wtorek, 30 lipca 2019

Pochawała smutku

Powoli czuję to, co czuć powinnam najbardziej w tej zaistniałej sytuacji odejścia G. Smutek. Walka o niego, o mnie w tej relacji, o moje lepsze samopoczucie, ciągłe stawianie siebie na nogi, by jakoś w tym wszystkim funkcjonować, chodzić do pracy, spotykać się z ludźmi, działać - to wszystko nieco przygasa. Czuję jak się zatrzymuję. Milknę i stopniowo staję się smutkiem.
G. mocno mnie zranił. Wielokrotnie. A mimo to lgnę do niego jak ćma do płomienia. Tęsknię. Zamieram i nasłuchuję. Wróci? Nie. Cisza. Nic więcej. Jest jednak w tym smutku coś miłego. Jakiś spokój. Dobrze, że przestaję walczyć. To bardzo dobrze. Nie płaczę. Ani jednej łzy. Może później. Może gdy już zostanę tu sama. Gdy G. zabierze swoje rzeczy i nic mi nie będzie przypominać o tym, że wróci.
Może zapłaczę jak nad Nokią i Czesiem, choć one dały mi mnóstwo szczęścia, mnóstwo ciepła, radości, beztroski, chroniły mnie, były blisko. Najbliżej. Były częścią mnie.

Czy można płakać po człowieku, który prawie każdego dnia mnie ranił? Po człowieku, który jest chory? Który wciągnął mnie w tę szaleńczą grę. W tę bolesną matnię, z której nie umiem się wydostać. A może powinnam zapłakać nad sobą? Że nie rozpoznałam tego wcześniej jak bardzo jest zaburzony. Jak mną szarpie, jak testuje moje granice, jak strąca mnie w tę mroczną przepaść, z której próbuję teraz jakoś się wydostać. A może płakać z bezradności? Jak dziecko. Że by się chciało a nie można. Chciało być spokojną przy nim. Bezpieczną. Spełnioną. A jest tylko ból, ból, ból.

Dlatego płyń we mnie mój smutku. Wzbieraj, wylewaj się mną. Bądź mi bliski Przyjacielu.
Zaopiekuj się mną. Otocz mnie łagodnością i spokojem. Zadumą nad tym co ważne. Pochwałą mądrości i tego co wzniosłe, co warte rozważania, dawania i przyjmowania. Pochyl się ze mną nad pięknem tego świata, wznieć we mnie miłość i dobroć. Nie zabieraj mnie życiu. Nie odcinaj. Nie każ mnie brakiem uczuć, nie czyń mnie posępną i zgorzkniałą. Pozwól mi być tą osobą, która zawsze jest blisko ludzi, blisko zwierząt, przyrody. To tyle i aż tyle, ile zostało mi na resztę dni mego życia.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Odchodzenie

Mimo świadomości, że rozstanie z G. jest najlepszym posunięciem, wciąż żegnam się z nim, co powoduje u mnie mieszane uczucia. Widzę, że go idealizuję, chcę by był dla mnie, a gdy otrzymuję komunikat, że to niemożliwe, wpadam w popłoch i nie mogę zrozumieć jak to u niego działa. Niby tłumaczono mi, że on dokładnie będzie się tak zachowywał z racji braku innego zaplecza psychologicznego, to jednak czuję, że moja żałoba nad tym związkiem jeszcze trochę potrwa. I będą to bardzo silne emocje.

Wczoraj znów się go czepiłam. Sama nie wiem, co chciałam usłyszeć. Pewnie coś dobrego, coś ważnego i ciepłego. Ten chłód mnie przeraża. Jako osoba, która czuje i doświadcza w pełni, mam emocje na wierzchu. G. zamraża uczucia, silnie zaprzecza, co też ponoć jest bardzo typowe dla osób z problemem alkoholowym. Woli się zjarać albo napić. I jest mu lżej. Ja niestety tak nie potrafię.

To znaczy, z jednej strony to dobrze, że czuję te wszystkie emocje. Uważam, że są adekwatne do sytuacji. W końcu odchodzi z mojego życia ktoś, kogo pokochałam, z kim chciałam związać swoją przyszłość. To nie takie proste u mnie. Związać się z mężczyzną. Najbardziej ranią mnie jego mocne słowa, co do tego, że nie widzi potrzeby walki o mnie, o to co nas łączy. Ciężko mi z tym, bo poświęciliśmy wiele lat na to by dojść do miejsca, w którym moglibyśmy coś zacząć budować.
I gdy tylko pojawił się temat terapii jego uzależnienia, on natychmiast wycofał się, tak jak jego rodzina, która w pierwszym momencie była gotowa mnie wspierać w tym, by G. poszedł się leczyć.
Potem jednak zadziały się takie rzeczy, które mimo tłumaczenia ich przez specjalistów, z którymi się spotkałam, nadal z trudem rozumiem. Jak bardzo silne są te mechanizmy, którymi posługuje się G. i jego rodzina, widzę na co dzień. Ale przecież ja wiele lat temu, też byłam mocno zaburzona.
Czy oni także coś ze sobą zrobią? Tego nie wiem. Właściwie to nie powinno być w ogóle tematem moich rozważań. A raczej co będzie teraz ze mną. Jak się z tym wszystkim poukładam. Jak długo potrawa ta żałoba.

Jutro na spotkaniu z p. Joanną, będziemy dalej rozmawiać o mojej relacji z bratem. Będziemy też analizować moje uczucia do G., bo w dużej części są one odpowiedzią na to, co się działo, gdy mój brat odszedł.  J. gdy pojawiał się potem w późniejszym czasie w naszym domu rodzinnym, zupełnie mnie ignorował. I to samo mam z G. Jest po części dostępny, ale zaraz podkreśla, że nie chce nic robić z tym, żebyśmy próbowali być razem. Mówi, że odchodzi i trzyma się tego, bo według niego to najlepsza opcja.
Pewnie tak. On naprawdę nie ma mi z czego dać. Jego możliwości są ograniczone. A ja się uparłam, że coś z tym trzeba zrobić. Po tym, gdy on jednak odcina się ode mnie zdecydowanie, dociera do mnie, że to rzeczywiście chore, to moje dobijanie się do niego. A może już sama nie wiem co jest normalne a co nie. W końcu ja go kocham i to oczywiste, że cierpię z powodu jego odejścia.
Tak pewnie będzie przez jakiś czas. Ważne, żebym też pamiętała ile cierpienia przez niego doznałam. Więcej było tych ciężkich chwil niż tych, które niosły ze sobą spokój, poczucie bezpieczeństwa, radość z tej relacji. Większość to niekończąca się szarpanina jego chwiejnych uczuć i mojego wchodzenia w te uczucia. Przez to jest ten cały mętlik i chaos emocjonalny.

Nie chcę już tego przeżywać. Dlatego on musi zniknąć z mojego życia, bo jego obecność jednak nie daje mi spokoju.

wtorek, 23 lipca 2019

Mój brat i dzień jego odejścia z domu.

Myślę, że dotarłam do czegoś bardzo ważnego. Chodzi o dzień wyprowadzki mojego brata. J. gdy się urodziłam miał 12 lat, moje siostry, które są bliźniaczkami miały lat 10. Strzępki wspomnień sugerują, że ja i brat byliśmy bardzo zżyci. Byłam jego małą siostrzyczką. Nie bawiłam się lalkami, tylko zrobionym przez niego dla mnie łukiem, dzidą, procą, czy wędką. Bardzo często zabierał mnie ze sobą i tylko z nim mogłam przebywać w towarzystwie jego kolegów, gdy go odwiedzali. Siostry mocno odgradzały się ode mnie i dawały odczuć, że nie jestem mile widziana.
Cóż, gdy się urodziłam moje rodzeństwo musiało się mną opiekować. Matka i ojciec byli zapracowani. Matka nerwowa do szaleństwa, często agresywna, chłodna. Ojciec nieobecny, niezauważający mnie, nikogo z nas. No chyba, że był w stanie spożycia, wówczas jakoś magicznie mu się objawiałam i tylko w takich chwilach nawiązywaliśmy ze sobą bliski kontakt. Bardzo lubiłam te jednak rzadkie momenty. Jako mała dziewczynka miałam za złe matce, że czepia się ojca, gdy wracał z pracy pod wpływem alkoholu. Dla mnie te chwile były jedynymi, kiedy mogłam być przez niego dostrzeżona.

Prowadząc wyliczenia, doszłam do wniosku, że miałam 8 lat, gdy mój brat całkowicie wyprowadził się z domu. Zaczęło go brakować gdy miałam 4 lata. Mieszkaliśmy na wsi, J. poszedł do liceum do miasta, tam zamieszkał na stancji. Wówczas widywaliśmy się tylko w weekendy. Gdy przyjeżdżał bardzo dużą uwagę poświęcał mojej osobie. Zauważał mnie, bawił się ze mną, zabierał do swoich znajomych. Bardzo chciałam z nim spać, gdy przyjeżdżał do domu. Pamiętam, że mieliśmy taką zabawę przed snem - rysowaliśmy sobie po plecach, licząc do stu. To J. nauczył mnie posługiwać się nożem i widelcem, tak że przez to już nie umiałam jeść inaczej. Robiliśmy także zawody na zjedzenie surowej cebuli bez popłakania się. Czasem zabierał mnie ze sobą do swojej dziewczyny, od której dostawałam piękne jak na tamte czasy spinki do włosów. Czasem brałam udział w konspiracyjnym podkradaniu saletry, która służyła naszemu masarzowi do wyrabiania wędlin. Tę saletrę mój brat z kolegami sypali do puszek i je podpalali, a wtedy te wystrzeliwały do góry. Pięknie to wyglądało, zwłaszcza nocą. Kiedyś jedna taka puszka nie wystrzeliła. Podbiegłam do niej a ta wówczas wybiła w górę i uderzyła mnie prosto w oko. Na szczęście nic strasznego się nie stało, ale pamiętam, że bardzo płakałam, a mój brat obiecał mi wtedy wszystkie skarby świata, bylebym przestała płakać i nie powiedziała rodzicom, co mi się stało w oko. Udało mu się i saletrzana konspiracja przetrwała.

Innym razem szliśmy nad Bug i tam wolno mi było pluskać się do woli. Nawet gdy już bardzo trzęsłam się z zimna i siniały mi usta. Przy rodzicach musiałam siedzieć blisko brzegu i wchodzić do wody tylko na określony czas. Sióstr z dzieciństwa prawie nie pamiętam.

Pamiętam, że to był chyba jesienny wieczór. Jak wyliczyłam rok 1985. Z domowników pamiętam matkę, która próbowała mnie uspokoić i brata, który właśnie wyszedł ze swojego pokoju z walizkami, tak jakby miał dokądś wyjechać i nie wrócić. Pamiętam, że bardzo mocno płakałam i trzymałam kurczowo brata. Nie chciałam go wypuścić. Wreszcie brat odstawił swoje rzeczy i powiedział.: "Zobacz wszystko tu zostaje. Nigdzie nie wyjeżdżam. Wyjdę tylko na chwilę i wrócę."
Matka powtarzała mniej więcej to samo.: "Zobacz, J. wszystko zostawił. Nigdzie nie wyjeżdża." Musiałam się wówczas jakoś uspokoić. Brat wyszedł. Nie wiedziałam o tym, ale jego autobus właśnie odjeżdżał. J. pobiegł na niego i już nigdy nie wrócił.
Nie jako mój brat. Wtedy ostatni raz go widziałam takiego. Mojego, własnego, jedynego, osobistego brata. Bliższego niż ktokolwiek inny na świecie.

piątek, 19 lipca 2019

Spotkanie z terapeutką współuzależnień.

W środę byłam w ośrodku PETRA. Chodziło o tę konsultację współuzależnienia.
Byłam u pani dosłownie pół godziny. Poszło szybko, ponieważ to samo mówiłam p. Joannie w poniedziałek, panu M.,(terapeucie uzależnień) do którego chodziliśmy z G. na konsultacje, a potem jeszcze konsultowałam się z nim sama i znajomym, którym opowiadałam przez ostatni czas o moim związku z G. Dlatego wiedziałam co mówić, co jest ważne. Pani, w którymś momencie zapytała: "No dobrze. To czego pani ode mnie oczekuje?" Na co ja, że chciałabym usłyszeć, że nie jestem współuzależniona. - "Nie jest pani współuzależniona".
Oczy mi się zaśmiały z radości, gdy to powiedziała. - "Naprawdę?" - zapytałam. "Naprawdę" - odpowiedziała. "Jest pani u mnie od dwudziestu minut ale już z pełnym przekonaniem mogę pani powiedzieć, że pani postawa, pani stawianie granic, pani wymagania - są bardzo zdrowe. Przychodzą do mnie kobiety - ciągnęła dalej, które są uwikłane po uszy. Pani reaguje zdecydowanie. Pani działa. Pani rozmawia o tym z innymi. Pani się nie godzi na taki stan. To jest bardzo prawidłowe. Widać, że wykonała pani dużą pracę nad sobą, po tym jak pani zdecydowanie działa właśnie. Jak pani nazywa rzeczy, jak pani je interpretuje i jak skutecznie szuka pani pomocy. To jest wręcz nietypowe. "

Na te słowa, poczułam jak jeszcze bardziej podnoszę się w sobie. Dumna z siebie, silna, znająca już odpowiedź... Powiedziałam jej, że już po poniedziałkowym spotkaniu i rozmowie z p. Joanną, skłaniam się ku rozstaniu z G. Na co pani, że to co powie będzie mocne ale tak jest. Będzie jeszcze gorzej, jeśli przy nim zostanę. "To pasożyt" - skwitowała. "Przepraszam, że tak mówię, ale ja znam takich ludzi. Pracuję z nimi. Tak jak z bliskimi uzależnionych. Dlatego wystarczy mi to, co pani mówi. To typowe. On jest mocno zaburzony. Tak jak zaburzona jest jego rodzina." - I tu pani powiedziała mniej więcej to samo co p. Joanna w poniedziałek.

Wyszłam z tego spotkania zbudowana. Oczekiwałam innej odpowiedzi. Chyba przez ten cały chaos, zwątpiłam w siebie i przestałam być pewna swoich odczuć i przeczuć. Pani mnie na koniec uściskała, mówiąc: "Niech pani ucieka jak najdalej. Jeśli alkoholik będzie miał wybór zrezygnować z alkoholu albo związku, zrezygnuje ze związku. Proszę o tym pamiętać."

Wróciłam do domu i powiedziałam G., że mam już wszystkie dane na temat naszej sytuacji, po tych wszystkich konsultacjach i mam już odpowiedzi na wiele pytań, które mnie trapiły. Teraz już wiem co dalej. "Pogadamy?" - spytał. "Tak. Rozmawiajmy." - odpowiedziałam.
Opowiedziałam G. wszystko, co opowiadałam tym trzem specjalistom, a także to co oni mi odpowiedzieli. G. wysłuchał tego wszystkiego z uwagą, po czym stwierdził.: "Kiedy teraz mi to wszystko tak dokładnie opisałaś, muszę stwierdzić, że to jak się zachowaliśmy w stosunku do ciebie było bardzo, bardzo nie fair. Przepraszam cię. Moja rodzina, teraz to widzę, jest rzeczywiście popierdolona." - tu opowiedział mi kilka historii z ich życia. Potem stwierdził, że nigdy mnie tak silnej nie widział. Nie widział tej siły, ale teraz wszystko rozumie. Zawsze ta siła była we mnie. To, że stawiałam wymagania, to że natychmiast, gdy coś było nie tak, nazywałam, poddawałam do dyskusji. To nie było zwykłe pierdolenie, tylko moje zdecydowane przeciwstawianie się jego dysfunkcjom, czy niezgoda na to jak mnie traktował. "Tylko, że ja wciąż nie wiem co dalej." - stwierdził z zakłopotaniem. "Jestem wciąż na krawędzi wyboru. Być z kobietą, którą - powiem to z trudem - kocham. Tak. Teraz wiem, że Cię kocham, czy odejść. Naprawdę nie umiem podjąć decyzji. Wiem tylko, że nigdy nikt aż tyle dla mnie nie zrobił. Dla mnie i w mojej sprawie." - "Powiem Ci co dalej." - odparłam. "Powiem Ci jak ja to teraz widzę.

Rozstajemy się. Ty się wyprowadzasz. Jeśli pójdziesz na terapię, to dobrze. Jeśli nie, to trudno. Nie będę już interweniować, wysyłać cię do lekarzy itd. Nie czuję żalu, do twojej rodziny i ciebie. Jestem z tym teraz bardzo poukładana. Nie muszę się od ciebie w związku z tym odcinać, ale jeśli uznasz, że tak będzie lepiej, nie będę protestować. Chcę żebyś żył tak jak potrafisz, bez przymusu, bez nacisków. Nie w mojej mocy jest cię zmieniać, ani już nie mam tej potrzeby. Chcę pójść dalej w swoim życiu. Może kiedyś się jeszcze spotkamy. Może zostaniemy przyjaciółmi. Niczego nie wykluczam, ale teraz w tej sytuacji nie chcę bycia razem." - "To oczywiste." - odpowiedział. "Ile mam czasu?" - spytał. "Tyle ile potrzebujesz" - odparłam.
Dodałam tylko żeby spróbował wrócić do tej babki od uzależnień, u której był w czerwcu żeby również poszukać odpowiedzi dla siebie, zdobyć więcej informacji, wesprzeć siebie. Przecież, ja gdyby nie ci wszyscy ludzie, nadal nie byłabym pewna co z tym wszystkim zrobić. Powiedziałam mu, że terapeuci są od tego, żeby wspierać. Stosownie do problemu, z którym ktoś do nich przychodzi. Nikt go nie będzie oskarżał, żeby się tego nie obawiał.

Tak to wszystko wyglądało w tym ostatnim tygodniu. Dużo, bardzo dużo pracy, ale jakież na koniec to wyzwalające. Czuję się wolna. Czuję się wolna od lęku, żalu, złości i poczucia niesprawiedliwości.
Czuję, że jestem na swoim miejscu. Czuję, że już mogę i bardzo chcę iść dalej.


wtorek, 16 lipca 2019

Rodzina alkoholowa i mechanizmy obronne. Moje doświadczenie.

Wczoraj spotkałam się z dr Joanną. To doktor psychologii, psychoterapeutka poznawczo-behawioralna i interwentka kryzysowa. Od czasu, gdy zostałam skierowana do niej z poradni SWPS na psychoedukację z ChAD, spotykam się z nią w momentach dla mnie kryzysowych.

Stwierdziłam, że muszę opisać na blogu pewną sytuację. Otóż, gdy picie G. dało mi się we znaki i bycie z nim stało się nie do zniesienia, a jego brak motywacji do podjęcia terapii i chłód jaki wobec mnie przejawiał, przyprawił mnie o bezsilność, postanowiłam skontaktować się z rodziną G. Na początek zwróciłam się do jego brata, który zna doskonale problem i spytałam go czy mógłby porozmawiać ze swoimi rodzicami o tym, co dzieje się z G. Stało się już tajemnicą poliszynela, że G. mocno nadużywa alkoholu, ale ponoć rodzice G. absolutnie nie mieli pojęcia o jego nałogu. Postanowiłam, że czas odkryć karty i ich o tym poinformować, w nadziei, że zadziałamy wszyscy wspólnie i zmotywujemy do podjęcia terapii. Ostatecznie jego brat uznał, że lepszym pomysłem będzie jeśli to ja spotkam się z ich mamą i opowiem o wszystkim. Pomyślałam, że jest to dla niego trudne, a mnie to nie robiło różnicy. Byłam dostatecznie zmotywowana by wreszcie zacząć działać w sprawie G. zdecydowanie i konsekwentnie.

Tak też doszło do naszego spotkania. Mamy G. i mojego. Umówiłyśmy się na kawę. Opowiedziałam o piciu G., o jego patologicznym kłamstwie i długach. Na koniec wspomniałam, że jest mi z tym bardzo ciężko, zwłaszcza, że muszę też dbać o siebie i swoje zdrowie, ponieważ choruję na ChAD.
Z pewnością te wszystkie informacje nie były dla niej łatwe. Alkoholizm syna, jego dziewczyna chora psychicznie. To musiało rzeczywiście zwalić z nóg. I tak jak na początku zareagowała wydawać by się mogło prawidłowo - uznała, że odcinają G. od jakiegokolwiek finansowania, żadnych rodzinnych obiadków i słodziaszczych telefonów, dopóki nie podejmie terapii, tak na drugi dzień zaprosiła go do siebie na rozmowę, po której G. postanowił się ze mnę rozstać i wyprowadzić ode mnie, a jego rodzina zerwać ze mną kontakt.

Nie będę wchodzić w szczegóły, jak to wszystko wyglądało, ponieważ jest tego zbyt dużo, ale tym razem to mnie zmroził taki obrót spraw. Spotkałam się jeszcze z przyjacielem G., który potwierdził moje obserwacje na jego temat. Opowiedział mi, że on i pozostali, bliscy znajomi G, doskonale zdają sobie sprawę, że ma on bardzo duży problem z patologicznym kłamstwem i piciem, a długów narobił sobie właśnie przez alkohol, a nie jak G. mi powiedział, przez to, że wziął na prośbę mamy przyjaciela kredyt, która tego kredytu nie spłacała.

G. ostatecznie się nie wyprowadził ode mnie. Negocjowałam z nim bardzo długo, jednak bolało mnie to, jak zostałam potraktowana przez niego i jego rodzinę. Zaczęłam mocno się nad tym zastanawiać, rozmawiałam z przyjaciółmi, sama analizowałam sprawę, pytałam też G. co jest właściwie grane. Ostatecznie przyznał, że powiedział swojej mamie, że pije przeze mnie, bo jestem chora psychicznie i jest mu ze mną bardzo ciężko. Tylko, że ani ja, ani mój lekarz, ani wszyscy terapeuci, którymi się otaczam, nie widzieliśmy w tym związku mojej choroby, bo dobrze sobie radzę mimo czasem trudnych emocji, ale wszyscy kierowali moją uwagę na problem uzależnienia G. i współuzależnienia jego rodziny, a dokładnie systemowego mechanizmu zaprzeczenia, tak typowego dla rodzin, w których występuje problem alkoholowy. Okazało się bowiem, że ta rodzina z alkoholem funkcjonuje już od dawna. Kiedyś ojciec G. nadużywał alkoholu, co rodziło wiele nieprzyjemnych emocji u pozostałych członków rodziny. Tak też wykształcił się u nich z czasem mechanizm zaprzeczenia. Czworo dorosłych dzisiaj osób, stykając się z informacją o chorobie alkoholowej w swojej rodzinie, a następnie mojej chorobie, natychmiast podchwyciło to drugie.

Mama G. zaczęła wydzwaniać do niego, proponować wspólne spotkania, brat spłacił wszystkie długi G. Mnie podziękowano za obecność. To naturalnie było dla mnie dość zaskakujące i bolesne. Nie do końca rozumiałam, co jest właściwie grane, ale byłam przekonana, że to nie ze mną jest problem.

Opowiedziałam o wszystkim wczoraj pani Joannie, a ona wyjaśniła mi, na czym polega mechanizm uzależnienia, współuzależnienia i w tym przypadku systemowego zaprzeczenia, czyli rodziny jako systemu.
Przyznam, że również do tego doszłam, że to jakiś osobliwy system rodzinny, ale nigdy nie miałam do czynienia z tego typu dysfunkcyjną rodziną. Sama pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny, ale u nas był problem zaniedbania i przemocy, bez problemu alkoholowego. Agresywna matka, nieobecny emocjonalnie ojciec. To sprawiło, że i my wykształciliśmy własne mechanizmy przetrwania.
Zarówno ja jak i moje rodzeństwo byliśmy bardzo zaburzeni. Ja ostatecznie trafiłam na terapię i psychoedukację, ale moje rodzeństwo nie. Weszło w związki, w których pojawiły się dzieci, a w tych związkach odtwarzali znaną im sytuację z domu rodzinnego, co stało się również udziałem ich dzieci. Dzieci dorosły i także weszły w związki i także mają dzieci. Tak te dysfunkcje są powielane z pokolenia na pokolenie. U jednych jest lepiej u innych gorzej, ale nigdy nie jest do końca zdrowo.

Ja nigdy nie chciałam mieć dzieci. Na początku, ponieważ byłam bardzo zaburzona, później, że zdiagnozowano u mnie także chorobę psychiczną. Uznałam także, że nie chcę skazywać nikogo na życie w tym jakże skomplikowanym świecie. Poza tym, do tej pory moje życie skupia się na gaszeniu własnych pożarów. Po wejściu w relację z G. zrobiło się rzeczywiście bardzo gorąco. Tak, że zaczęłam się zastanawiać, co właściwie ja sama sobie funduję tą relacją.

Pani Joanna zaproponowała, żebyśmy się spotykały raz w tygodniu i przyjrzały właśnie temu. Jestem bardzo na tak. Jutro mam jeszcze konsultację odnośnie ewentualnego współuzależnienia swojej osoby w ośrodku PETRA.
Dzięki pani Joannie, nie mam żalu do G. i jego rodziny. Ale chcę zakończyć ten związek, chcę pozwolić G. odejść. Każdy ma prawo do bycia choćby trochę szczęśliwym. Czy G. pójdzie na terapię, czy nie, ja chcę już iść dalej swoją drogą. To wszystko, co się wydarzyło to nowa nauka dla mnie, nowe doświadczenie. Czas wyciągnąć wnioski, zrozumieć także swoje położenie i pójść dalej.
Dziś czuję się ze sobą znów dobrze. Czuję się pogodzona. Trochę szkoda mi tego czasu, który straciłam, ale widać musiałam przejść tę drogę, by dojść i do takich wniosków. Mam nadzieję, że teraz bardziej uważnie będę wchodzić w relacje z mężczyznami. Czas się temu przyjrzeć.

Niżej zamieszczam artykuł na temat funkcjonowania rodziny z problemem alkoholowym. Poczytałam trochę tego typu treści, by zrozumieć bliżej ten problem.
http://www.psychologia.edu.pl/czytelnia/50-artykuly/919-rodzina-z-problemem-alkoholowym.html

piątek, 12 lipca 2019

Uwikłanie

Jest mi bardzo ciężko. Staram się dźwigać jakoś swoje emocje, ale ten przewlekły stan napięcia sprawia, że się rozpadam. Dostałam wstępną diagnozę bycia osobą współuzależnioną. W środę mam konsultację w tej sprawie w ośrodku PETRA. W poniedziałek spotykam się z p. Joanną, żeby jakoś zaradzić temu napięciu. Chcę jej opowiedzieć, co się w ostatnim czasie wydarzyło. Wróciłam także na warsztaty psychoedukacji. Chodzi o ćwiczenie umiejętności osobistych i społecznych. Chcę przypomnieć sobie i poukładać pewne zjawiska, jakie zachodzą między ludźmi. Jak dbać o swoje granice, jak nie przekraczać granic innych osób.
Bardzo uwikłałam się w chęć pomocy G., który jako osoba uzależniona od alkoholu stosuje pewne techniki radzenia sobie z emocjami, jednocześnie wpływając negatywnie na moje odczucia. Jest to osoba, która odkąd mamy kontakt ze sobą, regularnie mnie odrzuca a ja na to odrzucenie reaguję jeszcze większym przywiązaniem do niego. Głównie jest emocjonalnie niedostępny, chłodny, stosuje bierną agresję, wyklucza mnie ze swojego życia. To musi być jakiś przymus powtórzenia z mojej strony. Wydaje mi się, że to jakaś sytuacja z dzieciństwa. Niby przerabiałam to w terapii, ale wtedy albo wchodziłam w krótkotrwałe związki, albo odchodziłam, zanim jeszcze cokolwiek się zadziało.

Ostatnim takim porzuceniem było porzucenie mnie przez mojego terapeutę. Wcześniej nikt nie zdążył mnie odrzucić (poza czasem dzieciństwa), bo jako osoba z zaburzeniem borderline, to ja porzucałam. Było tak ze wszystkim, zwykłymi znajomościami, pracą, czy związkami romantycznymi. Potem zatrzymałam się w jednym miejscu pracy, w jednym mieszkaniu i otoczyłam przyjaciółmi i ludźmi, którzy do dzisiaj pozostają w moim życiu. Wydawało się, że wszystko jest ok, ale terapeuta uznał, że czas zakończyć terapię, bo nad związkami nie możemy pracować, ponieważ uzależniłam się od niego, nie mam przez to potrzeby z nikim się wiązać. Myślę, że to była prawda.

Z czasem przeszłam drugą psychoterapię w innym nurcie. Regularnie chodziłam na zajęcia z psychoedukacji. W 2017 roku po raz pierwszy diagnostyka nie wykazała istnienia zaburzenia borderline, w 2018 roku powtórzyła to inna psycholog, również prowadząc diagnostykę BPD.
Ostatecznie zostałam jedynie z ChAD-em i bulimią. Problem bulimii zakończył się w zeszłym roku w sierpniu i do dzisiaj nie pojawiają się żadne jej objawy.

A jednak w 2015 roku weszłam w dość niezdrową, jak widać to dzisiaj, relację z G. To było bardzo powolne oswajanie się z nim. Nigdy się nie narzucał, nie był zbyt wylewny w uczuciach i to mi odpowiadało. Z czasem pojawiły się pierwsze kryzysy i nieporozumienia. G. natychmiast wycofywał się z relacji, gdy komunikowałam, że jakieś jego zachowanie jest nie w porządku. Te jego odejścia jakoś zaczęły mnie przyciągać i w końcu wsiąkłam w to, tracąc poczucie bezpieczeństwa i komfortu bycia z nim. Mimo to wierzyłam, że jesteśmy w stanie wspólnie nad tym pracować. Czasem coś szło bardzo do przodu, a po chwili pojawiał się kryzys. Ostateczną próbą zmierzenia się ze sobą było nasze zamieszkanie razem.
G. w maju tego roku zamieszkał ze mną. O dziwo sam wyszedł z taką propozycją, którą na początku odrzuciłam, ale potem pomyślałam, że to będzie jakiś krok w jedną lub drugą stronę. Ale gdy alkohol zaczął dyktować warunki tej relacji, zaczęłam mocno naciskać na terapię uzależnień. Sądziłam, że robię dobrze. Rozumiałam to jako kolejne posunięcia w naszym docieraniu się i uczeniu się siebie. Ostatecznie konsultowaliśmy się z wieloma specjalistami. Ostatecznie uznano, że G. jest uzależniony a ja współuzależniona.
Ostatecznie w wyniku moich nacisków, by poszedł na terapię, G. postanowił się wyprowadzić a ja zachowałam się kompletnie irracjonalnie i próbuję go przy sobie trzymać. Jakość naszej relacji obniżyła się tak bardzo, że napięcie z tego wynikające staje się coraz bardziej nie do utrzymania. Mimo wewnętrznego sprzeciwu wobec odejścia G. staram się wesprzeć pomocą psychologiczną i terapeutyczną i jakoś do siebie dotrzeć. Postanowiłam działać już tylko w swojej sprawie i ratować siebie. Widzę, że moje zachowanie jest kompletnie chore, to, że coś w byciu odrzucaną wydaje się być tak atrakcyjne dla mnie. Coraz bardziej to dostrzegam i widzę konieczność interwencji. Sama już sobie nie pomogę. Jest mi zbyt ciężko. Jestem zbyt uwikłana.

wtorek, 2 lipca 2019

Klamra

Piszę, bo jestem tu znów sama. Nie, nie samotna. Mam wspaniałych przyjaciół ale to jest ten czas, gdy znów chcę i muszę ze sobą mówić. Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie. Przez chwilę trafiłam do szpitala psychiatrycznego, ale jakaś siła we mnie kazała mi wstać i walczyć o świat, który z takim trudem budowałam przez te ostatnie lata. O swoje zdrowie, o pracę, która pozwala mi żyć o wiele godniej i o mężczyznę, który tak niefortunnie pojawił się na mojej drodze.
Nie wiem ile jeszcze tej siły jest we mnie. Czasem gasnę na kilka dni, odchodzę od zmysłów, by za chwilę powstać, dumna, silna. Chwilami doświadczam nawet zwykłej, ludzkiej radości i przyjemności.

Jestem tu, bo chcę sobie powiedzieć, że jestem z siebie bardzo dumna. To trudne być w tylu interakcjach, z tak trudnymi przeżyciami na co dzień. Przepraszam, że nie mam ochoty snuć mojej opowieści bardziej szczegółowo, ale ten kto żyje naprawdę, kto poznał życie, wie jak trudne jest mierzenie się z tym co nas spotyka w zwykłym szarym dniu tego bezkresnego życia. Dni, czasem rozciągających się w nieskończoność. Jakby dzień był wiecznością albo po prostu śmiercią.
Bycie chorą w tym nie pomaga ale pomaga być bardziej uważną na siebie. Dlatego dzisiaj jestem i chcę sobie powiedzieć, że jestem sobie wdzięczna za te ostatnie dni walki o mnie i jestem wdzięczna tym wszystkim ludziom, którzy dają mi dowody swojej życzliwości i obecności.

Upadanie jest jak zejście do grobu. Czasem kurczowo trzymam się życia, a czasem pragnę tej śmierci. Spadam, zapadam się i już nic nie ma znaczenia. Wiosna, na którą czekałam i śpiew ptaków w przydomowym ogrodzie. Ciepło słońca pali, a dzień jest przerażająco jaskrawy. Umiera tęsknota i nadzieja. Jest tylko powolne upadanie w gęsty, duszny, jakby apokaliptyczny niebyt. Ale zawsze, zawsze jest jakiś koniec. Nie dotknęłam nigdy dna życia. Może raz, gdy żegnałam się tu na blogu, gdy umierałam. Kiedy tak pięknie umierałam, godząc się na nicość i opuszczenie. Od tamtej pory zawsze się podnoszę. Zawsze jest jakiś koniec, bezpieczny ląd, do którego dopływam. Koniec cierpienia i koniec panicznego strachu. ZAWSZE spotykam się ze sobą i z Tobą człowieku. Ty, który podajesz mi dłoń. Jesteśmy połączeni ze sobą, choć nawet nie wiemy dlaczego.