rodzina, dzieci. Wstawanie rano, mycie się i chodzenie na osiem godzin do pracy. Potem powrót, kolacja, książka przed snem i kolejny dzień od nowa.

Powiedział, że pewnie zajmie mi trochę czasu odnalezienie sposobu na siebie i że etap, na którym się obecnie znajduję to prawdopodobnie ten moment, gdy BPD odpuszcza, przygasa. Jedyne życie jakie jest mi znane to chaos i destrukcja. No i ogrom silnych emocji. To zrozumiałe, że się teraz boję i mam poczucie, że nic dobrego już mi się nie przydarzy. Bo dobro, czy też raczej satysfakcja z życia w moim odczuciu znaczy haj i ryzykowne zachowania, które mnie jakoś wypełniały i napędzały.

Podał mi przykład muzyka rockowego, który większość życia chlał, ćpał, uprawiał przypadkowy seks, zachowywał się ryzykowanie aż z czasem stwierdził, że takie życie go już nie kręci. Nie znaczy to, że ma teraz odwrócić swoje życie o 180 stopni. Albo co gorsza skończyć ze sobą. Otwiera na przykład studio nagrań, dalej fascynuje go muzyka i wszystko to co jest z nią związane. Czy to znaczy, że został z dnia na dzień, szarym, znudzonym swoją egzystencją człowiekiem? Nie, nadal zachowuje swoją indywidualność, swój temperament, tyle tylko, że realizuje się nieco inaczej. Czy też realizuje się w pełni, bez zakłóceń, jakie wynikały z jego buntowniczego życia.

Spytał mnie skąd u mnie takie przekonanie, że muszę żyć w sposób zrównoważony i spokojny. Przecież nie ma takiego przymusu ani obowiązku. Poza tym to do mnie nie pasuje. Jestem osobą nisko reaktywną a to oznacza, że nadal potrzebuję sporo bodźców, by życie miało dla mnie jakiś sens i smak.

Ten czas tu w szpitalu może być takim momentem pożegnania tego co było, bez poczucia straty czy jakiejś przegranej, ale raczej próbą zrozumienia, że zaczyna się coś nowego. Być może dużo lepszego, bo pozbawionego chaosu uczuć, które mnie destabilizowały.

To jak będzie wyglądało moje, życie zależy tylko ode mnie. To nie prawda, że teraz mam wskoczyć w jakieś ramy i realizować się w sposób społecznie akceptowany i pożądany.

Dopóki nie wchodzę w konflikt z prawem, nie krzywdzę innych, wciąż jestem sobą i mam prawo żyć jak tylko zechcę. Jeśli chcę zwrócić na siebie uwagę, bo realizuje w ten sposób potrzebę bycia ważną, to zawsze mogę dobrać takie środki ekspresji, które mi w tym pomogą. Nie musi to być rycerz na białym rumaku, który utuli i ukołysze i stłumi moje zapędy. Może być blog, w którym mogę się wyrzygać, budzić kontrowersje, odrazę, zniechęcenie, śmiech, akceptację, zrozumienie i wiele innych doznań. (Spytał mnie o adres bloga, ale mu nie podałam, wstydziłam się).

Powiedział też sporo innych rzeczy, ale byłam w niemałym szoku na skutek tego co mówił, więc już dobrze nie pamiętam.

Generalnie zrozumiałam z tego wszystkiego, że bez sensu zamartwiam się tym, że nie jestem taka jak ci bliżej nieokreśleni "inni". Nikt, ale to naprawdę nikt, nie ma ode mnie prawa żądać bycia nie sobą. Ja również. I nie ma tu się nad czym zastanawiać. Koniec, kropka.

Na koniec powiedział tak: "Alternatywę popełnienia samobójstwa niech sobie pani zostawi na koniec, a teraz niechże pani już się nie zamęcza i żyje tak jak tylko przyjdzie pani ochota"

Zbaraniałam.



środa, 20 marca 2013

Przepustka

Wczoraj były u mnie moje siostry. Przyjechały w odwiedziny i na rozmowę z lekarzami. Dostałam tzw. przepustkę godzinową i pojechałyśmy do Warszawy. Pogoda była paskudna. Zakotwiczyłyśmy w jakiejś meksykańskiej knajpie i trochę tam posiedziałyśmy. Było tak sobie. Głównie pewnie z powodu pogody.

Przepustkę miałam do godziny dwudziestej. Siedząc z siostrami obmyśliłam sobie pewien plan.
Wiedziałam, że od kilku dni na terenie szpitala przebywa P. Pomyślałam, że zrobię mu niespodziankę i go odwiedzę. Oczywiście nic nie mówiłam siostrom.

Kiedy wysadziły mnie przed bramą szpitala, udałam się do sklepu, kupiłam P. jakieś słodkości i poszłam szukać oddziału, w którym przebywał. Złożyło się jednak tak, że czas, w którym można było dokonywać odwiedzin już minął, udało mi się jednak wyprosić pielęgniarkę by pozwoliła mi wejść.

P. ucieszył się na mój widok. Był zaskoczony moją obecnością. Wyglądał całkiem dobrze. Okazało się, że nazajutrz opuszcza szpital i jedzie do monarowskiego ośrodka odwykowego.

Pomyślałam sobie, że to dobrze, choć swoją motywację do pobytu tam skomentował następująco:

"Ten ośrodek mi nic nie da, nie zamierzam zrezygnować z ćpania. Jedyny plus tego, że będę tam jakiś czas to to, że później będzie mnie lepiej kopać"

Kiedy to mówił, nie czułam się jakoś zażenowana, czy zmartwiona. Pomyślałam sobie, że go rozumiem. I gdybym miała wyrazić swoje myśli na głos powiedziałabym: "Chłopie, po co się męczysz, to życie nie ma najmniejszego sensu. Jeśli chcesz to chętnie zaćpam się z Tobą na śmierć."

Powiedziałam jednak: "P. mam nadzieję, że z tego wyjdziesz. Życie naprawdę może dawać satysfakcję, kiedy znajdzie się sens. Głównym zadaniem dla mnie, czy dla Ciebie jest odnalezienie celu, motywacji do życia"

"Ty jesteś moim sensem" - Powiedział P. Uśmiechnęłam się do niego, dałam mu buziaka i powiedziałam: "Nigdy, ale to nigdy nie uzależniaj swojego życia od drugiego człowieka, tym bardziej ode mnie". Skrzywił się na to co powiedziałam i po chwili spytał: "Ale będziesz czekała na mnie?"

Powiedziałam mu, że zarówno ja i on jesteśmy w takim momencie swojego życia, gdzie to życie musimy przejść każde z osobna. Każde z nas ma do pogadania z życiem. Ani ja nie czuję się na siłach by wspierać jego, ani on nie pomoże mi. Myślenie, że w naszym życiu pojawi się, ktoś taki, kto odczaruje naszą realność jest abstrakcyjne i kompletnie bezpodstawne.

P. przyznał mi rację i po chwili stwierdził, że w takim razie nic już nie ma dla niego sensu. "To tak jak dla mnie" - odpowiedziałam. " Jesteśmy w bardzo podobnym położeniu i to rzeczywiście jedna z tych rzeczy, która nas do siebie przybliża, Pozostaje tylko pytanie, czy rzeczywiście chcemy coś zmienić?"
- "Nie wiem" - powiedział P.
- " A ja chyba nie chcę" - odpowiedziałam.

Przytulił mnie mocno do siebie i szepnął do ucha: "Boję się, kurewsko się boję" Wtedy powiedziałam coś, co raczej nie było prawdą. "Będę na Ciebie czekać... Jeszcze wszystko będzie dobrze..."




poniedziałek, 18 marca 2013

Wreszcie coś z sensem

Jeszcze jeden wpis na dziś. Przed chwilą miałam rozmowę z tutejszym psychologiem. Poprosiłam o nią. Chciałam się z nim spotkać i porozmawiać o mojej przyszłości i obecnych odczuciach.

Wygląda na to, że jest mi potrzebna terapia poznawczo-behawioralna. Stricte zadaniowa ale też z elementami psychoanalizy, bo sama CBT jest dla mnie zbyt prosta i ociosana. Nie przełknę jej w czystej postaci. To tak na marginesie.

Opowiedziałam psychologowi o tym jak kształtuje się moja niedaleka przyszłość. Słowo po słowie i pozbyłam się chaosu w głowie, który uniemożliwiał mi w miarę obiektywne spojrzenie na to co mnie otacza. Pan psycholog od razu zauważył, że moim problemem nie jest brak umiejętności oceny sytuacji, czy też trudność w poszukiwaniu rozwiązań moich problemów. Powiedział, że bardzo świadomie nazywam to co mnie otacza, szybko analizuję sytuacje życiowe i znajduję z nich wyjście.

Mam tylko jeden jedyny problem. Musi być w moim życiu ktoś, jakiś autorytet, który będzie dawał wyraz akceptacji tego jak myślę i co robię. Jego zdaniem to tu jest właśnie praca dla mnie.

Pan psycholog powiedział, że moja terapia utrzymywała się tyle lat, nie dlatego, że skutecznie porządkowała moje życie i wnętrze, ale dlatego, że miałam człowieka, w postaci terapeuty, który niezależnie od tego co się działo był przy mnie zgodnie z naszą umową i nigdy nie zawodził. No i co najważniejsze dawał poczucie bezpieczeństwa stojąc na straży moich wyborów życiowych.

W terapii nie zależało mi na tym by iść na przód. Chodziło mi o zwyczajną akceptację i przyzwolenie na bycie taką jaka jestem. Bo w połączeniu z terapeutą stawałam się o wiele lepszym człowiekiem.
I co tu było do zmiany? Nic. Dostałam mojego terapeutę z całym pakietem potrzeb, które z przyjemnością realizowałam. Życie wydawać by się mogło posuwało się na przód. A dokładnie iluzja życia.

Psycholog zauważył, że właśnie tak obecnie funkcjonuję. Do różnych obszarów mojego życia przyporządkowuję odpowiednie autorytety, które sama wybieram na drodze swoistego "castingu".

Wcześniej w terapii było tak, że terapeuta reprezentował wszystkie ważne dla mnie osoby. Stąd potrzeba posiadania takich ludzi na zewnątrz gabinetu terapeutycznego była dla mnie zbędna. A nawet niewygodna.

Kiedy terapia się skończyła pozostałam sama z wielkim chaosem w głowie i z zupełnym brakiem umiejętności decydowania o sobie i kompletnie obcymi, nie budzącymi zaufania ludźmi, których wcale nie znałam czy też nie chciałam znać. A co gorsze przestałam mieć pewność, że podejmowane przeze mnie działania i decyzje są dobre. Czułam się jak dziecko we mgle.

Moim zadaniem na najbliższy czas jest przywrócenie funkcji i ról poszczególnym osobom z mojego otoczenia, łącznie ze sobą.  Psycholog zobrazował to w postaci tablicy korkowej i post-itów.
Poradził mi, żebym rozpisała ważne dla mnie osoby i przypisała im cechy czy też funkcje jakie moim zdaniem powinny one pełnić w moim życiu. To samo mam zrobić ze sobą. Potem możemy to razem omówić.

Cóż przyznam, że ten rodzaj pracy całkiem mnie zaciekawił i chyba odrobię to zadanie:)

Ta praca generalnie ma zmierzać do tego, bym przestała oddelegowywać na innych decyzje, zadania, obowiązki i fantazje które sama powinnam realizować. Ma zbudować w konsekwencji większą wiarę w siebie i poczucie własnej wartości.


Rozmyślania

Powoli wychodzę z depresji. Nastrój zaczyna skakać góra-dół. Lekarze mówią, że to dobrze, że niebawem to się ustabilizuje. Na razie nikt nic nie mówi o wypisie a przecież muszę do końca marca wyprowadzić się z mieszkania w Warszawie.

Być może w tym tygodniu dostanę pierwszą od miesiąca przepustkę godzinową. Trochę się obawiam wyjścia na zewnątrz. Obawiam się wyjazdu do Warszawy a dokładnie emocji z tym związanych.

Odczuwam jeszcze dość duże zmęczenie psychiczne. Ta depresja dość mocno mnie nadwyrężyła.
Wspomnienia o terapeucie i terapii odeszły na dalszy plan. Właściwie prawie o tym nie myślę.
Nie planuję także podjęcia jakiejkolwiek terapii. W każdym razie nie w najbliższym czasie.

Staram się jakoś wyobrazić sobie tę całą przeprowadzkę i powrót na stare śmieci. Chwilami na myśl o tym paraliżuje mnie jakiś bliżej nieokreślony lęk.

Jutro przyjeżdżają moje siostry. Będą rozmawiać z moją lekarką. Może to i dobrze. Sama nie wiem.

P. dzwoni do mnie i prosi żebym nie wyjeżdżała. Za to mój inny znajomy radzi definitywne odcięcie się, jeśli naprawdę chcę pomóc temu chłopakowi. Jestem nieco rozbita. Dopada mnie poczucie winy.
Tak bardzo chciałabym mu pomóc, ale on wciąż powtarza, że nie zrezygnuje z narkotyków.

Od jakiegoś czasu z dużym zniecierpliwieniem wyczekuję wiosny. Jednak te ostatnie słoneczne dni budzą we mnie jakąś melancholię. Coś było, coś się kończy i coś zaczyna. Jak poradzę sobie z tym nowym życiem? Czy to coś we mnie zmieni? Czy czegoś mnie nauczy?

Wiem, że teraz będę potrzebowała dużo wsparcia. Sama też muszę znaleźć w sobie sporo siły.
Póki co to uczucie zmęczenia ograbia mnie z energii i nasila lęk, który sprawia duży dyskomfort.

Od jakiegoś czasu nieśmiało modlę się do Boga. Dawno o Nim nie myślałam. Byłam przeświadczona o tym, że Go bardzo zawiodłam i muszę radzić sobie ze wszystkim sama, bez proszenia Go o pomoc.

Którejś nocy rozpłakałam się, kiedy w mojej rozmowie z Bogiem poczułam jak bardzo mi Go brakuje i jakie poczucie bezpieczeństwa dawała mi wiara w Niego. Chciałam sobie przypomnieć choć jeden werset biblijny, ale nie pamiętałam nic.

Ciekawa jestem jak On się na mnie zapatruje. Czy jest Mu przykro przez to co zrobiłam, jak żyłam w ostatnich miesiącach? Odeszłam od Niego tak daleko. W mojej modlitwie do Niego prosiłam Go o wybaczenie i siłę do tego bym kiedyś mogła na nowo Go pokochać. Może ta nowa miłość byłaby teraz dojrzalsza, bardziej szczera. Wcześniej moja wiara była pewnego rodzaju przykrywką dla moich grzesznych skłonności. Myślałam, że wypełniając pewne obowiązki i przestrzegając pewnych zasad wybielę swoje występki. Nie była to prawda, bo w środku gdzieś pozostawałam cały czas ta sama.

Bardzo chciałabym być dobrym człowiekiem. Chciałabym przestać krzywdzić siebie i innych.
Bardzo potrzebuję stabilizacji i jakiegoś wewnętrznego spokoju. Właściwie, wiem, że nie będzie mądre to co powiem, ale właściwie chciałabym przestać istnieć...


niedziela, 17 marca 2013

Boję się.

Obudziłam się dzisiaj z ogromnym lękiem. Nie ma mowy! Nie dam rady wyjechać z Warszawy. Mieszkam tu od dwunastu lat. W domu rodzinnym bywam raz na rok i to jedynie kilka godzin. Większość czasu spędzam u jednej z sióstr. Najdłużej jestem w stanie wytrzymać do kilku dni.

Jestem przerażona. Boję się okropnie. W związku z tym w mojej głowie znów rodzą się niefajne myśli. Co robić? Nie jestem na tyle silna, by podjąć jakąkolwiek pracę i zostać tu na miejscu.

Wyjechać tam? Najgorsze będą pierwsze dni. Boję się, że serce mi pęknie, kiedy na dobre będę zamykać drzwi mojego mieszkania w Warszawie.

Boję się. Zostały mi dwa tygodnie. Muszę, muszę coś zrobić.


piątek, 15 marca 2013

Nic już nie wiem

P. zaćpał. Rodzina wywaliła go z domu. To nie pierwszy raz. Nie wspominałam o tym celowo, żeby było bardziej pozytywnie. On jest ćpunem, który przez część swojego życia jechał na herze dożylnie. Był w Monarze. Wyszedł z ośrodka po roku i czwartego dnia znów zaczął grzać.

Nie wiem po co mi to. Chyba już za mało mi swojej własnej adrenaliny. Powiedziałam mu dzisiaj, że nie mogę mu pomóc i nie będę go wspierać. Wiem, że to kurestwo, ale to jedyny sposób, żeby chłopak dotknął dna i się zastanowił, czy to co wybrał jest tym czego zawsze chciał.

Skontaktowałam się ze znajomym, który był w podobnej sytuacji. Razem z żoną wystawili syna za drzwi. Chłopak zarabiał na centralnym na ćpanie. Spał w kanałach z bezdomnymi, ale któregoś dnia coś w nim pękło i postanowił się podnieść.

Dzisiaj jest trzydziestoparoletnim mężczyzną, który ma dom, rodzinę, pracę. Nie bierze.

Boję się o P, ale nic nie mogę zrobić. Współczuję jego rodzicom. Choć w sumie nie wiem, co takiego wydarzyło się w domu, że ćpa. P. to dziecko zamożnych rodziców. Generalnie niczego mu w życiu nie brakowało, oprócz zwykłej rodzicielskiej troski zapewne. To coś jak w Sali Samobójców.

Pieprzę to. Nie chcę o tym myśleć. Powiedziałam mu, że czekam na niego, ale nie mogę go wspierać dopóki będzie dokonywał takich wyborów właśnie.

Cóż... ja też mam nad czym pracować. Za dwa tygodnie wyjeżdżam z Warszawy na dobrych kilka miesięcy, może dłużej.

Powiedziałam P, że wyjeżdżam a on na to, że jeśli zostanę to on zrobi wszystko co będę chciała, zmieni się, przestanie ćpać, pójdzie do pracy i takie tam. Powiedziałam, że nie ma takiej opcji.
I nie godzę się by zmieniał swoja życie dla mnie. Wiem, że na dłuższą metę to nie działa.
Poza tym ja chcę do jasnej cholery żyć już normalnie. Cokolwiek to znaczy. Cokolwiek to jest.

Jeśli uznam, że życie w małym miasteczku mnie przerośnie... cóż... wolę o tym nie myśleć.

wtorek, 12 marca 2013

Dość

Złość, złość, złość. To jedyna emocja, którą czuję odkąd się przebudziłam.
Czuję złość na siebie, czuję złość na innych. Mam dość tego cholernego szpitala. Mam dość tych wszystkich niezałatwionych rzeczy w moim życiu. Odczuwam wkurwienie maksymalne.

W najbliższą sobotę warsztaty, ale i to mnie wkurwia. Nie chcę już niczego. Chcę stąd wyjechać, z tego smutnego miasta, do co prawda jeszcze smutniejszego. Z tą różnicą, że tam czeka na mnie wyzwanie w postaci rodziny. A może właśnie normalność. Sama już nie wiem.

Ok. Spokojnie. To pewnie antydepresant zaczyna działać i zaczyna mną huśtać.
Chcę już stąd wyjść i koniec. Chcę już wyprowadzić się z mieszkania, w którym przez te wszystkie pieprzone lata żyłam praktycznie samotnie. Dość samotności! Ale i dość popieprzonych relacji.

Ok, muszę dzisiaj załatwić parę istotnych rzeczy. Czas się ogarnąć. Pieprzę tę całą depresje. Większego syfu w życiu nie zaznałam. Rzygam tym stanem i jednocześnie współczuję tym, którzy borykają się z tym gównem przez większość życia.

niedziela, 10 marca 2013

Piotr

Ludzie, trzymajcie mnie! Przez te rozchwiane emocje chyba się pochlastam.
Wyskoczyłam dzisiaj jak z trampoliny. A i owszem powód był.

Piotr zrobił mi niespodziankę i przyjechał dzisiaj do mnie. Niby nie było w tym nic wyjątkowego. A mimo to na jego widok kompletnie oszalałam. Oszalałam bo jak tylko mnie zobaczył objął mnie i mocno tulił i całował i bla bla bla bla. Aż mi głupio o tym pisać. Czuję się jak jakaś siksa, która robi w majtki na widok najbardziej pożądanego chłopaka w liceum. Dokładnie tak zareagowałam.

Najgorsze jest to, że on powiedział swojej matce o mnie. Na co ja się zapadłam pod ziemię. Przecież kobiecina się załamie, słysząc, że zakochał się w dziewczynie, phi, dziewczynie, starej babie z psychiatryka. Ło matko! Chłopak chory poważnie, ja popierdolona równo. To się nie mieści w głowie. Biedna kobieta. Ponoć powiedziała mu, że jej zdaniem na związek jest jeszcze za wcześnie, że Piotr ma jeszcze wiele spraw do uporządkowania w życiu, natomiast nie była jakoś specjalnie przerażona moim wiekiem.

No ale zaraz zaraz. Ja przecież mu niczego nie obiecywałam. A on podjął decyzję za mnie informując matkę... a zresztą już nie wiem.

No dobra. Trochę mnie to bawiło, jak jeszcze był tu ze mną w szpitalu, że zwraca na mnie swoją uwagę. Spodobała mi się jego stanowczość, zdecydowanie, jakieś takie opanowanie. Generalnie osobowościowo wydaje się być bardziej dojrzalszy ode mnie.

Ale kiedy wpadł dzisiaj i zachowywał się jak... jakby oszalał na moim punkcie... zgłupiałam do reszty. Poczułam się szalenie zawstydzona i zakłopotana. Ten jego wzrok, dotyk, pocałunki. Boże, to wszystko sprawiało mi cholerną przyjemność a jednocześnie nie mogłam się pogodzić z tym, że to spadło na mnie tak nagle.

Powiem tak... ten chłopak budzi we mnie mnóstwo emocji. Przede wszystkim mam ochotę się nim opiekować, choć to on ciągle powtarza, że chce mnie wspierać. Po drugie zadziwia mnie fakt, że czuję się przy nim tak nieporadnie skrępowana. To wszystko dlatego, że on mówiąc o pewnych sprawach wali do mnie prosto z mostu. A ja zwyczajnie zapadam się pod ziemię.

Mówię mu, że jestem chora, że to nie jest nic dobrego. Że ja i on to złe zestawienie. Że owszem chcę go bliżej poznać, chcę go wspierać, ale żeby tak od razu z grubej rury?

Powiedziałam mu wiele o sobie, mimo to nie zniechęcił się tym co usłyszał. Być może dlatego, że jego przeszłość też nie była kolorowa a wręcz szokująca jak dla mnie. Co zresztą jest w pewnym sensie dla mnie atrakcyjne i stanowi pewnego rodzaju wyzwanie.

Nie wiem jaką decyzję podjąć. Czy on podjął ją za mnie? Czy może ja dałam w jakiś sposób przyzwolenie na to, by to tak szybko, z nagła się zadziało.

Jeszcze dziś rano leżałam drętwa jak kłoda powalona przez depresję. Ile ten zachwyt potrwa? Tydzień? Dwa? A depresja? Co z nią?

Mam kupę spraw do załatwienia ze swoim życiem. Poza tym czuję się mało atrakcyjna bez pracy, z całym moim rozpieprzonym życiem.

Co ja mam do zaoferowania? Ile pociągnę na tym miłosnym haju? A potem co?
Muszę poradzić się kogoś mądrego. Muszę być rozsądna. Muszę... nie wiem sama co....




Potrzebuję pomocy.

Sukces. Dzisiaj umyłam się po raz pierwszy od dni kilku. Mimo to nastrój fatalny. Rozpisuję się rozpaczliwie w SMS-ach do sióstr, by mnie stąd zabrały. Jest mi cholernie ciężko. Dużo śpię, ale co mnie pozytywnie zaskakuje, dużo też czytam. Marzę o wiośnie, budzącej się do życia przyrodzie, ciepłych promieniach słońca i życzliwych ludziach, którzy mogliby być gdzieś obok. Czuję się porażająco samotna.

Czy kiedyś to się zmieni? Ten stan? Czuję się martwa za życia. Pieprzona depresja. Jak z nią walczyć? Jak z tego wyjść? Muszę szukać pomocy. Muszę znaleźć wsparcie. Leki wszystkiego nie załatwią.

sobota, 9 marca 2013

To nie takie proste

No cóż, depresja nie mija. Męczę się okropnie. Mam wrażenie, że z tego nie wyjdę.
Ostatnio przesypiam całe dnie. Kiedy był Piotr spędzaliśmy jakoś ten czas razem. Teraz pozostała już tylko pustka. Nie widzę w tym wszystkim najmniejszego sensu. Staram się chwytać jakichś dobrych wspomnień, ale te zamiast nieść ulgę pogłębiają mój smutek. Mam bowiem poczucie, że to co było w moim życiu dobre już nigdy nie wróci.

Ostatnie dni spędzam zupełnie samotnie. Mam wrażenie, że świat o mnie zapomniał. Rodzina, przyjaciele. Przestałam być atrakcyjna dla mężczyzn, którzy mnie otaczali. A może ja sama się wycofałam z kontaktu z nimi.

Pozostaje Piotr. Nie chcę wyrządzić mu krzywdy. Chcę go wspierać. Piotr jest ciężko chory. Ma stwardnienie rozsiane. Wiem, że w moim depresyjnym stanie na niewiele się zdaję, ale przyznam szczerze, że motywuje mnie trochę do działania i wzięcia się w garść.

Zawsze ciągnęło mnie do problematycznych facetów. Być może z czystego egoizmu. Wtedy moja dysfunkcja nie wydaje się tak rażąca a nawet usuwa się na drugi plan.

Wiem, że ja sama potrzebuję także dużo wsparcia. Zwłaszcza teraz. Czuję się strasznie samotna.
Staram się wynajdywać w sieci jakieś interesujące artykuły, jakieś pozytywne myśli.
Nie sądziłam, że stan, który odczuwam teraz kiedykolwiek mi się przytrafi.

Myśli samobójcze utrzymują się gdzieś z tyłu głowy. Czasem, gdy ten egzystencjonalny ból staje się nie do zniesienia marzę by przestać istnieć.

Wybaczcie, że piszę takie smuty. Naprawdę jest mi ciężko. Chcę już opuścić ten szpital. Chcę już spakować swoje rzeczy i wyprowadzić się z Warszawy.
Pozostaje tylko Piotr, wiem, że nie mogę grać na jego uczuciach.

niedziela, 3 marca 2013

Depresja

Próbuje coś napisać, ale nie potrafię. Jestem w okropnym stanie depresyjnym. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznałam. Jestem tak nieszczęśliwa i tak samotna. Mimo, że tu na oddziale jest ktoś komu bardzo na mnie zależy, co z pewnych względów powinno mi imponować. Niestety nie jestem zdolna do żadnych, wyższych uczuć.

Proszę powiedzcie, że to minie. Niech ktoś mnie z tego wyciągnie, zbawi mnie, zabierze to ode mnie. Lekarze mówią, że to epizod depresyjny w ChAD. Cierpię bardzo. Mam poczucie, że nic i nikt mi już nie może pomóc, że to już koniec. Ten stan trwa od zeszłego wtorku, z każdym dniem coraz gorzej, bo nie są to chwilowe spadki nastroju ale permanentny, przeszywający smutek.

Jeśli ktoś z Was ma podobne doświadczenia tego czegoś, proszę poradźcie mi, jak mogę sobie pomóc. Ponoć dołożyli mi jakiś antydepresant, ale to ma być coś innego, niż to co brałam do tej pory.
Ma to być antydepresant o skróconym działaniu. Chodzi o to, żeby można go było szybko wycofać z organizmu w razie pojawienia się mani, czy hipomanii. 

Z trudem piszę te słowa. Po prostu chcę powiedzieć, że odczuwam straszny ból psychiczny.
Ile bym dała za to, by móc sięgnąć po jakiś cudowny środek, który wyciągnąłby mnie z tego.

Dałabym wszystko, choć mam niewiele...