piątek, 30 grudnia 2011

Wytrwałość.

No więc blender kupiony, waga kuchenna również. Pojemniki na żywność, by zabierać ze sobą do pracy odmierzone porcje posiłków. Kupiłam także słodzik w płynie - do koktajli z mrożonek. Od niedzieli zaczynam dietę. Hm... zastanawiam się, czy uda mi się być konsekwentną. Raczej taka nie jestem.

Zatem ta dieta jest dla mnie pewnego rodzaju sprawdzianem wytrwałości. Wytrwałość to dobra cecha. Dobrze ją w sobie pielęgnować.

Teraz chodzi o konsekwentny sposób odżywiania się, kiedyś może będę potrafiła być konsekwentna w czymś innym. Tak właśnie myślę. Czy aby na pewno dobrze? No cóż, będę miała okazję się o tym przekonać.

A zatem nie tyle idę na dietę co ćwiczę wytrwałość. Cóż za szlachetna motywacja :)
Zrzucone kilogramy, smukła sylwetka to właściwie jedynie produkt uboczny moich starań.

Kiedy to piszę uśmiecham się do siebie. Grunt to rozsądna argumentacja :)

A kiedy już będę posiadała ten cenny dar jakim jest wytrwałość, myślę, że i cierpliwość także, to wtedy co?

Hm...No cóż moja wyobraźnia tak daleko nie sięga. Pomyślę o nowych wyzwaniach, kiedy będę już bliżej celu.

czwartek, 29 grudnia 2011

Radość i pieniądze.

Nie wiem czy wcześniej już o tym pisałam ale bardzo ciężko jest mi przeżywać również pozytywne emocje.

Jakiś czas temu z powodu kilku miłych wydarzeń rozkręciłam się z radości tak bardzo, że dostałam leki uspokajające.

Tak było również wczoraj. Mój znajomy, z którym kumpluję się od wakacji zaprosił mnie na wspólny wyjazd do Turcji z nim i z jego rodziną.

Przez wieloletnie balansowanie na krawędzi i walczenie o każdy dzień nie doświadczyłam możliwości wyjazdów na wakacje, bywania tu i tam. Ponieważ zdarzało się, że często byłam bez pracy albo zarabiałam bardzo mało, nie stać mnie było na wiele rzeczy.

Byłam ciągle zadłużona, bardzo ograniczona, co do sposobów spędzania wolnego czasu. Ów czas wolny najczęściej spędzałam na dołowaniu się i popadaniu w jeszcze większe długi, bo każdy grosz wydawałam na jedzenie, którym starłam się kompensować różne braki. Stąd bulimia.

Od czasu rozpoczęcia terapii, powoli zaczęłam stawać na nogi. Ale żyłam nadal dość skromnie bo znaczną sumę pieniędzy wydawałam na opłacenie terapii właśnie.

Było ciężko. Bardzo ciężko. Jako osoba z zaburzeniem osobowości chwiejnej emocjonalnej, często miałam ochotę rzucić pracę, olać terapię. Przestać się starać, zabiegać, walczyć. Dokonać jakiejś rewolucji w swoim życiu. Wywrócić swoje życie na lewą stronę.

"Ale to już było" - mówił mój terapeuta - to już wszystko było proszę Pani. "Być może warto choć raz pójść innym torem". Cierpiałam i trwałam. Nigdy nie przypuszczałam, że ta męczarnia kiedykolwiek dobiegnie końca.

Z czasem ten przymus trwania, wytrzymywania, znoszenia - stał się sposobem na życie.
Nie wyobrażam sobie obecnie, że mogłabym dokonać takich spustoszeń w swoim życiu jak to zwykłam robić wcześniej.

No ale do rzeczy. Kiedy napisałam wczoraj do T. - wspomnianemu wyżej koledze, że nieśmiało myślę o tegorocznych wakacjach, ale nie mam kompletnie pomysłu gdzie i z kim, natychmiast zaproponował mi wyjazd ze swoją rodziną.

Czuję się z nim bardzo bezpiecznie. To ewenement. Stąd ucieszyłam się tak bardzo, że przez większość wieczoru wszystko pędziło we mnie z radości. Po kilku godzinach czułam się zmęczona i zniewolona tą emocją. Z trudem usnęłam.

Radość...Tak często tęsknimy za tym uczuciem. Wspominamy dni, kiedy było nam dobrze, kiedy doświadczyliśmy czegoś pozytywnego.

Staram się być czujnym obserwatorem jeśli chodzi o to co się ze mną dzieje.
Dbać o siebie i nie fundować sobie zbyt wielu wrażeń. W miarę wcześnie się wycofywać i dystansować, gdy zachodzi taka potrzeba. Już do końca życia muszę stać na straży swojego zdrowia psychicznego. Zdaję sobie sprawę, że nie nad wszystkim uda mi się zapanować. Ale jak to mawiał mój terapeuta: "muszę ograniczać konsekwencje bycia sobą" i będzie nieźle. Mam taką nadzieję.

wtorek, 27 grudnia 2011

Lęk przed przyszłością.

Ech, kiedy sobie wbiję do głowy, że jestem już inna niż kiedyś i moje życie nie przypomina tego sprzed lat.

Te wolne dni spędziłam bardzo przyjemnie. Słuchałam muzyki i audiobuka, pichciłam z moja współlokatorką, oglądałam telewizję, objadałam się słodkościami no i wyjaśniłam wszelkie niejasności z moimi dwiema koleżankami, z którymi urwałam kontakt jakiś czas temu.

Oczywiście staram się być czujna co do tych relacji. Kurcze, że też to wszystko wymaga tyle wysiłku. Zabiegania, wyjaśniania, stawiania granic, nie przekraczania granic, pokory. O tak, pokora jest najtrudniejsza. To dla mnie koszmar ale nauczyłam się jej dość dobrze. Muszę się jeszcze troszkę doszlifować :)

Za tydzień nowy rok. Z czym wkraczam w nowy rok? Hm... zmian jest sporo. Najważniejsze to brak długów, brak konfliktów. Lęk, który kiedyś potrafił obezwładniać zelżał i już tylko od czasu do czasu przypomina o sobie.

Boicie się czegoś? Macie obawy w związku z czymś? Ja czasem myślę o tym, co by się stało, gdybym straciła pracę. Nie mam wykształcenia, wyjątkowych umiejętności, nie znam języka obcego. Mam co prawda dwie ręce i dwie nogi i dość sporo sił fizycznych. Gdyby zaszła taka potrzeba, mogłabym sprzątać. Obecna praca nie wymaga ode mnie wysiłku intelektualnego, chyba tylko dlatego daję radę.

Myślicie, że umniejszam swoje umiejętności? Może... Nie mam aspiracji zawodowych. Nie po manii, którą przeszłam kilka lat temu, a która wynikła z przepracowania.

Moja psychiatra, wcześniej także terapeuta, często powtarza, że do w miarę dobrego funkcjonowania potrzebuję dużo spokoju. No i ten spokój obecnie mam.

Często boję się, że go utracę. Wcześniej mogłam polegać na terapeucie, teraz muszę liczyć na siebie. To liczenie na siebie jest chyba najtrudniejsze. Czasem daje złudne poczucie niezależności, ale gdy mój nastrój się pogarsza zostaje już tylko lęk.

Hm.. posmętniałam. A przecież miałam pisać o dobrych rzeczach. Najwyraźniej nowy rok skojarzył mi się z przyszłością a ja boję się przyszłości. Przyszłość to niewiadoma. Boję się nie wiedzieć.

Dlatego mam obsesyjną potrzebę wpływania na możliwie najwięcej rzeczy. Świadomość, że wiele zależy ode mnie powoduje, że w moim odczuciu przyszłość także zależy ode mnie.

Jednakże to na co tak naprawdę wpływam, to marne substytuty tego na co w rzeczywistości chciałabym mieć wpływ.

Zdanie: "na pewne rzeczy nie mamy wpływu" jest dla mnie no poziomie rozumu całkiem logiczne, ale obszar emocji strasznie się buntuje przed tego rodzaju stwierdzeniami.

Chcę mieć wpływ. Chcę wiedzieć. Chcę kontrolować. Chcę ujarzmić swój lęk.

piątek, 23 grudnia 2011

Wolne dni

Za chwilę wychodzimy z pracy. Obdzwoniłam moje siostry i matkę, żeby nie myślały, że o nich nie pamiętam w te dni. Dla nich są one ważne a i ja na tym trochę korzystam, bo jakoś nam bliżej do siebie w tym czasie.

Po pracy jadę do sklepu, bo chcę kupić kropelkę. Mam parę rzeczy do naprawienia i do sklejenia. Będę miała co robić. Koleżanka z pracy przyniosła mi ponoć bardzo dobry film do obejrzenia. Jutro będę się lenić. Chodzić po domu w piżamie z kubkiem kawy. I robić co mi przyjdzie do głowy. W niedzielę pichcę obiad, po południu wychodzę na spotkanie religijne. Wieczorem może jakaś kawa i ciasto ze znajomymi. W poniedziałek wpada koleżanka i tak czas minie.

Piszę o tym wszystkim, bo przeżywam te wolne dni, tak odmienne od dnia powszedniego.
Postaram się być dzielna.

Trzymajcie się i ja się będę jakoś trzymać :)

czwartek, 22 grudnia 2011

Zwierzenia.

Siedzę w pracy. Spokój i cisza. Większość firmy na urlopie. Ja nie, bo świąt nie obchodzę i ten czas nie jest dla mnie jakiś szczególny. No może poza tym, że luz w pracy, kilka dni wolnego i spokój. Jestem w kontakcie z moją rodziną, która już od dziesięciu lat jakoś znosi moją nieobecność na święta. W zeszłym roku pojechałam do nich. Było ok. Ale znacznie lepiej czuję się, gdy spotykamy się z innych powodów niż święta. Wszystko jest wówczas bardziej naturalne.

Właśnie dostałam maila, że jutro wychodzimy z firmy o 13stej. Hm... trzeba się będzie jakoś zorganizować. Obie z moją współlokatorką, będziemy siedzieć w domu. Będziemy oglądać filmy i w ogóle leniuchować. Może ktoś wpadnie. Może my gdzieś pójdziemy. Ja zamierzam coś upichcić.

Ale właściwie nie lubię tzw. "długich weekendów". Wypadam wtedy trochę z rytmu. A ja wolę mieć wszystko pod kontrolą. Wiedzieć, że rano wstaję bo idę do pracy. Dzień w pracy mija mi na zajęciach zawodowych i śledzeniu forów w necie. Po pracy też zawsze mam coś do zrobienia. Jakieś małe sprawy, plany, obowiązki.

A w dni wolne...
Hm... Wtedy przychodzą niewygodne myśli. Wtedy na moment chciałoby się żyć inaczej.
Chciałoby się mieć swoją rodzinę. Choć w sumie o dzieciach myślę niechętnie. Ale fajnie byłoby mieć partnera. Wsiąść w auto i pojechać gdzieś przed siebie. Chodzić na spacery. Robić coś wspólnie.

Może kiedyś kogoś takiego spotkam. Aktualnie panicznie boję się związku. Za to jestem bardzo dobrym materiałem na kumpla, ale jeśli znajomość przeradza się w coś bliższego staję się koszmarem. Nie mogę wtedy znieść tej drugiej strony. Zaczynam skupiać się na wadach. Zaczynam być roszczeniowa. Wymagająca. Surowa. Zimna. Oschła.

Dlatego boję się związku. Nie chcę nikomu tego zafundować. Już nie, bo to niszczy także i mnie.

Ostatnio siedzieliśmy z kumplem i pytał mnie o to dlaczego nie lubię dotyku. Cholera trudna sprawa. W pierwszej chwili nie wiem co powiedzieć, kiedy ludzie mnie o to pytają. Czasem dla spokoju gaszę temat mówiąc o gwałcie, o molestowaniu. Wtedy stają się bardziej ostrożni. Nie drążą dalej.

Ale ja nie jestem tego taka pewna co jest przyczyną. Raczej boję się emocjonalnej bliskości. Mam wrażenie, że gdzieś w środku jestem jednym, wielkim głodem bliskości. Że to uczucie jest tak silne, że mogłabym tego kogoś pochłonąć, zawłaszczyć go. Chcieć tylko brać i brać. Bo jestem tak wygłodniała. Tak stęskniona. Tak spragniona.

I tak pewnie jest. Tylko ja nie umiem dawać i brać z umiarem. Kiedy poznaję mężczyznę, kiedy pozwalam mu się zbliżyć do mnie. Staję się dla niego wszystkim i ona dla mnie jest wszystkim. Jestem wspaniałomyślna, jestem cierpliwa, szalenie ciepła i dobra. Jestem wesoła, zabawna, szalona. Dostrzegając jaką przyjemność daję mojemu mężczyźnie, karmię się jego szczęściem i to się staje moim szczęściem. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż szczęście, które czerpię ze mnie inni.

To co oni mają do zaoferowania, może jest w jakiejś mierze ciekawe, ale nie tak ważne co daję ja. JESTEM CUDOWNYM DAWCĄ. JESTEM MIŁOŚCIĄ. JESTEM ZISZCZENIEM MARZEŃ.Jestem wielka, potężna, doskonała, BOSKA!

Aż pewnego dnia, po prostu budzę się i czuję obrzydzenie do mężczyzny, który jest tak szalenie we mnie zakochany, że nie dostrzega tego, jak żałosny jest w tym swoim zakochaniu. W tym pragnieniu mnie. W tym błędnym przekonaniu, że to co jest między nami jest trwałe i niezmienne. Nic bardziej błędnego.

Z dnia na dzień staję się coraz chłodniejsza, milcząca, wroga. Ponieważ znam jego najczulsze punkty, ponieważ tak się przede mną otworzył - staje się bezbronny wobec moich machinacji. Uderzam z siłą, której się nie spodziewa. Zaczynam dostrzegać jego zlęknienie, jego smutek, jego bezradność. Więdnie, usycha. Staje się wystraszonym chłopcem. Skomlącym zwierzęciem, czekającym z tęsknotą choć na suchy dotyk swojego właściciela. Na przyjazne spojrzenie.

Zaczynam się brzydzić go jeszcze bardziej. Jego bezbronność i nieporadność rodzi we mnie potężny wstręt. I tak oto właśnie odchodzę z przekonaniem, że popełniłam straszny błąd, wiążąc się z tym oto marnym przedstawicielem rodu męskiego.

On jeszcze przez jakiś czas zabiega, próbuje rozmawiać, kontaktować się. Konsekwentnie urywam wszystko. Czasem, gdy mam dobry dzień, wysyłam mu sms lub mail pisząc, że życzę mu wszystkiego dobrego, że tak było lepiej dla nas. On znów podrywa się do walki. Znów próbuje rozmawiać, prosi o spotkanie. Ale ja poza jakimś chwilowym współczuciem nie czuję nic. Proszę by zapomniał. By zadbał o siebie, by trzymał się ode mnie z daleka, bo zniszczę go jeszcze bardziej. On już niczego nie rozumie. Ja nie rozumiem. I tak wszystko się kończy.

Czasem po latach jakiś mail, krótka wymiana zdań na fb/gg/skype.
Jest w moim życiu kilku takich mężczyzn. W tej chwili przychodzi mi na myśl trzech, których najmocniej skrzywdziłam.

Najbardziej skrzywdziłam mojego męża, który nigdy nie powinien być moim mężem. Z którym postąpiłam jak w wyżej opisanym schemacie. Dziś ma już swoją rodzinę i mam nadzieję, że jego życie jest o wiele bardziej przewidywalne i spokojne.

Kolejny mężczyzna to mój dobry kumpel, przyjaciel, mój duchowy brat. Nigdy nie powinniśmy byli stać się parą. Mieliśmy się pobrać. W tym roku po siedmiu latach milczenia nawiązaliśmy kontakt. Któregoś dnia doszło do rozmowy, która jak to ujął On "powinna była mieć miejsce już dawno temu". Nie wiem tylko czy wtedy miałabym taką umiejętność nawiązania tej relacji.

Trzeci mężczyzna, to ktoś kto zniszczył swoje małżeństwo i pozbawił swoje dzieci posiadania domu z mamą i tatą włącznie. Kochałam go szalenie. Był najbardziej rozsądny, zrównoważony i nie dał się tak wkręcić w moją Boskość. I jemu najskromniej zaprezentowałam swoje borderlajnowe oblicze. Po prostu, gdy było jeszcze dobrze odeszłam. Przestraszyła mnie wówczas siła tego związku i dzieci, jego dzieci i żona, które nie zasłużyły na takie potraktowanie.

Jak zatem dzisiaj mogłabym się z kimś związać? Jaki on miałby być? Jaka ja miałabym być? Nie wiem sama. Może to temat na inny czas. Ale cieszę się, że w końcu o tym wszystkim napisałam.

środa, 21 grudnia 2011

Głupiutka ja.

Wczoraj miałyśmy gości.[Moja współlokatorka i ja]. Było przyjemnie, wesoło. Wypiłam kilka lampek wina. Nabrałam odwagi. I powiedziałam jej o tym, że martwię się o nią, że z trudem znoszę jej nastroje, że rozumiem, że cierpi z powodu bezsenności ale właśnie dlatego czas coś z tym zrobić do cholery. Przecież są ośrodki leczenia zaburzeń snu.

Odpowiedziała, że nie zamierza nic robić. Że ma już wszystkiego dość. Nienawidzi życia. Nienawidzi siebie. Zaproponowałam terapię, ale odparła, że nie ma już dla niej nadziei. Że od półtora roku nie ma już dla niej nadziei. Alkohol - pomyślałam. Nie ma sensu na rozmowę pod wpływem alkoholu. Ubrała się i wyszła z domu do nocnego.

Kiedy wróciła, leżałam już w swoim pokoju. Było mi jej naprawdę szkoda. Zastanawiałam się nad tym, co stało się te półtora roku temu. Zasnęłam.

Dziś rano będąc już w pracy dostałam od niej sms. Przeprosiła za wczoraj. Podziękowała za to, że się martwię i poprosiła o przestrzeń dla siebie.

Uświadomiłam sobie, że mam cholernie głupi nawyk udzielania pomocy tym, którzy jej nie chcą. Mój trener asertywności, tłumaczył mi to wiele razy.

Wychodzę z jakiegoś mylnego przeświadczenia, że posiadam wiedzę na temat tego, co dobre dla innych. Wnioskuję tak, bo uważam, że wiele przeszłam, wiele rozumiem, wiele się nauczyłam. BZDURA!!!

Kiedy to wreszcie zrozumiem? Kiedy przestanę uszczęśliwiać innych na siłę?
Tak trudno mi znieść myśl, że nie mam wpływu na innych. I znów dochodzę do tego samego wniosku, co kilka wpisów wcześniej. Nie daję prawa innym do bycia sobą.
Przecież trzeba dać dziewczynie czas. Ja też zanim sięgnęłam po pomoc potrzebowałam przeprowadzić nie jedną i nie dwie rozmowy z samą sobą. Czas, czas, czas...

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Skąd ten smutek?

Ktoś mi ostatnio zwrócił uwagę, ja zresztą też o tym pomyślałam przez chwilę, że zamieniłam terapeutę na dietetyka i trenera w jednej osobie.

Kręcę się wokół odżywiania, wyglądu. Może nie jest to aż tak silne we mnie ale jest.

U dietetyka byłam w zeszły poniedziałek. Sprawdził moje wyniki krwi, przejrzał jadłospis i powiedział, że wygląda to dość dobrze. Spytał mnie co chciałabym osiągnąć a ja na to, że choć troszkę wrócić do swojej wagi. Na początek niewiele. Zgodził się na dwa miesiące zastosować dietę, która jest mocno ograniczona w węglowodany. Poza tym ma dostarczać wszystkich składników, których potrzebuje organizm i nie doprowadzać do uczucia głodu.Dwa razy w tygodniu mogę pozwalać sobie na zjedzenie tego na co mam ochotę. Przy tym będę chodzić dwa razy na siłownię.

Na siłowni wczoraj, zmierzył mnie i zważył. Zmierzył zawartość tkanki tłuszczowej i wyznaczył ćwiczenia.

Szczerze? Jestem załamana, bo boję się, że go zawiodę. Że nie będę konsekwentna.
Stąd mój smutek. Tak bardzo nie chcę go zawieść. Siebie zawieść.

Tak to mój problem. Terapeucie też zawsze chciałam sprawiać satysfakcję i dlatego starałam się być bardzo pilną pacjentką, która ciężko pracuje w terapii.

Powtarzam to. Co jest ze mną? To wymaga dalszej terapii. Ale ja tak bardzo już mam dość...

Chcę do domu.

Przeważa we mnie smutek. Jestem zmęczona nastrojami mojej współlokatorki. Cierpi na bezsenność i bóle głowy. Stąd bardzo często miewa podły nastrój, który odbija się na mnie. Doszło do tego, że wstając rano, czy też wracając do domu po pracy bywam zlękniona, bo nie wiem w jakim nastroju ją zastanę. Jestem tym zmęczona. Kiedyś już jej powiedziałam o tym. Przez jakiś czas było ok. Teraz znów jest to samo. Nie mam siły na rozmowy. Jeszcze do tego mój kolega z pracy znów mi dokucza. A ponieważ nie przyjmuję jego zalotów dzisiaj na moje cześć powiedział: "nie witam się z wieśniarami".

To już mnie przerasta. Na każdym kroku trzeba być czujnym co do relacji, bo mogą nas zniszczyć. Na warsztatach asertywności uczyli nas umiejętnego stawiania granic. Z kolegą sprawę wyjaśniliśmy sobie już jakiś czas temu, kiedy to przeniosłam się do innego pokoju. Jednak popełniłam błąd i po kilku miesiącach spokoju, zaczęłam z nim rozmawiać, pozwalając mu na jego głupie gadki. Teraz znów się rozkręcił i wszystko wróciło do punktu wyjścia. A zatem popełniłam błąd.

Wszystkiego trzeba się wciąż uczyć na nowo. Wciąż powtarzać. Staram się pamiętać o tym, że ja też nie jestem idealna.

Jestem taka zmęczona. Chciałabym być teraz w domu i spać. Albo nie. Oglądać jakieś śmieszne filmy i śmiać się, a potem płakać. Płakać nad sobą, bo wygląda na to, że najlepiej i najbezpieczniej jest mi ze sobą. To smutne.

czwartek, 15 grudnia 2011

Zbyt dużo emocji.

Od soboty, dużo się we mnie dzieje. Nie radzę sobie z pozytywnymi emocjami, których przeżywanie w efekcie przechodzi w zmęczenie.

Wczoraj byłam u mojej lekarki. Dostałam dodatkowo leki na uspokojenie do stosowania doraźnego. Wczoraj było tych emocji tak dużo, że omal nie krzyczałam z jakiegoś takiego niezdrowego zachwytu.

Dzisiaj próbuję wyhamować. Dobrze, że jutro już piątek.

czwartek, 8 grudnia 2011

Znów o relacjach.

Chowam się w siebie. Urwałam kontakt z kolejną koleżanką. Także moja współlokatorka irytuje mnie coraz bardziej. To w sumie trzy najbliższe koleżanki. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Nie chcę ich nawet próbować rozumieć. Już nie.

Skontaktowałam się za to z moim trochę starszym kumplem. Traktuję go jak brata. To właśnie on w wakacje bardzo mi pomógł, kiedy spadałam w dół.

Nie wiem czy wpadam w jakąś paranoję, ale czuję, że muszę zrobić czystki jeśli chodzi o relacje z ludźmi i zacząć raz jeszcze od nowa. Wcześniej, kiedy był terapeuta, ci ludzie nie przeszkadzali mi zbytnio, bo najważniejszy był on a reszta była tylko dodatkiem.

Teraz dostrzegam, że muszę się bardziej postarać i inni też. Jałowe, zaburzone kontakty mnie nie interesują. Muszę to jeszcze skonsultować z moja znajomą terapeutką, czy niczego aby nie wydziwiam. A może powinnam poczekać, poobserwować. Spróbować oceniać pewne zjawiska samodzielnie. Sama już nie wiem.

Bulimii nie ma. Nie muszę w tej chwili notować wszystkiego, co zjadłam, by mieć ogólne pojęcie czy to dużo czy mało. To wcześniejsze ponad miesięczne zapisywanie bardzo mi w tym pomogło. Siłownia jakoś nie specjalnie mi wychodzi. Mam wrażenie, że robię coś na siłę a nie lubię się zmuszać. Może to źle. Nie wiem.

W tym tygodniu wyszłam ze wszystkich długów i jestem na zero. Jak się postaram to mogę zacząć oszczędzać jakieś grosze choćby na czarną godzinę albo na wakacje jakieś.

Najbardziej potrzebuję teraz ludzi. Prawdziwych, nierozchwianych, nie narzucających się. Potrzebuję ich na początek tak subtelnie. Chcę wiedzieć, że są gdzieś w razie czego. Oczywiście mam jakieś takie wyobrażenie, którego nie umiem sprecyzować jakich ludzi szukam. Po prostu z jednymi czuję się dobrze z innymi słabo.

W ten weekend byłam w rodzinnych stronach. Jestem bardzo zadowolona, ale matki nie odwiedziłam. Nie miałam ochoty. Rozmawiałam z nią tylko przez telefon. Spędziłam czas z siostrami i z ich dziećmi oraz wnukami. Było mi dobrze. Rodzinnie, głośno, blisko. I choć nie zamieniłabym się z nimi życiem, to coraz bardziej ich wszystkich rozumiem. Tak trudno mi dawać prawo innym do bycia sobą. Myślę, że to ważny temat, nad którym powinnam się pochylić.

wtorek, 6 grudnia 2011

Sala Samobójców

Obejrzałam wczoraj. Dochodziły mnie na temat tego filmu różne słuchy, dlatego nie spieszyłam się do obejrzenia go. Jakże miło mnie zaskoczył, gdy włączyłam go wczoraj.
Ktoś mówił, że film przydługi, ktoś inny, że o zagubieniu w sieci a ja mówię, że to film o zagubieniu w sobie.

Film przypomniał mi moje lata dojrzewania. Dorastający, młody człowiek czuje się jak kosmita. Świat na zewnątrz jest obcy a wewnątrz młodego umysłu, kłębią się czarne chmury zmiennych emocji, najczęściej tych negatywnych.

Nie wiem czy mają tak wszystkie dzieciaki. Ale ja i moi rówieśnicy, którzy lądowaliśmy z tego powodu w psychiatrykach tak właśnie czuliśmy.

Przeczytałam recenzję filmu na filmwebie. Byłam zaskoczona. Ale w sumie trzeba dać ludziom prawo do tego co myślą. Nie wiem tylko czy to myślenie powinno być "przewodnikiem" dla myślenia innych.

Tak więc ja skupiłam się na młodych ludziach. Ale jest przecież całe otoczenie, które powinno pochylić się nad filmem. Tylko czy oni zrozumieją. Rodzice, nauczyciele. Jakiś rodzic pod recenzją, podziękował twórcy filmu za przypomnienie mu o roli jaka spoczywa na nim w kontakcie z jego dzieckiem. Fajnie.

Oczywiście, młodzież jest dzisiaj potwornie zepsuta. Tak jak zepsuty jest z resztą ten świat. Te dzieciaki nie mają autorytetów, a jeśli już to często jakże boleśnie one zawodzą.

Pamiętam jak, jako młoda dziewczyna siedziałam na forum dla samobójców. Było nas sporo. Pisaliśmy ze sobą, rozmawialiśmy szczerze. Martwiliśmy się, kiedy ktoś nie odzywał się jakiś czas. Potem okazywało się, że miał próbę "s". Było płukanie żołądka i szpital psychiatryczny ewentualnie oddział zatruć. Większość z nas tak miewała. Ja też.

Pamiętam jak przez jakiś czas nie wychodziłam z domu. Mieszkałam wówczas ze swoim chłopakiem z dala od domu rodzinnego. Byliśmy spłukani. Ja po raz kolejny rzuciłam pracę. Powiedziałam o tym ludziom z forum i wówczas jeden chłopak zaproponował mi pomoc. Zrobił zakupy i pożyczył kasę.

Dla niego sensem było wówczas to, że może komuś z nas tak pomóc. Bo do swojego życia już takiej wagi nie przywiązywał. Było tak, że kogoś odciągaliśmy od myśli "s". Próbowaliśmy rozwiązywać problemy tej osoby. Coś podpowiadać, radzić. Umawialiśmy się wzajemnie do psychiatrów. Wspieraliśmy w dotarciu na miejsce.

Och dużo mogłabym pisać. Było tego tak dużo. Ten film mi o tym wszystkim przypomniał.

Taką młodzież pamiętam. Ale pamiętam też rówieśników jakby z innego świata. Z jeszcze wcześniejszych lat. Ze szkoły i miejskiej ulicy. Ludzi do cna zepsutych. Złodziei i bandytów jadących na amfetaminie. Albo wiejskie dziewczyny, które stroiły się na wiejskie zabawy dla miejscowych chłopaków. I miejscowych chłopaków, wszczynających bijatyki po pijaku, gwałcących wiejskie dziewczyny i modlących się w niedzielę w małym kościółku pod wezwaniem św. Jerzego.

Niezbyt wiele widziałam w życiu jeśli chodzi o różnorodność kultur, piękno natury czy rozmaitość sztuki. Jednak moje oczy były mocno otwarte na to co mnie otaczało, a było to często trudne do pojęcia. O tyle rzeczy chciałoby się spytać. Znaleźć odpowiedzi na to co nurtuje. Szukałam. Tak naprawdę nigdy się nie poddałam. To właśnie te szpitale, te podróże w głąb siebie, sprawiły, że nigdy się nie poddałam.

I choć na ciele i na duszy wiele blizn, to dzisiaj jestem od tamtej siebie bardzo daleko ale na tyle blisko, by film taki jak ten przypomniał mi o tym, jak ogromny ból kiedyś czułam.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Może później.

Nie mam ochoty pisać. Zastanawiać się. Nie wiem czy to tak na dłużej, ale od jakiegoś czasu nie mam takiej potrzeby. Nie było mnie od tygodnia w pracy. Mam parę spraw do załatwienia. Może napiszę coś później.

czwartek, 1 grudnia 2011

Chora i zmęczona.

Trochę zaniemogłam. Wysiłek psychiczny i fizyczny potrafi mnie trochę nadwyrężyć.
Na początku tygodnia nie mogłam wstać z łóżka. Poszłam do lekarza a babka na to, że nic nie widzi. A zatem jak zwykle siadła mi psycha. Dostałam zwolnienie do końca tygodnia i dochodzę do siebie.

Jestem cholernie słaba. Podziwiam ludzi pracujących na etacie, z rodzinami, z obowiązkami, ze strapieniami. Jak Wy to robicie do cholery?

piątek, 25 listopada 2011

O relacjach

W domu mam bajzel jak cholera. Okna wstawione, pozostały jeszcze prace wykończeniowe.
W weekend będę musiała ogarnąć ten kurz cały. Zrobić pranie firan i zasłon. Są w fatalnym stanie, bo czekałam z praniem na tę wymianę okien.

Wczoraj musiałam się wynieść na jakiś czas z domu, bo panowie zaanektowali całe mieszkanie i nie było już dla mnie miejsca. Poszłam do córki przyjaciół, która mieszka z mężem nieopodal mnie.

Szłam wścieknięta i gadałam do siebie pod nosem. Niedawno dowiedziałam się, że dziewczyna będzie mamusią. Poniewież traktuję ją jak rodzinę, ogromnie się zbulwersowałam na tę wiadomość i tak idąc do niej jeszcze się bardziej wkręcałam w tę myśl. Pomyślałam sobie: "cóż za nie odpowiedzialność. Ledwie wiążą koniec z końcem a dzieci im przyszły do głowy." Byłam oburzona.

Strasznie źle reaguję na wiadomość o tym, że kobieta jest w ciąży. Szczególnie bliska mi kobieta. Tak było z moimi siostrzenicami. Mocno się zdystansowałam.

Kiedy weszłam wczoraj do mieszkania córki znajomych, K. spytała mnie o to, co u mnie, o samopoczucie, na co ja wyskoczyłam z tekstem, że nie upoważniłam jej do tego typu pytań. Kompletnie nie wiem co mi przyszło do głowy. Zachowałam się jak tragicznie. Dziewczyna zareagowała i poprosiła, bym nie była nie miła.

Coś odburknęłam pod nosem i poszłam do pokoju.
Czekałam tylko kiedy wejdzie i zacznie zachwycać się swoim błogosławionym stanem. Tak się też stało. Słuchałam tych rzewnych opowieści, o zachciewajkach i humorach. O tym jak wszyscy cudownie zareagowali na tę wiadomość i jak w kolejce ustawiło się już kilka tuzinów cioć chętnych do pomocy przy maleństwie.

Ble... pomyślałam sobie. I zaraz w jednej chwili dotarło do mnie, że jestem okropna i cholernie nieszczera. Przyszłam do niej jedynie, bo nie miałam się gdzie podziać. Przyszłam ze złym nastawieniem. Z fochem i chłodem, który czuć było ode mnie na odległość.

Poczułam się źle. Poczułam się jak jakiś okropny, fałszywy babsztyl.

Siedząc na vis a vis K. powiedziałam, że muszę się jej do czegoś przyznać i opowiedziałam o większości uczuć jakie żywiłam w tej kwestii. Na początek dość agresywnie, obrzuciłam ją szeregiem pytań, oczekując natychmiastowego wytłumaczenia.

Pytałam o to, jak zamierzają sobie poradzić finansowo. Skąd decyzja o tym by w tak trudnych czasach decydować się na dziecko (dziecko było mniej więcej planowane).
Znając ich sytuację życiową pytałam o wiele innych rzeczy. Właściwie przepytałam ją i na wszystkie pytania otrzymałam, grzeczne, wyczerpujące odpowiedzi.

Z czasem zaczęłam odczuwać ulgę a zrozumienie powodowało, że stałam się wręcz przyjaznie nastawiona do myśli o ciąży i rodzicielstwie.

Bardzo mi to pomogło. Schowałam kolce. Rozluźniłam się. I właściwie przez resztę czasu byłam już bardzo partnerska.

Dzisiaj jechałam do pracy i przypomniałam sobie o tym. Przeanalizowałam całą rozmowę i pomyślałam, że oto doskonały przykład jak bardzo nie radzę sobie w kontaktach z ludźmi.

Po pierwsze znam jedyną, słuszną prawdę i wiem lepiej od innych co dla nich jest dobre.
Po drugie nie godząc się z czyimś zdaniem/decyzją/wyborem reaguję infantylnym oburzeniem i dystansuję się. Nie prawię morałów. Po prostu wycofuję się i nie uczestniczę w relacji.

Wczoraj zrobiłam coś innego. Co prawda wzięłam dziewczynę na spytki - co było przekroczeniem jej granic, ale skonfrontowałam swoje myśli i opinie bezpośrednio z nią. Tylko jej dobra wola spowodowała, że nie dostałam po nosie.

Dzisiaj to zrozumiałam. Wyjęłam telefon i wysłałam sms z przeprosinami i podziękowaniami za szczerość.

Mam nadzieję, że to będzie dla mnie nauka. Może gdyby była niemiła, skupiłabym się na tym. Chyba zaskoczyło mnie to, że ona postanowiła mi wszystko wytłumaczyć. Mam nadzieję, że się nie nadwyrężyła.

Absolutnie nie mam prawa, przepytywać ludzi z ich decyzji. Mogę grzecznie im opowiedzieć o swoim obawach i o tym co się we mnie dzieje w związku z tym, czego dotyczy sprawa. A jedynie dobra wola rozmówcy i ewentualna jego sympatia czy szacunek do mnie zdecyduje o ewentualnej odpowiedzi.

Jest mi bardzo wstyd. Tym bardziej, że potraktowała mnie mile i z szacunkiem a wiem, że nie musiała.

Nie wiem czy wiecie, co chcę przez to powiedzieć...
Nie wiem czy sama wiem. Dostrzegłam w sobie coś, czego do tej pory nie zauważałam.

czwartek, 24 listopada 2011

Odpoczywam.

No właśnie. Mam kilka rzeczy do zrobienia. Nie chodzę do pracy. Wstawiają mi okna. Wygląda na to, że zima tego roku będzie bardziej znośna.

A odpoczywam od myślenia. Co za ulga :)

wtorek, 22 listopada 2011

Spokój

Dzisiaj nie jestem jakoś szczególnie skora do uzewnętrznień.

Siedzę w pracy. W pokoju panuje półmrok na biurku mam włączoną lampkę. Z radia dobiega muzyka. T. - moja koleżanka zza biurka, przegląda Angorę. Siedzimy sobie w milczeniu od czasu do czasu, komentując to, co usłyszymy w radiu, lub wyczytamy. Ona w gazecie - ja w sieci.

Właśnie skończyłam odpisywać klientom na maile, podzwoniłam trochę i chyba na dzisiaj starczy. Zbieram się do domu. Dzisiaj wyjdę wcześniej. Z pewną taką nieśmiałością, żeby nie powiedzieć niechęcią wybieram się na siłownię.

Zajadę do domu, zmyję mejkap, wskoczę w inne ciuchy, spakuję plecak i idę.
Wczoraj nie byłam na konsultacji dietetycznej, bo chłopak zachorował i dzwonił do mnie i przepraszał. Pomyślałam sobie, że to nawet lepiej. Bo ostatnio z jedzeniem spokój i zaczynam wyrównywać lot :) Więc jest szansa na to, że tygodniowy jadłospis o który mnie prosił będzie wyglądał mniej tragicznie.

A mojej głowie? Hm.. Raczej spokojnie. Coś mi się po niej tłucze, ale nie jestem jeszcze w stanie tego wyartykułować.

Dobrego wieczoru sobie i wszystkim życzę.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Dość myślenia! Czas żyć.

Wczoraj znów przeanalizowałam kolejne zadanie z książki. Tym razem było o mitach na temat kontroli.

Pojawiło się tam stwierdzenie, że bulimiczki, często uważają, że nie potrafią kontrolować jedzenia i dlatego dostają napadów objadania się.

Jednak dalej napisano: "Dziwne może się wydać to, że - paradoksalnie- problem nie polega na tym, iż ludzie cierpiący na bulimię nie mają kontroli nad tym co robią. Najczęściej problemem jest fakt, że mają nadmierną kontrolę."

Eureka! Choć niby oczywiste.

Ale to nie wszystko. Polecono wykonać zadanie, które miało na celu zebrać argumenty za i przeciw brakowi kontroli nad jedzeniem. W części argumentów "za" miałam napisać, że nie kontroluję się ponieważ:... i podać przykłady takich sytuacji.

No i tu wpadka. Nic mi nie przychodziło do głowy. Zdałam sobie sprawę, że kontroluję się niemal 24 godziny na dobę. Nie tylko skupiając się na jedzeniu, niejedzeniu, bądź wyglądzie. Kontroluję się pisząc na forach, kontroluję się pisząc ten blog. Wszystko to jest jedna wielka mistyfikacja i kontrola.

Czy to mnie zdziwiło? Owszem, ale nie doszłam do tego wniosku po raz pierwszy. Niejednokrotnie dochodziliśmy do tego w terapii. Jednak opór jaki stawiała moja psychika był tak silny, że nie dało się tego przepracować. Szybko od tego uciekałam. Nie byłam w stanie mówić i myśleć o tym.

A zatem:

MAM PROBLEM Z NADMIERNĄ KONTROLĄ

Pytanie dlaczego tak się dzieje? Doprawdy, nie mam pojęcia. W dużej mierze boję się bardzo kontaktu z drugim człowiekiem. Takie ciągłe zastanawianie się i praca nad sobą wciąż odwleka moje konkretne działania w kierunku konkretnych kontaktów międzyludzkich. Wciąż wiem za mało o sobie, wciąż nie jestem gotowa na coś więcej.
Wykonując te niekończące się analizy, wprawiam się w pozorny ruch. Sprawiam wrażenie osoby, która coś robi. Kroczy na przód.

Ależ to nie prawda!

Stoję w miejscu od bardzo dawna. To nie czas na analizy. To czas na działania!
Może nie tyle potrzebuję teraz terapii analitycznej, co kontaktu z trzeźwo stąpającym po ziemi behawiorystą. Nie żebym myślała, iż analitycy nie stąpają. Uważam jedynie, że jest czas na rozumienie i jest czas na działanie.

Ja rozumiem już zdaje się dużo. Czas w sobie to wszystko usystematyzować i zaplanować konkretnie działania, związane z życiem a nie grzebaniem w swojej głowie.

Czas na działanie. Koniec z ciągłym kontrolowaniem wszystkiego poprzez pseudoanalizy.

Czas na życie kochani. I co ja na to?

No właśnie problem w tym, że ani nie wiem jak żyć ani nie chcę...

niedziela, 20 listopada 2011

Mój wewnętrzny konflikt.

Wróciłam wczoraj do domu. Po drodze zakupy, potem kolacja i pichcenie na najbliższe dni. Czułam się nieźle. Czekałam na wiadomości, na mój program telewizyjny. W międzyczasie błyskawiczna kąpiel (potwornie nie lubię się myć, wkurza mnie ta czynność). No i zaczęło się. Oglądam Voice of Poland. Mocno przeżywam występy wszystkich wykonawców. Siedzę w łóżku z kotami na kołdrze. Komentuję występy do siebie i do kotów. Bardzo ekscytuję się komentarzami jurorów - zwłaszcza tym jak mówią i co mówią. Śmieję się do siebie. Podskakuje na łóżku. Jak nastolatka :) Dostaję sms od współlolatorki, która jest w domu rodzinnym i też ogląda program. Komentujemy obie. Ślemy do siebie smsy. Że ten beznadziejnie a ten super zaśpiewał. A Ten Piotrek to taki przystojny i szalenie sexi, a Olka choć zdolna to strasznie nadęta.

W końcu prorgam się kończy.  Życzę współlokatorce dobrego wieczoru i NAGLE! To takie przerażające, takie... PRZERAŻAJĄCE. Dociera do mnie, że zostałam sama. JESTEM SAMA!

Późny wieczór, ja jeszcze mocno podekscytowana programem a tu STOP. KONIEC. Nie mam już na co czekać a tych emocji tyle we mnie. Nie ma do kogo się odezwać. Pierwszy raz od dłuższego czasu tak wyraźnie czuję jak bardzo bym chciała. Tęsknie, szalenie tęsknie za jakimś człowiekiem w pobliżu.

Nie mam ochoty na czytanie, na oglądanie, ba nawet na jedzenie. Czuję tylko ogromną pustkę związaną z samotnością. Nie mam do kogo wysłać smsa. Tak jakoś zaczepnie. Nikt nie przychodzi mi do głowy. Nikt taki, kto zaspokoiłby moja potrzebę obcowania z kimś.

Sięgam po zeszyt. Zaczynam pisać. Opisuję to co się stało, co się we mnie dzieje. Zgodnie z ćwiczeniem, które robiłam wczoraj. Nazywam czynnik, A, B i C. Główna emocja SMUTEK - spowodowany tęsknotą za kimś bliskim. No i kolejna LĘK, przed bliskością. Strasznie konfliktowa sprawa. Chcę a boję się. Przy czym to boję się jest panicznym lękiem, nie od udźwignięcia.

Myślę, że to są te pierwotne emocje, które przed których świadomym odczuwaniem chroni mnie bulimia.
To dlatego tak ciągle fiksuję się na myśli o jedzeniu, wadze, ćwiczeniach, bo nie radzę sobie z konfliktem, który toczy się we mnie.

Piszę o tym wszystkim w zeszycie. I w tem przychodzi mi na myśl sen, który śniłam wczoraj w nocy.
Otóż w tym śnie, czuję, że jestem ciastem, które jest wyrabiane przez jakiegoś mężczyznę. Ciągle mu wypadam z rąk, aż wreszcie upieczona zostaje polana galaretką. Ta galaretka wylewa się ze mnie. Staram się jakoś w sobie zawrzeć i prawie nie ruszać, by nie spłynęła i zastygła.

Wtem okazuje się, że muszę zostać przewieziona w jakieś miejsce. Jakiś mężczyzna, chyba już nie ten sam, wiezie mnie na rowerze, trzymając na tacy w jednej ręce. Galaretka trzęsie się dość mocno na mnie i w którymś momencie, on przytula mnie do swojej piersi dla bezpieczeństwa. Żebym nie wypadła, nie wylała się.

Wtedy dzieje się coś niesamowitego. Czuję bliskość tego mężczyzny. Jego zapach i ciepło. Czuję się tak błogo i bezpiecznie. Czuję, że oboje stanowimy jedność.

Tyle ze snu. Nie myślałam o tym specjalnie, dopóki nie wzięłam do ręki zeszytu i nie zaczęłam tego opisywać.
Przyszło mi na myśl, że ta pierś mężczyzny jest symbolem połączenia mojej dziecięcej części z matka.
Że jak matka i dziecka w pierwszych okresie rozwoju dziecka, stanowią całość i tak dziecko to postrzega. Tak ja tęsknie za jakąś formą połączenia się z kimś. Pochłonięcia go, zawłaszczenia. Scalenia się.

I wtedy pojawia się we mnie lęk przed bliskością. Zastanawiam się skąd to uczucie. Zaczynam myśleć, że nie tylko ja mam ochotę zawłaszczać kogoś ale boję się, że ktoś pochłonie mnie.

Że zbliżając się do kogoś, nie tylko ja mogę przekroczyć czyjeś granice, ale ten ktoś może zrobić to samo w moim kierunku. Jestem wręcz o tym przekonana, że i ja i większość ludzi ma takie tendencje.

Tym mężczyzną na rowerze, może być także mój terapeuta, którego trzymałam się kurczowo przez wszystkie te lata, nie pozwalając się nikomu innemu zbliżyć do siebie. Dlaczego? Bo czułam, dostrzegałam, jak ostrożny jest w stosunku do mnie. Nie tylko nie pozwalał mi przekraczać jego granic, ale także nie przekraczał moich. Czułam się w tej relacji bezpiecznie.

Gdybym miała się do kogoś kiedyś zbliżyć (to może być partner, przyjaciółka), to muszę być przekonana, że ten ktoś umie chronić siebie przede mną, ale także nie nadwyręża mnie.

Myślę, że to co opisałam powyżej jest prawdziwe. Niejednokrotnie docieraliśmy do tego w terapii, ale sprytnie uciekałam przed tym w jakieś mechanizmy obronne.

Pytanie, na ile tę myśl zachowam w sobie. Czy znów ucieknę? I co dalej? Błędne koło? Bulimia? Sztuczne cele?

To tyle co wczoraj udało mi się spisać w zeszycie. Poczułam w końcu jakąś ulgę, wyciszyłam się. Zgasiłam lampkę i dość szybko zasnęłam.

Dzisiaj to opisuję i jednocześnie przypominam sobie. Nadal zgadzam się z wnioskami, do których dotarłam.

To tyle na dzisiaj.

sobota, 19 listopada 2011

Analiza

No zrobiłam sobie wczoraj spacer. Troszkę mam wyrzuty sumienia, że nie byłam na siłowni. Te wyrzuty raczej w tym kierunku, że trener będzie niezadowolony. Głupie, co?

Przecież to moje życie a nie trenera. Moje ciało, moje zdrowie, MÓJ CHOLERNY CZAS! Ech... Nie wiem już sama czego chcę. Mam dość robienia czegoś dla innych. Nawet jeśli to ma jakieś plusy, bo ktoś mnie doceni.
To nie jestem ja. Nie ja prawdziwa. Ważne jest czego chcę ja. JA.

W poniedziałek spotykam się z nim w sprawie diety. Nie żadnej odchudzającej, ale by uświadomić sobie czym jest racjonalne odżywianie, bo jako bulimiczka mam z tym problem. Wtedy opowiem mu o moich rozterkach z siłownią, że czuję, że się zmuszam. Że to mnie przerasta w tej chwili.

Tak trudno mi siebie zrozumieć. Wczoraj znów sięgnęłam do książki "Bulimia. Program Terapii" i jakoś zmusiłam się do wykonania jednego z zadań, które pokazuje, jak działa błędne koło w bulimii.

Otóż opisano tam czynnik (A) wyzwalający określone myślenie (B), na które reagujemy jakimiś emocjami (C). Czynnikiem wyzwalającym może być jakaś sytuacja (sytuacja w szkole, pracy, cokolwiek), która uruchamia w nas myśli na swój temat (jestem beznadziejna, do niczego się nie nadaję), które wywołują trudne do zniesienia emocje (smutek, niepokój, złość, może być i radość), co wywołuje reakcję bulimiczną.

Czyli sekwencja A (sytuacja)-B (myśl)-C(emocja)

Następnie w ćwiczeniu zapytano:
 "dlaczego postanowiłaś/eś się najeść" Odpowiedziałam sobie: "żeby nie konfrontować się z przykrymi emocjami" (B - myśl)

Dalej zapytano:
"co poczułaś/eś po zjedzeniu - " Odpowiedziałam - "dyskomfort, napięcie, złość" (C - emocja)

 Znów spytano:
"co pomyślałaś gdy sięgałaś ponownie po jedzenie?"
Odpowiedziałam: "że właściwie skoro zjadłam już tyle to mogę więcej, bo i tak muszę się teraz tego pozbyć" (B - myśl))

Znów spytano:
"Co wtedy poczułaś, gdy się objadłaś/sprowokowałaś wymioty?"  Odpowiedziałam: "Poczułam wstręt do siebie, poczułam się brudna, jak śmieć, jak odpad. Poczułam smutek, że to mi się przytrafia i złość, że nie umiem się od tego uwolnić" (C - emocja)


Czyli sekwencja: C(emocja) -B(myśl)-C(emocja)-B(myśl)-C(emocja) - Błędne koło.


Mniej więcej tak to było. Dopiero przy tym zadaniu dostrzegłam, że wszystko co obecnie robię ( bulimia, ciągłe analizowanie i kontrolowanie siebie) związane jest przed ucieczką od pierwszego C, czyli trudnych pierwotnych emocji (złość, smutek, lęk, czy też mieszanka tych uczuć), związanych z B negatywnymi myślami na swój temat, które dotyczą A czyli jakiejś sytuacji a w moim przypadku obecnie dotyczy nie tylko konkretnych zdarzeń ale chyba jakiejś permanentnej pustki, której ciągle doświadczam ( przy czym pustka może być także przykrywką dla czegoś innego. np. samotności a jednocześnie lęku przed bliskością, tęsknoty za domem rodzinnym i lęku przed nim itp.)

Tak jakoś to rozkminiłam wczoraj.

Generalnie wniosek jest taki, że ja nie doświadczam, żadnych emocji. Prawie ich nie czuję. A to dlatego, że znalazłam sobie strażnika w postaci bulimii i wszystkiego co się z nią wiąże.


Zobaczę co będą pisać dalej w tej książce.


Tymczasem ważne bym nie spinała się jak durna, próbując wyznaczać sobie jakieś kolejne sztuczne cele, które niby to mają pomagać mi odciąganiu uwagi od bulimii. Bo walka z bulimią jedynie jest tematem zastępczym dla konfrontacji z prawdziwą ja, z całym inwentarzem uczuć i myśli jaki mam na swój temat.

Zadanie, na kolejne dni: Czytać i analizować to co napisałam. Dotrzeć do rzekomej pustki, która mnie przeraża i zrozumieć co pod nią się kryje. Nie wytyczać sobie więcej zadań.

piątek, 18 listopada 2011

Ograniam się.

Cały dzień starałam się jakoś podnieść. Pisałam to tu to tam, bo kiedy ubieram myśli w słowa to jakoś siebie słyszę. Kiedy wychodzę do ludzi, chociaż wirtualnie, to czuję bliskość drugiego człowieka.

Na jednym z forum dziewczyna fantastycznie opisała uroki zimy i jesieni. Pisała o lepieniu bałwana, gdy była szpitalu psychiatrycznym :) Pisała o spacerze w parku i szeleście liści pod stopami. I ciepłej herbacie i stopach na grzejniku.

Zrobiło się jakoś tak urokliwie. Pomyślałam sobie. Precz ze sztuczna siłownią. Po pracy postaram się zrobić sobie porządny spacer.

Dzisiaj piątek. Ciekawe co inni robią w piątki. Ja nie mam  żadnych planów. Nie spotykam się z nikim. Właściwie nie zadbałam o to, więc nie mogę mieć żadnych pretensji. Poza tym, spotkania, wyjścia do pubu czy inne posiadówki, raczej nie w moim stylu. Jeszcze nie teraz. Jeszcze się tego uczę. Tego jak spędzać wolny czas.

Ale czuję się fantastycznie na myśl, że zwolniłam się z obowiązku pójścia na siłownię. Skoro to dla mnie taki dramat, to nie ma co szaleć.

A gdzie na ten spacer? Hm... No nie wiem... Trochę się boję o tym myśleć.

Może przyjemne z pożytecznym. Muszę przecież zrobić zakupy na weekend bo przecież pracuję. Coś na kanapki, jakieś owoce, warzywa. Hm.. tak. Wysiądę trzy przystanki metra wcześniej i pieszo pójdę do sklepu obok domu.

A w domku kąpiel, kolacja i dobry film w ciepłym łóżeczku. O tak właśnie :)

Tak mi źle.

Wczoraj przespałam niemal cały dzień. Nie poszłam do pracy, bo mieli mi przywieźć okna, bo będą mi wymieniać. Nie przywieźli, więc przespałam cały dzień w oczekiwaniu. Nawet na siłownię nie poszłam.

Za to jadłam za dwóch, w przerwach na sen. Waga znów w górę. Nadal czuję się cała połamana po wtorkowym wypadzie na siłownię. Ogólnie czuje straszny dyskomfort fizyczny i psychiczny. Przespałabym kilka dni bez wstawania z łóżka, a tu urlopu brak a ostatnie dwa dni zostawiam na wstawianie tych cholernych okien. Ale dobra niech wstawiają, sama o to zabiegałam, bo zeszłej zimy było zimno jak cholera.

Yyyych! Chce mi się krzyczeć. Jest mi źle, źle. Wydaje mi się, że to przez siłownię. Że to coś na siłę. Ale przecież, trzeba coś ze sobą robić. Dbać o zdrowie o jako taki wygląd. Chodzi o to, że bym sobie odpuściła, gdyby nie mój trener. On wciąż powtarza, że cieszą go te osoby, które prowadzi, to że przychodzą, starają się, interesują, zadają pytania.

A ja? A ja nie wiem. Nie wiem po co żyję. Właściwie, chyba po to, żeby jakoś przeżyć to życie.
Chyba zależy mi na tym, żeby mieć jakiś spokój w życiu. Zbytnio się nie spinać. Nie zmagać. Ale chyba tak się nie da, bo życie jest pełne niespodzianek i często pod górkę.

Nie wiem co myśleć. Chyba nigdy nie żyłam dla siebie. Zawsze starałam się kogoś zadowolić, by zbierać potem głaski. Ze swojego życia robiłam teatr. Ten blog też po części temu służy. Nie umiem żyć w skrytości swojego mieszkania, swojego serca. Mam potrzebę dzielić się z innymi tym co przeżywam. Boję się samotności. Boję się pustki. Lubię czuć, że gdzieś blisko są ludzie, że nie jestem sama. Męczą mnie jednak bezpośrednie kontakty. To dla mnie zbyt wiele.

Jej.. tak mi dzisiaj źle. Tak mi źle.

środa, 16 listopada 2011

Ciężko.

Wczoraj byłam na tej nieszczęsnej siłowni. Czuję, że nie robię jeszcze tego dla siebie ale już nie dla terapeuty.
Czuję się ociężała, obżarta, przepełniona. No i zakwasy. Wczoraj stanęłam na wadze na siłowni i 68,5 kg. Dzisiaj wciąż jestem głodna. Wciąż zmęczona. Popracowałam tylko chwilkę. Poza tym tempo robiłam coś w sieci, albo jadłam.

Przeliczyłam pieniądze. Chyba starczy mi do pierwszego. Tylko za mieszkanie muszę zapłacić z listopadowej pensji. W poniedziałek mam konsultację dietetyczną, nie chcę się wymigiwać z powodu braku kasy. Zacisnę pas. Dam radę. Jadę do tego chłopaka do domu, bo on mnie przyjmie poza gabinetem taniej. Trochę mi z tym dziwnie, ale to mój trener z siłowni, więc już go trochę znam.

W ten weekend znów wzięłam sobie pracę. Zawsze coś zarobię, ewentualnie odbiorę sobie wolne dni.
Tęsknię za latem. Za tym miłym, ciepłym powietrzem.

Jestem dzisiaj jakaś zmęczona...

wtorek, 15 listopada 2011

Moja kruchość.

Dzień pracy dobiega końca. Czuję jakąś pustkę w sobie. Trochę smutku. Dzisiaj idę na siłownię. Nie byłam trzy tygodnie. W sumie 9 razy. Nie chcę mi się nic robić. Tak byłoby najlepiej. Zakopać się w domu i nie robić nic aż do wiosny.

Wczoraj po pracy poszłam szybko na zakupy. Wróciłam do domu, zjadłam kolację. Ugotowałam sobie obiad do pracy, wykąpałam się i wskoczyłam do łóżka. Leżałam tak i zastanawiałam się nad sobą. Krótko przez głowę przeleciała mi myśl, że owszem jest mi ciężko żyć jak żyję, ale to chyba najlepszy sposób w moim przypadku. Nikogo nie upokarzam i nikogo nie niszczę. Siebie też. Pomyślałam o Panu M. i łzy napłynęły mi do oczu. Coś zabolało w środku.

Przywołałam do siebie moje koty i zaczęłam je głaskać i wtulać się w nie.Są takie miękkie i pachnące. Kocham te moje zwierzaki. Dbam o nie jak potrafię najlepiej. Czasem myślę co będzie ze mną kiedyś. Czasem myślę...

Gdybym mogła coś sobie powiedzieć, to chyba to, że cieszę się, że mimo wszystko daję sobie radę. Że nie boję się i nie wstydzę mówić prawdy o sobie. Dzięki temu trafiam na dobrych, szczerych ludzi, którzy mnie wspierają. Cieszę się, że mam trochę pokory w sobie, by przyznawać się do błędów, które popełniam. To pozwala wiele rzeczy porządkować. Chciałabym sobie życzyć jak najlepiej, ale wiem też, że muszę mocno się starać. Mam tendencje do chodzenia po najmniejszej linii oporu a także wykorzystywania innych.

Może właśnie jestem tak mocno zajęta ujarzmianiem siebie, że nie pozwala mi to zbliżać się zbytnio do innych. I innym do mnie. Ale czasem daję się pogłaskać. Czasem głaszczę innych.

Tak, tak sobie myślę, że to co robię w życiu to jest ciągłe ujarzmianie swoich impulsów, by nie wyrządzać krzywdy sobie i bliskim. Prawda jest taka, że nie ufam sobie. Muszę być bardzo czujna. Nie zawsze mi to wychodzi. Czasem mam dość i odpuszczam. Wtedy wkrada się psychoza.

Tęsknię za moim terapeutą. Kiedy był, on też nade mną czuwał. To on natychmiast wkraczał do akcji kiedy działo się źle. A jeśli nie zauważę, kiedy ona przyjdzie? Kto mnie wtedy uratuje?

Boję się siebie...To właśnie chciałabym sobie powiedzieć. Chciałabym spytać tę istotę w sobie, czy mogłaby się ze mną zaprzyjaźnić. Czy jest to możliwe?

Finanse.

Eee... Nie chce mi się dzisiaj nic. Czuje jakąś złość. Spłukałam się z pieniędzy. Muszę jakoś zorganizować kasę, by przetrwać do pierwszego. Za mieszkanie zapłacę na koniec miesiąca z listopadowej wypłaty. Muszę to ustalić z właścicielami mieszkania. Trochę będę do tyłu.

Muszę zadbać o swoje finanse. To mnie chyba wyprowadza z równowagi. To moja wina, bo wciąż wydaję więcej niż zarabiam. Może firma w tym tygodniu przeleje mi kasę za pracę w dwa weekendy październikowe, to będę miała do końca miesiąca. Wczoraj byłam w tej sprawie u dziewczyny z kadr.
Trochę mnie to kosztowało, bo głupio mi upominać się o kasę, ale jak trzeba to trzeba. Lepiej dopominać się o swoje niż pożyczać chyba. Tak tłumaczył mi terapeuta.

Ok. popracuję trochę. Trzeba coś robić, żeby nie zwariować. Dzisiaj siłownia. Nie chce mi się jak cholera.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Chore relacje

Weekend minął całkiem dobrze. Nawet upiekłam ciasto drożdżowe, które nie bardzo mi wyszło. Ale będę się dalej starać, aż wyjdzie. Wypoczęłam sobie, ale wczoraj rano zbudziłam się z jakimś niepokojem, lekko rozbita.

Chwyciłam telefon i napisałam sms mojej koleżance, do której od jakiegoś czasu się nie odzywam, że mam do niej żal, bo jak jej potrzebowałam to nie była w stanie mnie wesprzeć bo była tak zaaferowana swoimi zmartwieniami. Na co ona odpisała, coś w stylu, że nie będzie się ze mną licytować, kto był w większej potrzebie itd. Poczułam jakiś ból, że ona tak do tego podeszła. Próbowałam rozumieć, ale złość, wściekłość mi na to nie pozwalała.

Tak się złożyło, że musiałam wyjść z domu, więc moje rozterki pozostawiłam na później. Po powrocie do domu, napisałam sms mojej koleżance, że ją przepraszam, że jestem bardzo egoistyczna i myślę tylko o sobie  i żeby mi wybaczyła. Ale wściekłość we mnie pozostała. Byłam wściekła, bo miałam w głowie taką myśl, że ona nie widzi jak bardzo chcę jej pomóc. Tylko, że ta pomoc była na zasadzie: "pomogę Ci a potem dogonię i jeszcze raz pomogę", czyli tak na siłę.

Ona wieczorem napisała, że osoby, które nas znają obie, mówią, że ona coraz częściej mówi swoim własnym językiem a nie moim. Zrozumiałam, że bardzo chodzi jej o zachowanie autonomii. Że jestem inwazyjna. Napastliwa. Zrozumiałam, że wymyśliłam ją sobie jakąś, że skoro ja tak się wciąż staram to ona też może, że ja jej pomogę.

Poczułam jak bardzo mi zależy na tym by wyciągnąć ją za uszy z gówna, w którym siedzi, na które ciągle się skarży. Byłam przekonana, że dam radę jej pomóc. Tylko nie zauważyłam jednej rzeczy. Ona nie chciała mojej pomocy. Być może takiej pomocy, jaką ja ofiarowałam. Być może ona ma inny pomysł na siebie. Może potrzebuje więcej czasu albo tylko się wygadać ale nie koniecznie robić coś z tym o czym mówi.

Ja jestem w gorącej wodzie kompana. Jak coś wymyślę to to musi być zrobione od razu i już. Jak ktoś się skarży to ja już chcę konkretnie coś z tym robić. Zrozumiałam, że jest wiele emocji, które w nią ładuję. Głównie negatywnych. Że ona właśnie jest mi potrzebna do tego, żeby to co złe i nieudolne było w niej a to co dobre i zasługujące na pochwałę we mnie. Że to mi wychodzi a jej nie. Ja jestem na górze ona na dole.
Tylko, że to nie prawda. Ja też bywam czasem "na dole" tylko tego nie dostrzegam właśnie dzięki pakowaniu w ludzi negatywnych emocji, by ich osobiście nie przeżywać. By się od nich odciąć. Tak to działa. Tak mówił mi terapeuta.

Napisałam jej krótko wczoraj, że ładuję w nią emocje, i że to dla mnie i dla niej jest zgubne i że ja potrzebuję się zdystansować, odsunąć i jej też to dobrze zrobi. Była zdziwiona, że to aż tak musi wyglądać. Napisałam, że chyba powinno, bo przez ostatnie lata próbowałyśmy na wiele sposobów jakoś się porozumieć a kończyło się tym samym. Jej obsesyjnym bronieniem się przede mną i moją inwazją na nią.

Zgodziła się. Dzisiaj rano wstałam wściekła. Miałam ochotę ją ukarać, życzyć jej czegoś złego, ale rozumiem, że to właśnie jest we mnie chore. Nasza relacja jest niezdrowa. Mimo dużego dyskomfortu psychicznego związanego z próbą rozwiązania tego problemu, staram się jakoś dzielnie to przetrwać opisując to tutaj, choć wolałabym to pominąć. Między innymi dlatego, że do końca tego nie rozumiem, że uczucia, które mam w sobie są negatywne. Chciałabym napisać jaka jestem rozsądna i mimo nieporozumienia dobrze, życzę mojej koleżance. Ale to nie prawda. Nie życzę jej dobrze. Jestem wręcz przekonana, że beze mnie sobie nie poradzi i zostanie w syfie, w którym tkwi. Czy to nie chore?

czwartek, 10 listopada 2011

Tak się obserwuję.

Okazuje się, że wczorajszy spokój okazał się być jedynie ciszą przed burzą. Dzisiaj od rana jest we mnie jakiś pęd i niepokój. Nastrój podwyższony. Poczucie własnej wartości powyżej normy.

Tak się złożyło, że moja współlokatorka wróciła dzisiaj rano z pracy. Od momentu, gdy weszła omal nie zagadałam jej na śmierć. Mówiłam to o tym, to o tamtym. Ale wszystko tak, by przedstawić siebie w dobrym świetle. Nie robiłam tego specjalnie. Naprawdę miałam o sobie dobre zdanie. To nie jest normalne.

Mój terapeuta i psychiatra mówią, że bliżej mi do zdrowia wówczas, gdy konfrontuje się z jakimś smutkiem w sobie. A tu proszę hipomania czy cholera wie co.

Zastanawiam się, skąd ten nastrój. Fakt, że miesiączka się skończyła. Trzy kilogramy, które przybrałam okazały się być chyba jakimś zatrzymaniem wody w organizmie, bo dzisiaj stanęłam na wadze i dwa kilogramy mniej. To mi też poprawiło samopoczucie.

Myślę jednak, że niepokój może także wzbudzać długi weekend. Jestem dość wyczulona choćby na najmniejsze zmiany. Być może niepokoi mnie tyle wolnych dni, choć mam już jakieś plany. No i pierwszy raz od czasów liceum zamierzam coś upiec własnoręcznie. To też mój ambitny plan. Poza tym mam wyskoczyć z moją współlokatorką i jeszcze jedną naszą koleżanką do kina. W sobotę i niedzielę także mam plany. Duchowe tym razem, związane z organizacją, do której należę. Wymaga to jednak wyjścia do ludzi i to mnie może trochę niepokoić. 

Jestem w pracy. Właśnie przyszła koleżanką, z którą dziele firmowy pokój. Aż się ze mnie wyrywa, żeby się czymś do niej poekscytować. Staram się powściągać, więc piszę tu. To nadmierne gadanie i nakręcanie bardzo męczy psychicznie. I właśnie po tym chyba pojawiają się lęki u mnie. Nie jestem pewna, ale chyba tak jest. No a potem dół.

Gdzieś w tyle głowy znów boję się o pracę, choć mocno się w niej podciągnęłam.

Ech no i wystrzeliłam do koleżanki z tysiącem słów. Troszkę pogadała ze mną i umilkła. Zauważyłam to i natychmiast się wycofałam. Nie gadać, nie peplać. Ech...

Boję się... czegoś się boję. Czuję to. Wiem co, zrobię. Pojadę chyba na zakupy i kupię składniki na moją bułkę drożdżową. Tak, tak, to ma być bułka, nie jakieś tam wymyślne ciasto. Uwielbiam ciasto drożdżowe i wszelakiego rodzaju drożdżówki.

Choć w sumie to nie wiem, czy pojadę teraz. Po prostu wyjdę dzisiaj wcześniej z pracy.

Dobra, troszkę się uspokoiłam. Mogę popracować. Myślę, że to ważne obserwować swoje emocje, wtedy większe szanse na to, że nie wyjdą nam one bokiem.

środa, 9 listopada 2011

Nic.

No i znów trochę pracowałam dzisiaj. Z bulimią spokój. Żadnych ekscesów. Jak jest tak spokojnie to nie wiem co myśleć. Zaczynam się bać. Mój terapeuta powiedział mi kiedyś, że dla mnie chaos to coś znanego, coś w czym nauczyłam się funkcjonować. To dlatego do niego dążę. Żyję tak, by wywoływać niepokój, zamieszanie w swoim życiu. Teraz mogłabym się z tym zgodzić. Bo to cisza jest naprawdę nieprzyjemna.

Nie wiem co napisać. Może po prostu nic.

wtorek, 8 listopada 2011

Trochę lepiej.

Trochę lepiej. Spokojniej. Bulimii nie ma. W sensie obsesyjnego myślenia o swoim wyglądzie i jedzeniu.
Dzisiaj od rana pracuję. Nawet nie chciało mi się pisać na blogu.

Wczoraj był pierwszy poniedziałek bez terapii. Niby było ok, ale poszłam do sklepu i nakupiłam staników i majtek, niby dlatego, że nie zamierzam już dłużej walczyć ze swoim tyciem. Podporządkuję się mu a dokładnie emocjom, które we mnie wołają. Może warto posłuchać siebie.

No więc sesji nie było. Ja na zakupach. Potem w domu spokojnie kromka chleba z serkiem i warzywami. Kubek kakao. Ugotowałam sobie obiadu do pracy na parę dni. Nie będę jeść w kółko kanapek.
Poza tym przygotowałam sobie ubranie na dzisiaj, kąpiel i oglądanie poniedziałkowego spektaklu w teatrze telewizji a potem sen.

Dzisiejszy dzień, słoneczny, pracowity. Po pracy lecę do lekarza po wyniki i będę już mogła się udać do dietetyka. Na siłownię nie chodzę. Nie wszystko na raz. Nie będę chodzić jak nakręcona. Chcę rozumieć po co robię pewne rzeczy i tak doszłam, że siłownia była dla Pana M. Żeby pokazać, że coś robię. Że jestem na czasie i cool.

Teraz muszę sobie odpowiedzieć, czy zamierzam kontynuować trening, tym razem dla siebie. Póki co nie wszystko na raz.

Poza tym zamknęłam się w sobie. Nie kontaktuję się z moimi przyjaciółkami. Mam chwilową awersję do nich. Być może odreagowuję tak to moje rozstanie z terapeutą. A może czuję, że sprawa jest na tyle dla mnie intymna i poważna, że nie chcę robić z tego show.

To moja sprawa. Chcę pobyć z tym sama. Z Bólem, smutkiem, przerażeniem, ale też jakąś ulgą i radością.
Przyglądam się sobie. Kim jestem bez niego? Co potrafię bez niego. Jakie jest moje życie bez niego?

poniedziałek, 7 listopada 2011

Sprawozdanie z wyjazdu.

Wyjazdy są koszmarne. Zwłaszcza, gdy jest tak zimno. Pojechałam. Byłam. Koszmar. Nawet nie potrafię o tym pisać. Oni tam wszyscy żyją tak jakoś szumnie, szybko, szalenie. Mam dużą rodzinę.

Od razu po tym gdy wysiadłam z busa dostałam ataku bulimii. Chodziłam niespokojna i szukałam jakiejś cukierni, żeby kupić jakieś ciastka i się najeść. Z drugiej strony nie mogłam sobie na to pozwolić, bo musiałabym się tego jedzenia gdzieś pozbyć a  nie bardzo miałam gdzie. Nie mogłam też zajść do mojej rodziny i lecieć od razu do kibla i rzygać bo to byłby wielki dół i dla mnie i dla nich.

Wpadłam do jakiegoś sklepu. Kupiłam jeden batonik, który od razu zjadłam i kawał karpatki. Telepiąc się z bulimii, ruszyłam w stronę domu mojej siostry, gdzie czekały na mnie dwie siostrzenice. Jedna z synkiem. Przywitałam się z nimi troszkę niedbale i pospiesznie. Wyjęłam karpatkę i zaczęło się przygotowywanie kawy i ciasta. Spytały co u mnie a ja na to, że mam bulimię i dlatego tak bardzo przytyłam. Starały się mnie uspokoić i mówiły, że wyglądam normalnie itd. Ale ja byłam tak zafiksowana na swoim wyglądzie, że mogłam mówić tylko o tym. Jedyną rzeczą a raczej osobą, która odciągała moją uwagę był dwudziesto-miesięczny synek mojej siostrzenicy, który jest naprawdę ślicznym, żywiołowym dzieckiem.

Moje siostrzenice wybierały się do kosmetyczki. Zaproponowałam, że zostanę z małym. Tak też się stało.
Miałam go położyć spać. Mały na początek trochę popłakał. Potem zaczął ze mną negocjować, a że jest naprawdę kochanym słodziakiem uległam jego prośbom odnośnie zrobienia mu "totoni", co nie mniej nie więcej oznacza kakao :) potem pobawiliśmy się jeszcze króciutko a potem mały ogłosił: "Idziemy!". W jedną rękę wziął swoją butelkę z totoni, w drugą chwycił jaśka i przenieśliśmy się do drugiego pokoju, w którym przed dużym telewizorem, było rozłożone posłanie. Mały zaległ na nim. Ja włączyłam bajkę i tak oglądając jakiś mini max zasnęliśmy.

I dla niego i dla mnie sen okazał się zbawienny. Po jakimś czasie wróciła z pracy moja siostra. Weszła do pokoju i zaczęłyśmy rozmawiać. Ja znów starając się wytłumaczyć ze swojego koszmarnego wyglądu ogłosiłam, że bulimia znów wróciła i dlatego tak wyglądam. Na co moja siostra odpowiedziała, że dobrze wyglądam, że w końcu nie jestem już nastolatką i będę troszkę przybierałam na wadze chcąc nie chcąc.
Uspokoiła mnie troszkę.

Za jakiś czas wróciły moje siostrzenice. Przywożąc ze sobą ogromne pudło mieszanki ciastek. Wszyscy zasiedliśmy do stołu. Zrobiliśmy sobie kawę i zajadaliśmy się, zachwycając się smakami.

Wtedy powiedziałam do nich: "Wiecie co dziewczyny, za to was lubię. Można z wami usiąść i się nawpieprzać na legalu." Uśmiały się :)

Wszystkie moje koleżaneczki jedzą jak ptaszynki, i jak z nimi jem to mam wrażenie, że jestem jakimś mega potworem, który pochłania jakieś niezliczone ilości jedzenia. Nawet wtedy, gdy nie mam ataku bulimii.

Potem przeniosłyśmy się do salonu i tam rozmawiałyśmy. O ciążach (jedna z siostrzenic rodzi za tydzień), o porodach, o dzieciach. Opowiadałam im o mojej siłowni i demonstrowałam niektóre ćwiczenia, od czasu do czasu wtrącając coś o tym, że jestem gruba itp.

Wieczorem Mały, moja siostra i ja zalegliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy Voice of Poland. Moja ciężarna siostrzenica poszła do swojego męża na górę, moja druga siostrzenica i siostrzeniec poszli do knajpy. Moja siostra zasnęła a my z Małym pilnie śledziliśmy relacje na żywo w tv a jak zasnął, odczułam wielką frajdę, że taki maluszek śpi słodko obok mnie. Było to bardzo miłe.

W niedzielę rano dostałam bolesnej miesiączki i już nie miałam ochoty na wyjazd do matki. Męczyłam się okropnie. Tak ciężko było mi wstać z łóżka i się ubrać. Spojrzałam na siebie w lustrze. Tragedia. Opuchnięta okropnie. Nie wiem czy od rzygania, czy od miesiączki. A może od jednego i drugiego.

Z trudem się ubrałam, umalowałam i pojechaliśmy. Ja i moje dwie siostry i Mały. Na miejscu prawie się nie odzywałam. Znów miałam ochotę przepraszać moją matkę i moje siostry, że jestem taka brzydka i gruba. Czułam, że je jakoś zawiodłam. Że nie mają być z czego ze mnie dumne. Siedziałam cicho i się nie odzywałam. Matka to zauważyła i powiedziała, żebym coś opowiedziała, co u mnie i tak dalej. A ja na to, że przecież do niej dzwonię i wie wszystko, i żeby one coś mówiły a ja sobie posłucham.

Oczywiście w momencie wejścia do domu zaczęła się akcja z jedzeniem. Na kuchence już dogotowywał się obiad i zaczęło się kręcenie wokół jedzenia. To zajęło nam jakieś pół godziny. Potem chwila rozmowy i po jakimś czasie znów akcja jedzenie, bo już się zbierałyśmy i matka zaczęła pakować wszystkim jedzenie ze sobą do domu. Ja nie chciałam. Nie byłam w stanie nic od niej wziąć.

Byłam u matki krótko, wiem. Nie dałam rady dłużej i nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale też musiałyśmy wracać wcześniej bo o 15stej miałam autobus do warszawy. Kiedy jechałyśmy z siostrami do miasta, poczułam się dużo lepiej i nawet miałam ochotę pobyć z nimi dłużej.

Podwiozły mnie pod autobus. Pożegnałam się i za chwilę już jechałam do domu. Poczułam ogromną ulgę. Wracam do DOMU. Po 11 latach mieszkania w Warszawie, jestem na tyle związana z tym miastem, że czuję się tu jak w domu. Przespałam niemal całe trzy godziny podróży.

Wysiadłam na Placu Defilad i poszłam do pierwszego lepszego sklepu i kupiłam sobie spodnie o numerze 40. Koniec z okłamywaniem się. Przytyłam i nie będę chodzić we wpijających się w moje ciało ciuchach. Jestem jaka jestem. Wyglądam jak wyglądam. Oto ja. Muszę się zmierzyć z prawdą o sobie. Nawet jeśli część z tego, to tylko moje wyobrażenie...

piątek, 4 listopada 2011

Wyjazd do "domu".

Bulimia naciera całą siłą. Dzisiaj przyszłam do pracy z atakiem bulimii. Póki co po prostu jakoś trwam. Wciąż obsesyjnie myślę o swoim wyglądzie, o jedzeniu, o tym jak zareaguje moja rodzina, gdy pojawię się u niej jutro, Nie byłam w rodzinnych stronach jakieś pół roku. Może więcej.

Wszystko wydaje się mnie przerastać. Wyjazdy zawsze są koszmarne. Nie wiem czy odwiedzić matkę, pewnie tak, będę musiała poprosić, któreś z dzieciaków moich sióstr, by mnie podwiozły, bo do matki na wieś jeżdżą jakieś busy raz na kilka godzin. No i zobaczę się z moimi siostrami. U jednej się zatrzymam.

Nie wiem, czy coś matce kupić? Może powinnam. Tylko co? Wiem, kupię jej jakąś wodę toaletową i dobry balsam na te jej poparzone nogi. (Stara historia. Duża trauma dla mnie.) Zaraz skoczę do pracy mojej współlokatorki, która pracuje w drogerii i coś jej wybierzemy. A resztę rodziny może jakoś w jednym miejscu zbiorę i posiedzimy sobie. Tak, z nimi jutro, a do matki w niedzielę.

Uff... trochę lżej. Czyli dzisiejszy stan bulimiczny z powodu wyjazdu.
Dużo lżej. Napięcie zeszło. Słucham radia nostalgia. Kalina Jędrusik śpiewa teraz "na całych jeziorach ty"
Uff..

czwartek, 3 listopada 2011

Rozczarowanie

Kompletnie nie wiem jak mam to przeżywać. W moim słowniku nie ma słowa naturalność. Wszystko jest mocno przeze mnie kontrolowane. Stąd tyle niepokoju we mnie i bulimia wróciła.

Chciałabym sobie powiedzieć: "teraz przeżywam smutek" i przez jakiś czas chodzić i wzdychać. Ale może dlatego, że to nie jest tylko jedna emocja, może właśnie dlatego kompletnie nie umiem się w tym odnaleźć.

Muszę się do czegoś przyznać. Siedziałam dzisiaj rano w kolejce do lekarza ogólnego, (co zdarza mi się nie cześciej niż raz na rok) i poczułam... o mój Boże, jak bardzo zwyczajna jestem. Ja i ci ludzie. Niemili, krytykujący, plotkujący, narzekający. Ubrani byle jak a ja wraz z nimi. No i chorzy jak ja... Właśnie szłam do lekarza po skierowanie na badanie krwi. Wiedziałam, że będę musiała mówić po co mi to, i że to takie uwłaczające. Straszni ludzi, odrażający i odrażająca ja ze swoją bulimią.

Moją terapię traktowałam jak jakąś ekstrawagancję. Prywatny, ładny, freudowski, stylowy gabinet a w nim ładny freudowski terapeuta inteligent. W takich okolicznościach można było sobie pozwolić na łzy i rozmazany tusz. Atmosfera była tak podniosła, że moje większe czy mniejsze braki nie miały znaczenia. Gdzieś w środku byłam napuszona i dumna. Przez te wszystkie lata w terapii odgrywałam rolę za rolą. I ten sen sprzed kilku dni, kiedy zrozumiałam, że już nie jestem tą zapierająca dech w piersiach gwiazdą. Że straciłam swój wdzięk i czar i próbowałam to wytłumaczyć mojemu terapeucie, który wydawał się być niewzruszony moja rozpaczą.

Terapeuta miał rację mówiąc, że  nie przychodzę się tu leczyć. Ja przychodziłam obrastać w piórka utwierdzając się w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym dla mojego terapeuty, że zawsze będziemy razem.

Och jak bardzo potrzebuję dowartościowania. Boję się bycia zwyczajną. Tak bardzo się boję. Nie umiem siebie szanować takiej byle jakiej. Nie umiem dać sobie prawa do bycia pospolitą.

Ale prawda jest taka, że jestem pospolita. Nie umiem tego zaakceptować.

środa, 2 listopada 2011

Koniec.

Stało się w poniedziałek. Zaszłam i powiedziałam, że jestem naprawdę bardzo zmęczona, że zrozumiałam. Przez całe życie próbowałam zdobywać serca ludzi a także ich zadowalać. W sumie to nie wiem dokładnie dlaczego to robię, ale jeśli przyjdę do niego w przyszły poniedziałek, to to będzie tylko dla niego, a ja już tak nie chcę. Płakałam. Łzy wielkie jak grochy spływały mi po policzkach. Czułam ulgę, że to mówię, czułam ulgę, że płaczę.

On mnie nie zatrzymywał. Raz czy dwa powiedział, że teraz przyniosłam mu na sesję bardzo ważne rzeczy, i że do końca roku moglibyśmy to jeszcze spróbować zrozumieć, ale on rozumie, że byłoby jakieś nadużycie z jego strony, kiedy ja tak bardzo nie chcę już nic robić.

Podziękowałam mu, że mi towarzyszył przez te wszystkie lata, podziękowałam, że pozwalał mi wracać. Powiedziałam, że pewnie jest jeszcze wiele rzeczy, które chciałabym mu powiedzieć. Wdzięczności, pretensji. Ale jeśli coś takiego się pojawi w mojej głowie, to pozostanie już rozmowa z samą sobą. W mojej głowie, na blogu. Że ja jestem gotowa te wszystkie emocje wziąć na siebie. Że czuję jak bardzo silna jestem mimo wszystko.

Poza tym wszystko było jak zwykle. Jak zwykle żegnał mnie stojąc przy drzwiach. Wychodząc zatrzymałam troszkę dłużej na nim wzrok i ciepło się uśmiechając powiedziałam: "bardzo dziękuję, do widzenia". On odwzajemnił uśmiech i dodał: "powodzenia". Odpowiedziałam: "dziękuję".

I tylko tyle i nic więcej. Wyszłam z gabinetu i jeszcze krótko zapłakałam. Przez moment pomyślałam, że dokądś pójdę, ale za chwilę postanowiłam wrócić do domu, gdzie czuję się najbezpieczniej.
Nie miałam miliona myśli w głowie. Nie było napięcia, które wywołuje napady bulimii. Troszkę smutku i tylko ja sama z tym. Bez teatralności, wysyłania esemesów do przyjaciółek. Tylko ja i niewymowna cisza.

piątek, 28 października 2011

Potrzeba kontroli.

Nie daję rady. Wyszłam z pracy na jakiś obiad a skończyło się atakiem.
Najchętniej położyłabym się spać. Tak, żeby wyhamować ten niepokój we mnie, który nasila się, gdy próbuję zrozumieć co się ze mną dzieje.

Myślę, że za bardzo się spinam. Za bardzo chcę to kontrolować. Tak, kontrola to dobre słowo. Ja nie jestem w stanie pozwolić się temu wszystkiemu dziać. Na wszystko chcę mieć sposób. Pomysł. Plan. To powoduje, że staję się jeszcze bardziej niespokojna, bo wciąż muszę i muszę.

A zatem może właśnie nie kino a zwyczajne siedzenie w domu pod kocem. Trochę snu, trochę czytania... zresztą... bez planowania. Zrobię to na co będę miała ochotę.Właśnie tak.

Smutek

 W listopadowych "Charakterach" można przeczytać takie słowa:

"Smutek prawdziwie głęboki to smutek wewnętrzny. Mało kto o nim wie. Czasem jest zręcznie maskowany, a zdarza się, że skrywany też przed sobą samym. To smutek pełen bólu (o ile nie jest samym bólem). To smutek, który nie nawołuje. Wręcz przeciwnie – milczy, bo nie ma takich słów, które potrafiłyby go dobrze wyrazić."

Boję się smutku. Wczoraj poczułam w sobie jakąś rozpacz i uciekłam w bulimię. Pierwszy atak przed siłownią. Drugi po siłowni. W czasie treningu myślałam, że się rozbeczę. Czułam kompletny bezsens tego co robię.

Wiem, że powinnam się skonfrontować z tym uczuciem. Ale nie wiem, dlaczego tak się boję. Nie wiem co tam jest. Co we mnie siedzi? Nie wiem nawet na jaki temat się smucę.

Postanowiłam się dzisiaj tym zająć. Tylko jeszcze nie wiem jak. Na początek po ustaleniu tego z trenerem pozwoliłam sobie dzisiaj zrobić wolne od siłowni. Co dalej nie wiem. Może jakiś film refleksyjny. Poszukam co grają w kinach.

czwartek, 27 października 2011

Perfekcyjna

Jestem jakaś drażliwa, poddenerwowana. Na prośbę dietetyka spisuję od poniedziałku wszystko co zjadam.
Jakoś wszystko się kręci wokół żarcia. Dzisiaj z koleżanką z biura urządziłyśmy sobie ucztę i kupiłyśmy sobie po dwa pyszne ciastka w pobliskiej cukierni. Na początku niebo w gębie i ulga a potem znów nerw.

Mam ochotę się najeść bulimicznie. Mam ochotę sobie odpuścić. Zauważyłam, że chodzę trochę jak w zegarku.
Siłownia, jedzenie, praca, rozwój duchowy (każdego dnia czytam biblię i próbuję coś z tego rozumieć), terapia - wszystko to raczej ma charakter podciągania pod kreseczkę. Wiem, że nie jestem w tym staraniu się jakaś rewelacyjna, ale każdego dnia próbuję być lepsza. Stąd PERFEKCYJNA, brrr.

W nocy śnił mi się mój terapeuta. Właściwie sen był o czym innym. Trudno mi to jednoznacznie określić ale chyba chodziło o to, że kiedyś byłam gwiazdą. Występowałam na scenie i byłam zachwycająca. I właśnie w tym śnie wspominałam to z uczuciem ogromnej rozpaczy, że już tego nie ma, że coś odeszło. Wtedy pojawił się wątek z terapeutą. Siedziałam na jego kolanach, całowałam go i szlochałam. Chciałam by usłyszał, jakie to dla mnie ważne a jednocześnie jak mnie to rozdziera. To, że już nigdy nie będę tak wyjątkowa. Wtem spytałam go: "Panie M., czy jeżeli się poprawię, czy będziemy mogli kontynuować terapię?" Nie pamiętam co odpowiedział...

środa, 26 października 2011

I co dalej?

No i co dalej? Skoro już doszłam do tego, że oczekuję specjalnego traktowania od innych. W tym przypadku od terapeuty, to teraz co dalej? Przydałaby się jeszcze jedna sesja w tygodniu. Doszłam do jakiegoś miejsca i dalej nie wiem co myśleć. Hm...To znaczy mam różne przebłyski, ale nie wiem czy to jest prawdziwe. Potrzebowałabym to skonsultować z Panem M. Poza tym ciężko mi się znów przebić do jakichś konkretów.
Znów odczuwam zmęczenie. Co chyba jest objawem chęci odcięcia się od tego do czego doszłam.

Ciężko jest sobie coś uświadomić, bo świadomość w pewien sposób, a przynajmniej na początku wydaje się być dużym ciężarem. Na początku nie wiadomo co z tym zrobić. Zamieść pod dywan i udawać, że nigdy tego nie było? Rozchorować się pogłębiając objawy i skupiając się na nich, czy wziąć za to odpowiedzialność i uznać za coś co jest, co istnieje?

Szczerze? Nie jestem pewna, czy chcę zmian. Już samo słowo zmiana mnie męczy. Kiedy to piszę czuję ogromną senność. Zmiana, zmieniać, zmieniać się. Brrr... Może pomyślę o tym jutro.

wtorek, 25 października 2011

Czas na prawdę?

Poszłam do niego i nic. Kompletnie nie miałam nic do powiedzenia i pustkę w głowie. No i tak siedzę w tym fotelu i myślę, że do jasnej cholery szkoda kasy, żeby tak przesiedzieć i milczeć. Choć milczenie w moim przypadku jest mało prawdopodobne. Nie czułam nic, prócz tego, że odczuwałam ogromny dyskomfort z bycia tam z nim.Wydawało mi się to kompletnie bez sensu.

No więc odzywam się i mówię, że nie mam nic do powiedzenia, że mam totalną pustkę w głowie. On nic. Ale to norma. No to ja dalej, że w sumie to mogę mu powiedzieć o tym, że byłam w piątek u mojej lekarki, i że ona zaproponowała, że możemy szukać drugiego terapeuty, i  że ja na to, że jeśli to możliwe to potrzebowałabym krótkiej przerwy.

No i tak mu opowiedziałam o tej wizycie. Potem o tym jak naszła mnie jakaś niezgoda i smutek związany z tym, że moje rodzeństwo mnie zostawiło. Potem, że zaproponowałam mojemu koledze, który mnie wspiera od jakiegoś czasu, że chcę poznać jego żonę i że ona też moja imienniczka... no i tak doszłam do tego, że chyba w sumie to chciałabym poznać żonę mojego terapeuty (też moją imienniczkę) W sumie to chciałabym jakoś uczestniczyć w ich życiu... no i tu mój terapeuta wydał wreszcie z siebie pomruk, chyba na znak, że dotykam sedna sprawy.

No to ja czując, że to w tym temacie ma być, zaczynam dalej krążyć wokół tego i mu mówię, że w sumie to jeśli chodzi o to na ile chcę uczestniczyć w jego życiu, to nie mam jakiejś szczególnej fantazji bycia jego partnerką. Nie wiem, może odcinam się od tego, ale naprawdę szczerze tego nie czuję. Natomiast jeśli miałabym się do czegoś przyznać to raczej jestem zainteresowana byciem jakimś przyjacielem rodziny. Kimś, kto bywa w ich domu. Kimś, kto może uczestniczyć w ich - terapeuty i jego żony - życiu. I tu mój terapeuta wydał kolejny pomruk na znak porozumienia i mówi, że no właśnie, że on chce mi powiedzieć, że on jest tylko moim terapeutą, i że jakakolwiek jego ingerencja w moje życie jako kogoś ponadto niż terapeuta, byłaby przekroczeniem jego uprawnień. Byłaby nieetyczna. Że on tu w terapii jest dla mnie trochę jak ojciec a przekraczając jakieś granice dopuściłby się pewnego rodzaju kazirodztwa.

No to ja na to, że ok, że rozumiem. Że staram się rozumieć ale niech mi tylko jeszcze wyjaśni jak to możliwe, by być w relacji z pacjentem, który się otwiera, który ufa, który się całkowicie angażuje w relację. Jak można się z nim przez tyle lat spotykać, poznawać go, jego historię, śmiać się z nim, wzruszać, wściekać i jak można tak pozwolić mu odejść. Tak po prostu skończyć terapię. Zaprzestać kontaktu na zawsze.

No to on na to, że ja się ekscytuję, że znów się odrealniam. Wściekłam się i mówię, że nie, że chcę tylko zrozumieć. Że rozumiem, że to chore ale zanim to uznam, chcę by pomógł mi ponazywać to co na ten niezdrowy sposób czuję do niego. No to on, że ok.

No i ja dalej ciągnę, że jakąś zdrową częścią uważam, że to paranoja, ale z drugiej strony kompletnie nie rozumiem chyba sensu relacji terapeutycznej. Bo jak można kogoś znać tyle i tak po prostu poprzestać na tym. Na co on, że jeśli chodzi mi o jego uczucia do mnie, to nie jest tak, że jest pozbawiony serca i powiązań nerwowych, ale nawet mimo tego, że jestem bardzo ujmującą osobą, on potrafi nad nimi przejść do porządku dziennego.

No i wtedy, ja na to, że jak to tak? Że ja się absolutnie nie godzę na taki stan rzeczy. Że on nie może tego tak zakończyć.

I wtedy stało się. Zaczęłam sobie przypominać, że większość ludzi, których spotkałam w życiu, dawała mi więcej niż powinna. Zaczęłam mu to mówić. I zaczęłam autentycznie odczuwać oburzenie i zdziwienie, że on tak zwyczajnie potrafi powiedzieć nie. Zaczęłam rozumieć także co miał na myśli mówiąc na zeszłej sesji, że nikt mi w życiu nie postawił wyraźnych granic. Mimo to nadal odczuwałam wyraźną niezgodę.

Rzeczywiście we wszystkich szkołach, do których chodziłam zawsze znalazło się jakichś kilku nauczycieli, przez których byłam traktowana inaczej niż inni uczniowie. Traktowano mnie w sposób uprzywilejowany. Oczywiście musiałam sobie na to zasłużyć. Toteż zawsze starałam się być dobra z przedmiotu, którego uczyli.Część z nich opiekowała się mną, doradzała w decyzjach życiowych, zapraszała do swojego życia.

Podobnie było z moją psychiatrą, która przez całe liceum i jeszcze potem przyjmowała mnie prywatnie za symboliczną kwotę. Pomogła przejść przez maturę i doradziła wyjazd z małego miasteczka, w którym mieszkałam.

Kiedy poszłam na prawo jazdy, właściciel szkoły, który prowadził zajęcia teoretyczne także traktował mnie wyjątkowo ze względu na to, że byłam najlepsza w grupie.To o czym wstydzę się mówić to to, że po zdaniu prawa jazdy wdałam się z nim w romans.

Tych wspomnień co do poszczególnych osób było znacznie więcej. Oszołomiło mnie. Tak wzrosło mi ciśnienie, że myślałam, że krew rozsadzi mi policzki. Byłam w ogromnym szoku. Czułam, że w mojej głowie rodzi się jakaś świadomość czegoś, ale zanim cokolwiek zrozumiałam terapeuta ogłosił koniec sesji. Powiedział jeszcze, że widzi, że ja naprawdę próbuję zrozumieć i że trzeba było posunąć się do zakończenia terapii, żebym mogła się szczerze przed nim przyznać do tego co czuję. I że to co się dzieje ze mną teraz jest dobre, bo to mnie wreszcie urealnia.

Wyszłam z gabinetu kompletnie zbita z tropu. Nie bardzo rozumiałam co się stało. Napisałam po esemesie do moich przyjaciółek, ufając, że będę mogła kontynuować proces, który zaistniał na sesji. Niestety okazały się niedostępne. Zostałam z tym sama.

Wróciłam do domu. Nie miałam siły na siłownię. Byłam tak skołowana i tak dziwnie wypełniona emocjami, których nie rozumiem, że postanowiłam się najeść, żeby jakoś się ukoić. Niestety nie pomogło. Czułam się nadal niespokojna. Sprowokowałam wymioty. W międzyczasie zaczęły odpisywać moje koleżanki.

Reakcja jednej szczególnie mi się nie spodobała, bo nie zareagowała w oczekiwany przeze sposób. Czyli bez entuzjazmu i interpretacji tego co się stało, czego aktualnie oczekiwałam. Wściekłam się, wystrzeliłam do niej jakimś niemiłym esemesem i ucięłam rozmowę na resztę wieczoru.

Moja druga przyjaciółka zaś podtrzymała rozmowę i pozwoliła moim myślom krążyć wokół tematu. Coraz bardziej czułam, że jestem blisko jakiejś myśli. Niestety silny opór nie pozwolił na głębsze wnioski.

Wskoczyłam do łóżka i zaczęłam oglądać teatr telewizji na żywo, który na tyle odciągnął moją uwagę, że myśli się uspokoiły, a emocje stały się bardziej klarowne. Pomyślałam sobie, że nie rozumiem, dlaczego terapeuta mimo sympatii do mnie kończy pracę ze mną. Powiedział, że ja nie chcę się u niego leczyć, że moje oczekiwania są inne. Było to dla mnie kompletne zaskoczenie. Zdenerwowałam się na myśl o tym. Myślę, że mogła to być nawet troszkę zawoalowana wściekłość. Zaraz po tym poczułam wstyd, że w ogóle domagam się wyjątkowego traktowania, a potem spłynęło na mnie uczucie jakiejś ulgi. Ulgi, że powoli zaczynam to wszystko rozumieć. Że nie jest to już tak wielką niewiadomą.

Długo jeszcze myślałam przed snem. Troszkę niespokojna, z trudem zasnęłam.

poniedziałek, 24 października 2011

Buu, znów sesja.

Od rana robię wszystko by nie myśleć. Za chwilę wychodzę na sesję. O rety! O czym ja tam będę mówić?
Jak na niego spojrzę?

Dzisiaj skrupulatnie zapisuję wszystko co jem, bo za tydzień wybieram się do dietetyka i już żyję tym. Chcę tym żyć. Chcę.

niedziela, 23 października 2011

Nie myślę

Nie mam czasu, nie myślę, choć to nic dobrego, bo emocje wyłażą ze mnie jakimś lękiem i ciągłą potrzebą żarcia. Jutro i po jutrze mam przyjść do pracy dopiero na dwunastą. Już się boję co zrobię z porankiem. Dzisiaj siedzę do późna. Jutro sesja. Nie wiem. Nie chcę o tym myśleć.

piątek, 21 października 2011

Nie rozumiem

No dobra, kto do jasnej cholery wymyślił tę pieprzoną terapię?
Przecież tak nie można igrać z uczuciami innych. Ja nie umiem sobie wyobrazić, że to tylko jego praca. Ja myślę, że jak on się ze mną spotyka i rozmawia i troszczy o mnie to, że ja jestem ważna. A że za to płacę? No właśnie nie rozumiem, czemu mam płacić? Przecież takie, rzeczy powinno się otrzymywać za darmo. Dawać za darmo.

Troskę, sympatię, możliwość rozmowy. Ja nie mogę tego zrozumieć, że za to muszę płacić.
Dochodzę do wniosku, że nie rozumiem sensu terapii, i że to popieprzony zawód.

On mówi, że to ma być "jak gdyby". No sorry ja tak nie umiem. To dla mnie człowiek z krwi i kości.
Dla mnie to kompletnie niezrozumiałe.

Radzenia sobie ciąg dalszy.

Wczoraj nie byłam na siłowni. Musiałam odpocząć jednak. Po powrocie do domu rzuciłam się na jedzenie a w trakcie z uwagą oglądałam wiadomości. Jedne i drugi i trzecie, bo jakoś czasem lubię wiedzieć co się dzieje w świecie. Miałam do uprania bluzkę na jutro ale sobie odpuściłam.

Nawet się nie myłam, zmyłam mejkap jedynie i obejrzałam serial o detektywie księdzu - lubię klimat tego serialu. Jakoś mnie tak koi. Tam zawsze ten Sandomierz taki ładny pokazują i to słońce i zieleń i jakiś taki spokój. No mniejsza z tym.

Po filmie wyłączyłam telewizor, wzięłam coś do czytania i tak czytałam przy lampce. Zawsze po przeczytaniu kilku zdań moje myśli odpływają, gdzieś w innym kierunku. Myślałam o pracy. Denerwowałam się tą weekendową imprezą. Ani jednej myśli o terapeucie czy o domu rodzinnym. Tak jakbym się odcięła. Może to i dobrze. Ile można się nad tym wszystkim zastanawiać? Poza tym, naprawdę czuję, że muszę o siebie zadbać i się troszkę wyciszyć. Może i jestem już silniejsza ale moja pojemność nadal jest mocno ograniczona.
Muszę o tym pamiętać.


No dobrze, zrobię co trzeba, wypiję jeszcze jedną kawę i jadę pomagać dziewczynom przy innej, naszej imprezie.

czwartek, 20 października 2011

Jakoś sobie radzę

Koszmar. Jestem zmęczona emocjami, zmęczona pracą. Fizycznie opadam z sił, psychicznie wszystko mnie drażni i zaczynam lekko świrować, że znów ktoś coś przeciw mnie... Ech... Zaczęłam się modlić i tak sobie rozmawiam z Bogiem, bo nie wiem kto oprócz mojego terapeuty to moje pomieszanie może jeszcze pomieścić.

Wczoraj byłam na wizycie u mojej lekarki, powiedziałam jej, że bardzo bym chciała móc zrozumieć to co się ze mną dzieje. Na jakiej zasadzie to się odbywa i skąd biorą się te dekompensacje psychotyczne. Powiedziała, że poszuka mi czegoś co nie zamąci mi w głowie. Spytałam ją czy to aby na pewno nie schizofrenia, powiedziała, że nie, że borderline, że właśnie w szpitalu parę lat temu mnie obserwowali już tak konkretnie pod tym kątem i że to to. No dobrze. Znów będę się godzić z chorobą.


Staram się jakoś o siebie dbać, bo to zmęczenie jest bardzo silne. Choć nie mam ataków bulimii to jedzenie sprawia mi dużą przyjemność. Odliczam sobie godziny do kolejnego posiłku. Cieszę się na to, kiedy przychodzi jego pora. Piję dużo kawy z mlekiem. Kocham ją. Daje mi to też jakąś przyjemność no i ta siłownia. Nie wiem czy powinnam iść dzisiaj, ale pójdę chyba, bo to mnie odpręża.

Staram się wcześnie chodzić spać. Mój budzik dzwoni każdego dnia o szóstej, ale zawsze daję sobie jakiś czas na poleżenie. Dużą satysfakcję dają mi koty. Kotka od kilku dni nie sika mi na pościel. Zaczęłam ją trochę chować - pościel. Gadam do tych moich kotów, tulę je, tarmoszę, całuję. Wieczorem siedzę w ciszy. Nie oglądam telewizji, nie słucham muzyki, bo jakoś to mnie męczy. Czuję się tak przepełniona bodźcami, że potrzebuję ciszy. No i esemesuję głównie do moich dwóch koleżanek. Piszę długie esemesy z przemyśleniami. A one coś tam komentują. W pracy w wolnej chwili piszę bloga i trochę piszę na forach. Czasem chodzę po sieci i szukam ciekawych informacji o BPD, które mogę wrzucić na fejsbuka.

Dzięki temu wszystkiemu jakoś się ze sobą układam.

Czuję, że moja pojemność jest ostatnio mocno ograniczona. Ale czuję też, że jestem bardzo silna, nie tak jak kiedyś. Że staram się to moje życie troszkę unosić. Nie zrzucać odpowiedzialności na innych.

Jeszcze dziesięć dni i listopad. Czwartego chcę pojechać w rodzinne strony. Czy się uda, nie wiem, bo jest to dla mnie wyzwanie. Ale, tak jak pisałam wczoraj. Może czas wrócić do rodziny, do domu. Zacząć żyć.

Mój terapeuta miał dobry pomysł z tym zakończeniem terapii. To uruchomiło we mnie wiele ważnych przemyśleń.

środa, 19 października 2011

Czas wracać do domu.




Dom. Mama, tata i czworo dzieci. Jestem jednym z nich. Jestem mała. Dużo młodsza od całej reszty. Jak do mnie mówią? Czy mnie przytulają? Jak się ze mną bawią?

Kto mnie myje, ubiera, czesze? A jeśli przytula to jak? Czy jestem mądrą dziewczynką? A może jestem okropna i zła? To dlatego odeszli i już nigdy nie wrócili?

Pamiętam dobrze swoją samotność. Samotne zabawy. Potem szkoła i powroty z niej do pustego domu. Kto nauczył mnie pisać moje imię? Wiązać buty? Kto?

Wstawanie rano do szkoły. Mamo, o której mam wyjść? Jak duża wskazówka będzie na... mówi matka i wychodzi, bo świnie, bo pole, bo coś.
Po szkole do domu. Matka krzyczy, bije, rzuca czym popadnie, bo ojca jak zwykle nie ma w domu a na jej głowie wszystko.
Zaczynam rozmawiać z Matką Boską. Opowiadam dzieciom w szkole, że Matka Boska do mnie mówi i że mogę ją spytać o co chcę, i że ona odpowie. Razem z dziećmi pytamy a ona odpowiada.

Wkrótce potem umiera mieszkająca nieopodal babcia. Po szkole chodzę do niej na grób i śpiewam piosenki, mówię do niej. Opowiadam jak było w szkole, a przed drzwiami domu żegnam się i proszę Matkę Boską, by moja matka nie biła, by znów nie krzyczała.

Tyle pamiętam. Kończę szkołę i ja też wyjeżdżam i też nigdy nie wracam do tego pustego domu.

wtorek, 18 października 2011

Co się stało z moim bratem?

Strasznie pędzę. Pędzę z prędkością światła. Tak się jakoś aż dławię pod pływem jakiejś dziwnej euforii.

Byłam wczoraj na sesji. I rozmawiałam z nim normalnie. To znaczy bez histeryzowania i ryczenia. Powiedziałam, że ostatni tydzień był koszmarny i że jestem już tak zmęczona, że chcę zakończyć terapię z końcem października. On na to, że ok, że jeśli tak chcę to dobrze, ale to będzie moja kolejna ucieczka przed stawieniem czoła temu co się stało. I że on by mnie zachęcał do pozostania do końca roku a jeśli nie to chociaż do końca listopada.

Spytałam, czy to ma związek z przepracowaniem separacji a on na to, że tak, że o to właśnie chodzi.
Zamilkłam i zaczęłam myśleć i wtedy mnie olśniło. Ta terapia wciąż trwa. To właśnie ma miejsce. Tylko w ten sposób, mogliśmy ja posunąć do przodu - on decydując się zakończyć terapię - ja pozostając w tym do końca ze wszystkimi uczuciami, które się z tym wiążą.

Spodobało mi się to. Ucieszyłam się bardzo. Wyprostowałam się dumnie i pomyślałam, że to coś wspaniałego móc mieć swój udział w tym wszystkim. Móc się z nim pożegnać. Móc do niego płakać, wściekać się i mówić mu te wszystkie rzeczy, o których marzę w związku z nim.

Powiedziałam, że to co najbardziej czuję w tej chwili to chęć pozostania w jego pamięci jako wyjątkowa pacjentka. On dla mnie taki jest i mam nadzieję, że taki będzie. Naturalnie chciałabym, żeby jako mój wyjątkowy terapeuta był tylko mój i tylko dla mnie i na zawsze. Że uważam, że jest doskonały, nieomylny i kocham go, kocham i bardzo go chcę mieć blisko. Że nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie, że ma innych pacjentów. Że dla nich też jest wyjątkowy. I właściwie to nie zgadzam się i stanowczo protestuję! To ja mam być najważniejsza. Ja. Koniec. Kropka.

Teraz myślę sobie, że jeśli chodzi o jego rodzinę. Żonę, że jakoś to mnie nie boli. Że jakoś w głowie myślę sobie, że to fajna babka. Wiem co nie co o niej. Jest moją imienniczką. Leczyła moją przyjaciółkę i z jej opowiadań myślę, że to ktoś miły. Nie chcę o niego z nią konkurować i może właśnie dlatego na dowód tego dzisiaj napisałam w smsie do mojego żonatego kolegi, z którym od jakiegoś czasu się znam, i który mnie wspiera, że chciałabym poznać jego żonę. Na co on odpisał, że ona też mnie chętnie pozna itp, itd.

 Tylko nie wiem czy to nie jakaś projekcja na nich mojej znajomości z terapeutą i jego żoną. Że chciałabym uczestniczyć w ich życiu. Być ich przyjaciółką... ech... tak... na pewno o to chodzi.

Jest we mnie tyle skrajnych uczuć i pragnień, że już się w tym gubię i pewnie to wywołuje ten cały pęd, w którym teraz żyję.

Mam jeszcze kilka innych przemyśleń co do tego co projektuję na mojego terapeutę. Otóż myślę, że chodzi o moje starsze rodzeństwo. Dzisiaj dzwoniłam w tej sprawie do matki i skarżyłam się i żaliłam, że moje siostry i brat zostawili mnie samą kiedy byłam mała, wyjeżdżając na zawsze. Zdradzając mnie, żeniąc się z żonami, mężami. Zostawiając z nerwicowaną matką, obojętnym ojcem.

I tak to wszystko jednym tchem mojej matce wyrzucałam. Z każdym słowem zdając sobie bardziej sprawę jak bardzo mi z tym ciężko. Że już ich nie ma, że nie ma już mojego starszego brata. Że właśnie mój Pan M. zajął teraz jego miejsce i dlatego tak silnie się domagam jego uwagi, jego miłości.

O rety,  jakie to wszystko skomplikowane. Gubię się w uczuciach. Nie wiem już kto jest kim. Kto projekcją kogo. Gdzie jesteś mój bracie? Dlaczego mnie zostawiłeś na zawsze? Dlaczego?

poniedziałek, 17 października 2011

niedziela, 16 października 2011

Jestem zmęczona.

Na dworze piękna, słoneczna, choć mroźna jesień. Siedzę w pracy. Postanowiłam trochę dorobić i pracuję w weekendy. Akurat w tym miesiącu mam taką możliwość. Moje zadanie to po prostu być do dyspozycji, więc muszę się trochę nagimnastykować, by jakoś przesiedzieć do piątej. W przyszły weekend będzie gorzej, bo czeka mnie dość stresująca praca od rana do nocy.

Jadąc do pracy myślałam o M. - Panu M. Myślę, że ta moja chęć zakończenia terapii, mimo silnego przywiązania do niego związana jest z walką, która toczy się we mnie od wielu miesięcy. M. Determinuje moje życie. Żyje dla niego i przeciw mu. Jestem zmęczona tym zmaganiem się ze sobą.

Choć bardzo go kocham, to jednocześnie nie mogę znieść tego uczucia do niego. Ono mnie upokarza, ono mnie uzależnia od niego. Wszystko co robię i kim jestem związane jest z nim. Jestem tym bardzo zmęczona.

Wczoraj wróciłam po pracy do domu i wyprowadzona z równowagi przez moją kotkę, która znów zalała mi łóżko, trzasnęłam drzwiami i poszłam przed siebie.

Wybrałam się do kina, na... hm.. "Rozstanie".  Film ciekawy, ale musiałabym go obejrzeć jeszcze raz, by go dobrze przetrawić.

 Po filmie wróciłam jakaś odprężona do domu. Skończyłam robienie porządków po kocim incydencie. Porozmawiałam z moją współlokatorką, wykąpałam się i położyłam się do łóżka. Poczytałam coś jeszcze i zasnęłam.

Dzisiaj wstawało mi się jakoś trudniej. Odczuwam zmęczenie a przede mną ciężki tydzień i jeszcze cięższy weekend.

Jutro sesja. Najchętniej poszłabym do niego by mnie jakoś ukoił. Opowiedziałabym mu o tym jak się staram, jak staram się z tym wszystkim poukładać. Ale to już chyba nie do niego. Muszę być silna dla siebie i być dzielna dla siebie. On na pewno zostanie w mojej pamięci. Cieszę się, że go spotkałam. Nauczył mnie dorosłości. Ale teraz czas iść w swoja stronę. Bez niego. Pewnie będę tęsknić za nim, ale czuję, że jestem bardzo silna. Choć teraz czuję się tak zmęczona.

sobota, 15 października 2011

Co tak naprawdę się stało?

Wszystko kręci się ostatnio jakoś szybciej. Byłam przekonana, że Pan M odchodzi do lamusa, tymczasem wczoraj stała się rzecz, która mnie zaskoczyła. Otóż dzień rzeczywiście był ciężki. Znów wstałam wcześnie, znów pojawiłam się w pracy wcześnie. Potem intensywna praca, dom, siłownia, na którą poszłam z trudem a jeszcze z większym trudem wróciłam do domu. Kąpiel, kolacja, łóżko i uczucie potężnego zmęczenia. Zmęczenia, które odczuwałam szczególnie boleśnie. Wskoczyłam pod kołdrę i wtedy poczułam, że moja kotka zasikała ją po raz kolejny.

Paskudny zapach moczu i świadomość kolejnego takiego wybryku w tym tygodniu sprawiły, że poczułam w jednej chwili bezsilność i wściekłość. Miałam ochotę zawyć.

Kiedy te wszystkie uczucia wezbrały we mnie tak silnie, zrozumiałam, że czuję, czuję bardzo wyraźnie jak bezsilna jestem wobec tego, co się stało w terapii. Jak bardzo tego nie rozumiem. Jak bardzo czuję się oszukana, zdradzona. Tylko przez kogo? Przez niego? Przez siebie? Jestem kompletnie pogubiona. Co się stało? Co tak naprawdę się stało?!!!!

piątek, 14 października 2011

Czy on się pomylił?

Nie wiem co się dzieje. Świat się nie zawalił. Może jeszcze nie czas. Może dopiero przy ostatniej sesji.

Czuję się dobrze. Czyżbym odgradzała się od emocji? Hm.. nie rozumiem. Czuję teraz więcej spokoju, moje myśli krążą wokół tego jak żyć a nie jak przerwać terapię. Zaczęłam przychodzić wcześniej do pracy.
O dziwo zajęłam się pracą. Wieczorem siłownia, kąpiel, kolacja i czytanie czegoś do snu.

A jeśli to taka moja gra przed samą sobą? Hm... trudno mi w to uwierzyć. Myślę, że przenajświętszy, doskonały Pan M mógł się troszkę pomylić. I to co siedzi w mojej głowie odnośnie mojej miłości do niego jest jego projekcją. Ale nie... to raczej niemożliwe. On jest naprawdę dobry w tym co robi. Nie wiem sama.


Może dobrze byłoby poczekać z tym zakończeniem terapii do końca roku. Ale w sumie po co? Żeby walczyć z nim dalej? Tym razem by udowodnić mu, że się pomylił? Nie... to niedorzeczne.
Trzeba mi czasu.

czwartek, 13 października 2011

Tulę się do M.

Wróciłam wczoraj do domu z pracy i poczułam, że nie będzie dobrym pomysłem zjedzenie kolacji i zakopanie się w łóżku. Być może był we mnie jakiś niepokój, a może była we mnie potrzeba powrotu to mojego wcześniejszego trybu życia. W każdym razie spakowałam plecak i poszłam na siłownię.

Wszystkie ćwiczenia wykonywałam szybko, mechanicznie. Tak jakbym chciała sobie udowodnić, że wszystko jest na swoim miejscu, że już nie zastanawiam się nad tym co ostatnio ma miejsce. Po siłowni zakupy w pobliskim markecie, upichcenie czegoś na szybko, kąpiel i do łóżka.

Zasypiałam zmęczona. W głowie przemknęła mi fantazja, jak przytulam się do mojego terapeuty. W pierwszej chwili chciałam od tego uciec ale zaraz pomyślałam, że niczym nie ryzykuję. Wszystko zostało już odkryte. Teraz czas przyznać się przed sobą. Pierwszy raz w ciągu siedmioletniej terapii przytuliłam się w myślach do mojego Pana M i było to miłe. Wyobraziłam sobie, że to mój mężczyzna. Było mi z nim dobrze. Dla sprawdzenia przywołałam myśl o tym, że kończymy terapię, że być może już go więcej nie zobaczę, ale nie czułam dyskomfortu. Zwyczajnie delektowałam się jego obecnością w mojej głowie i tak wtulona zasnęłam. 

środa, 12 października 2011

Separacja

Dopadło mnie okropne zmęczenie. Potrzebuję gorącego obiadu i snu.Porządnego odpoczynku. Moje emocje są dziś jak pogoda za oknem. Słońce, deszcz, zachmurzenie, słońce.. A teraz zmęczenie. Nie ma smutku ani strachu.

Opierając głowę o dłoń, przechylam się to w jedną to w drugą stronę w rytm muzyki dobiegającej z radia.
Spoglądam refleksyjnie przez okno. Myśli krążą gdzieś bezwiednie, zataczając koła. Właściwie to nie wiem czy myślę o czymś konkretnym.

Na parapecie przy moim biurku stoi kwiatek, który wypuścił całkiem młode listki. Upłynęło sporo czasu zanim udało mi się go odratować po tym jak do reszty skonsumowała go moja kotka.

Próbowałam na wiele sposobów chronić kwiat. Bezskutecznie. Dopiero zupełna separacja z kotem sprawiła, że mój kwiat odżywa wiosennie mimo kaprysów pogody za oknem.

Do widzenia Panie M. :)