poniedziałek, 24 grudnia 2018

Bardzo ciężki świąteczny czas.
Pełen samotności. Święta, gdy nie ma się bliskiej rodziny lub bliskiej osoby, są bardzo trudne do zniesienia.
Cała krwawię. Jestem cierpieniem. Odrzucona jak rzecz, jak śmieć.

Nie można tak marnować życia. Trzeba podnieść głowę i iść na przód. Ból staje sie nie do zniesienia.
W głowę wdarł się mrok. Nie poznaje, nie widzę, nie czuję. Tylko ból i myśli, które mówią, że oni mnie nie kochają, że jestem nieważna. Jestem nikim.


Ból jest nie do zniesienia. Próbowałam, lecz nie umiem siebie zbawić.

niedziela, 28 października 2018

Poprawiłam się i już się nie stresuję

Poprawiłam się i przestałam stresować pracą. Męczyła mnie niepewność czy dam sobie radę oraz tak wczesne wstawanie i ponad godzinny dojazd do pracy w korkach i ścisku. W zeszłym tygodniu wyciągnęłam znajomych na długi spacer do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Chciałam przewietrzyć i uspokoić umysł. Zakończyliśmy spacer w Barku na Dakowie i jeszcze małą imprezką u mnie. Dzięki temu złapałam dystans, po czym wróciłam do pracy i wykonałam kilka ruchów, które pchnęły mnie do przodu i przyniosły pożądane przeze mnie efekty. Od tego momentu stres już nie powrócił. Położyłam za to nacisk na pielęgnowanie znajomości, na odpoczynek i przyjemności, czyli oglądanie mojego ulubionego programu: "Escape tu the Country" na Domo+. :)  Uwielbiam go i mogę go oglądać na okrągło. Bardzo mnie odpręża.

Uznałam, że umówię się z K., moim dietetykiem, ponieważ, kompletnie nie mam już pomysłu na jedzenie. Bulimia nie wraca, ale jem nieregularnie i prawie ciągle to samo. Nie wiem ile ważę ale troszkę poszło mi w górę i czuję się nieco za duża. Potrzebuję też więcej ruchu, ten spacer do MPK był super. Mogłabym spróbować pójść tą zimową porą na siłownię. Niestety muszę najpierw na nią zarobić. Tak jak na dentystę i angielski. Tak jak na ubrania do pracy i kosmetyki. Długów chwilowo nie mam. Jak zwykle spadłam na cztery łapy. Troszkę sobie dorobiłam sprzątając ten salon w weekendy. Jednak postanowiłam zrezygnować z niego od listopada, ponieważ czułam się przemęczona fizycznie, a to prowadziło do frustracji i mojego niezadowolenia z życia. Jeszcze trochę a stałabym się jedną wielką zrzędą.

ChADowo nadal jestem w remisji. Nie umiem opisać tego jak ogromna to ulga i poczucie bycia wreszcie na swoim miejscu. Niezależnie od tego gdzie jestem, z kim i co robię. Cały czas czuję się sobą i jestem w kontakcie ze sobą. Gdybym wierzyła w boga, podziękowałabym mu, ale tak naprawdę, to co osiągnęłam, to moja długoletnia praca, ogromna siła i odwaga w konfrontowaniu się ze swoimi słabościami i chorobą. To również pomoc wszystkich wspaniałych ludzi, których spotykałam na swojej drodze i którzy wyciągnęli do mnie rękę. Moja pamięć o nich i wdzięczność nie pozwala mi poprzestać na laurach, dlatego podnoszę sobie poprzeczkę i idę na przód, dbając jednakże o swoją pojemność psychiczną i fizyczną. Bywam jeszcze w niektórych aspektach bardzo krucha. Głównie strona fizyczna pozostawia sobie wiele do życzenia. Dlatego to takie ważne bym się wysypiała i dbała o odpoczynek i relaks. Ciężko znoszę 8-godzinny tryb pracy. Wczesne wstawanie też jest dla mnie okropnie męczące.

Bez bulimii też żyje się godniej po prostu i taniej. Mimo to chciałabym się zapisać na kurs zarządzania finansami, ponieważ mimo życia z excelem na co dzień już od lat, ciągle rozjeżdżam się w wydatkach. To znaczy teraz przy nowej pensji powinno być lepiej, ale od razu pojawiają się nowe potrzeby, tak jak na przykład siłownia, czy angielski. Moja praca wymaga też ode mnie odpowiedniego ubioru i wyglądu. Przywiązuję do tego dużą wagę. To na co wydaję niepotrzebnie, to kawa i jedzenie na mieście, oraz wyjścia do knajpy, a zatem piwo i drinki. Do tej pory także często sponsorowałam G. Jednak czas owego sponsoringu się zakończył.
Zatem moje najbliższe wyzwania to dbanie o swoje dobre samopoczucie i zdrowie fizyczne i i porządek w finansach.

czwartek, 18 października 2018

Układam myśli

Denerwuję się czasem bardziej, czasem mniej, nową-starą pracą. Czasem dopada mnie stres i wtedy muszę przywoływać siebie do porządku. Budowanie dystansu do pewnych rzeczy niekiedy jest dość wymagające. Z pewnością na plus odczuwam ogromną różnicę w kontaktach z ludźmi. Łatwiej mi nawiązać swobodny, przyjazny kontakt z otoczeniem w nowym miejscu pracy. Mimo stresu, dużo się uśmiecham. Cokolwiek by się nie działo, chyba już nie będzie tak mrocznie w moim życiu jak bywało. Choćby w żałobie po Nokii i Czesterze. Niepokój nie jest w moim życiu czymś wyjątkowym i nieznanym, więc umiem się z nim obchodzić. Czasem zdecydowanie i stanowczo odcinam się od niego. Mam swoje Perfekcyjne sposoby. :)

Troszkę ograniczyłam kontakty towarzyskie, ponieważ wiele energii zabiera mi odnalezienie się w nowej sytuacji zawodowej. Mam poczucie, że coś i kogoś zaniedbuję, ale potrzebuję jeszcze chwili na odnalezienie się w tym wszystkim. Dni mijają szalenie szybko. Nie wiem jakim cudem dzisiaj jest już czwartek, skoro jeszcze przed chwilą była niedziela. Z G. mamy kontakt. Czasem proza życia oddala nas od siebie, czasem przybliża. Czasem chciałabym wrócić do domu,w którym ktoś po prostu jest, czasem potrzebuję być sama.

Marzę o wyjeździe na brytyjską wieś, to mi pomaga się odprężyć. Tęsknię za tą soczystą zielenią, rześkim, morskim powietrzem, urokliwą architekturą wsi i małych miasteczek. Tyle jeszcze chciałabym zobaczyć. Na ten moment otaczam się marzeniami i uciekam myślami "do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych", nie nad Niemnem co prawda, bo tam mnie nie było. Wspomnienia o mojej rodzinnej wsi budzą tęsknotę i żal, jakieś pomieszanie uczuć i wspomnień. W każdym razie jestem, żyję i chcę żyć tak jak potrafię najlepiej. Wiem, że chwilowo jest i będzie ciężej, ale wydaje się to być zrozumiałe. Zbliża się weekend. Zadbam o siebie jak tylko potrafię najlepiej. To bardzo ważne by moja chadowa głowa mogła otrzymać możliwie najwięcej dobrej energii.

wtorek, 9 października 2018

10 października - Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego

U mnie wszystko dobrze na razie. Mam nową pracę, za jeszcze lepsze pieniądze, w bezpiecznym, znanym mi środowisku. Wróciłam do zawodu, po tym jak dokładnie 8 lat temu przeżyłam wypalenie zawodowe, które ciągnęło się za mną przez te ostatnie lata. W sumie do niedawna jeszcze. Nie podejrzewałam tego ruchu u siebie, aż tu zmobilizowała mnie sytuacja w poprzedniej firmie.
Jestem ciekawa jak mi pójdzie. Na razie staram się być bardzo ostrożna i nie przesadzać z pracą, choć nie da się uniknąć presji tej i czy innej.

Jeśli chodzi o mój stan psychiczny, naprawdę czuję się dobrze. To dla mnie nie lada osiągnięcie i jestem szczęśliwa, że mogę doświadczać stanów wewnętrznej łagodności, bez tych wszystkich koszmarnych szarpnięć i porywów. Temperament swój mam. Czyli jest we mnie typowa dla mnie energia i uśmiech oraz towarzyskość. Ale równie dobrze czuję się, spędzając czas samotnie. To mi pomaga naładować baterie, wyciszyć się, podumać, być tu i teraz. 

Chad chyba rzeczywiście jest w remisji. Te okropne stany mieszane gdzieś odeszły. Bulimia śpi albo się skończyła. Nowe objawy jej braku to na przykład brak ciągłego niemal ważenia się i myślenia o ważeniu się, a także myśli o przejściu na dietę "jutro" albo "od poniedziałku", co trwało odkąd pamiętam, a było dość uciążliwe. Potrafię też skończyć jeść danie w połowie, bo już czuję się syta. Bez konieczności zjedzenia wszystkiego z talerza, bo z jakiegoś powodu muszę i już. Umiem też zjeść coś słodkiego bez poczucia winy. Ale słodkie po tym jak pomógł mi dietetyk, już mnie tak nie mami i nie stanowi szczególnej atrakcji. Raczej ciekawa jestem różnych smaków, czegoś co jednocześnie będzie pożywne i zdrowe.
Natomiast gdy jestem niespokojna, napięta, jedzenie nadal pomaga mi regulować emocje. Jednak odbywa się to bez potrzeby objadania się. Raczej chodzę i podjadam, bo coś tam mi się chce. Z tym, że wtedy zaczynam się niepokoić i nakręcać, myśląc, że przytyję a potem będę się wkręcać , że jestem brzydka i gruba. W każdym razie, teraz jest całkiem dobrze, mimo to jeszcze jestem ostrożna. Z czasem może zaprzyjaźnię się na dobre z jedzeniem i zacznę coś gotować. Chciałabym. To również ogromna oszczędność.

A tak poza tym 10 października obchodzimy Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego :)
Jakby ktoś szukał darmowych konsultacji w Wawie w kierunku diagnostyki zaburzeń osobowości, szczególnie bpd, piszcie. Mam zaprzyjaźniony gabinet, który może pomóc.

wtorek, 18 września 2018

Moja pierwsza remisja.

Od ostatniego wpisu wydarzyło się tak wiele, że trudno mi to zebrać w jedno.  Najważniejsze informacje to takie, że:

Zrezygnowałam z nowej pracy ze względu na nadmiar pracy i toksyczne warunki, które okazało się stwarzać kilka osób. Długo się nad tym nie zastanawiałam. Spróbowałam oczywiście wcześniej wyjaśnić sytuację. Swoje spostrzeżenia i decyzję skonsultowałam także z M., trenerem, u którego przez jakiś czas szkoliłam się z szeroko rozumianej komunikacji interpersonalnej, w tym rozwiązywania konfliktów. Obecnie jestem na L4, odpoczywam, dużo śpię, cieszę się ostatnimi dniami lata, ale przede wszystkim odpoczywam. Brak porządnego urlopu i ciężkie dni spędzone w nowej pracy bardzo mnie wyeksploatowały.

Mimo tych wydarzeń, obie moje lekarki psychiatry zgodziły się na odstawienie stabilizatora i uznały mój stan za stabilny. Eksperymentowałam wcześniej z odstawieniem jakieś dwa miesiące. Okazało się, że nic się nie wydarzyło. Obecnie jedynym lekiem jaki biorę jest kwetiapina o przedłużonym uwalnianiu, brana tylko na wieczór. Akurat ten lek działa na mnie bardzo dobrze i w miarę stabilizująco.

Zakończyłam spotkania psychoedukacyjne na temat ChAD z informacją od psycholog, że jej zdaniem jestem w remisji. Przypomniała mi także, że posiadam ogromne zasoby i umiejętności psychologiczne. Jej zdaniem, niezależnie od tego co jeszcze się wydarzy w moim życiu, poradzę sobie i będę potrafiła odpowiednio się zaopiekować sobą. Tak jak to robiłam w ostatnim czasie.

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, z byłej pracy i z zusu, wpadło mi trochę kaski i jestem w o wiele lepszej sytuacji finansowej. Czasem wydaje mi się, że w tej kwestii wciąż spadam na cztery łapy.

Przede mną wyzwanie - znaleźć przyzwoitą pracę. Podjęłam decyzję, że wracam do zawodu, czyli do pracy handlowca. Zobaczymy. Chciałabym zacząć pracę dopiero od listopada. Na razie puściłam wici wśród znajomych. W czwartek mam jedno spotkanie w sprawie pracy.

Poza tym oczywiście dużo we mnie niepewności i lęku co do mojej przyszłości. Mam gorsze i lepsze dni. Jednak staram się powstrzymywać histerię, w którą czasem wpadam. Głównie spędzam czas samotnie, bo czuję, że tego teraz potrzebuję. Ale od czasu do czasu dobrze czuję się wśród ludzi i lubię spędzić czas nawet dość imprezowo. Dbam i pielęgnuję relacje z osobami, które są dla mnie ważne. Wspieram, jestem wspierana. Ta równowaga jest czymś nowym i dobrze na mnie działa.

Jeśli chodzi o bulimię, nie objadam się i nie wymiotuję ale jedzenie nadal stanowi sposób regulacji nastroju. Znów przytyłam kilka kilogramów i to mnie martwi. Najważniejsze jest, że nie mam napadów. Pomoc dietetyka pomogła mi zapanować nad słodyczami, które obecnie nie mają dla mnie większego znaczenia.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Kryzys

Dzisiaj dopadł mnie kryzys. Zmęczenie wszystkim co działo się ostatnio ale przede wszystkim mam ogromny problem z zapanowaniem nad obowiązkami związanymi z nową pracą. Mój poprzednik pozostawił wiele rzeczy niezałatwionych, niedopilnowanych. Moje przemęczenie powoduje, że nie jestem w stanie patrzeć na to wszystko zadaniowo. Każdego dnia dowiaduję się, że jest jeszcze coś i jeszcze coś. Zaczęłam się objadać, przez ostatnie dni wydałam mnóstwo pieniędzy. Znów zaczęłam tyć, a w związku z tym nastrój i poczucie własnej wartości poszły mocno w dół. Za dwa tygodnie mam wesele siostrzenicy. Przygotowywałam się do niego. Kupiłam nawet jakieś ubrania, ale wolałabym je zwrócić, poza tym nie mam jeszcze butów, a i tak pozostaje doprowadzenie siebie do porządku jakąś kosmetyczką i fryzjerem. Bilety na pociąg, prezent dla młodej pary, prezenty dla dzieci. W tej chwili jestem już na minusie ponad 2800, z weselem i innymi wydatkami dobiję do ok 4000, bo muszę zrobić jeszcze zakupy dla kotów i dożyć do końca miesiąca z szalejącą bulimią. Wkurzam się, bo nie mogę powstrzymać obżarstwa. Kupuję wszystko co mam pod ręką. Jem, objadam się, nawet nie rzygam, po prostu jem, wciąż i wciąż.

Byłam dzisiaj na komisji orzeczniczej, otrzymałam częściową niezdolność do pracy, ale moje zarobki przekraczają ZUS-owski próg 3200 brutto, z renty zostanie mi jakieś 300 zł. Gdyby nie te ostatnie tygodnie byłoby ok z tą nową pensją, a tak... nie wiem, nie umiem sobie tego teraz rozplanować, wyjścia z tego długu i przestania jeść. Zadania mi się rozjeżdżają, rzeczy, które muszę załatwić, pomysły na nie. Tego wszystkiego jest po prostu za dużo. Jestem kurewsko przemęczona. Jeszcze sytuacja z G. mnie mocno wymęczyła i ciągle męczy.

Nie wiem czy jest sens odwołać się w ZUS-ie do renty o całkowitą niezdolność i szukać pracy na pół etatu. Obecnie mam częściową, ale gdy nadmiar obowiązków i problemów zaczyna mnie przytłaczać wszystko wymyka mi się spod kontroli. Czuję jak pęka mi głowa, a myśli krążą kompletnie splątane. Boże, tak bardzo chcę odpocząć. Chcę przestać martwić się o tak wiele rzeczy na raz. Muszę utrzymać tę pracę, a z dnia na dzień rodzi się we mnie frustracja, która kusi by pierdolnąć to wszystko i po prostu zacząć krzyczeć, że już mam dość!!!

czwartek, 16 sierpnia 2018

Stara praca, nowa praca

7-go sierpnia zakończyłam współpracę z moją firmą, 8-go byłam pierwszy dzień w nowej pracy. Przeszłam z dnia na dzień z jednej do drugiej. Po raz pierwszy w życiu odeszłam z pracy nie zostawiając za sobą niedomówień, żegnając się jak człowiek.
Pożegnania są ciężkie, zwłaszcza, że w tej firmie planowałam zostać już dłużej. Tu znaliśmy się jak łyse konie, z niektórymi pracowałam wiele lat wcześniej. W sumie trzykrotnie. Dlatego też zorganizowałam poczęstunek na pożegnanie i znalazłam w sobie na tyle odwagi i siły, by przejść po wszystkich, rozmawiając, częstując łakociami i żegnając się. Początkowo było trudno, ale firmę opuściłam wyściskana, wycałowana i z poczuciem, że nie zostawiam za sobą niedomkniętych spraw. To było niesamowicie wyzwalające uczucie.

Na drugi dzień byłam już w nowej pracy. Pracuję w fundacji, jako koordynatorka części jednego z projektów. Przyznam szczerze, że dotychczasowa praca dała mi trochę popalić pod względem pracochłonności i presji czasu, dzięki temu potrafię być niesamowicie wytrwała i odporna długodystansowo. Choć jak wiadomo do czasu. A tak się złożyło, że nową pracę rozpoczęłam z przytupem, bo miałam dwa dni na sporządzenie dość skomplikowanego sprawozdania miesięcznego. Na razie pracy jest bardzo wiele. To dlatego, że pracuję z ogromną liczbą dokumentacji i danych, współpracuję też blisko z innymi osobami, które wspieram w projekcie jako koordynator.
Liczę na to, że wkrótce opanuję to wszystko i będzie mi lżej. Kaska o 1 tys. złotych więcej niż w poprzedniej pracy. Więc jest szansa, że do końca grudnia wyjdę na prostą z pieniędzmi. Nie wiem jak z rentą jeszcze będzie. Jeśli dostanę świadczenie, to chyba nie zabiorą mi całej renty. To by już w ogóle było super. Czeka na mnie kilka długów i dentysta.
W tej nowej pracy boję się, że mogę sobie nie poradzić, ale póki co jestem ciągle chwalona, że tak szybko się odnalazłam, w tym czym się zajmuję. To chwalenie mnie trochę krępuje, ale skoro rzeczywiście idzie mi spoko, to naturalnie cieszę się.
Koledzy i koleżanki z pracy, łącznie z szefową naszego oddziału, wydają się mili, zabawni, pomocni, właściwie to nawet wyluzowani w większości. Bardzo miło mnie przyjęli. To głównie prawnicy, psycholodzy, terapeuci, doradcy zawodowi i trenerzy różnych umiejętności zawodowych. Zmieniłam branżę diametralnie.
Dzięki temu wreszcie mam możliwość rozwijania swoich własnych kompetencji. Fundacja wysyła mnie na szkolenie z języka angielskiego i excela. Dwa obszary, w których rzeczywiście potrzebuję edukacji.
Mam nadzieję, że poradzę tu sobie. Na razie jest ciężko, ale czuję, że będzie to również całkiem ciekawe i zupełnie nowe doświadczenie. Oby tylko zdrówko mi dopisywało. Muszę pamiętać o tym i o nie dbać. Póki co, mimo tych wszystkich wydarzeń z ostatnich tygodni, łącznie z sytuacją z G., trzymam się dzielnie.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Ludzkie rozmowy

Od tygodnia ciągle gdzieś wychodzę i spotykam się ze znajomymi. Okazało się, że mam wokół siebie ludzi, którzy gdy tylko się otworzyłam i przyznałam do tego, co przeżywam z powodu rozstania z G., natychmiast przybyli z pomocą. Muszę przyznać, że było to początkowo trudne doświadczenie. Zawsze gdy było mi źle pisałam na blogu, ale tym razem ból stał się na tyle nie do zniesienia, że mimo poczucia braku sensu w obecności kogokolwiek obok mnie (poza G.) zmusiłam się do kontaktu z osobami z mojego otoczenia. Tak więc mam cały tydzień bardzo pouczających doświadczeń bycia w kontakcie z kobietami i mężczyznami - znajomymi, którym odważyłam się powierzyć moje trudne emocje. Kontakty te były przemyślane. To znaczy wybrałam sobie te osoby ale mimo to było ciężko. Początkowo towarzyszyła mi niechęć. Mówiłam i pisałam zmuszając się do tego,  odczuwałam coś w rodzaju braku sensu przed wyjściem z domu i spotkania się z kimś z kim nie czuję się dostatecznie blisko. Ostatecznie każde spotkanie, każda rozmowa obfitowały w bardzo trafiające do mnie, mądre słowa wsparcia.
Jestem wszystkim ogromnie wdzięczna.

Poprosiłam także w tym czasie dwa razy G. o spotkanie. Z nim także rozmawiałam. Właściwie nasze ostatnie trzy spotkania były wielogodzinną rozmową, która nas w jakimś sensie uwolniła od toksycznej drogi, na którą wkroczyliśmy. Wprowadziła dużo spokoju w naszych ciałach i umysłach. Żegnaliśmy się rozmawiając. Nazywaliśmy swoje uczucia, wcześniej gdzieś wyparte, formułowaliśmy myśli, wcześniej nieuświadomione. To była pouczająca rozmowa ale bardzo trudna jednocześnie. Na szczęście mieliśmy na nią przestrzeń. 

Ostatecznie pozostajemy na ten moment w dobrych, choć bardzo delikatnych stosunkach, z wiedza jaką zdobyliśmy o sobie i o tym co nas łączyło. 

środa, 1 sierpnia 2018

Tęsknię za G., rozmyślam nad tym, czy mogłam zrobić coś inaczej. Chyba nie. Próbowałam wiele razy, ale zawsze kończyło się tym samym. Czuję ogromny ból, ale wiem, że już niczego nie jestem w stanie zmienić. Wiem, że to się skończyło. Być może za kilka lat będziemy dobrymi znajomymi, jak z większością moich ex, a może nie. Może on spotka kogoś, dla kogo będzie chciał zrobić ten krok na przód. Kiedy tak myślę, czuję zazdrość i ból. Tym bardziej, że wiem o innej kobiecie.
Cholerna zazdrość. Cholerne niedowartościowanie.

poniedziałek, 30 lipca 2018

Rozstanie z G. i nowa praca

Rozstaliśmy się z G. na dobre. To znaczy, obiecaliśmy sobie, że nie będzie żadnych powrotów i jeśli coś ma nas w przyszłości łączyć to przyjaźń, o ile da się takową wypracować. Na razie nie jest to priorytet. Oczywiście była rozmowa i dużo trudnych emocji, ale już mamy to za sobą.
On powiedział, że nie jest w stanie dać mi swojej wolności, nie jest w stanie też robić niczego z piciem. Zabolało mnie, ale rozumiem, że ten człowiek daje tyle ile może i na ile emocjonalnie go stać.  A ja nie mogę niczego na siłę od niego żądać. Sobota i niedziela były jednym wielkim czasem rozpaczy ale dzisiaj jest już lepiej.

Dzisiaj dostałam nową pracę. Za dużo lepsze pieniądze. Z renty rezygnuję, jeśli mi ją przyznają. Stawię się na badaniu lekarzy orzeczników i zobaczę jaki będzie werdykt. Jeśli nawet przydzielą mi prawo do renty, to nie tracę go w czasie, gdy moje zarobki przekraczać będą dopuszczalne maksimum. ZUS jedynie przestanie wypłacać mi zasiłek. Gdyby się z jakiegoś powodu stało tak, że nie utrzymam pracy, z prawem do renty mam prawo do wznowienia świadczenia. To takie zabezpieczenie na wszelki wypadek.

Będę pracować w fundacji, która wspiera w aktywizacji osoby z niepełnosprawnościami. Będę koordynowała część dokumentacji jednego z projektów. Zadzwoniłam do nich tydzień temu i przypadkiem okazało się, że szukają kogoś do siebie. Dzisiaj byłam na dniu próbnym, no i dostałam tę pracę.
Teraz mam nadzieję, zacznie się u mnie porządek z finansami. Zaczynam w drugiej połowie sierpnia. Jeszcze muszę dogadać szczegóły z moim obecnym pracodawcą. Grunt, że finansowo odżyję. To najważniejsze na ten moment.

niedziela, 15 lipca 2018

Jestem z siebie zadowolona. Mieszkanie jest czyściutkie, tylko okna i niestety materace do uprania zostały. Okna umyję sama, ale fotele, materace trzeba potraktować jakimś profesjonalnym sprzętem, bo są zasikane i mimo moich starań, szurowania tego, niestety zapach nie schodzi.
Ale zdecydowanie zdrowiej się mieszka w czystym otoczeniu. Jeszcze tak wyszło, że pomogłam w generalnych porządkach G. Naharowałam się wczoraj i dzisiaj, ale tak się dogadaliśmy, że on pomoże mi z kasą, a ja mu z mieszkaniem. Myślę, że jak najbardziej jesteśmy kwita. Dzięki tej kasie i tej, którą jeszcze miałam, mogłam opłacić mieszkanie. Natomiast resztę miesiąca przeżyję na karcie kredytowej. Dług w banku się pogłębia, ale może coś wymyślę, może coś się zmieni. Teraz mam chwilkę oddechu, bo wiem, że nie wiszę właścicielce za mieszkanie i czuję się z tym dojrzalsza.

Z G. wyszła dziwna sprawa tak w ogóle. Myślałam, że on zdecydowanie nie ma ochoty dzielić ze mną życia, a poza tym jestem dla niego stara i nieatrakcyjna. W piątek wszystko się skomplikowało.
Wcześniej, w tygodniu napisałam mu sms dotyczący moich odczuć odnośnie naszej relacji. Z wyrzutem wyznałam, że nie ma go wtedy, gdy go potrzebuję, a poza tym będąc w tak dramatycznej sytuacji finansowej nawet nie mogę liczyć na jego wsparcie. No i się zaczęło, ale długo by o tym pisać.

Mogliśmy się dopiero zobaczyć w piątek w nocy po jego pracy i porozmawiać jak ludzie. Byłam w stu procentach przekonana, że on naprawdę nic do mnie nie czuje i nawet niezbyt lubi spędzać ze mną czas. Postanowiłam postawić sprawę jasno. Powiedziałam mu, że jestem w nim w jakimś stopniu zakochana i to jest ten problem, który komplikuje naszą dotychczasową umowę i musimy się rozstać w zaistniałej sytuacji. Zastanawiałam się czy przyznać się do tego uczucia, czy nie. Uznałam, że po takim wyznaniu nie będę się wstydzić i obawiać odrzucenia. Czułam się odrzucona już od bardzo dawna. Chciałam tylko żeby wiedział dlaczego nie mogę w naszym układzie już trwać. Jego reakcja mnie zaskoczyła, bo powiedział coś stylu, że nie chce mnie stracić, ale bardzo boi się zmiany swojego dotychczasowego życia i nie wie co ma zrobić.

Jego przerażenie i jednocześnie jakaś rozdzierająca go od środka ambiwalencja uświadomiły mi, że decyzja jest dla niego w tym momencie nie do przeskoczenia. Bardzo mu współczuję i jeśli tak będzie dla niego lepiej, powinniśmy się rozstać. Zresztą, jeśli to pójdzie w kierunku, że mamy być razem, to i ja będę miała duży problem, bo również moje życie bardzo by się zmieniło. Ja też musiałabym się wielu rzeczy jeszcze nauczyć.

Martwię się o niego, o to, że tak wiele go to kosztuje, i że w ogóle musi decydować w tak ważkiej sprawie.
A ja, cóż. Nie mogę być z nim blisko. Nie mogę bo cierpię, a to mnie zabija i pogrąża w jakiejś przewlekłej rozpaczy. Moim zdaniem nie powinniśmy być ze sobą. Powinniśmy pozwolić sobie odejść. Może tak będzie lepiej.


poniedziałek, 9 lipca 2018

Weekend pomógł mi się pozbierać trochę. Już w piątek znalazłam leżącą luzem tabletkę do zmywarki i to był ten zapalnik, by jednak zrobić porządek z brudnymi naczyniami jeszcze tego dnia. Resztę naczyń umyłam ręcznie. Potem zaległam w łóżku przed telewizorem ale nie spałam przez całą noc. Nie mogłam zasnąć. Byłam bardzo smutna. Beznamiętnie oglądałam w telewizji jakieś różne mniej i bardziej nieistotne programy.  Poziom beznadziei i smutku mocno zniechęcał do poszukiwania przyjemności z dogadzania zmysłom, więc jakoś przynajmniej nie pogrążyłam się z jedzeniem. Wreszcie jakoś koło ósmej rano podniosłam się, bo sen nadal nie nadchodził, za to przez balkon i okna zaczął wdzierać się nieprzyjemny upał.

Myślałam, że będę nieprzytomna i trochę byłam, ale poszłam do kuchni nakarmić koty i przy okazji postanowiłam opróżnić zmywarkę. Zirytował mnie brud i bałagan w szufladzie na sztućce. W ten sposób zabrałam się za porządki w szufladach, a potem szafkach i wszelkich koszach i pudełeczkach w pokojach i garderobie. Co jakiś czas polegiwałam na łóżku co prawda, ale dyskomfort wynikający z otaczającego mnie brudu konsekwentnie stawiał mnie na nogi, choć wiedziałam, że droga przede mną długa i kręta.

Pozbyłam się trzech kwiatów, z których Melisa wygrzebywała mi nieustannie ziemię a nawet potrafiła załatwić tam swoje potrzeby fizjologiczne. Próbowałam je ratować wielokrotnie, w końcu z bólem serca podjęłam decyzję o ich usunięciu. No i wreszcie zrobiłam porządek ze stosem prania, a właściwie prań, które piętrzyły się w sypialni. 
Trochę w międzyczasie potuliłam koty, poganiałam Melisę po domu, która lubi być ścigana, Zyźka wytuliłam i wynosiłam na rękach. W  końcu miały okazję troszkę być zauważone. Przeszła mi jakoś histeria związana z unoszącą się wszechobecną kocią sierścią, choć problem wcale nie zniknął. Na tak małej powierzchni przebywania kotów, tej sierści jest naprawdę ogrom.
Ugotowałam sobie nawet jakąś kaszę i poszłam na bazarek po warzywa. I tak tę kaszę z warzywami jadłam w sobotę i niedzielę. 

Telefon wyłączyłam zupełnie, zaczęłam się wyciszać. No a w sobotę dopiero zasnęłam koło północy. W niedzielę przysypiałam do 16-tej. Trochę to mnie zdołowało, ale sen był potrzebny. Nie robiłam już zbyt wiele w mieszkaniu, byłam rozlazła. No a dzisiaj rano wstałam i odkurzyłam mieszkanie. To bardzo odmieniło jego wygląd. Generalnie wyszłam do pracy w zupełnie innym stanie niż gdy wracałam z niej w piątek.
Nawet odważyłam się zerknąć na kilka ogłoszeń o pracę. Niestety nie mogłam przemóc w sobie myśli, że do niczego się nie nadaję. Poddałam się. 
Wracając z pracy zadzwoniłam do mojej mamy. W piątek też dzwoniłam, ale okazało się, że tak się fatalnie czuję, że nie jestem w stanie utrzymać rozmowy, a matka też nie była zbytnio rozmowna. Za to dzisiaj z zupełnie inną energią gadałam z nią jakieś pół godziny. 
Potrzebuję chyba jeszcze kilku dni samotności i robienia porządków zanim się podniosę. Tak podejrzewam. Na razie postanowiłam nie myśleć o pieniądzach. Jutro spojrzę na konto. Wierzę, że tym razem też sytuacja się rozwiąże. Może zamiast całkowitej zmiany pracy, podejmę się czegoś dodatkowo. Muszę się poczuć silniejsza fizycznie. Coś wymyślę.

piątek, 6 lipca 2018

Czuję się kiepsko, właściwie to bardzo źle. A to powód by zacząć pisać.
Zaczęło się od zjazdu w relacji z G. Cóż, trudno jest jednak nie angażować się emocjonalnie w relację, gdy chadza się z tym kimś do łóżka. Byłam taka mądrala, że tym razem to mnie nie ruszy, ale okazuje się, że jeszcze musiałam nauczyć się kilku rzeczy. Jestem człowiek z krwi i kości, a bliskość, jakkolwiek nie realizowana, zbliża. Tak więc mam nauczkę. Ja mam potrzebę jakiejś głębszej kontynuacji, ale G. zatrzymuje się zawsze na tym samym. Gdy te potrzeby się rozjeżdżają zaczyna się jakaś dziwna emocjonalna szarpanina z obu stron. To nie ma sensu. Chyba go kocham albo po prostu bardzo się z nim oswoiłam. Niestety nie umiem tego jeszcze rozróżnić.

A co to znaczy, że czuję się kiepsko? Ano wycofałam się ze wszelkich aktywności. W niektórych jeszcze trwam, ale bez zaangażowania  z ogromnym trudem. Do pracy chodzę. Teraz jest tam spokój. Spadek nastroju bardzo znaczny. Ludzie wydają się na ten moment męczący, dalecy, obcy. Najbardziej męczący, bo obcy są zwykle, nawet jeśli pozwalam im podejść blisko i jeśli ja podchodzę blisko.

Kajaki zrobiłam w zeszłą sobotę, to znaczy spływ na 18 osób. Wszystko od początku do końca moja organizacja. Na jakieś dwa tygodnie przed już kompletnie nie miałam siły i ochoty na ich kontynuację. Ale chyba całkiem sprawnie wyćwiczyłam się w byciu konsekwentną, bo nawet nie przyszło mi do głowy, by to wszystko porzucić, mimo fatalnej kondycji.
Niestety jeszcze nie zawsze umiem odróżnić kiedy powinnam siebie docisnąć, a kiedy zmusić siebie do taryfy ulgowej. Gdybym miała zawodowo zajmować się organizacją takich rzeczy, to może przy dużej częstotliwości nie dałabym rady, ale raz na jakiś czas można z pewnymi rzeczami wytrzymać i przetrzymać mimo złej formy. Tylko, że od powrotu z kajaków powietrze ze mnie zeszło i już nie starcza siły na nic.

Głównie to co czuję to ogromne przygnębienie, koszmarny smutek, osamotnienie, ale smutek przede wszystkim.
Moje mieszkanie znów przypomina chlew. Próbowałam zacząć je dzisiaj sprzątać przed wyjściem do pracy, ale nie jestem w stanie wprowadzić jakiegoś porządku zajęć. Nie wiem gdzie pomieścić ubrania i nie wiem czemu w ogóle się nie mieszczą, choć w chwilach panowania nad swoim życiem każda rzecz w moim domu jednak znajduje swoje miejsce. Na ten moment chyba jednak brakuje mi kreatywności.
Zmywarka stoi zawalona brudnymi naczyniami, a po szafkach kuchennych brudem kładą się kolejne kubki, miski, talerze i sztuće. Czekają, aż kupię tabletki do zmywarki, ale póki co się  nie zapowiada, bo problem z kasą znów powtarza się ten sam. Właściwie to mam płyn do mycia naczyń. Pozmywam.

Chyba problem z kasą był pierwszy niż problem z G. To tak na marginesie. Ale to są właściwie te dwie najważniejsze rzeczy, tj, ważne relacje i poczucie bezpieczeństwa finansowego. Na ten moment przestałam szukać pracy. Czuję się tak źle niestety, że nie umiem ocenić swoich możliwości i wydaje mi się, że nie nadaję się nawet do sprzątania. Phi, co ja gadam! Sprzątania?
Przyznam ze wstydem, że pozwalam sobie na myśli rezygnacyjne i gdy zaczynam się bardzo bać o to co będzie ze mną dalej, myślę o poddaniu się, a wtedy zadaję sobie pytanie, czy to możliwe, że mogłabym tak zakończyć swoje życie. Czy to naprawdę możliwe? Czy do tego chcę doprowadzić?

Między innymi dlatego dzisiaj mój wpis na blogu. Jest we mnie pewna sprzeczność, której zależy na tym bym nie walczyła. Nie wiem tylko czy to nie jest jakiś zwyczaj doprowadzania się do granic utraty wszystkiego, by po jakimś czasie w histerycznej rozpaczy podejmować walkę o przetrwanie.
Próbuję to opisać, ponieważ mój umysł nie jest zbyt sprawny. Emocje mam mocno rozchwiane, myśli plączą się. W kontakcie z ludźmi, jeśli muszę już w nim być, jestem hiperaktywna, w kontakcie ze sobą pełna rozpaczy i wołania o pomoc, ale głównie osowiała i rozlazła depresyjna. Owszem, jakieś drobne rzeczy irytują mnie, ta irytacja wybucha we mnie, do środka. Potrafię co najwyżej powiedzieć do komputera: "Jeb się!", bo akurat układ moich palców na klawiaturze sprawił, że zamknęło się okno przeglądarki. Po czym nie rezygnuję, robię dalej to co robiłam, nawet jeśli czynność powtórzy się ponownie i ponownie. Ale czy mam jakieś granice? A może to nie kwestia moich granic, a życia, które często samo w sobie ogranicza? Mam się poddać dlatego, że moje życie nie jest takie proste jak bym chciała? Mam się poddać dlatego, że czasem gubię się i nie wiem jak mogłabym jeszcze inaczej żyć, by wreszcie wyjść poza patologię swojego życia?

Wiecie, że miałam dwa tygodnie temu badanie psychologiczne w kierunku diagnozy zaburzeń osobowości (prowadziła to badanie psycholog kliniczna szkoląca się w psychoterapii w nurcie DBT)  i obecnie nie wykazuję żadnego, a z borderline na 9 kryteriów diagnostycznych spełniam tylko dwa, co oznacza, że już nawet nie mam borderline. Czyli potwierdza się to co stwierdzono w diagnostyce zeszłym roku w centrum psychoterapii na SWPS. A mimo to moje życie wydaje się być bardziej przerażające i trudne do zniesienia niż kiedykolwiek. Badanie wykazało problemy w bliskich relacjach, to mi zostało po BPD. Poza tym mam bardzo zaniżone poczucie własnej wartości. Poczucie wartości to właściwie kaplica.
A wydawać by się mogło, że odniosłam sukces i wygrałam walkę z tak ciężkim zaburzeniem, bulimia też nie jest tak silna jak kiedyś, wyszłam z sekty i poradziłam sobie z surową rzeczywistością, funkcjonuję mimo braku bliskich relacji, braku rodziny.

Można by powiedzieć, że całe życie walczyłam o swoje lepsze zdrowie psychiczne, a na koniec co mnie pokonało? ChAD? Czy coś innego? Może lenistwo, może złe wybory? Może to, że nie mogę sobie poradzić z przekwalifikowaniem się odkąd zachorowałam na ChAD. Może problemem jest tylko głupia kwestia znalezienia pracy, w której sobie poradzę i która pomoże mi stanąć wreszcie na nogi?
W tym miesiącu nie zapłacę za mieszkanie. Nie wiem co ja mam powiedzieć A. Gdy byłam w lepszej formie wierzyłam, że uda mi się znaleźć pracę, teraz już nie jest to takie oczywiste. To mam szanse czy nie? Dzisiaj tego nie wiem i nie dowiem się jeśli nie uspokoję emocji, jeśli nie znajdę tymczasowego rozwiązania.

Powinnam się cieszyć, że jestem zdrowsza. Jestem, prawda? Tylko te finanse wciąż się rozjeżdżają. Nawet nie wiem czy przedłużą mi rentę, która w tym miesiącu przyszła po raz ostatni.
To mnie przeraża, to, że nie mogę do końca zadbać o siebie. I choćbym nie wiem jak wyliczała wydatki w tym swoim czarodziejskim excelu, nie da się ich spiąć. Nie wiem co robić. Naprawdę nie wiem jak zmusić siebie do tego bym poczuła się lepiej, zaczęła myśleć jaśniej i szukała tej cholernej roboty. Nie wiem. Dzisiaj po prostu piszę.





środa, 20 czerwca 2018

Nie lubię ostatnio spać. Już dawno nie położyłam się o wczesnej porze. Wszystko dlatego, że ciągle po pracy i w weekendy jestem gdzieś umówiona. Wczorajsze spotkanie przełożyłam na czwartek. Dzisiaj byłam na psychoedukacji, a potem u dr. Sz. Poza tym musiałam jeszcze coś załatwić w mieście.
Jutro lecę do P. oddać mu furminator, który testowałam na moich kotach. Poza tym wpada G. i ma coś gotować. O czwartku już wspomniałam, w piątek mam spotkanie w sprawie kampanii społecznej. W sobotę jestem umówiona na Wianki. W tym przypadku będzie trochę rodzinnie, bo z rodzoną siostrą, siostrzenicą i jej narzeczonym, ale także trochę wśród znajomych. Być może będzie też ze mną G. i kilka innych osób. Niedziela ewentualnie wolna i samotna, ale to jeszcze nic pewnego.

To nie jest tak, że narzekam na tę zajętość. Wreszcie robię coś, co ma dla mnie sens i co sprawia mi przyjemność. Jednak gdy dzień obfituje w wiele spraw do załatwienia, wieczorem mam ochotę zwolnić i pobyć ze sobą. Inaczej żyłabym jak automat.
Ranki za to tragiczne, wstaję na ostatnią chwilę. Przestałam się malować, rzadko ubieram się tak, by czuć się atrakcyjnie. No a potem dziwię się sobie, że czuję się zaniedbana i nieatrakcyjna. Za to na nierobieniu makijażu trochę przyoszczędzę. Cholerne kosmetyki, które są rzeczywiście dobre, są drogie. Wolałabym wydać na ciuchy zdecydowanie, kosmetyczkę i fryzjera, byle bez tej chemii na gębie. No dobra, ale nie bardzo wiem po co to piszę. Może po to, że wkurzają mnie jakieś pierdoły, do których wykonywania czuję się społecznie przymuszona :)

Ale to nie wszystko.  Niezależnie od tego, czego bym się podejmowała lub nie, mój nastrój jest bezpośrednio związany z tym jaka atmosfera panuje między mną a G. To naturalnie podlega mojej subiektywnej ocenie, a owa ocena w ostatnim czasie jest mocno pesymistyczna.
Dzisiaj w ramach materiału, który przerabiałyśmy na psychoedukacji z p. J. miałam okazję przyjrzeć się tej kwestii na zasadzie ćwiczenia, tak żebym na przyszłość umiała unikać automatycznych myśli i uczyła się oceniać sytuację możliwie najrealniej. Przyznam, że bardzo pomogło.

Miałam za zadanie zweryfikować uporczywą myśl, na temat czegoś co mnie martwi (w tym przypadku chodziło o G.), a następnie poprzeć ją dowodami. W dalszej kolejności musiałam znaleźć dowody tę myśl podważające. Ćwiczenie dodatkowo zawierało pytania, które miały mi pomóc te dowody ustalić.
Następnie po ich zanotowaniu, analizowałam raz jeszcze cały zapis myśli. Od sytuacji, która ją wywołała do ostatecznego wniosku o dowodach za i przeciw. Następnie konfrontowałam się raz jeszcze z nastrojem jaki towarzyszył mi przed analizą oraz na jej końcu. Co za diametralna różnica! Polecam.

Wydawałoby się, że analiza i synteza przychodzą mi bardzo łatwo, ale jeśli chodzi o pewne obszary, wciąż nie mam do nich dostępu, stąd nie wszystko potrafię automatycznie przepracować. Dlatego chcę pójść z tym dalej.
Dr Sz. podpowiedziała mi gdzie mogę szukać terapii na nfz. Bardzo zależy mi, żeby ruszyć wreszcie temat moich relacji z mężczyznami oraz popracować nad zaburzeniem odżywiania się. Uważam, że te dwie rzeczy są ze sobą ściśle związane. Jednak by to potwierdzić potrzebuję terapii. W przyszły czwartek ścignę dr C. żeby wypisała mi raz jeszcze skierowanie do psychologa.

Naprawdę fajne to ćwiczenie było dzisiaj. Tak mnie uwolniło na resztę dnia.

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Chyba jutro już zakończymy zajęcia z psychoedukacji. Nie wiem ile się z tego nauczyłam o chad, ponieważ moja choroba przebiega trochę inaczej. W tej książce było niewiele o stanach mieszanych, właściwie nic, a te rzeczy, które przerabiałyśmy w większości dotyczyły tego jak sobie radzić z depresją lub manią. O lekach trochę było, dlaczego je brać i takie rzeczy, których nie ma sensu omawiać, bo ja już to potrafię. W sensie, że z niektórymi kwestiami nie mam problemu, a z innymi już umiem sobie radzić, nawet jeśli to trudne.

Dzięki naszym spotkaniom i rozmowom zrozumiałam, że moim największym przeciwnikiem jest bulimia, oraz to co po niej następuje gdy zaczynam mieć nad nią kontrolę. Zrozumiałam też, że problem z odżywianiem się ma bardzo duży wpływ na moje relacje z mężczyznami. W szczególności to jak postrzegam swoje ciało i jaki to ma wpływ na moje poczucie własnej wartości.

Zrozumiałam także, że mój temperament, moja żywiołowość, moja spontaniczność a także to, że czasem mam prawo czuć się zmęczona i dlatego wyciszam się i zwalniam, to nie choroba.
Mam prawo odczuwać smutek, gdy coś mnie smuci, złościć się, gdy coś mnie złości. Mam prawo do wielu uczuć i zachowań, które nie wynikają z choroby, ani z borderline, ani z bulimii, ale tego co niesie ze sobą życie.
Mam prawo czuć się samotna, mam prawo tęsknić, mam prawo pragnąć czegoś bardzo. Mam prawo o to zabiegać, walczyć, dopominać się, ale w sposób dojrzały. Umiem być dojrzała, ale czasem odruchowo idę schematem na skróty. Czyste lenistwo.
No i wreszcie mam prawo mierzyć wyżej, nawet jeśli wydaje mi się, że jestem kimś, kto na to nie zasługuje.





"Nie tęsknię, wcale nie tęsknię. Przecież jesteś ze mną. Wystarczy - żebym tylko otrząsnął się z drobnych, kroplistych nutek i już mówisz. Niebo się kołysze kiedy mówisz, mów... Jesteś za oknem. Zbiorę Cię lekko jak deszcz i bliżej, bliżej, coraz bardziej, naprzeciwko, naprawdę mogę, możesz...
Stop. Nic takiego, zapaliłem tylko papierosa. W nocy pali mi się najlepiej i najczęściej.
O czym to ja? Aha! O Tobie, tak, oczywiście, że tak, o Twoim Sercu, o spłoszonej ważce."
(Ireneusz Morawski w liście do Haliny Poświatowskiej.)

Jechałam dzisiaj pociągiem i myślałam jak to jest. Miałam na to sporo czasu, bo aż dwie godziny.

Więc jak jest? Czy tęsknię?  Myślałam, że to niebezpieczne dla mnie. Wiem. Czy kocham? Kocham go po trochę. Wykradam w kawałkach, wydzieram warstwami, wtedy, kiedy śpi lub gdy traci czujność. Byle nie do końca. Tam gdzie chciałabym sięgnąć, na końcu jest ból. Nie sięgam. To nie jest takie proste, bo brak nam wspólnych połączeń, którymi moglibyśmy mówić ze sobą. Stawać się sobą. Czy wiedziałeś, że tęsknię za kobietą, którą nie jestem? Którą byłabym, gdybym nie musiała uciekać przed niespełnieniem. Tęsknię za moim sercem, za jego gromkim biciem... i jego szeptem. Oczekującą, nasłuchującą tęsknotą oplatam drzwi obu przedsionków i czekam. Wiję się, przeciekam przez palce upływających dni, lepką, zatęchłą mazią. Wracaj!

wtorek, 5 czerwca 2018

Dzisiaj na psychoedukacji z p. Joanną omawiałyśmy model poznawczy depresji A. Becka. To w nawiązaniu do 11 rozdziału książki, z którą pracujemy, czyli "Zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Jak opanować wahania nastroju. Podręcznik pacjenta." Moniki Ramirez Basco. Rozdział nosi tytuł: "Analizować myśli".
Wydawało mi się, że co, jak co, ale ja swoje już w życiu przeanalizowałam, dzięki terapii psychoanalitycznej i jeszcze długo po niej, dopóki nawyk analizowania mi nie minął. Dzisiaj okazało się jednak, że dotarłam do bardzo ciekawych treści, do których nigdy wcześniej nie miałam dostępu.
Mają one ogromny związek z tym co myślę o sobie i jaki ma to wpływ na moje zaburzenia odżywiania się, na moje relacje z mężczyznami i na to dlaczego nie wchodzę w związki, albo wchodzę tak bardzo asekuracyjnie.

Pisałam wczoraj o G., z którym zaczęłam się na nowo spotykać jakieś dwa miesiące temu. W zeszłym tygodniu coś się zadziało i uznałam, że czas się wycofać, albo zwyczajnie spauzować, zwolnić. Myślę, że w jakimś stopniu go kocham i jest tego typu facetem, mam na myśli jego osobowość, z którym można coś nawet stworzyć, ale tylko do pewnego stopnia. Duża część jego osobowości jest mi bliska, ale G. ma ogromny problem z alkoholem, nie wygląda też na kogoś zainteresowanego ułożeniem sobie życia. Raczej na kogoś kto ma gdzieś to, dokąd zmierza.
Często żartujemy, że ciągnie nas do siebie tylko i wyłącznie z wygody, bo mamy siebie właściwie po sąsiedzku. To nie jest cała prawda, bo poznałam w swoim życiu różnych mężczyzn i wiem co sprawia, że z kimś sypiam a z kimś nie i w jakich okolicznościach rzecz jasna. I z kim spędzam swój wolny czas, kogo wyciągam do swoich znajomych, a kto zaprasza mnie do swojego świata i do jak dużej jego części mnie wpuszcza. Za każdym razem gdy wracamy do siebie, jeszcze bardziej się na siebie otwieramy. Niestety problem z alkoholem jest zbyt poważny i muszę się wycofać. Nawet jeśli nie nazywamy swojej relacji związkiem, nie umiem być w tym dłużej. Wygląda to na dłuższą metę bardzo źle. Smutno, depresyjnie. Nie chcę już na to patrzeć.

Zależy mi na nim, ale nie mogę go do niczego zmuszać. Choć temat nadużywania alkoholu jest poruszany regularnie, niczego to nie zmienia. Tak czy owak, moja specyficzna więź z G. może dawać sporo do myślenia na mój temat. W szczególności na temat moich błędnych przekonań o sobie, automatyzmów, które mną rządzą.
To jest tak świeży temat, że ledwie się tli jakakolwiek moja świadomość w tym temacie. Tak więc zmuszona jestem wrócić do analizy, choć bardziej w wydaniu poznawczym.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Mijają kolejne dni i jest dobrze. Wygląda na to, że wszystko co tak bardzo wpłynęło na pogorszenie mojego zdrowia to śmierć kotów, żałoba, koszmarne przepracowanie i stres w pracy.  Teraz znów wszystko (no prawie wszystko) wygląda tak jak w 2016 roku, gdy właśnie po raz pierwszy odnotowałam tak znaczącą poprawę w swoim funkcjonowaniu.
Moje obecne strapienia to powtarzająca się bezsenność i bardzo kiepska sytuacja finansowa. Otrzymuję dużo wsparcia. P. zafundował mi karmę dla kotów, pomaga mi też G., z którym spotykam się znów od jakichś dwóch miesięcy, ale nie nazywamy tego związkiem, bo z różnych powodów nie chcemy być ze sobą, a i także nie umiemy.

Maj był szczególnym miesiącem, w którym spotkało mnie wiele dobrych rzeczy. Dużo od mojej matki. Ostatni weekend też był udany. Ogólnie, dużo dobra ze strony ludzi. Fajnie, że są, że są dobrzy, ciepli, cenni, że mam w sobie dla innych coraz więcej miejsca. Przez co wyszłam do ludzi bardziej, zaczęłam się też w końcu ruszać. Wczoraj spędziłam cały dzień na samotnej, rowerowej wędrówce, co mnie niesamowicie zregenerowało, również fizycznie, wbrew ogromnemu wysiłkowi. Wyjechałam daleko poza Warszawę. Spędziłam mnóstwo czasu, przemierzając niemal wyludnione miejsca, pełne eksplodującej wręcz przyrody. Czasem tylko trochę się bałam, że może coś mi się stać w tej samotni, z dala od ludzi. Dużo myślałam, dużo wspominałam i tak jakoś poczułam się silniejsza, budząc w sobie nadzieję, że jeszcze wszystko się wyprostuje. Głównie z pracą i pieniędzmi.

Mam ogromne kłopoty ze snem i właściwie niewiele sypiam. Przez co momentami jestem trochę bardziej nakręcona i czasem ciągnie mnie do ludzi bardziej niż zwykle. Ale po wczorajszym odnalazłam jakiś niesamowity spokój i potrzebę spotkania się głównie ze sobą. To było jak wyjście sobie na przeciw. Po ponad roku, niemal nieprzemijającego cierpienia, smutku i niepokoju, chyba mam ze sobą trochę do pogadania, albo raczej do pobycia. Takiego refleksyjno-radosnego. Przeprowadzam też mały eksperyment w kierunku swojego chad, ale o nim opowiem za jakiś czas.

Poza tym co jeszcze. Powoli, krok po kroku realizuję swoje plany na rzecz wspierania osób z ChAD i osób z BPD. W czwartek mamy, tj. nasz samopomocowy komitet organizacyjny, spotkanie z Biurem Obsługi Ruchu Inicjatyw Społecznych oraz Grupą TROP, w sprawie szkolenia pod kątem stworzenia i prowadzenia grupy samopomocowej dla osób z ChAD. W środę jeszcze się wewnętrznie spotykamy, żeby obgadać to co będziemy chcieli poruszyć na spotkaniu. W piątek za to widzę się z dziewczynami w sprawie kampanii społecznej na rzecz osób z borderline. To znaczy one zaprosiły mnie do projektu, jeszcze go nie do końca widzę. Dałam dziewczynom kontakt do PTTDB, tak się złożyło, że jedna z nich w między czasie dostała się na staż w DBT Emocje, których założycielką jest prezeska PTTDB, dzwoniłam do M. koordynatorki z PTTDB, by przybliżyć jej sprawę od mojej strony. Zobaczymy.  

Z jedzeniem lepiej. Nie objadam się, nie pochłaniają mnie myśli o jedzeniu. Schudłam z 72.5 do 67 kg, ale dużo piłam alkoholu i przez ostatni czas w ogóle nie trzymałam się diety. Dzisiaj znów do niej wróciłam. Tym razem zaprzestaję picia alkoholu, a wczorajszy wysiłek sprawił, że mam ochotę się ruszać. Dzisiaj wleciałam bez zadyszki na trzecie piętro. Myślałam, że będę zdychać po wczorajszym, ale nic takiego. Także jest nadzieja dla mnie. 
To tyle. Mam nadzieję, że będę pisać częściej.

czwartek, 24 maja 2018

Nastał wreszcie upragniony czas spokoju. Impreza, którą organizowała moja firma za nami. Od poniedziałku dochodziłam do siebie, we wtorek czułam się bardzo słaba, przez co wzięłam wolną środę, którą niemal całkowicie przespałam.
Dzisiaj zaczęłam przeglądać oferty pracy. Tak jak planowałam, po tym jak minie kocioł w firmie, zabieram się za szukanie czegoś. Ciężko mi, bo teraz gdy jest nas więcej osób w dziale jest zupełnie inaczej, pracy jest mniej. Nie chcę stąd odchodzić, czuję się tu bezpiecznie ale nie mam wyboru. Finansowo mimo wsparcia matki, nic się nie zmieniło. Długi spłaciłam, rachunki opłaciłam, ale pensja jaką dostałam nie starcza od pierwszego do pierwszego. Myślałam o tym, żeby komuś oddać koty, ale nie do schroniska, tylko komuś kto by chciał wziąć koty do domu. Przez to, że muszą jeść leczniczą karmę wydaję na nie więcej niż mogę. Nie wiem co robić. Może uda mi się znaleźć pracę i wszystko się rozwiąże. Na razie znów wpadam w popłoch, zwłaszcza, że nie objadam się i nie wydaję kasy na żarcie, a mimo to wydatki przekraczają moje dochody. Dlatego znów wpadam w błędne koło.

Dzisiaj odpowiedziałam na dwie oferty pracy, ale obie były z 11 maja, więc niekoniecznie muszą być aktualne. W CV nie mam żadnego zdjęcia, powinnam zrobić sobie jakąś fotę. Może jednak nie będę czekała na to kiedy bardziej schudnę. Waga mi spadła mimo nieszczególnego trzymania się diety, bo przecież ciągle piłam piwsko, a nad morzem też jadłam jakieś frytasy i smażoną rybę.
Może niepotrzebnie pojechałam do Sopotu, bo kasę wydałam, ale wyjazd był fantastyczny, ta piękna pogoda, morze i chodzenie boso po piasku, wodzie. Więcej już nie muszę nigdzie wyjeżdżać.

Za to muszę, jeśli nawet nie znajdę szybko pracy, gdzieś dorobić. Mam dość tego ciągłego martwienia się o pieniądze. To jakiś koszmar.


wtorek, 15 maja 2018

U mnie wszystko dobrze, można by rzec. Miałam ogromny kryzys bulimiczno finansowy o czym pisałam tu ostatnio i nawet nie miałam siły się z tym mierzyć na blogu. Zapadłam się w sobie i odrętwiała kuśtykałam z nogi na nogę. próbując jakoś się ratować. Ostatecznie otrzymałam dość pokaźne wsparcie finansowe od mojej matki, co pokryło wszystkie moje dotychczasowe długi (poza kredytem w banku naturalnie) i część wizyt u dietetyka, który pomaga mi z bulimią. Po tym mój lęk i przygnębienie, a co za tym idzie bulimia kompletnie osłabły.
Pomoc od matki przyjęłam z wielkim trudem i opłakałam ten gest, który wydał mi się kompletnie odstający od tego co otrzymałam od swojej rodziny do tej pory. Było to dla mnie bardzo bolesne doświadczenie, co może brzmi dziwnie, ale po kilku dniach doszłam do siebie i wówczas zaczęłam myśleć o wiele jaśniej i bardziej optymistycznie. Jestem bardzo wdzięczna matce za pomoc. To było absolutnie zaskakujące, wręcz zdumiewające. Teraz jestem na zero, ale granica jest bardzo cienka i jeśli nie zmienię pracy, znów będzie źle. Dlatego nie mam na co się oglądać. Po niedzieli, gdy właśnie skończy się największy młyn w pracy w tym roku, zasiadam nad zrobieniem listy firm, do których wyślę swoje CV lub po prostu przedzwonię. CV już po części zrobiłam, muszę je jeszcze dopracować. Samego doświadczenia zawodowego mam na trzy strony, a i tak je mocno uszczupliłam. W każdym razie będę czegoś szukać. To pewne. Bylebym miała na tyle czysty umysł, by nie przerażać się wciąż niepewną perspektywą.

W najbliższych dniach napiszę coś więcej o konferencji w Sopocie organizowanej przez PTTDB nt. BPD i o moim spotkaniu z organizatorami, a także naszych wspólnych planach.
Powoli też rusza inicjatywa grupy samopomocowej dla osób z ChAD, którą chciałam utworzyć.
Poza tym w niedzielę spotykam się z koleżanką, która jest psychologiem i pracuje w jakiejś fundacji, ponieważ napisała do mnie z pytaniem czy zechciałabym z nią poprowadzić grupę wsparcia dla osób z BPD, ale raczej się do tego nie nadaję. Chyba, że chodziło jej o organizację.
Jeśli tak to troszkę mi to załatwi sprawę z PTTDB, bo mam im pomagać w kierunku działań psychoedukacyjnych dla osób borderline a także ich rodzin.






poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Sobota minęła bardzo sympatycznie. Mimo, że nie udało mi się przespać na tym nieprzyjemnym kacu, to jednak dobry posiłek, elektrolity i leki na wyciszenie przywróciły mnie do całkiem sprawnego funkcjonowania.
Spotkanie chadowe udało się bardzo. Była nas szóstka. Rozmawialiśmy szczerze o naszym życiu. Widać było, że każdy miał potrzebę się wygadać. 
Potem byłam umówiona z P. Pojechaliśmy na spotkanie z ludźmi z naszej byłej pracy. Posiedzieliśmy trochę, pogadaliśmy, pograliśmy w planszówki. W domu byłam jakoś po północy.  

Niedzielę w większości przespałam, bo jednak mocno wyeksploatowałam organizm. Pod wieczór wypoczęta podniosłam się z łóżka i ku własnemu zdziwieniu sprzątnęłam mieszkanie.
Robiłam porządki i wspominałam piątkową libację z G. Na samą myśl uśmiechałam się do siebie. Przekroczyłam z nim chyba wszelkie granice wstydu i intymności. To było pokręcone i zarazem swojskie. Myślę, że raz na jakiś czas będziemy to powtarzać.

To był bardzo dobry weekend.

sobota, 21 kwietnia 2018

Spiłam się wczoraj strasznie z G. To znaczy on nie, ale ja fatalnie. Rzygałam jak kot. Umówiliśmy się na piwo w Kici, a ja tak odreagowywałam jakąś swoją frustrację szpitalno-domowo- pracowo-bulimiczną, że wcześniej zadzwoniłam do doktor Sz. i umówiłam się do niej na wizytę prywatną, potem poszłam do fryzjera i przemalowałam włosy na rudo, w domu zrobiłam sobie mocny makijaż, no a finalnie skończyłam u G. z głową nad kiblem i jego ręką podtrzymującą moje włosy. Aż by się chciało krzyknąć: Klasyka! Ale takiej klasyki to ja, oj! dawno nie miałam. Z G. pije się dobrze, bo z alkoholikiem takim jak G. dobrze się pije, zupełnie inaczej jak je z bulimiczką taką jak ja. W tym drugim przypadku bez przyjemności, G. coś o tym wie.

Nie wiem, o której wróciłam do domu, ale za to już od czwartej nie mogłam spać. No bo leki nie wzięte, ale trudno żebym wzięła, chyba bym tego nie przeżyła, no i alkohol zrobił swoje. Teraz trzeźwieję i jak zwykle wchodzę w górkę, potem przyjdzie fala nakręcenia połączona ze zmęczeniem, a potem psychika zaczynie świrować i zacznę się rozpadać. Zatem muszę jak człowiek wstać, pójść do sklepu po coś pożywnego na śniadanie, zjeść, wziąć benzo i się zdrzemnąć, bo dzisiaj ta grupa moja chadowa, a potem może jeszcze pojadę na spotkanie z ludźmi z byłej pracy. Choć uważam, że to ostatnie może być już za dużo. Wczoraj już było za dużo, co tu gadać.
No chyba, że zależy mi na tym, żeby przed poniedziałkowym powrotem do pracy rozkręcić w głowie rozpierduchę jak się patrzy. Dlatego muszę przechwycić tę emocjonalną samowolkę i zacząć wszystko składać. Ja wiem, że to z poczucia bezradności, ale tak naprawdę nie jestem bezradna tylko powiedzmy - mocno pogubiona.

To dlatego umówiłam się do dr Sz. Mam dosyć byle jakiego prowadzenia mnie. Chcę prosić dr Sz. żeby podjęła się mojego leczenia. Nie ustawili mi w szpitalu leków na sen. Nic nie działa, a co jakiś czas mam te bezsenne noce. To znaczy od zawsze je miałam, tylko do tej pory ketrel dawał radę, a teraz przestałam na niego reagować. Tak samo jak na ten olpinat i tritico. Muszę przecież chodzić do pracy. Jeśli nie będę zasypiać, nie będę funkcjonować.

W środę jestem umówiona z K. dietetykiem moim. Mamy zająć się bulimią. Przeżywam to bardzo, bo jest to temat, którym tak naprawdę nigdy się nie zajmowałam. Czas postawić wszystko na jedną kartę i zająć się tym właśnie. Inaczej pod koniec roku skończę z koszmarnym długiem w banku, a potem to już równia pochyła.

czwartek, 19 kwietnia 2018

Siedzę i czytam na temat tworzenia się grup samopomocowych. Przygotowuję się przed sobotnim spotkaniem. To będą moje pierwsze kroki i pierwsze kroki tych, którzy przybędą.
Ostatecznie nie wiadomo ile nas się zbierze.
Na początek będziemy mogli porozmawiać przede wszystkim o naszych potrzebach związanych z powstaniem takiej grupy wzajemnej pomocy. Jutro zadzwonię do Biura Obsługi Ruchu Inicjatyw Społecznych i dopytam jeszcze o ewentualne możliwości, które jako tego typu grupa (z czasem być może formalna) moglibyśmy w przyszłości wykorzystać. Wiem, że są tzw. animatorzy grup samopomocowych, może moglibyśmy otrzymać na początek takie profesjonalne wsparcie.
Gdybym miała więcej czasu, mogłabym się lepiej przygotować ale i tak znalazłam świetne materiały.
Wierzę, że w sobotę coś wspólnie ustalimy.

Co do pracy byłam wczoraj w firmie po skierowanie do lekarza medycyny pracy. Panuje tam taki zapiernicz, że ludzie nie chodzą ale biegają. Pożar w burdelu to pikuś.
Plus taki, że miałam już swoje wejście smoka i w poniedziałek przyjdę normalnie jak człowiek, bez halo, całowania i uścisków. Co było oczywiście miłe, ale stresujące mega.
Chcę jak najwięcej uwagi poświęcić swojemu zdrowiu a jak najmniej pracy, bo po tym co wczoraj zobaczyłam mogę mieć turbo nawrót. Wczoraj po wyjściu mocno mną wstrząsnęło. Kompletna rezygnacja połączona ze skokami hipomanii. Bardzo się boję, że moja psychika będzie miała moją pracę w dupie i nie będzie współpracować z moimi planami. Dlatego ta samopomoc koniecznie dla mnie ważna, żebym miała jakieś odniesienie do normalności, a jednocześnie miejsce na swoje obawy i troski.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Boże, odliczam dni do pójścia do pracy jak do wyroku. Niedziela, mimo, że sklepy zamknięte, minęła mi również na jedzeniu, bo wczoraj właśnie przecież tak narobiłam zakupów, co mi się kasa skończyła.
Wczoraj były słodycze, dzisiaj ze słodkiego były banany i rodzynki i płatki owsiane. Poza tym wypiłam też całe białe wino, ale piłam je tak od trzeciej do wieczora. Kupiłam sobie do sałatki z brokułów, fety, czosnku, kiełków, ziaren słonecznika i jogurtu greckiego. Jakoś mi się tak wczoraj zachciało.

W dzień włączyłam sobie powtórkę Downton Abbey i przy niej się zdrzemnęłam. Szukałam jakiegoś bezpiecznego zaczepienia, a ten serial to jak dla mnie taka spokojna telenowela i jakoś mi się tak bezpiecznie kojarzy. Nie był to już depresyjny regres do Misia Uszatka.
Tylko co jakiś czas Melisa wwalała mi się na laptop i zamykała go, albo blokowała film i wtedy się budziłam. I tak właściwie przez cały czas drzemki. Ciągle mi się pakowały na laptop jedno albo drugie.

Poza tym w domu mam syf. Nie chciało mi się też umyć od piątku. Nie wiem czy to nerwy czy po prostu lenistwo. Nic mi się nie chce. Tak się boję powrotu do pracy, że wszystko inne nie ma znaczenia. Byleby było co jeść i już.

Na dobranoc puściłam sobie na YT kolędy z London Symphony Orchestra. Ten niepokój jest naprawdę trudny.

sobota, 14 kwietnia 2018

Nudny, samotny dzień, spędzony na jedzeniu, w dużej części męczący. Może jutro się gdzieś ruszę, choć raczej ze względu na stresujące myśli o powrocie do pracy, mam ochotę zaszyć się w domu, zaciągnąć rolety i udawać, że mnie nigdy nie było.
Wiem, że to niepotrzebna histeria, przecież nie wiem jak to będzie wyglądać obecnie. Z drugiej strony, nie zdziwię się, gdy w międzyczasie przybyło nam obowiązków i nadal mamy za mało rąk do pracy. Gdyby jeszcze pensja była adekwatna do tego zapierdolu. Może frustracja nie rozwalałaby mnie tak od środka.
Ok, wrócę do pracy i zabiorę się za poszukiwania nowej. Cholerna praca.... Nie dam rady wrócić do sprzedaży, a tu mogłabym zarabiać dużo lepsze pieniądze. Niestety zdrowie już nie to i długo na sprzedażowym haju nie pociągnę. Nadmiar bodźców w pracy mnie męczy, w ogóle nadmiar bodźców mnie męczy na dłuższą metę.

Skończyła mi się dzisiaj kasa i zaczynam jechać na karcie kredytowej. Bulimia zeżarła wszystko.
Mam już to gdzieś. Najwyżej znów narobię sobie długów. Tym razem Liverpool mnie nie poratuje. Może podwyższę kredyt, który spłacam i zwrócę się do Wilczo Głodnej o pomoc. Cały mentoring trwa miesiąc i kosztuje prawie 2 tysiące. W porównaniu do tego ile kasy przejadłam w swoim życiu wydaje się to zupełnie nieznaczącą kwotą. Dam sobie szansę do końca kwietnia. Jeśli będę tonąć w długach, podwyższę kredyt, pokryję dług na karcie, wydatki i z okazji urodzin, które mam 6 maja zwrócę się do Ani po pomoc. Muszę wziąć odpowiedzialność za to co się dzieje u mnie w sferze jedzenia i finansów.
Podpytam jeszcze panią Joannę na psychoedukacji, czy jej zdaniem warto skorzystać z takiego mentoringu, czy raczej wydać tę kasę na terapię behawioralną u dobrego specjalisty. Z Anią jest ta różnica, że jest dostępna 24 h na dobę, stąd taka kwota. Choć znając mój kłopot z proszeniem o pomoc, może się okazać, że głupio mi będzie do niej dzwonić w kryzysach. Ale może warto pokonać wstyd, by raz na zawsze uwolnić się od nałogu.

piątek, 13 kwietnia 2018

Dzisiaj rozmawiałam z moim lekarzem oddziałowym. Odstawił mi olanzapinę, bo kompletnie jej nie czuję. Za to dostałam Tritico na sen, substancja czynna to trazodon. Lek ma działać uspokajająco, przeciwlękowo i nasennie. Gdyby mimo to zdarzyła się bezsenność, mogę brać lorazepam na noc, ale nie za często bo benzodiazepina uzależnia.
Mam obserwować przez weekend jak to tritico działa na mnie. Doktor mnie spytał, czy na pewno chcę wyjść z oddziału 20-go. Odpowiedziałam, że to kwestia powinności, albo jak kto woli, odpowiedzialności aniżeli chęci. Kwestia współodpowiedzialności właściwie. Chodzi oczywiście o pracę. Przed tak dużą imprezą wszyscy musimy działać sprawnie, każdy jest za coś odpowiedzialny, w efekcie współodpowiedzialny. Jesteśmy jak trybiki w wielkim mechanizmie. Niestety przy tej imprezie to tak wygląda, każde ręce są potrzebne.
Naturalnie zaczęła mi się chwiejność i powrócił lęk. Już przeżywam powrót do pracy. Chcę wierzyć, że z dziewczyną, która dołączyła do naszego zespołu będzie nam po prostu lżej.

Poza tym, by rozproszyć swoją fiksację na robocie i bulimicznym żarciu, postanowiłam skupić się na czymś więcej. Dołuje mnie, że miałabym poświęcić swoje życie i zdrowie zapierdzielowi w tej czy innej pracy, albo że mam pozbawiać się kontaktu z ludźmi z powodu bulimii. Chcę aby moje problemy psychiczne stały się moją siłą, skoro mamy funkcjonować ze sobą. Ja i moja psychika, mój mózg.
W planach mam spotkanie z osobami z grupy ChADowej, które są zainteresowane utworzeniem grupy samopomocowej. Spotkanie odbędzie się 21 kwietnia. Otrzymałam też propozycję współpracy od PTDBT przy organizowaniu form psychoedukacji dla osób z osobowością borderline. Mamy wspólnie się zastanowić nad tym w jaki najskuteczniejszy sposób (w jakiej formie) psychoedukować osoby z BPD i bliskie im osoby. Mamy się spotkać przy okazji konferencji w Sopocie.

czwartek, 12 kwietnia 2018

Smutek. Czuję smutek w oczach, są takie dziwnie ciężkie. Moja głowa jest ociężała, moja twarz zsuwa się skórą w dół. To co mnie zajmuje na co dzień przestało być ważne. Znów marzę o tym by zaszyć się w moich czterech ścianach i żeby świat o mnie zapomniał, i aby nikt na mnie nie czekał, niczego nie oczekiwał.
Nie mam siły się umyć. Zasnę w ubraniu na nie posłanym łóżku. To nie ma znaczenia. Chcę się zwinąć, schować, przestać istnieć.

Jutro będzie lepiej.
Nie udało mi się dorwać lekarza. Właściwie zapomniałam do niego zajrzeć po obiedzie. Jutro będę dalej go ścigać, żeby dopytać o tę bezsenność.
Dzisiaj byłam spokojna bo zbyt zmęczona. Wrócił też smutek. Jednocześnie trochę się nudziłam, albo raczej niecierpliwiłam na zajęciach. Momentami myślałam, że chcę już wrócić do pracy, żeby zająć się czymś konkretnym. Ostatecznie po szpitalu, pustkę wypełniła bulimia. Czuję, że brakuje mi bliskiego człowieka, zwłaszcza dzisiaj dokucza mi samotność. Smutno mi tak samej w domu, że taka jestem tu sama. Miałam się wziąć za sprzątanie, a siedzę, żrę, oglądam tv i śledzę fejsa. Także trochę słabo.

wtorek, 10 kwietnia 2018

Zasnęłam koło piątej. Nie dałam rady pójść do szpitala. Zadzwoniłam tylko i uprzedziłam, że mnie nie będzie. Nie wiem co jest z tym niespaniem. To już drugi raz. A jak przydarzy mi się coś takiego jak wrócę do pracy? Muszę coś wymyślić, co robić w takich stanach. W czwartek pójdę do mojego lekarza oddziałowego. Jutro go nie ma.

A taki to dzisiaj znalazłam obrazek. Autorem jest niejaki pan Świderek Piotr.



"Jest was troje. Myślałeś, że jesteś jeden. Nie, naprawdę jest was troje. Och, nie jesteś kimś o trzech głowach ani kimś, w środku którego biegają trzy małe ludziki. Ale wewnątrz każdego z nas, mnie i ciebie, są trzy różne części, które zachowują się jak trzy różne osoby. Te trzy osoby nakazują nam robić to, co robimy. Różnią się między sobą tak, jak różnimy się między sobą my — ty i ja. Żebyś ty mógł zrozumieć siebie, a ja — siebie, żeby się dowiedzieć, dlaczego robimy to, co robimy w danej chwili, musimy poznać te nasze trzy istoty bardzo dobrze."  (A.M. Freed „Być przyjacielem i mieć przyjaciół. Skuteczne techniki wyrabiania własnej wartości”)

Nie chce mi się spać. Może za bardzo zaczęłam się cieszyć z tego, że czuję się dobrze. Muszę pilnować żeby się nie rozpędzać, bo zacznę lecieć w stan mieszany, a to paskudztwo nie jest przyjemne. Wszystko zaczyna dziać się szybko, szybko w mojej głowie, szybko poza mną. Zaczyna mnie być za dużo, za szybko. Zaczynam się sobą irytować, irytować innych, inni wywołują u mnie irytację. Przez co zaczynam obwiniać siebie, że gdzieś było mnie za dużo, za dużo chlapnęłam, nie dałam komuś dojść do głosu. Sztywno trzymam się swoich racji, zaczynam obawiać się krytyki, a gdy ta się pojawia, nawet jeśli wyimaginowana, wyolbrzymiam ją, czuję się atakowana i sama przypuszczam atak. Do wewnątrz i na zewnątrz. Jest tego coraz więcej, więcej niepokoju, więcej autokrytycyzmu. Potem przychodzi zmęczenie, mimo to napęd się utrzymuje. Walczę ze sobą, ze światem, pojawia się lęk i frustracja, zmęczenie i Bum! Bulimia. Bum! Obżarstwo. Nastrój idzie w dół, czuję się gorsza, zła, wybrakowana. Nastrój depresyjny przeplatany pobudzeniem. Zaczynam wątpić w siebie, zaczynam siebie karać. Bulimia, bulimia, bulimia.

Nie chcę tego. Muszę się sobą zaopiekować. Nie rozpędzać się. Kontrolować liczbę interakcji, w które wchodzę. Nadmiar wylewać tu, pisząc. 
Troszkę się przestraszyłam, bo poczułam się dzisiaj dobrze, lekko. Poczułam się zdrowa, a zaraz po tym wpadłam w popłoch, że może zdarzyć się coś złego. Jakaś sytuacja, która odbierze mi radość z bycia zdrowszą.

Dlatego muszę się sobą opiekować. Nie umiem czuć się bezpiecznie, ale to ja pozbawiam siebie poczucia bezpieczeństwa. Ważne żebym pamiętała, że w dużej mierze moje poczucie bezpieczeństwa zależy ode mnie. Wiem, że właśnie jakiś kapryśny dzieciak we mnie chciałby teraz sobie pohasać, po tym jak stłamsiła go moja depresja. Muszę być na tyle rozsądna i mądra, by panować nad tą dziecięcą, narcystyczną, a w końcu neurotyczną częścią. 

Nie mogę tego sobie zrobić. I tak już swoje wycierpiałam. Po co znów siebie karać, wpędzać się w ten stan. Po co prowokować sytuacje.  Może zrobię sobie egogram, bo czuję, że we mnie najwięcej dziecka i rodzica, a dorosły nie ogarnia :( Kiedyś już pisałam o tym, że praca nad sobą nigdy się nie kończy.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

20-go kwietnia opuszczam oddział, 23-go wracam do pracy.  Zamierzam na spokojnie porozmawiać z szefową i powiedzieć jej o planach zmiany pracy. Jeśli nasz dział nie jest w stanie wynegocjować wyższych pensji dla wszystkich, to problem z kasą w moim przypadku zostaje nierozwiązany. Jeśli szefowa nie dostanie podwyżki, to moja podwyżka także nie jest możliwa. Kwestia proporcji.
W każdym razie nie postawię firmy, a raczej swojego działu przed faktem, gdy już znajdę pracę. Pytanie tylko jakiej mam szukać. Miałam już pewien pomysł, ale niestety nie mogę dogadać się z P. co do pomocy przeszkoleniu mnie w Google Adwords. Na razie dam mu spokój, bo chłopak boryka się sam ze swoimi nerwami, a ja ze swoimi i rezonujemy ze sobą neurotycznie.

A propos nerwów, emocji w ogóle. 8-go maja jadę do Sopotu na konferencję dotyczącą zaburzenia osobowości borderline. Przyjeżdżają specjaliści z różnych stron świata. Wykłady będą tłumaczone symultanicznie.
Konferencja odbędzie się na SWPS i organizuje ją Towarzystwo Terapii Dialektyczno Behawioralnej, na które wpłaciłam impulsywnie (pisałam o tym) kasę jako członek sympatyk i jako uczestnik. Dzięki temu konferencja ze sporą zniżką. Tak się składa, że na konferencję jedzie moja znajoma, też z Warszawy. Zamierzamy wyjechać Polskim Busem 8-go maja i wrócić 10-go maja. Nocujemy w hostelu w Sopocie, w którym zatrzymywałam się w lipcu 2016 roku. Co ciekawe zadzwoniłam, a dziewczyny mnie pamiętały, dzięki temu dostałyśmy z A. zniżkę 15 zł na osobę/doba. Czyli nocleg wyniesie nas 60 zł za osobę ze śniadaniem, chwilę od morza i plaży, no i od centrum. Hostel jest klimatyczny. No a Polski Bus wyniesie nas w dwie strony 24 zł/os :)
Prawdę mówiąc nie mam na to specjalnie środków, ale mam nadzieję, że odbiję sobie troszkę tę kaskę w kolejnych miesiącach, gdy wrócę do pracy. Gorzej będzie jak spotka mnie niespodzianka i mnie zwolnią, ale chyba im się opłacam, na pewno. W każdym razie to taki mój prezent urodzinowy dla siebie. Urodziny mam 6-go maja :)

Wracając do tematu pracy. Popełniłam jeden błąd. Nie poprosiłam na początku o spisanie zakresu moich obowiązków. Mogłabym wówczas ocenić pracochłonność i wysokość pensji na takim stanowisku. Ale może gdybym chciała więcej, to by mnie nie zatrudnili...???
Nic to, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba iść do przodu. Przyszła wiosna, jest ciepło.
Słońce przestało mnie dołować. Trzeba brać się za swoją tuszę, za siłownię i budowanie trwałych bliskich relacji. Między innymi ze względu na te nie trafione relacje i ucieczkę przed bliskością chcę pojechać na tę konferencję w maju. Tak więc wracam do pracy i od razu bukuję sobie trzy dni wolne, a wcześniej będzie długi weekend majowy. Choć pewnie nasz dział nie będzie miał wolnego między świętami ze względu na bliski termin imprezy, która rusza w maju.

Moje samopoczucie coraz lepsze. W weekend widziałam się towarzysko z różnymi osobami. Byłam nad Wisłą i w Kici. Troszkę latam w górę, gdy jestem wśród ludzi, ale to akurat moja norma.
Nad Wisłą spotkałam się na kawie z osobami z grupy  fejsbukowej, ChAD-owej. Zależy mi na pchnięciu tematu grupy samopomocowej. Chcę pomagać chadowym osobom w depresji, które są samotne i nie mają wsparcia. Kiedy sama przeszłam to co przeszłam, zrozumiałam czym jest depresja przy braku wsparcia i wstyd przed otoczeniem, które nie koniecznie potrafi się odnaleźć w sytuacji, tak by towarzyszyć takiej osobie w depresji, poprzez odpowiednie podejście.
Temat samopomocy został podłapany. Planujemy następne spotkanie. Dobrze by było gdybyśmy się umieli wspierać także w naszych maniach, żeby wyłapywać i w razie potrzeby wykopywać do lekarza osobę, które niebezpiecznie leci w górę, tylko tu problem jest o wiele bardziej złożony. Pomysł samopomocy rzuciłam też w Stowarzyszeniu, które prowadzi grupę wsparcia dla chad i  bliskich chad. Temat zaciekawił terapeutki prowadzące grupę wsparcia.

To tak z rzeczy konstruktywnych. Z destrukcyjnych bulimia nie odpuszcza. Choć raczej poprzestaję na objadaniu się bez wymiotowania, więc nie niszczę tak swojego organizmu. Tyle dobrego.
Mam pewien plan co do tego paskudztwa, zobaczę jeszcze co podpowie mi jutro pani Joanna na psychoedukacji.

środa, 4 kwietnia 2018

Siostra napisała dzisiaj sms z przeprosinami. Możliwe, że dlatego, bo zrobiła się afera na całą rodzinę. Odpisałam, że rozumiem jej nerwowość, ale nie akceptuję zachowań, które prezentuje. Dlatego najlepiej będzie, jeśli nie będziemy wchodziły sobie w drogę.

Nie akceptuję jej wulgarnego, agresywnego, krzykliwego zachowania. Nie akceptuję jej atakowania mnie i jej atakowania swojej córki. A poszło o jej córkę, w której obronie stanęłam. No i dostałam opierdol :)

Ulubiony fragment, to taki, że "w życiu nikomu nie jest lekko i trzeba zapierdalać żeby coś osiągnąć" a nie tak jak ja, całe życie na wakacjach. No i ogólnie teksty o tym, że niczego w życiu nie osiągnęłam, powtarzane w różnych kombinacjach słownych.
Problem w tych wypowiedziach jest taki, że ja chyba nawet o sobie tak myślę. Mnie tylko przeraża ta zajadłość, ten afekt. Bardzo źle znoszę krzyki i wybuchy emocjonalne. Prawdopodobnie dlatego, że matka tak się zachowywała, gdy byłam mała.

Ja bywam nakręcona, rozgadana, chaotyczna, ale przy tym jestem szczerą, dobrą i łagodną osobą. Nie załatwiam sporów krzykiem (krzyczę jedynie na blogu), ja po prostu mówię, buduję zdania, szukam klarownych argumentów. Mogę być rozemocjonowana, mieć kłopot ze skleceniem zdania, ale nie obrażam nikogo, nie poniżam i nie podnoszę głosu. Choć zdarza mi się, że oceniam innych po ich zachowaniach i odsuwam się. To mój błąd. Nawet jeśli wyjaśnię z kimś sytuację, to raniące według mnie słowa, pozostają we mnie głęboko. Odsuwam się, znikam, zamykam się w swojej samotni. W niej czuję się bezpiecznie.

Ten sms siostry jakoś mnie skrępował, muszę przyznać, ponieważ jeszcze nikt z mojej rodziny za nic mnie nie przeprosił w całym moim czterdziestoletnim życiu.
Nie ucieszyłam się, nie poczułam się spokojniejsza, tylko zrobiło mi się nieswojo, że zostałam przeproszona, bo to kompletnie nadzwyczajna sytuacja. Zrobiło mi się głupio, że doszło do tego, że moja siostra musiała mnie przeprosić. To dla mnie trudna świadomość.

Ale muszę napisać coś jeszcze. Moja matka bardzo mnie wczoraj wsparła.
Cały epizod opierał się o konwersację telefoniczną. Siostra zdążyła wcześniej zadzwonić do mojej mamy (coraz częściej mam ochotę tak o niej myśleć - mamy, bardzo się zmieniła) i gdy ja zadzwoniłam, żeby się wyżalić (zadzwoniłam, żeby się wyżalić!) to moja mama znając zdanie tylko jednej strony, stanęła po stronie mojej siostry. Gdy opisałam dokładnie sytuację, matka zreflektowała się i bardzo mnie wsparła, a ja poryczałam się jak dzieciak.
Potem zadzwoniła do mnie ze wsparciem druga siostra, napisała do mnie siostrzenica, druga siostrzenica i wówczas zrozumiałam, że jest inaczej niż zwykle. Dzisiaj to dostrzegłam.
Wczoraj byłam jeszcze bardzo poruszona i ta złość, którą skierowałam ku sobie, myśli o tym, żeby się pociąć mocno mnie pochłonęły. I to myślenie o sobie, że jestem biedaczką. Głównie chodzi o kasę. Moje siostry są zamożne, tak bym to określiła. Mają więcej kasy niż przeciętny człowiek.
Kiedyś tego tak nie postrzegałam, bo nigdy nie byliśmy biedni. Po latach mieszkania tu w Warszawie bez kasy, w wynajętych bylejakich mieszkaniach widzę tę przepaść.

Można powiedzieć, że moja rodzina, moje siostry, są ustabilizowane materialnie i stać je na wiele rzeczy, o których mi się nie śniło i raczej tego nigdy nie osiągnę. Ciężko pracowały na to co mają i dlatego tak dużą wagę przykładają do tego, co osiągnęły. Najbardziej widać to po tym jak wychowały swoje dzieci. Te dzieci są po prostu zaradne, bo takie są ich matki i to trzeba im przyznać. Choć również emocjonalne, ale nie agresywne. Te dzieci, a właściwie dorośli ludzie, bo przecież koło i ciut po trzydziestce (piszę dzieci, bo po części je wychowywałam), nie klepią biedy, nie tułają się po psychiatrykach, nie mają i nigdy nie miały problemów z nałogami. I gdyby nawet nałogi przyszły im do głowy, matki im szybko by to wybiły z głowy.

To wszystko udało im się osiągnąć w atmosferze obopólnego wsparcia. Matka córkom, siostra - siostrze. Matki - dzieciom. Oni od zawsze mieli siebie.
Ja byłam poza marginesem rodziny. Choć pomogłam w bardzo namacalny sposób mojej siostrze z agresywnym mężem alkoholikiem, który znęcał się nad nią i nad dziećmi, ale o tym już pisałam daaaawno temu, może gdzieś na początku bloga.

Moja emocjonalność od zawsze była inna. One są silne i waleczne, są waleczne w sposób agresywny. To ta agresja, ta furia i wściekłość pchała i pcha je do przodu.
Ja jestem słaba, wrażliwa, delikatna, jeśli miałabym się tak porównywać z nimi, ale też jestem wojowniczką, tylko gram w innej lidze. Dlatego to ja zrobiłam porządek z alkoholikiem, który poszedł siedzieć i z więzienia o dziwo wyszedł całkiem na ludzi i dał żyć mojej siostrze i ich dzieciom, zaczynając nowe życie z dala od nich.

Nie wiem jaka bym była i co bym osiągnęła, gdybym miała wsparcie w rodzinie, gdybym miała jakieś korzenie i nie była tak obciążona pod względem psychicznym. Ale nie ma sensu się nad tym zastanawiać, choć rozumiem, że te myśli powróciły po tych ostatnich wydarzeniach.
Muszę jakoś zadbać o swoją przyszłość. Przede wszystkim o finanse, bo pieniądze pomogłyby mi znaleźć wsparcie psychologiczne. Głównie potrzebuję pomocy z bulimią. To ona mnie zubaża finansowo, ale też potrzebuję terapii wsparciowej, tak żebym mogła utrzymać pracę, nawet jeśli będzie stresująca czy wymagająca.

Dostałam dzisiaj dużo wsparcia od grupy szpitalnej. Tu również czuję się nieswojo, gdy mówią, że jestem bardzo mądrą osobą, że miło się mnie słucha. Wiem, że znam się na emocjach i umiem rozpoznać i nazwać emocje u innych osób, umiem doradzić, umiem pomóc.
Trochę się cieszę na te ich słowa, ale bardziej czuję się zawstydzona i nie umiem tego wyjaśnić.
Byłam też dzisiaj na grupie wsparcia dla chadowców i ich bliskich. Te spotkania to studnia mądrości, muszę przyznać. Dzisiaj zrozumiałam, że dobrze się stało, że jestem z dala od rodziny. Jesteśmy zbyt emocjonalni i bardzo rozbieżni w reakcjach by ze sobą funkcjonować.

wtorek, 3 kwietnia 2018

Siedzę i opycham się słodyczami. Jestem już spokojniejsza. Jednocześnie czuję się wypompowana.
A było do dzisiaj tak dobrze. Było złudnie, niebezpiecznie dobrze.
To koszmarne jak zaburzone jest moje rodzeństwo i jak ja się zaburzam, gdy mnie atakuje. Okropne.
Nie wolno mi do nich jeździć, nie wolno mi się z nimi spotykać. Moi terapeuci i moje lekarki, wszyscy wiedzieli o czym mówią.
Myślałam, że czas, coś zmienił. A one są tak samo przerażające jak kiedyś.
NIGDY NIE POJADĘ DO ŻADNEJ Z SIÓSTR.  Z bratem to już ustaliłam sobie kilka lat temu.

Jeśli będę szła na dno, wolę się zabić, niż prosić kogoś o pomoc.
Nie mogę się pogodzić z tym, że to ja mam ChAD a nie moje zaburzone kurewsko rodzeństwo. Życzę im wszystkim mojej depresji z całego serca. Również tchórzom, którzy mnie unikają i ignorantom, którzy wolą mi dopierdalać od borderów, a nie wiedzą czym jest to chadowe gówno, na które choruje mój mózg. Mani wam nie życzę, bo może być wam za dobrze, przynajmniej do pewnego momentu. No chyba, że odjebiecie coś, co później będzie się ciągnęło za wami latami. Mieszany stan może tak, ale najbardziej życzę wam depresji. Wszystkim, którzy spierdalacie ode mnie, albo mnie obwiniacie.

Po raz pierwszy w życiu mam ochotę się pociąć, żeby sobie ulżyć. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy, a teraz czuję silną potrzebę takiej autodestrukcji, by wyrządzić sobie krzywdę a jednocześnie jakoś uciszyć ten ból.


środa, 28 marca 2018

Wczoraj i dzisiaj nie objadałam się, choć było bardzo ciężko. Ale za to byłam wczoraj na zakupach ciuchowych, bo jednak nie mam w czym chodzić, spodnie i jakieś koszulki kupiłam. A dzisiaj byłam na piwie z Grześkiem, który zaoferował swoją pomoc i towarzyszył mi po południu, tak żebym nie rzuciła się na jedzenie. Stąd wyjście do Kici, osiedlowej klubokawiarni.
Jedno i drugie oczywiście także wiązało się z wydatkiem pieniędzy, ale próbowałam kompensować swoje deficyty w nieco inny sposób, no i przede wszystkim chciałam odwrócić uwagę od jedzenia.

Wczoraj miałam psychoedukację i mogłam porozmawiać o zaostrzeniu choroby i bulimii z p. Joanną.
Przerobiłyśmy częściowo rozdział dotyczący związku między myślami a emocjami.
To było bardzo ważne ponieważ mój lęk wywołują konkretne myśli związane z pracą. To dlatego postanowiłam zdobyć się na nieprzyjemną ekspozycję i skonfrontować swoje katastroficzne obawy z realną sytuacją w pracy spotykając się z L.

Zrobiłam tak jak pisałam na blogu wczoraj. Zadzwoniłam do L. i uprzedziłam, że chcę przyjechać do firmy by podrzucić zwolnienie i podpytać o sytuację na "froncie". Spotkałyśmy się na moją prośbę na dole przy recepcji. Wyściskałyśmy się na powitanie, a potem wypytałam L. jak się miewa, jak sobie radzi w tym gorącym okresie. Odpowiedziała, że ruszyli mocno z przygotowaniami do majowej imprezy, poza tym ciągną się inne projekty, ale ogólnie dają radę.
Nie udało mi się ustalić tego z lekarzem, ale powiedziałam L., że chcę wrócić w połowie kwietnia. Na to L. poprosiła, że gdy już będę wiedziała o terminie powrotu, to żebym dała znać, bo muszą przemeblować pokój, by zmieściło się jeszcze jedno biurko.
Spytałam czy dziewczyna, która przyszła na moje zastępstwo zostaje z nami i okazało się, że tak.
Zatem część moich obowiązków i L. się rozłoży!!! :) Ucieszyłam się tak bardzo, że jeszcze raz wyściskałam L.

Gdyby nie moja niedyspozycja, raczej szybko nie miałybyśmy szansy na dodatkową osobę. Po części, że L. z racji jej osobowości, trudno było negocjować dodatkowe stanowisko z prezesem, którego na dodatek niefortunnie nauczyła, że trzy osoby wykonują niekiedy pracę za sześć. Teraz będzie nas czwórka przynajmniej, bo jeszcze jest M., którego obowiązki częściowo zazębiają się z naszymi, ale nie zawsze.
Ja nie mogłam ominąć L. i iść sama do prezesa, a moja prośba o dodatkową osobę była przyjmowana do wiadomości, co nie wynikało z nieprzychylności, tylko z nieumiejętności L. proszenia o pomoc.
Ostatecznie, chcąc, nie chcąc, moja choroba postawiła pod ścianą i mnie, i L., i w konsekwencji prezesa. Takie szczęście w nieszczęściu.

Doświadczanie nauczyło mnie, by wyjaśniać sytuacje, które powodują dyskomfort. Nie zawsze jest to możliwe, ale w tym wypadku było oczywiste, że muszę przezwyciężyć lęk przed konfrontacją i upewnić się jak obecnie wygląda sytuacja w naszym dziale i pośrednio moja.
Kwestia pracy stała się absolutnym priorytetem, ponieważ ten paniczno-histeryczny lęk zaczął rujnować mnie fizycznie, psychicznie i finansowo. Możliwość spotkania się z L. jej głos, mowa ciała, słowa, pomogły mi upewnić się, że wszystko jest pod kontrolą.

Co ciekawe lęk zmalał, ale nie zniknął. Napięcie, chęć objadania się, pobudzenie, zmalały, ale nie zniknęły. Być może dlatego, że przybrały już postać chorobową i potrzeba czasu by wyrównać ten
stan. Poza tym, prawdopodobnie poprawi mi się tak już znacząco, gdy wrócę do pracy i odnajdę się w niej na nowo.

Gdy spędziłam dzisiaj czas z Grześkiem, było mi lżej, bo gdy się na niego nie wkurzam, a on na mnie, komunikujemy się ze sobą bardzo swobodnie, głównie śmiechowo. Przebywanie wśród osób z oddziału też znacząco mi pomaga. To akurat dzięki temu, że znalazłam swoje miejsce w grupie, która mnie zaakceptowała i jakoś tak chyba doceniła.
Jutro mamy wielkanocną imprezę na oddziale. Każdy z nas przynosi ze sobą jakąś potrawę, szpital zapewnia gorący posiłek i coś tam jeszcze. Przez cały dzień zajęć będziemy świętować.
Poza tym dzwoniła moja siostra (chyba wczoraj??) i zaprosiła mnie na święta, ale o tym napiszę jakoś w wątku rodzinnym, do którego się powoli zbieram.

Ach, i jeszcze jedno. Bardzo ważne! Czynsz za marzec mogę rozłożyć!!! Na kwiecień, maj i czerwiec plus oczywiście pełna kwota za każdy miesiąc :) Także nie pójdę z torbami. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.

wtorek, 27 marca 2018

Napady lęku są coraz częstsze, ale za to depresyjna nicość zamieniła się w lękowe pobudzenie.
Najgorsze jest drżenie rąk i zawroty głowy. Napięcie jest tak silne, że głównym problemem zaczęła być bulimia. Wczoraj miałam pełnoobjawowy stan, typowy atak bulimiczny. Bardzo się zmasakrowałam.

Lęk i napięcie głównie biorą się głównie ze względu na moją nieobecność w pracy. Martwię się tym, że jestem jakimś ciężarem, że nawaliłam, a chciałam już normalnie żyć i pracować, i nie sprawiać kłopotu swoją niedyspozycją. Nie chciałam się rzucać w oczy ze swoją chorobą, na gruncie zawodowym przynajmniej.

Postanowiłam, że jutro osobiście zawiozę do firmy L4. Tylko chyba poproszę L. żeby zjechała do mnie na dół do recepcji, żeby nie pokazywać się w firmie. Jadąc tam osobiście, będę miała możliwość skonfrontowania się z sytuacją, której się boję, czyli obecnego stosuneku pracodawcy i L. do tego, że mnie nie ma i być może jeszcze trochę nie będzie. Choć chciałabym wrócić do pracy, żeby móc zarabiać więcej. 

niedziela, 25 marca 2018

Jem i jem. Ciągle jem. Waga 72,5. Co prawda sporadycznie prowokuję wymioty i to dlatego aż tak tak tyję. Nie wiem co jest obecnie moim największym wrogiem w powrocie do normalnego funkcjonowania, do życia, do świata, ale wydaje mi się, że jedzenie i tycie. Tycie, mój wygląd powoduje, że nie jestem w stanie pokazać się ludziom. Natomiast lęk związany z tym, że nic nie robię paraliżuje mnie jeszcze bardziej. Zapętliłam się w tym wszystkim, nie wiem co robić.
Nie wiem jak nad tym zapanować.
Mogłabym potajemnie zacząć brać antydepresant, mam sporo fluoksetyny, którą stosuje się na bulimię. Nie mogłabym się przyznać lekarzom, że ją biorę, bo fluoksetyna mogłaby wywołać manię.
Gdybym mogła powstrzymać się przed jedzeniem, mogłabym po prostu nie jeść. W bulimii nie potrafię jeść mało. Gdy zaczynam jeść, nie umiem skończyć na małej ilości. Pieniądze się rozpływają. Za chwilę będę musiała kupić nowe ubrania, jeśli nie schudnę. Co robić? Gdzie szukać pomocy?
Chyba zacznę z fluoksetyną. Nie wiem już sama.

piątek, 23 marca 2018

Nie dostałam wczoraj olanzapiny, okazało się. Pielęgniarki zapomniały mi dołożyć, za to dostałam inną tabletkę, innej firmy, ale tego samego stabilizatora i to mnie zmyliło. Dopiero rano zorientowałam się, że nie mogło tam być olanzapiny, bo było za mało tabletek. Okazało się, że rzeczywiście zaszła pomyłka.
Dopiero dzisiaj o 21-szej wzięłam ten nowy lek. Muszę spytać jaka to nazwa handlowa i jaka dawka, bo w tym całym zamieszaniu nie dopytałam. Wzięłam lek na opchany żołądek, bo się objadałam, więc chyba szybko się nie wchłonie.

Poza tym nastrój pełen obaw. Czasem napady lęku bardzo nieprzyjemnego, z zawrotami głowy i uczuciem, że zrobiłam coś bardzo złego, lub wydarzyło się coś bardzo złego w konsekwencjach dla mnie.
Bulimia o znacznym nasileniu. Bardzo dużo wydałam na ciasta i drożdżówki, może jakieś 300 zł, bo tym się opycham od zeszłego piątku. Finansowo równia pochyła. To pewnie też wzmaga ten paniczny lęk. Boję się spojrzeć na konto bankowe, przerasta mnie to. Nie wiem jak sobie poradzić z tym nasileniem bulimii. Może to jakaś celowa autoagresja.

Byłam dzisiaj z moczem Melisy u dr Ewy, i z Zyzolem w sprawie jego alergii pokarmowej. U jednego i drugiego kota, zmiana karmy i leki przyniosły poprawę. Melisa nie ma już kryształów, a Zyziek ma zdrowszą skórę i mniej wydzieliny z ucha.
To akurat bardzo dobre wiadomości. Minus taki, że na karmę miesięcznie będę wydawała dużo więcej, bo nie chcę jej kupować w sklepach zoologicznych, ponieważ są często podrabiane.
A już i tak sam w sobie Royal, mimo że weterynaryjny, to ponoć syf, ale nie mam siły na poszukiwania właściwej alternatywy w tym całym mega korpo zoobiznesie.
Moja Nokia z Czesiem jadły Royala z krakvetu, może dlatego zachorowały m.in. :(





wtorek, 20 marca 2018

No i znów nie czuję senności. Dobrałam sobie jeszcze dwie setki ketrelu, ale chyba znów jest ten sam problem.
Może poziom niepokoju i pomieszania jest dużo mniejszy, ale boję się, że gdy wyłączę telewizor, światło, laptop to znów moja głowa wybuchnie. Dlatego chyba wezmę kolejne dwieście.
To niesamowite, że tak silna dawka nie działa. Aż mnie to przeraża, bo tylko dowodzi, że to nie kwestia jakiejś konkretnej sytuacji czy problemu. A przecież po osiemnastej wzięłam regularną dawkę ketaplexu o przedłużonym uwalnianiu, całe czterysta, która już powinna działać.
I teraz właśnie nakręcam się myślą o tym, że nie będę mogła zasnąć i wszystko mnie dopadnie tak jak wczoraj.
Naprawdę to kiepsko wygląda. Jestem już bardzo zmęczona, a nadal pędzę. Nie dziwię się, że chadowcy popełniają samobójstwa w takich stanach. Może spróbuję jeszcze wziąć Lorafen. Powinien mnie nieco rozluźnić, w sumie nie wpadłam na to wcześniej. To ostatni środek jaki mógłby mi pomóc, z tych, które mam.
Muszę jakoś dotrzeć jutro do szpitala. Co ja temu lekarzowi powiem? Ciągle myślę o tym, że to są jacyś obcy ludzie, którzy nie wiedzą jak ze mną postępować. A jakby mnie chcieli wziąć na całodobowy do ich kliniki, to ja tam nie pójdę. Bo to jest jakieś jedno małe skrzydło na niewielkiej przestrzeni. Zamkną mnie tam i zwariuję w jakichś czterech ścianach na kilku metrach.
Nie, dobra, nie myślę, nie nadaję się do myślenia, nie panuję nad tym.

Być może będę musiała umówić się na wizytę prywatną do dr W., żeby ona do mnie przemówiła. Jej uwierzę. Dr Sz. jest na urlopie. Reszta jest tylko zagrożeniem, które budzi moją nieufność, przez co moja paranoja jeszcze bardziej się nakręca, bo to na pewno jakieś paranoiczne myśli. To się chyba nazywa myśli prześladowcze czy urojeniowe. Zaraz to sprawdzę.

Tu znalazłam ciekawe zdanie: "Zdarza się, że pacjent ma zachowany częściowy krytycyzm i ma wątpliwości związane z prawdziwością przeżywanych treści urojeniowych. Jednak nawet przy zachowanym krytycyzmie, pacjent jest uwikłany w emocjonalne przeżywanie treści urojeniowych."
http://salusprodomo.pl/blog/urojenia-przesladowcze/



Wczorajsze pomieszanie było tylko zapowiedzią potężnej erupcji. Widząc jak niespokojna jestem wzięłam przed snem dodatkową, potrójną dawkę leku przeciwpsychotycznego. Mój pobudzony mózg nawet jej nie zauważył.
Położyłam się spać. Wszystkie myśli i obrazy były oskarżające i wrogie. Na nic się zdało poszukiwanie jakiejś kotwicy, która pomogłaby mnie ustabilizować. Nie mogłam się przebić przez mrocznego demona, który mnie opętał. Czułam niepokój, ogromne napięcie. Myśli piętrzyły się, zalewały. Pojedyncze słowa, rozbudowane zdania, obrazy, mnóstwo obrazów z mojego całego życia.
Zaczęłam wykonywać dziwny ruch ręką. Tak jakby mnie to miało uspokoić, czy coś w tym rodzaju. Starałam się powtarzać sobie, że nie mogę się tym stanem nakręcać, ale zalew emocji nie pozwalał mi na dłużej utrzymać tej myśli. Tak jakby głowa postanowiła zwariować bez mojej wiedzy. Ale tak chyba właśnie do tego dochodzi, gdy tracimy resztki racjonalności.

Wewnętrzna walka jaką ze sobą toczyłam, pozwoliła mi zauważyć, że jestem podzielona na trzy części. Tę, która się bardzo bała, tę która zajadle atakowała, i tę, która miała w sobie spore pokłady racjonalności, choć obecnie mocno ograniczonej. Tę ostatnią nazwałam Sobą. Było jej najmniej.
Często traciłam z nią kontakt, na rzecz tej, która się poddawała z lęku, bezradności, pod wpływem oskarżeń tej trzeciej. Trzecia chciała nam udowodnić, że już nic się nie da zrobić z moim życiem.
Przywoływała konkretne argumenty, z którymi możliwe, że mogłabym polemizować, ale wcześniej musiałam dotrzeć do tej przerażonej, irracjonalnej części, która najbardziej mnie zaburzała. Wiła się, krzyczała, zawodziła. W chaosie tej histerii, nie mogłam jasno myśleć. Próbowałam zachować kontakt ze sobą na dłużej, ale były tak silne, że znikałam czasem na długie minuty. Gdy wynurzałam się na powierzchnię szukałam jakiejś podpowiedzi, jakiejś myśli, która mnie wzmocni. Tak jakbym nerwowo wertowała ogromną księgę magicznych zaklęć, w poszukiwaniu tego adekwatnego.

Przeskakiwałam po szczątkach zdrowych myśli i wreszcie powiedziałam do siebie a może właśnie do nich na głos: "Ale zaraz! Co właściwie się stało?" I o dziwo wszystko się zatrzymało. Jakby ktoś wcisnął pauzę.
Wtedy zrozumiałam, że mogę mieć nad nimi kontrolę, ale wciąż było mnie niewiele, zbyt mało. I nie wiem, czy to byłam ja, ale to chyba ona, ta, która tak się wiła, zaczęła powtarzać jako echo: Ale co się stało? Co się stało? Co się stało?"
Nie wiedziała. Kompletnie nie wiedziała co się dzieje, a ja nie miałam do niej dostępu, była tak niespokojna. Demon atakował również mnie bolesnymi obrazami z mojego życia, ale on był dużo bardziej spokojny, bardziej racjonalny. Jego oskarżenia dotyczyły konkretnych sytuacji, były wyraziste. Gdyby tamta nie była tak niespokojna mogłabym się z nim zmierzyć. Może mogłam go trzymać na dystans od siebie, ale nie miałam takiej mocy by chronić ją, która, gdy tylko się ku niej zwracałam, ciągnęła mnie w mroczną głębię.

Moja głowa szalała. Ratowała mnie tylko przerywana świadomość, że w całym tym koszmarze jest coś po mojej stronie. Choć bardzo słaba, to jednak zdrowa część, ta która czasem przebijała się na powierzchnię. Pozostało mi wierzyć, że dzięki niej nie zatracę się w tym szaleństwie.

Ogromne wyczerpanie przyniosło sen gdzieś nad ranem. Nie dałam rady pójść dzisiaj do szpitala. Zadzwoniłam z informacją aby odnotowano moją nieobecność. Trzy lub dwie i wylatuję z oddziału.
W sumie nikt nie spytał mnie o powód, ale nie miało to znaczenia. Zasnęłam. Po kilku godzinach znów się przebudziłam i odwołałam psychoedukację.

Zjadłam śniadanie, albo i obiad. Chciałam opisać to co się działo w nocy, bo była to jedna z najkoszmarniejszych nocy w moim życiu.

Dziś jestem bardzo słaba i obolała. One wciąż tu są. Ciekawe jak bardzo.

poniedziałek, 19 marca 2018

Tak właśnie sobie pomyślałam. Jakim cudem ja jeszcze żyję, albo jeszcze nie zwariowałam?
Bliskie mi osoby odwracają się ode mnie gdy jestem w depresji, ponieważ jak to powiedział w sobotę Paweł, zbyt wysoko podnoszę poprzeczkę. Żeby dobrze zrozumieć, poprzeczka jest tak wysoka, że żadna z trzech ważnych dla mnie osób, nie miała ani minuty by spędzić ze mną czas, gdy jestem w depresji. Nie w roli mamy, kucharki, terapeuty czy lekarza, ale w roli przyjaciela. Kogoś, kto wie kim jestem, skąd pochodzę, jaka jest moja historia, wartości. Nie jestem nikim obcym.
Ten ktoś, taki przyjaciel, nie będzie miał kłopotu z tym, by powiedzieć: "Hej, przestań. Naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, czy jesteś nie umyta, gruba, masz syf w domu i cokolwiek jeszcze uważasz. Jestem twoim kumplem do cholery. Jeśli nawet nie rozumiem co tak naprawdę czujesz, bo nie jestem tobą, i jeśli czuję się niezręcznie nie wiedząc jak ci pomóc, to może mógłbym po prostu cię odwiedzić i napić się z tobą herbaty albo wyciągnąć cię na herbatę? Jestem po twojej stronie. Bez doradzania, bez oceniania, po prostu będę i możemy mówić o pogodzie, jeśli nie czujesz się na siłach, ale pozwól mi być blisko. Nie skazuj się na samotność tylko dlatego, że czujesz się nieatrakcyjna czy że nie jesteś w stanie sprzątnąć mieszkania."

Bywa też, że zwykła ludzka empatia działa w ten sposób, że współodczuwasz mając choćby przemyślenia co to znaczy być tak kompletnie samotnym, leżąc samotnie w domu, słabym i bezradnym, bez rodziny, bez bliskich i z parszywym lękiem o swoją przyszłość. Wiesz o tym przecież, że taka jest moja sytuacja. Mam na myśli takie osoby, które wpuściłam do swojego życia.

Albo dlaczego ktoś ma czas na to by przyjechać zabrać mi koty na Paluch a nie chce widzieć mnie? (Przepraszam Elvi, ale wciąż wracam do tego i mam przykrą wizualizację tej sytuacji. Nie mogę sobie tego w żaden sposób zracjonalizować). Wtedy można choćby szybko zweryfikować mój stan i zobaczyć, że histeria i agresja jest w mojej głowie, bo jest to krzyk samotności.
Zawsze się bałam swojej agresji, bo moja matka się nade mną znęcała. Dlatego choćby walił się świat, ja jestem w stanie zracjonalizować wszystko, byle tylko nie czuć złości i nie zrobić nikomu krzywdy.
To dlatego, gdy zrzucam nerwowo kota z kuchennego blatu, czuję się jak psychopatka, która znęca się nad zwierzętami, bo nigdy nie zrobiłam niczego nerwowego w stosunku do zwierzaka.
A agresywna byłam w stosunku do mojego męża i sprawę załatwiło odtransportowanie mnie pod groźbą skopania mi dupy do lekarza i na terapię. Dostałam wówczas leki przeciwpsychotyczne, bo byłam w manii, którą wywołał brak możliwości odejścia od męża, ponieważ nie miałam biblijnej podstawy do rozwodu. I choć poznałam go też będąc w manii, a przed ślubem znałam go sześć miesięcy, musieliśmy się pobrać, żeby żyć "po Bożemu" i potem okazało się nijak nie mogłam się z tego wycofać. Tak bardzo respektowałam boskie prawa, choć dzisiaj wiem, że były ludzkie.
Nie mogłam sobie z tym poradzić, rozmawiałam ze starszymi i musiałam podporządkować się prawu Bożemu.

Właściwie to właśnie dlatego dzisiaj o tym piszę. Przypomniało mi się, gdy jeszcze będąc wśród Świadków Jehowy, którzy nie mieli czasu na odwiedzenie siostry ze zboru, bo przecież muszą wyrabiać godziny no i iść ratować ludzi ze świata przed zagładą w Armagedonie, radzili mi, że jeśli będę więcej głosić to Bóg da mi ducha radości i biegli dalej. Miałam też więcej się modlić, czytać biblię, "nasze czasopisma", ale nikt nie powiedział, że mnie odwiedzi. Odwiedzono mnie wówczas, gdy powiedziałam, że mam wątpliwości co do pewnych biblijnych fragmentów czy opisów. Wówczas pojawił się u mnie starszy zboru i pionierka. Ho, ho, ho, cóż za zaszczyt. Nie były to osoby otwarte na człowieka, ale na znajomość i interpretację wersetów biblijnych, które miały mi pomóc wrócić na odpowiedni tor myślenia.
Niestety, ponieważ to, co usłyszałam nadal nie rozwiało moich wątpliwości, pozostawiono mnie samą. No a ja przestałam z czasem utrzymywać jakikolwiek kontakt ze Świadkami.
 A przecież od lat nie miałam nikogo bardziej bliskiego, niż siostry i bracia w wierze. Tak działa ta organizacja. Twoje znajomości muszą się ograniczać do społeczności duchowej, bo świat pochodzi od Szatana Diabła.
Sympatyzowałam ze Świadkami Jehowy od 21 roku życia. Po pięciu latach zostałam Świadkiem, ochrzciłam się. Nie miałam jakiś szczególnie bliskich przyjaciół w zborze, poza moim ukochanym małżeństwem, które było chyba czymś najlepszym co mi się przytrafiło od człowieka, nie od terapeuty, lekarza czy nauczyciela. Ludzie naprawdę na fantastycznym poziomie, z ogromną klasą i skromnością co do tego co sobą w życiu reprezentowali i zawodowo, i jako ludzie.
Niestety mieli też spore obowiązki w organizacji, ale gdy tylko mogli zapraszali mnie do siebie na wino, na film, kolację, na pogaduchy. Chętnie ofiarowałam swoją pomoc przy zajmowaniu się zwierzętami, kiedy wyjeżdżali na urlop, czy nawet jakichś pracach w domu. Z nimi czułam się kimś zdrowym i dorosłym, bo komunikowaliśmy się na wielu poziomach bardzo sprawnie. Z czasem wyprowadzili się z Warszawy. Zbudowali sobie klimatyczny domek z wielkim kominkiem, przed którym zdążyłam jeszcze napić się z nimi wina. Kontakt stał się sporadyczny, aż w końcu ustał, ale to już z powodu, o którym napisałam wyżej. Wycofałam się z tej organizacji. Nawet nie wiem czy mnie wykluczyli, czy nie. Nie mam jakiegoś ciśnienia, żeby pisać prośbę o odłączenie. Nikt się do mnie nie odzywa, ja do nikogo też nie. Nikt mnie nie niepokoi ja nikogo też nie. Jest ok.

Dwa razy zostałam wykluczona z organizacji Świadków Jehowy, bo w manii przespałam się z jakimś facetem i uwaga! Poczułam się tak winna (podobnie jak ze zrzuceniem Melisy z kuchennego blatu), że poleciałam do braci starszych, przyznać się do tego jaką bezbożnicą jestem i sama w tej manii powiedziałam, że muszą mnie wykluczyć, bo skoro tak zrobiłam, to chyba dlatego, że nie wierzę w Boga. Bracia na komitecie sądowniczym, który został powołany, żeby zbadać moją sprawę, powiedzieli, że może rzeczywiście to dla mnie dobry czas, żebym zajęła się swoim zdrowiem psychicznym i że jak poukładam pewne swoje sprawy, to żebym zgłosiła pisemną prośbę o przyłączenie do zboru, no a oni już rozważą czy to dobry moment czy nie. Czyli zorientowali się, że coś jest nie tak w tej całej sytuacji z moją głową. Jak powiedzieli, tak też zrobiłam. Wierzyłam, że tak być powinno.

Byłam sama, bez znajomych ze zboru, bez bliskich relacji na zewnątrz, bo Bogu  się nie podoba gdy przyjaźnimy się ze "światem". "Przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem" nie pamiętam, który to werset i z jakiego rozdziału, ale taki, owszem w biblii jest. Wierzyłam w to, czułam respekt.
Miałam współlokatorkę, świadka. To był mój jedyny kontakt z człowiekiem, taki jakiś bliższy. Ona nie bardzo mogła ze mną utrzymywać kontaktu, bo przecież byłam wykluczona, ale nie wyprowadziła się ode mnie i za to jej chwała. Była miła i po prostu na dystans. Też miała swoje wątpliwości w wierze, to dlatego chyba nie uciekła przede mną ze strachu, że mogę sprowadzić ją na złą drogę. W sumie nie pytałam jej, czy bracia przypadkiem nie sugerowali jej wyprowadzki ode mnie, bo mogło i tak być. Ale A. nie kierowała się ślepym poddaństwem nie bała się iść pod wiatr. Była w podobnym zawieszeniu i dystansie do wiary i ludzi, ale z innych powodów. Nie miała manii, ani bordreline, bo przecież wówczas jeszcze byłam w terapii i osobowościowo byłam ciężko zaburzona, trzeba przyznać.

Modliłam się do Boga Jehowy, żeby być lepszą, żebym zasługiwała na jego miłość, bo wtedy da mi przyjaciół i będzie mi błogosławił w życiu, tak że nie będę żyła w lęku od swoją przyszłość, że zasłużę na życie w raju na Ziemii. Skoro jednak w moim życiu sprawy się tak sypały, musiałam dawać zbyt mało z siebie Bogu, może byłam złą osobą. Tylko że nie potrafiłam więcej. Dla mnie tych poprzeczek, które miałam do przeskoczenia, w każdym obszarze mojego życia, było już po prostu za dużo.

Dzisiaj siedzimy na zajęciach w szpitalu i terapeutka, która pierwszy raz mnie widziała poprosiła, żebym opowiedziała o sobie coś więcej. No a dzisiaj obudziłam się w ogromnym lęku, tak, że gdy sięgałam po dzwoniący budzik, ręka trzęsła mi się jak przy chorobie parkinsona, cała miałam nieprzyjemne uczucie drżenia ciała i ten lęk jakbym zrobiła coś bardzo złego. Kolejne godziny były też lękowe, ale już bez drgawek. Dokuczała mi myśl, że muszę wracać do pracy, że nie mogę tu w szpitalu tak siedzieć i jednak nic nie robić.
No i gdy ta terapeutka mnie spytała co u mnie, to jak już się odezwałam, to wylała się ze mnie ogromna fala niepokoju, pobudzenia i tego, że właśnie myślę o tym, żeby jednak wracać do pracy, choć w sumie wiem, bo może nie dam rady, ale nie umiem powstrzymać u siebie uczucia bierności i winy, że nic nie robię.

Ci ludzie, którzy są starsi ode mnie, te starsze miłe i bardzo mądre życiowo panie, nieco młodsi panowie i też bardzo konkretni ludzie, powiedzieli mi bardzo dużo miłych rzeczy. Usłyszałam, że jestem bardzo mądrą osobą, że przyjemnie się mnie słucha, że mam ogromną wiedzę psychologiczną i mam bardzo ciekawe wnioski i cenne uwagi, że absolutnie nie peplam, nie nadaję, nie męczę nikogo trajkotaniem, nie wcinam się i nie zabieram nikomu przestrzeni. A ja wciąż to w kółko mówię nie wiadomo dlaczego. To jedna rzecz.
Usłyszałam, że muszę dać sobie szansę by być tu w szpitalu i choć moja sytuacja jest trudna, nie stanę na nogi, jeśli będę ciągle głową w pracy obecnej czy przyszłej, czy jakiejkolwiek innej.
Mój mózg jest tak wykończony, że na dłuższą metę nie pociągnę psychicznie kilku zdań na raz.

Bardzo długo walczyłam z nimi, tłumacząc, że przyczyną mojego stanu jest praca i żałoba po kotach. Koty nie odżyją, a pracę muszę zmienić i że muszę to zaakceptować, zająć się tym, że muszę znaleźć indywidualnego psychologa i szybko załatwić sprawę.
Jedenaście osób, łącznie z terapeutką próbowało się do mnie przebić, a ja w kółko jak mantrę, że nie mogę mówić już więcej bo tylko skupiam na sobie uwagę, że jestem męcząca, że za dużo mówię, że za szybko mówię, że wiem lepiej, że ten pobyt na oddziale nie załatwi za mnie spraw, które mam załatwić, że ja to właściwie wiem co powinnam, tylko, że chwilowo co prawda nie daję rady, ale jak załatwię może sprawę z pracą, to będę czuć się pewniej no i przez to lepiej i już coś do przodu.

Na to terapeutka prosząc mnie, żebym posłuchała co mi chce powiedzieć, żebym dała sobie coś powiedzieć, bo ona uważa, że teraz w takim stanie w jakim jestem, w stanie choroby, to najgorsze co mogę zrobić to podejmować jakiekolwiek decyzje. Bo dzisiaj wydaje mi się, że dam radę i wiem co powinnam, a jutro uważam już coś innego, albo nie uważam nic, bo nie daję rady nawet podnieść się z łóżka. I choć to absolutnie zrozumiałe, że boję się o swoją przyszłość, muszę odciąć się na te kilka tygodni od myślenia o pracy, a być tu z nimi i że są po to by dać mi wsparcie, zarówno terapeuci jak i pacjenci, bo taki sens ma ten oddział.

Bardzo mocno walczyłam z nimi aż w końcu, a trwało to może 30-40 minut, dotarło do mnie, że każdy z tej 11-osobowej grupy mówi do mnie to samo. Jesteśmy z Tobą, nie jesteś sama. Musisz odpuścić walkę, bo w tak ogromnym przemęczeniu nie będziesz na dłuższą metę skuteczna.
Mózg tego nie wytrzymuje.
Oni swoje, ja swoje. Ale w końcu poczułam, że powoli tracę sens tego, w co sama wierzę, gdy tak siebie posłuchałam. Dotarło do mnie, że walczę z nimi wszystkimi tak zapalczywie, że aż chorobliwie. Nie przyjmuję żadnej argumentacji. I tak przez moment zawiesiłam się w tej sytuacji jak nad kadrem w filmie i spojrzałam na na to co się dzieje.
Wówczas kurtyna jakiegoś psychotycznego napędu i przymusu odpierania nieistniejących ataków, opadła. Tyle słów, tyle emocji, tylu ludzi. Zgasłam i zamilkłam, przestałam walczyć.
Wreszcie nie wiedziałam już nic. Jakbym się w środku rozpadła a tam nie było nic, tylko złudzenia.

Wydaje mi się, że jestem w jakiejś psychozie i jakby dokładnie prześledzić tok mojego myślenia to okazałoby się, że coś jest głębiej nie tak. Tak przez moment pomyślałam, gdy spojrzała na całą tę sytuację z boku, bo moja walka z tymi ludźmi była irracjonalna.

Próbuję pozbierać te wszystkie dzisiejsze myśli. Część z nich dopuścić do świadomości.
Nie wiem czy dam radę zostać na oddziale. Mam tak ograniczone zaufanie, że stało się to chyba jakąś nieuleczalną chorobą. Z tym, że teraz już sama nie wiem czy poddać się temu, czy w ogóle potrafię.

Myślałam o tym na przykład, wczoraj i dzisiaj, że jestem już tak zmęczona, że gdybym nie miała kotów, a miała pistolet to strzeliłabym sobie w głowę, żeby już się nie bać niczego, nie męczyć i żeby mnie nie odratowali.
Nokia i Czesio też w ten sposób ratowały mi życie, tym, że były. Myślę, że gdybym nie miała zwierząt, których nie umiałam nikomu oddać, bo wiem, że mnie kochają, a jeszcze ktoś by je potraktował jak jakieś tam koty to bym nie żyła. Ale one były dla mnie wszystkim.
I nikt nie pomoże mi ich opłakiwać, bo to sytuacja nieco absurdalna dla zdrowego człowieka.
A moje nadszarpnięte z ludźmi relacje spowodowały, że pokochałam je, że nawiązałam z nimi więź emocjonalną, bardzo bliską i taką na bardzo dziecięcym, nieświadomym poziomie.

Z Melisą i Zyźkiem nie mam takiej więzi, może za krótko jeszcze. To znaczy z Zyziem trochę tak, bo on jest taki dzidzio wynoszony przeze mnie i przychodzi dryblas jeden, żeby się przytulić. Czasem na siłę wchodzi na mnie gdy siedzę przy komputerze, to wówczas muszę wytulić czy ponosić go na rękach. Nokia była podobna. Ale Zyziek i Melisa, gdy mają ochotę się zdrzemnąć no i w nocy to śpią w swoich domkach czy na fotelu. Nokia z Cześkiem zawsze, zawsze spały ze mną, no chyba, że miałam gościa, to zdrajcy spały z gościem. Zawsze spałam z nosem wtopionym w futerko Nokii, one były przy mnie blisko również na poziomie ciała. Dotykały mnie, były ciepłe, miękkie, pachnące, mruczące. I one świetnie wypełniały te moje pierwotne deficyty więzi.

Cóż, nie uda mi się jednak siebie uspokoić. Gdybym pisała kolejną godzinę to chyba i tak mi to nie pomoże. Nie wiem co dalej. Nie wiem komu wierzyć, komu ufać. Może powinnam dostać takiej manii, żeby wyłączyć jakiekolwiek racjonalizacje. Jeśli będę się tak zajeżdżać na śmierć, mania jest całkiem realna. Konflikt wewnętrzny, stres, niejasna sytuacja. Łatwo wylecieć w kosmos bo mój mózg cały czas jest na koszmarnie wysokich obrotach, mimo stanów depresyjnych.

Nawet nie mogę się pomodlić do Boga, bo w niego nie wierzę.
Nie mam nic wartościowego co by mnie ukoiło.