piątek, 27 stycznia 2012

Powrót T.

Kiedyś jako 24-latka związałam się z kimś. On miał 29 lat. Był żonaty i miał córeczkę.Zakochaliśmy się w sobie a to co nas łączyło było wówczas dla mnie bardzo wyjątkowe.

W pewnym momencie T. zaproponował, że odejdzie od żony i to mnie przeraziło.
Dużo mi opowiadał o niej. Zawsze wyrażał się o niej bardzo dobrze. Wręcz polubiłam ją. Polubiłam też ich córeczkę, rozmawiałam z nią raz przez telefon nawet.

Nie planowałam tego romansu. Oboje nie planowaliśmy. Po prostu któregoś dnia, zaczepiłam go dla żartu na gg. Ot wybrałam sobie miasto wiek i tak trafiłam na niego. Pisaliśmy ze sobą każdego dnia między obowiązkami w pracy. Rano witaliśmy się, piliśmy razem kawę i potem praca. Potem przerwa na obiad i znów chwila rozmowy i potem troszkę dłużej pod koniec dnia.

Dzisiaj nie pamiętam na jakie tematy rozmawialiśmy. Było miło i było bez flirtowania. Ot, żeby było weselej w pracy. Po siedmiu miesiącach postanowiliśmy się wybrać razem do kina, na Gwiezdne Wojny. Było to głośne wydarzenie i wszyscy o tym mówili. My także. Wreszcie postanowiliśmy, że pójdziemy razem. Kiedy zobaczyłam T., cała obawa związana z jakąś niewiadomą na temat tego z kim do końca mam do czynienia minęła. Okazał się być przemiłym, atrakcyjnym mężczyzną. On też mnie polubił. Zaproponował byśmy nie szli do kina a usiedli gdzieś w kawiarni i porozmawiali. Przystałam na to. Chciałam dowiedzieć się kim jest ten mężczyzna, z którym rozmawiałam długie miesiące.

Spędziliśmy ze sobą całe popołudnie i cały wieczór. Byłam zachwycona. Od tej pory nasze rozmowy były jeszcze bardziej intensywne. Potem jeszcze jedno spotkanie i jeszcze jedno i pierwszy pocałunek. Świat zawirował. Nie przeszkadzało mi to, że jest żonaty. To nie był mój pierwszy raz. Ale z czasem polubiłam jego żonę z opowiadań. Wydawała mi się być równą babką, dobrym kompanem. A on okazało się, opowiadał jej, że mnie poznał i że ma taką koleżanką a potem, że... się we mnie zakochał i nie wie co zrobić.

Ona go wspierała, tłumaczyła, że to może tylko chwilowy kryzys. Kurcze, cholernie polubiłam tę kobietę. Ocknęłam się z tego wszystkiego i zrozumiałam, że wyrządzam ich rodzinie ogromną krzywdę. Któregoś dnia powiedziałam mu, że to nie może tak wyglądać. Zaproponowałam, hm.. to takie banalne - kumpelstwo. On na to, że ok, że rozumie. Potem rozmawialiśmy ze sobą dopiero jakieś dwa lata później. Dużo w nim było pretensji do mnie. Dalszy kontakt nie miał sensu. Żarliśmy się okropnie.

W między czasie jego żona urodziła synka, ale on moment później poznał kobietę i odszedł do niej. Z nią też miał dziecko. Byłam wściekła na niego, że odszedł od żony. Prawiłam mu uwagi na ten temat. Odgryzał się też czymś w zamian.

Wczoraj odezwał się do mnie po kilku latach milczenia. Nie chciał dokładnie powiedzieć co się stało, ale był w strasznym stanie. Rozstał się z tą kobietą.
Prosił o spotkanie. O to bym przyjechała z nim pogadać, bo czuje się fatalnie i wie, że na mnie może liczyć. Na mnie i na swoją byłą żonę. Okazało się, że obie jesteśmy gotowe go wspierać. Paranoja.

Był w rozsypce. Nie ma pracy. Właściwie nie wiem co się stało, i skąd utrata pracy. Poprosił mnie o pomoc w przygotowaniu cv i listu. Zrobiłam to. Zaczęłam pytać po ludziach o pracę dla niego. Wieczorem napisałam mu sms, z pytaniem co robi. "piję" - odpisał. Niedobrze pomyślałam. "A myśli samobójcze masz?" - przyszło mi do głowy, by go zapytać. Jego matka była chora psychicznie. Popełniła samobójstwo. Znalazł ją wiszącą na strychu, kiedy był młodym chłopakiem.

Odpisał, że ma, ale że jakoś sobie radzi. Zadałam jeszcze kilka innych pytań, by ocenić jego stan a gdy już napisał, że musi się położyć spać, uspokoiłam się.

Umówiliśmy się wcześniej w ciągu dnia, że się spotkamy. Pomyślałam, że jestem go ciekawa, jakim teraz jest człowiekiem. Pomyślałam, że chcę mu pomóc. Mam do niego słabość.

Dzisiaj póki co milczy. Napisałam przed chwilą do niego z pytaniem, czy wszystko ok.
Najchętniej rzuciłabym się na niego całą sobą. Ratowałabym go, zbawiała. Denerwuje mnie to, że nie pisze. Tak bardzo mi brakuje kogoś komu mogę zaufać. Mam wrażenie, że o ile tak bardzo się nie zmieniliśmy, to moglibyśmy znaleźć wspólny język. Mogłabym go choć przez chwilę mieć bliżej siebie. Ale nie wiem czy nie wyrządzam mu krzywdy, czy on nie wyrządza mi krzywdy.

środa, 25 stycznia 2012

Szukam przyczyn

Nauczona terapią staram się dotrzeć do przyczyny mojego złego samopoczucia. Aczkolwiek z uporem maniaka wypytuję wszystkich znajomych "zaburzonych" czy im się w ostatnim czasie nie pogorszyło jakoś, próbując zrzucić winę na pogodę.

Mój terapeuta, kiedy składałam coś na warunki pogodowe albo napięcie przedmiesiączkowe uśmiechał się i mówił, że owszem można by tak pomyśleć i tak to zostawić tylko to niczego nie zmieni.

Ach ci analitycy. Jeśli zacznę grzebać w tym co siedzi w mojej głowie to co mi to da?

Czuję wyraźną złość na ludzi. Ale nie wiem czy to jest pierwotne uczucie, czy raczej jakaś maska, pod którą czai się lęk. To drugi tydzień, kiedy tak mną chwieje.

Po raz drugi już w dniu dzisiejszym przyszła mi do głowy myśl, że obniżony nastrój związany jest z pracą. Za ponad miesiąc rozpoczynamy duży projekt, który będzie wymagał ode mnie pracy po 12 godzin na dobę przez 8 dni w tygodniu. Będzie to praca wykonywana w dużym napięciu psychicznym, w ciągłym kontakcie z ludźmi. Będzie wymagała ode mnie dobrej formy fizycznej i psychicznej, koncentracji, uwagi, radzenia sobie ze stresującymi sytuacjami, umiejętności społecznych itd.

Tak, myślę, że o to może chodzić. Do tej pory mnie dziwi, że zaczynam przeżywać coś dużo wcześniej przed tym jak to się wydarzy. Podobnie rzecz się miała z urlopem terapeuty.

Hm... poczułam ulgę nawet jakąś. Czyżby to było to? Dziwne.

Troszkę mnie mniej

Jest gorzej. Mam myśli prześladowcze. To znaczy mam wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie spod byka i myślą o mnie nie wiadomo co. Dzisiaj przyszłam do pracy na 11-stą. Wczoraj wieczorem dostałam napędu połączonego ze złością nie wiadomo do kogo i na co. Czułam, że mam ochotę bluzgać, czego nie robię. Miałam ochotę wyklinać, oskarżać siebie, że jestem gównem, szmatą. Do domu wróciłam po 21-pierwszej. Szybko w jakimś takim chaosie wykąpałam się i położyłam do łóżka, powtarzając coś w kółko do moich kotów, że bardzo je kocham, że dziękuję, że je mam. One przyszły do mnie i się tuliły a ja jakbym chciała im powiedzieć, że bardzo się boję.

Najgorsze było to, że w domu była współlokatorka i musiałam się z nią mijać i coś gadać, bo ja zawsze coś mówię, a tu ten chaos w głowie i myśl o tym by jak najszybciej się skryć.

Zasnęłam dość późno. Obudziłam się o piątej nad ranem i znów myśli, które mnie oskarżały. Przypominałam sobie jakieś drobiazgowe sytuacje z poprzedniego dnia i roztrząsałam po to tylko by znaleźć coś, co mogłoby wykazać, że zachowałam się nagannie, źle, głupio. I stwierdzenie takiego faktu bolało z każdą myślą coraz mocniej.

O siódmej potok myśli wyhamował, poczułam ogromne zmęczenie. Nie dałam rady wstać do pracy. Po ósmej (zawsze o tej godzinie wychodzę do pracy) podciągnęłam się na łóżku do pozycji siedzącej. W telewizji leciał miś Jogi. Zaczęłam śledzić bajkę, która po którymś odcinku z kolei wyciszyła mnie na tyle, że poczułam się dosyć dobrze a nawet wywołała uśmiech na twarzy. Wstałam i zaczęłam szykować się do pracy.

Napisałam koleżance z pokoju w firmie, że poczułam się gorzej i będę później.Gdyby szef o mnie pytał, to żeby powiedziała, że troszkę źle się poczułam z rana ale będę lada moment.

Wyszłam do pracy a w głowie ta cholerna złość. Ach, gdybym tak mogła znaleźć się w jakiejś głuszy i zawyć głośno ze wściekłości, z bólu, z tego... bliżej nieokreślonego czegoś.

czwartek, 19 stycznia 2012

Panuję nad sytuacją?

Szok,ja w hipomanii nafaszerowana lekami a tu szaleństwo. Na jutro wzięłam urlop w pracy, bo chcę pomóc siostrzenicy w pisaniu pracy inżynierskiej, bo z nią cienko.
Ma przyjechać do mnie dzisiaj wieczorem.

Przed godziną dostałam także telefon, że chciałaby przyjechać do mnie moja druga siostrzenica z dwuletnim synkiem. Ja na to, że nie bardzo, że tę pracę piszemy i że to ważne, ale moje siostrzenice się dogadały jakoś i że ponoć ok. No to ja szybko po sieci zaczęłam szukać jakichś centrów dla dzieci małych, by jutro małego eksmitować z domu na ile się da, bo to małe ADHD i zdaje sobie sprawę, że z pisania będą nici. A obiecałam mojej siostrzenicy, że jej pomogę.

Z jednej strony dobrze, że jestem w hipo, ale im bardziej się wyeksploatuję tym większy spadek później będzie, jeśli w ogóle nie rozkręcę się na dobre i nie pójdę w manię. Ale nie ma co na razie o tym myśleć.

Wezmę może teraz lek uspokajający by nie wpaść w panikę. Rano wzięłam też większą dawkę przeciwpsychotycznego. Dzieciakom nic nie powiem, że mam spadek formy. Muszę to jakoś zataić i wszystkimi się zaopiekować jak trzeba i sobą co najważniejsze też.

środa, 18 stycznia 2012

Wizyta u lekarza

Cóż, z przykrością muszę stwierdzić, że mój dobry nastrój nadal w zenicie.
Wczoraj wieczorem na siłowni bawiłam się wyśmienicie ze współtowarzyszami siłownianej niedoli. Omal nie odfrunęłam. Nawet trening mnie nie zmęczył. Generalnie nic przyjemnego w tej całej mojej euforii, bo czuję się jakby mój mózg, moje ciało pracowało na kilkaset procent. Co kilka godzin mam spadek nastroju połączony z ogromnym zmęczeniem i za chwile znów wystrzał w górę.

Tak się składa, że dzisiaj miałam co miesięczną kontrolę u mojej lekarki. Opowiedziałam jej o wszystkim. Podkręciła mi leki. Dodatkowo kazała brać doraźnie lek uspokajający. Właśnie wzięłam. Jest dużo lepiej.

To choróbsko to koszmar. Nawet cieszyć się nie można bo zaraz idzie w hipomanię.

Ta radość jest tak ogromna, że mam ochotę płakać ze szczęścia. Wszystko to wiąże ze zmianą pogody. Za oknem prawdziwa zima, a dzisiejsza poranna zamieć wywindowała mnie na szczyt euforii.

Muszę być rozsądna i kontrolować swoje zachowanie. Im bardziej się wyeksploatuje tym gorszy może być później spadek nastroju. Depresji nie chcę. Depresja to syf.

Ok. Zmykam. Mam dzisiaj małą robótkę. Postaram się nią zająć.

wtorek, 17 stycznia 2012

Zapach pieczonych jabłek

Ależ dzisiaj mamy słoneczny dzień. Wspaniale. Za oknem błękitne niebo łączy się z dachem oświetlonej słońcem kamienicy, pokrytej czerwoną dachówką przyprószoną śniegiem. W radiu Andrzej Zaucha śpiewa "Bądź moim natchnieniem".

Mam ochotę się cieszyć do granic możliwości i robić sto rzeczy na raz. Jednak powściągam się pamiętając słowa lekarki i terapeuty, że do zdrowia mi bliżej ze smutkiem niż z taką niepohamowaną radością.

Właściwie byłoby idealnie, gdyby nie ta moja dieta, która mi znacznie ogranicza możliwość podjadania różnych słodkawych smakołyków. Ech.. nic nie jest doskonałe.

w niedzielę wpadłam na pomysł by upiec jabłka. Nigdy ich sama nie piekłam. Czasem dawali nam je w szpitalu. Znalazłam w książce kucharskiej przepis na pieczone jabłka. Tylko tamte były w jakimś syropie i z bakaliami. Ja zaś swoje umyłam i wstawiłam w naczyniu żaroodpornym do piekarnika. Po kilkudziesięciu minutach po całym domu unosił się zapach pieczonych jabłek. Otworzyłam piekarnik - wyglądały bardzo apetycznie. Wczoraj zjadłam pierwsze z nich. Niebo w gębie.

I jak tu się nie cieszyć.

Wyciągam kolegę z pokoju obok na spacer i piszę do niego na gg: "chodź idziemy na spacer nad wisłę" On odpisuje: "Ale musimy nad wisłę? Może chodź jedziemy do galerii jakiejś" "hehe, dureń :)" - odpisałam. "co chesz tam robić?" A on na to " nie wiem, możemy coś pooglądać" :) Matko, coś niedobrego dzieje się z tymi ludziskami.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Ferie

U nas ferie. Wczoraj wieczorem wybrałam się na spacer. W mojej dzielnicy mamy wielką górę powstałą z nawiezionej ziemi, która pochodzi z budowy pobliskiego osiedla.

Poszłam pod tę górę a tam dzieciaków i młodzieży mnóstwo. Poczułam się fantastycznie. Padający śnieg, światła miasta, charakterystyczny dla zimowej aury ziąb. Otulona w długi puchowy płaszcz, czapkę i szal nic sobie z tego zimna nie robiłam. Przypomniałam sobie ferie na wsi.

To nie prawda, że w moim dzieciństwie były same złe rzeczy. Wakacje i ferie na wsi to było coś. Było nas trochę - dzieciaków. Obok wsi przepływała rzeka Bug granicząca z Białorusią. Zimą mieliśmy nakaz od rodziców trzymać się z dala od zamarzniętej rzeki.

Moje siostry opowiadały mi, że gdy były małe przeszły po tym zamarzniętym Bugu na drugą stronę. Jak się rodzice dowiedzieli dostały ostre lanie.

No w każdym razie ja trzymałam się od rzeki z dala. W tamtym czasie mieliśmy sporo małych stawów, które zamarznięte sprawiały ogrom radości. Górek raczej nie było.

Mój brat kiedyś przyczepił moje sanki do naszego ciągnika i ciągał mnie i inne dzieciaki. Koni w naszej wsi jakoś chyba nie było. Więc ciągnikowe kuligi były olbrzymim widowiskiem. Jak matka zobaczyła, że brat nas ciąga to się darła, że krzywda nam się stanie. Ale matka darła się zawsze. I jak było dobrze i jak było źle. Jakaś taka była jazgocząca.

Pamiętam jeszcze gąszcz oblepionych śniegiem choinek blisko domu. Przyuliczne rowy aglomeracyjne, w których robiliśmy tunele. W tych rowach można było siedzieć całkiem długo i słuchać jak śniegową pokrywę smaga wiatr.

W domu mieliśmy także łyżwy. Na tych łyżwach za bardzo szaleć nie było gdzie, bo te bajorka nasze były raczej małe. Ale coś tam się nauczyłam. Kiedy kilka lat temu poszliśmy ekipą z pracy na łyżwy, był to mój pierwszy raz od tamtego, dziecięcego czasu. Na początku darłam się w niebo głosy. Wstawałam i upadałam. Jak upadałam to z wielkim krzykiem. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Za którymś razem zapanowałam nad równowagą i zaczęłam śmigać jak zawodowiec a jak upadłam to się znów wydarłam. Stojący niedaleko ochroniarz, czy kto to tam był rzucił się w moim kierunku by sprawdzić czy nic mi nie jest, co jego kolega stojący z boku skwitował: "zostaw Heniu, pani sobie dobrze radzi, żebyś ty widział co się tu wcześniej działo"

No i tak przeszłam chrzest bojowy. Na łyżwy poszłam jakieś trzy lata później. Trochę pokrzyczałam ale już nie tak jak za pierwszym razem a potem cała płyta lodowiska była moja. Tylko Mróz był minus 30 stopni. Rozebrałam się bo się zgrzałam z tego pędzania no i później przez miesiąc nie mogłam wyjść z jakiejś grypy czy coś.

Więc gdy zobaczyłam te dzieciaki na górce to sobie pomyślałam, że świat nie jest tak smutny jak mi się wydaje. I że bywają chwile, kiedy warto spojrzeć nań z innej perspektywy.

Wróciłam do domu w radosnym nastroju i zaczęłam przygotowywać kolację, wtórując Edycie Bartosiewicz, która sentymentalnie sączyła się z moich głośników.

piątek, 13 stycznia 2012

Pomieszanie

Wczoraj miałam jakiś taki kryzys. Uznałam, że za dużo siedzę na forach, że zbyt się emocjonalnie angażuję, że zbytnio zależy mi na akceptacji.

Im bliżej ludzi podchodzę tym bardziej niespokojna się staję. Wciąż nie wiem czego się po nich spodziewać no i po sobie co gorsze. Kiedy obrywam po nosie natychmiast zwijam się w kłębek i szczelnie zamykam. Krzyczę wtedy NIE PODCHODŹ! NIE RÓB TEGO!. I wtedy pojawia się jakaś czarna rozpacz i szybko chcę się gdzieś ukryć.

Myślę sobie wtedy: "Panie Michale niech mnie pan ratuje. Ludzie są tacy źli, chcą mi zrobić krzywdę. Oni na pewno chcą mnie skrzywdzić!" I wtedy przypominam sobie, jak mój terapeuta pyta: "Proszę mi powiedzieć czego się pani dokładnie boi?" Na chwilę kompletnie głupieję. "Nie wiem" - mówię. "Nie mam pojęcia. Po prostu czuję, że chcą mnie skrzywdzić." "Ale gdyby mogła to pani nazwać, to co to może być" - mówi terapeuta. Znów dębieję. "Nie wiem, cholera nie męcz mnie, nie wiem."

"Nienawidzę ich" - wykrzykuję. "Nienawidzę tych... tych... debili!, tych głupków, tych potworów! Co oni sobie myślą? Że mogą ze mną zrobić to co chcą? Nie pozwolę nie pozwolę im na to". Zaczynam płakać... "Tak tęsknie za drugim człowiekiem" - wyznaję. "Tak bardzo chciałabym mieć prawdziwych przyjaciół." No ale przecież Pani ma. Zdaje się , że A. i G, i D. i G. bardzo panią lubią. Często pani opowiada o nich i wynika z tego, że jesteście sobie bliskie. A pani szefowie? Od zawsze Panią wspierają. A rodzina? A współwyznawcy? Zdaje się, że ma pani wokół siebie dużo przyjaznych osób"

Uspokajam się. Miejsce histerii zajmuje spokój i refleksja. "Tak, pamięta pan jak byłam w szpitalu i jak wszyscy mnie wspierali?" "Tak, nie jestem sama. Tylko... skąd ta pustka we mnie?" "Być może warto się nad tym zastanowić" - odpowiada Pan M.

No więc myślę. I nic mi nie przychodzi do głowy. Zupełnie nic. I znów ten lęk powraca i znów jestem przekonana, że za drzwiami jego gabinetu czeka na mnie złowrogi świat. "Może jeszcze nie czas na rozumienie proszę Pani. Może jeszcze nie czas".

czwartek, 12 stycznia 2012

Takie tam

Wyszłam dzisiaj z domu a tu wiosna. Oczywiście chłodno ale nie tak jak w styczniu. I dzień jakby jaśniejszy, choć niebo spowite chmurami. Przez moment poczułam przypływ dobrej energii. Wsiadłam do metra i przyjechałam do pracy. Włączyłam Radio Nostalgia, zapaliłam lampkę na biurku, zrobiłam kawę i zerknęłam na forum. Przeczytałam najświeższe wiadomości i weszłam na blog. Chyba mam ochotę pobyć sama.

Ciężko mi. Pusto i samotnie. Napisałabym do T. ale staram się nie przesadzać z tymi kontaktami z nim. On ma swoją rodzinę i interesy. Trochę na głowie. No i nie będę mu się wypłakiwała w rękaw. Przynajmniej na miejscu jego żony ja tego bym nie chciała.

To nie może być facet. To powinna być kobieta. Kobieta, którą będę traktowała po partnersku i ona mnie. Żadne tam wikłanie się w ofiarę i wybawcę.

Co się tyczy mężczyzn do nich mój stosunek nie znacznie uległ zmianie.

A propos, 21 stycznia wracam na trening umiejętności osobistych i społecznych. Cieszę się, będę mogła się czegoś nauczyć. Coś przypomnieć. Poznać nowych ludzi.
Zmieniłam wszystkie plany związane z sobotą 21 i idę na te warsztaty.

Odnośnie diety, od poniedziałku schudłam kilogram. Owszem odczuwam głód, ale to raczej wypływa z tej wewnętrznej pustki. Najchętniej bym ją czymś zajadła.

Hm, dzisiaj nie idę na trening tylko jutro. Może powinnam jakoś zadbać dzisiaj o siebie. Może teatr. Ale co mi po teatrze jak chce mi się do ludzi. Pomyślę.

środa, 11 stycznia 2012

Byle przetrwać

Połamało mnie po wczorajszym treningu. Przyznałam się trenerowi, że odpuściłam dietę na te trzy dni wyjazdu. Powiedział, żebym się nie zniechęcała i kontynuowała dalej.

Myślałam, że nie będzie zadowolony, ale on uśmiechnął się i kazał nie zrażać. Powiedział, że takie wpadki się zdarzają. Ucieszyło mnie to. To uczy samoakceptacji.

Moim wrogiem jest zbyt karzące sumienie. Wiele osób mi zwracało na to uwagę.
Teraz widzę, że odpuszczam trochę. To dzięki ludziom, którzy byli dla mnie wyrozumiali w ostatnich latach.

Kiedy piszę o tej wyrozumiałości myślę sobie, czy mój terapeuta był dla mnie wyrozumiały obwieszczając koniec terapii? Wiem, wiem. Nie chciałam jej. Chciałam jego. Chciałam by na zawsze był blisko mnie. Brakuje mi go bardzo. Bardzo...

Teraz próbuję jakoś wypełnić tę pustkę po nim. Tyle lat. Tyle długich, bardzo intensywnych lat. Tak trudno zaufać teraz komukolwiek, gdy ograniczyło się kontakty do tylko jednej osoby - terapeuty. Powierzyłam mu wszystkie moje sekrety. Całą siebie. I on był taki mój. Mój własny. Tak myślałam. A przecież to nie prawda. Miał swoją rodzinę, innych pacjentów.

Teraz gdy zostałam sama, przyglądam się ludziom. Szukam go w nich. I nikt nie jest tak doskonały, tak idealny, tak wyjątkowy.

Myślę jednak, że nie ma ludzi niezastąpionych. Życie wielokrotnie pokazało mi, że można kochać znów, można się znów zachwycić, poczuć bezpiecznie. Trzeba czasu tylko.

Mój terapeuta odegrał bardzo ważną rolę w moim życiu. I pozostanie w mojej pamięci jako ktoś szczególnie wyjątkowy. Jakaś cząstka jego już na zawsze pozostanie we mnie. On nauczył mnie wielu nowych zachowań. Reagowania na różne sytuacje. Reagowania na swoje emocje. Czuję się znacznie bezpieczniej, kiedy rozumiem co się ze mną dzieje a potrafię już to zrozumieć coraz częściej.

Teraz najtrudniej poznawać mi nowych ludzi. Czuję niechęć. Tęsknotę za tym co było i niechęć do tego co ma się wydarzyć. Wiem, że to kwestia czasu. Z pewnością zajmie mi to trochę. Postaram się być cierpliwa.

Póki co czuję ogromne zmęczenie i potrzebę snu. Czyżby to ta pogoda? W sobotę po południu chyba urządzę sobie seans filmowy z porządną drzemką.

Od czasu manii nie mam już tyle energii co kiedyś. Może to te leki mnie hamują.
Potrzebuję bardzo dużo wypoczynku. Czasem mi głupio, gdy widzę jak wiele obowiązków mają inni. A ja tak jakoś po prostu próbuję przetrwać tylko. Nic więcej..

wtorek, 10 stycznia 2012

Dieta

Już po 13stej a ja dzisiaj nie popracowałam jeszcze. Jak mnie zwolnią będę przynajmniej wiedziała dlaczego. Wciąż się jeszcze regeneruję po wyjeździe.
Ciało boli i zmęczenie nadal dokucza. Zjadłam swój dietetyczny obiad. Za chwilę wypiję trzecią kawę i postaram się nadrobić to co mam w pracy do nadrobienia.

Dzisiaj siłownia. Dieta wzięła w łeb po pięciu dniach. Miesiączka i kryzys spowodowany zmniejszonymi racjami żywieniowymi, a także wyjazd spowodowały, że rzuciłam się na słodkie i tak przez trzy okrągłe dni. Ale już wróciłam do normy. Zaczęłam od nowa. Niepotrzebnie rozpoczęłam dietę przed cyklem.

Cieszę się, że nie wściekłam się i nie rzuciłam diety na dobre. To świadczy o tym, że mam o wiele więcej cierpliwości. Jestem dzielna :)

No dobrze. W takim razie kawa i do pracy.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Przemęczona

Powinnam była dzisiaj wziąć wolne. Jestem wymęczona. A może by tak wziąć urlop? Ale skoro wstałam i już tu przyszłam... Hm... Po prostu wyjdę wcześniej.

Tymczasem wypiję w spokoju kawę i może jakoś odżyję.

sobota, 7 stycznia 2012

Złość

Kompletnie nie umiem jej wyrażać. Nie umiem jej czuć. Ale dzisiaj, teraz, czuję jakąś taką wściekłość.

Wyjechałam do rodziny. Mam tu kontakt z moimi dwiema siostrami i ich dziećmi a także wnukami.
Do tej pory uciekałam po jednym dniu przebywania tutaj. Dzisiaj celowo zrezygnowałam z powrotu do domu. Nie chcę wracać do tej rozdzierającej pustki.

Do współlokatorki z humorami. Do pracy, której nie szanuję, bo nią rzygam, a której póki co muszę się trzymać, bo jest spokojna i nie nakręca mi psychoz. Do tego wielkiego miasta, które mnie więzi i którego prawie nie opuszczam.

Tylko za kotkami tęsknie. Przeszło mi nawet przez myśl, że z tej wściekłości otrułabym moje koty i sama popełniła samobójstwo. Nienawidzę tego K....WA udawania, że tak świetnie daję sobie radę!

Nie radzę sobie. Żyję sztucznym życiem. Wszystko w paraliżującym strachu przed chorobą, która na każdym kroku szantażuje mnie, że wróci.

czwartek, 5 stycznia 2012

Kołowrót

Diety dzień piąty. Jedzenie nie jest złe. Właściwie mogę przebierać w wielu produktach, tylko waga ograniczona. Wieczorami pichcę. Ważę wszystko, odmierzam, pakuję w pojemniki. Noszę do pracy. To całkiem dobrze mi służy, bo wieczorami nie leżę tempo przed tv, tylko latam po kuchni. Mam zajęcie. Nie czuję takiej pustki.

We wtorek na siłowni robiłam nowy trening. Trener robił ze mną każde ćwiczenie. Objaśniał, które mięśnie pracują. Pokazywał jak je rozciągać. Tym razem nie gadał tyle. Po treningu czekała mnie nagroda. Mogłam zjeść kolację uzupełnioną o węglowodany. Pychota. Normalnie mogę jeść je tylko na śniadanie a przez resztę dnia już nic. Wyjątkiem są dni treningowe, wtedy po ćwiczeniach muszę dostarczyć organizmowi węglowodanów, tak mówi mój trener-dietetyk.

Wczoraj wieczorem poczułam jakieś takie zmęczenie chyba. Trochę irytację, trochę smutek. W środy mamy nasze zebrania religijne. Poszłam ale nie byłam obecna. Nie słuchałam punktów, nie odszukiwałam wersetów w biblii. Po zebraniu zmyłam się szybko nie zagadując do nikogo.

Po 21szej zostałam z tym jakimś dyskomfortem psychicznym sama. Próbowałam myśleć co mi jest. Chyba chodzi o wyjazd w rodzinne strony. Jutro z rana wyjeżdżam. Trochę denerwuję się tym, ale tym razem nie chcę już siedzieć w domu. Wiem, że gdy tam zajadę wszystko będzie dobrze, byle by nie być zbyt długo. To ważne.

Przed chwilą odebrałam telefon od potencjalnego klienta. W pewnym momencie człowiek pod czas rozmowy doprowadził mnie w jednej chwili do wściekłości. Chyba nie zachowałam się najlepiej. Jestem już zmanierowana latami pracy i poprosiłam człowieka, żeby zadzwonił w poniedziałek, kiedy będzie koleżanka, bo dzisiaj nie jestem mu w stanie pomóc. Facet, zaraz wyskoczył z tekstem, że równie dobrze to my możemy zadzwonić. Że on może skorzystać z innej oferty, że co to za dbałość o klienta idt. Wiecie, raczej bywam miła dla ludzi, ale nie lubię pewnego typu zachowań. Poczułam jak zalewa mnie fala wściekłości. Zapanowałam nad nią i powiedziałam grzecznie do słuchawki: "Proszę pana, mam taką prośbę, proszę zadzwonić w poniedziałek". "A więc stanęło w punkcie wyjścia?" - wyrzekł ów człowiek. Nie odpowiedziałam. Pożegnał się zatem i ja się pożegnałam - grzecznie. Po czym po odłożeniu słuchawki omal nie się nie poryczałam.

Wiecie co myślę? Telefon jak telefon, klient jak klient, ale coś mi się zdaję, że coś we mnie pęka. Znów mój perfekcjonizm daje mi w kość i czuję, że kłóci się z potrzebą odpuszczenia sobie trochę.

Muszę się sobą zaopiekować. Przecież ja wcale nie konfrontuję się z emocjami.
Kręcę się w kółko. Piszę o tym wszystkim, tu na blogu, ale czy ja coś czuję? Wciąż w głowie słyszę: "muszę być silna", "nie mogę się poddać","muszę iść do przodu", "muszę wytrzymać", muszę...

Poczułam teraz zmęczenie. A co jest pod nim? Nie wiem... na prawdę nie wiem.
Smutek, strata, tęsknota, poczucie odrzucenia. To chyba rozstanie z terapeutą się za mną cięgnie. Chyba przed tymi uczuciami tak zgrabnie uciekam.

środa, 4 stycznia 2012

Coś za coś

Moje małżeństwo było szczególnie nieudane. Wtedy jeszcze nie brałam leków i wszelkie trudności w moim związku mocno odreagowywałam na mężu.Był dla mnie tarczą, do której mogłam strzelać czym popadnie. Taki chłopiec do bicia. Biedny on. Biedna ja. Bardzo to było złe.

Nie wiedziałam jak wybrnąć z tego koszmaru. Kiedy to dzisiaj analizuję, wygląda na to, że wkręciłam się w małżeństwo będąc w lekkiej psychozie a potem zasady, którymi zaczęłam kierować się w życiu nie pozwalały na rozwód. No chyba że doszłoby do zdrady. Ale zdrady nie było. To jeszcze bardziej pogrążyło mnie w jakimś szale rozpaczy. Nie miałam pomysłu jak rozwiązać ten problem. Nie bardzo też byłam otwarta na rady.

Szanować męża, takiego męża?, he - to chyba jakiś żart - myślałam. A seks? Jaki seks, a fe! Strasznie go znienawidziłam. Za to, między innymi, że był moim przekleństwem, że byłam na niego już skazana. Tak wtedy myślałam.

Konflikt wynikający z przekonań religijnych oraz nieumiejętność konstruktywnego rozwiązania tego problemu, doprowadził mnie do silnej psychozy.

Nie jadłam, nie spałam, stałam się bardzo pobudzona. Wychudłam jak anorektyk. Ludzie zwracali mi uwagę, że coś nie tak, ale ja wiedziałam swoje i nie chciałam nikogo słuchać.

Rozmawiali ze mną moi współwyznawcy i próbowali pomóc. Na nich też się wypięłam. Powiedziałam wtedy, że nie interesuje mnie to co mają do powiedzenia. Że teraz już nie mam żadnych zasad, i nie wierzę w jakiegoś tam Boga. Poprosiłam o wykluczenie mnie z mojej społeczności religijnej. Moi współwyznawcy nie mieli pojęcia, co mi się stało. Nie wiedzieli, że to choroba, ja także. Odeszłam.

Wreszcie z wielkim hukiem wyprowadziłam się od męża, do koleżanki, o której pisałam w poprzednim wpisie. W mgnieniu oka poznałam jakiegoś młodego chłopaka i przespałam się z nim. Pieprzyć zasady!- powtarzałam sobie.

Wreszcie moja lekarka i terapeuta zauważyli co się dzieje i zainterweniowali dość ostro. Dostałam przeciwpsychotyki po raz pierwszy wówczas.

Po kilku miesiącach ocknęłam się z psychozy. Nie mogłam uwierzyć co się stało z moim życiem. Nie miałam ani jednej bliskiej osoby. Przez następne półtora roku próbowałam odbudować co zniszczyłam. Rozwiodłam się z mężem i to dało mi najwięcej spokoju. Niektórych rzeczy nie dało się cofnąć, ale moją więź z Bogiem naprawiłam co najważniejsze. Znów poczułam, że życie ma jakąś wartość. Znów miałam zasady, które nadawały mojemu życiu kierunek i sens.
Zostałam na nowo przyłączona do mojej społeczności. Było szczere powitanie, uściski, radość i łzy.

A ja płakałam chyba najbardziej. To chyba były łzy zwycięstwa i ogromnej ulgi. Pomyślałam sobie wtedy. Udało się! Boże, udało się. I wiecie co się stało? Wtedy zbzikowałam i wylądowałam na trzy miesiące w szpitalu. O tym też pisałam wcześniej. Tak bardzo mnie wyeksploatowała mordercza praca, którą wykonałam by naprawić to co zniszczyłam.

Od tamtego czasu nie byłam w żadnym związku. To mój wybór. Bardzo się boję, że jeśli z kimś się zwiążę to wszystko się powtórzy, bo ja na dłuższą metę nie potrafię z kimś być. Nie szanuję mężczyzn. Wyniosłam to z domu.

Samotne życie to cena jaką płacę za spokój psychiczny. I niech tak zostanie.
Zawsze jest coś za coś.

wtorek, 3 stycznia 2012

Mój dom

Wdzięczny temat - dom.

Do 16stastego roku mieszkałam w domu jednorodzinnym na wsi.
Potem mieszkałam różnie. Zdarzało się, że w jakichś komórkach, gdzie okna zastępowały szklane zupełnie nie przejrzyste kafle. Przeprowadzałam się już ponad pięćdziesiąt razy. Po pięćdziesiątym przestałam liczyć. Z czasem terapia sprawiła, że zaczęłam przywiązywać się do miejsc. Przestałam wciąż uciekać.

Kiedy odeszłam od męża na chwilę wprowadziłam się z moją kotką do koleżanki, którą zostawił mąż. Mieszkało z nami dwoje nastolatków z domu dziecka, którzy to dom ów już opuścili, a że T. była psycholożką i angażowała się w różne sprawy, mieszkały z nami te dzieciaki z różnymi konsekwencjami.

Po kilku miesiącach, dzięki interwencji terapeuty odważyłam się na zamieszkanie samej. Akurat lepiej zarabiałam i mogłam sobie pozwolić. To był trudny a zarazem wyjątkowy czas.
Pierwszy raz w życiu zamieszkałam sama. Trwało to 2 lata. To mnie bardzo nauczyło odpowiedzialności. Kiedy musiałam zacząć sama pilnować wszelkich opłat w pierwszej chwili złapałam się za głowę. Mój kolega, podsumował moją reakcję wówczas:"Witaj w dorosłym życiu."

Nie wiedziałam, że to dorosłe życie daje także dużo satysfakcji. Zdarzały się dni, że bywałam dumna z siebie. Moje nowe życie... Był taki film Almodovara chyba, smutny bardzo. Ale moje nowe doświadczenia nie były smutne. Były trudne, ale nie smutne. Czasem tak trudne, że mój stan psychiczny wymagał interwencji farmakologicznej i hospitalizacji. Ale o tym za chwilę.

Kiedy przychodziłam do pracy z nosem przy ziemi, szef pytał czy potrzebuję kilku wolnych dni. Mówiłam wówczas, że wolę być w firmie i coś robić.

Szefów miałam dobrych, ale i ja też wiele dawałam z siebie w dniach kiedy funkcjonowałam dobrze. Wiedzieli, że chodzę na terapię. Nie byli ignorantami w tym obszarze. Bardzo mnie wspierali. Byli jak moja rodzina. Kiedy zakończyliśmy współpracę odchodziłam od nich z ciężkim sercem.

Po jakimś czasie musiałam wyprowadzić się z mojego bezpiecznego mieszkania. Terapeuta stwierdził, że tak jest nawet lepiej. Zbyt silnie związałam się z tamtym miejscem. Nie tylko ze względu na wyjątkowe położenie ale na emocje i chwile jakie tam przeżyłam. Tam właśnie domknęłam sprawę rozwodu. Tam musiałam też naprawić kilka ważnych rzeczy. Wiązało się to z bardzo trudnymi emocjami.

Przez to wszystko zamknęłam się bardzo w sobie, odizolowałam od ludzi. Właściwie w tamtym czasie utrzymywałam jedynie kontakt z terapeutą i ludźmi z pracy. Z czasem przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy.

Potem wprowadziłam się na chwilę to do jednego, a potem drugiego mieszkania.
Oba wiązały się z przykrymi zachowaniami właścicieli, ale za to dziewczyny, z którymi mieszkałam były bardzo sympatyczne.

Niestety, wszystkie te trudne przeżycia z ostatniego czasu, znacznie więcej obowiązków w pracy i ciężar terapii wywołały manię na tyle silną, że znalazłam się na trzy miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Było naprawdę ciężko. Kiedyś o tym napiszę.

Kiedy wyszłam z tego. Kiedy okazało się, że otrzymałam także wsparcie mojej rodziny, która do tego czasu bardzo negatywnie reagowała na wszelkie moje wzmianki o terapii i leczeniu. Kiedy wiele znajomych wykazało gotowość mnie wspierać a z nimi także szefowie. Wtedy jeszcze nie rozumiałam jak ogromną przysługę mi wyświadczają. Ale to miało bardzo duży wpływ na mój powrót do zdrowia. I choć przez kilka następnych lat życia nie byłam już taka sama, to z czasem pogodziłam się z chorobą i braniem leków.

Po szpitalu wprowadziłam się do mieszkania, w które wynajmuję do dziś. Przez rok żyłam w nim sama, ale znów zaczęłam się mocno izolować i dziwaczeć. Po jakimś czasie właściciele zaproponowali, by dołączył do mnie ktoś jeszcze. I tak pojawiła wspominana przeze mnie w innych wpisach współlokatorka.

Czasem sobie myślę, że chciałabym mieć swój dom, ale cieszy mnie to, że stać mnie na to co mam. Święty spokój w wynajętym mieszkaniu.

Mój dom jest tam, gdzie mieszkam. Mój dom to moje koty, które jak prawdziwie wierni towarzysze są ze mną od lat a ja dbam o nie możliwie najlepiej. Mój dom to ciepłe światło lampki nad łóżkiem i ulubiona muzyka cicho dobiegająca z głośników. To różne, drobne przedmioty, których kolekcja powiększa się z roku na rok. Każda rzecz ma swoją wartość emocjonalną. To stare podrapane przez koty meble. Komoda, która wypada z prowadnic. Podrapane, rozpadające się łóżko, które obiecuję sobie wyrzucić, gdy stać mnie będzie na coś nowego. To kwiaty, które chronię przed kotami, podlewam, przesadzam, tak jak potrafię - a rękę do kwiatów mam taką sobie :)

Mój dom to zdjęcia moich bliskich. Tuż przy łóżku w malutkiej ramce stoi zdjęcie ze starego dowodu mojej mamy. Wygląda na nim bardzo ślicznie. Moja mama. Taka jaka chcę, żeby była. Mamą nie matką.

Kiedyś będę miała swój dom. Bardzo w to wierzę. I ogródek przy domu, który będę pielęgnować. Wtedy nie będzie ważne czy i ile razy w tygodniu byłam na siłowni. Jaką dietę stosuję, jaki kolor ma moja skóra. W moim domu będzie kominek, gdzie zimowymi wieczorami będę mogła spoglądać na ciepłe języki ognia. Moi prawdziwi przyjaciele, moja rodzina, będą odwiedzać mnie w wolnym czasie. Będziemy rozmawiać, będziemy spacerować po spokojnej okolicy a wieczorem przy ognisku zaśpiewamy piosenki z dawnych lat. Otulona w koc spojrzę wtedy wysoko w gwiaździste niebo i w myślach wyszepczę - Mój Dom...

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Nowy Rok

Sobota przed Nowym Rokiem nie należała do udanych.. Rano zwlekłam się z łóżka i poszłam na siłownię. Kiedy mój trener mnie zobaczył zwrócił mi uwagę, że przyszłam trenować w sylwestra. Po jakimś czasie było nas znacznie więcej a trener stojąc tuż przy mnie krytykował wszystkich mówiąc do mnie: "Nie obraź się ale jak można przyjść w sylwestra na siłownie". "Przecież najlepsi sportowcy wiedzą, że w takie dni należy odpuścić trening". Na nic moje tłumaczenie, że dla mnie to dzień jak co dzień.

Całe półtorej godziny, trener chodził za mną i trajkotał jak najęty. Bo gaduła z niego straszny. Niestety miałam okazję się o tym przekonać już nie raz. Na szczęście jakoś to przetrwałam. Trochę wykorzystałam ten czas na podpytywanie go o sposoby przyrządzania niektórych potraw, tak by spełniały kryteria diety. Zdradził mi fantastyczny przepis na pulpety z indyka, obtaczane w otrębach.

Po siłowni wpadłam do domu jakaś nerwowo głodna. Jadłam łapczywie, mieszając słodkie z kwaśnym. Czekoladę z leczo. Na koniec zjdałam bułkę z serem i postanowiłam na tym się zatrzymać. Żadnych ataków, o nie! Zbyt długo już jestem "czysta".Z ogromnym trudem i jakąś taką rezygnacją wyszłam z domu i udałam się na zakupy.

Kolejki w markecie pod domem były masakryczne. Przejście po zatłoczonym sklepie z wózkiem między innymi wózkami było istnym wyzwaniem. W pewnej chwili do sklepu weszła para z około 7-letnim chłopcem. Chłopak albo był bardzo czymś podekscytowany albo nie miał równo pod sufitem. Wybiegał przed rodziców i krzyczał do nich z daleka "Weźmy to, tato!", " Jeszcze sok! I mleko! Bierzemy mleko?!". "A szampan dla dzieci?!" Biegał po sklepie zachowując się tak głośno, że z trudem panowałam nad sobą. Już nawet zaczęłam układać sobie w głowie, jak zwracam uwagę rodzicom: "Przepraszam, czy Państwa dziecku coś dolega?"

Kiedy już załadowałam wszystko do koszyka, stanęłam w przerażająco długiej kolejce a za mną - nie uwierzycie - rzeczony chłopiec z mamą i tatą. Ku mojemu zdziwieniu chłopak znacznie się uspokoił. Za każdym razem, gdy kolejka posuwała się na przód, mama chłopca popychając swój wózek uderzała mnie prosto w tyłek. Stałam spokojnie, tzn. starałam się być spokojna. Przy którymś uderzeniu mama widać wyczuła opór wózka wynikający z zatrzymania się na mojej pupie. Wycedziła przez zęby ciche przepraszam i od tej pory miałam już względny spokój.

Wróciłam do domu i spojrzałam na bałagan, który w nim panował. O nie - pomyślałam -
nic nie robię. Przebrałam się w dres i wskoczyłam do łóżka. Wcześniej zjadając cała paczkę niejakich "ptysiaków", które popiłam kubkiem kawy. Obejrzałam jeden film, i drugi. Między filmami pałaszowałam zawartość lodówki. Wreszcie włączyłam audiobuka i słuchając zasnęłam, aż o północy wybudził mnie huk sztucznych ogni.

Spojrzałam tylko na reakcję kotów, ale te zdawały się nie przerażać dobiegającymi zza okien odgłosami. Poczekałam, aż wszystko się uspokoi. Wyłączyłam światło i zasnęłam. Tak oto wkroczyłam w Nowy Rok.