czwartek, 19 grudnia 2019

W drodze do siebie

Chcąc nie chcąc muszę odpoczywać. Do pracy wracam dopiero 7 stycznia. Czy to wystarczy by zregenerować siły? Nie mam pojęcia. Po tym ile wysiłku mnie kosztuje byle spacer, wyjście dokądś, porządki, nie wygląda to póki co najlepiej. Potrzebowałam opinii zarówno dr Sz. jak i dr T. Oboje zalecili odpoczynek. To dobrze, bo byłabym skłonna nadal przymuszać siebie do dalszej mobilizacji, a po tym jak się miewam i co się zdarzyło trzy tygodnie temu, wnoszę, że długo bym jej nie utrzymała.

Zatem dużo śpię, dużo leżę, odżywiam się zdrowo, dbam o to jak spędzam czas, o jako taki porządek wokół siebie, o czystość mojego ciała i mojej głowy. Karmię swój umysł dobrymi rzeczami. Póki co jestem mocno nadwrażliwa i wzruszam lub poruszam się często. Unikam złych wiadomości, ponieważ autentycznie cierpię z powodu niektórych informacji. Zwierzęta, klimat, środowisko -  to moja pięta Achillesa. Ale staram się filtrować wieści ze świata. Tak jak moja psychika filtruje nadmiar emocji, których przez większość czasu właściwie nie czuję. Czasem coś się we mnie budzi, ale wtedy albo przejmuje je moje ciało albo trwa jedynie przez chwilę, po czym znika.

Co kilka dni wytyczam sobie zadania, by nie leżeć nieznośnie w domu. Choć każde wyjście muszę, niestety, następnie odchorować. Ograniczyłam kontakty bezpośrednie ze znajomymi do minimum. Brakuje mi ludzi bardzo, ale zbyt wiele energii mnie kosztują spotkania i rozmowy.  Ale teatr, kino, balet, spotkania literackie, muzea - tu jestem wśród ludzi tylko na chwilę. Te raptem krótkie wymiany zdań z pozostałymi uczestnikami, pozwalają mi brać udział w różnych społecznych sytuacjach, ale nie wymagają ode mnie zdecydowanej mobilizacji. Mogę być, jestem albo bywam, ale nie muszę. Dzięki temu odkrywam dawno zapomniane przeze mnie rejony. Aż czasem, gdy wzruszenie, jakaś głębia przeżywania, jakieś przemyślenia, wieści ściskają mi serce, zapytuję siebie, gdzie ja dotąd byłam? No gdzie? No cóż, byłam w wielu miejscach, a najbardziej daleko od siebie.

Wiem, że się powtarzam, ale dla mnie to ogromna zmiana - życie bez bulimii. Przez to jak przechodzę obecny kryzys, wiem, że przez całe moje dorosłe życie mnie chroniła, ale też przez nią nie uczestniczyłam w nim. A jeśli to robiłam to było to bardzo powierzchowne, impulsywne i niekonsekwentne, często obojętne. Teraz znów jestem w kryzysie ale jej - bulimii brak sprawia, że przechodzę go zupełnie inaczej. Przede wszystkim dużą rolę w moim życiu zaczęli odgrywać ludzie. Zastanawiam się kim są, ci dotąd poznani i ci, których poznaję dopiero teraz. Przyglądam się im bardziej, mam wiele przemyśleń, obserwuję kim dla mnie są i jak oni reagują na mnie. Co prawda nikogo nie wpuszczam zbyt blisko w tym trudnym dla mnie czasie, ale to przez te ograniczone siły i dlatego, że na początek muszę poznać siebie sama. Na pewien sposób jestem kimś zupełnie nowym. Kimś bardziej realnym, obecnym - wciąż chodzi mi o bulimię. Można powiedzieć, że od 17 roku życia do 41-go byłam odurzona, odcięta grubą kreską od realnego świata. Przez ten ostatni 42 rok mocno dawał mi jeszcze w kość związek z G., ale już jest coraz lepiej, już mnie więcej. Wynurzam się z jakiejś lepkiej, obślizgłej mazi, zatęchłej zasłony niebytu i mimo, że nie jestem już młodą dziewczyną, to ta nowa obecność sprawia, że niektórymi rzeczami cieszę oczy i duszę po raz pierwszy. Czekam gdy odzyskam siły. Czekam i coraz mocniej dostrzegam jak wiele rzeczy jest przede mną. Tak zupełnie nowych - we mnie i poza mną. Trochę działam ale przede wszystkim uczę się cierpliwości, uczę się też być bezsilna. Dosłownie. To dość bolesna szkoła życia. Ale tak jest lepiej. Wiedzieć i czuć, że czasem się nie da.




poniedziałek, 2 grudnia 2019

Język mojego ciała.

Jestem po spotkaniu z panią J. Umówiłyśmy się, że postaram się zapisywać możliwie najwięcej.
Chodzi o to, że przestałam odczuwać emocje za to bardzo mocno reaguję ciałem. To dla mnie nowość, bo jako bulimiczka byłam odcięta od relacji ze swoim ciałem przez większość życia. Jedyne co czułam, to silne napięcie czasem, drgawki, gdy dostawałam ataku bulimii, a potem osłabienie gdy wymiotowałam raz za razem.

Teraz bez bulimii jest inaczej. Bulimia nie buforuje lub nie odwraca już uwagi od emocji, przez co zalewają mnie z siłą, do której mój organizm i moja psychika nie przywykły. To dlatego zaczęłam się oddzielać od siebie i przez ostatnie tygodnie, byłam częściowo nieobecna. To takie uczucie jakby lekkiego upojenia alkoholowego. Pojawiły się także paranoje, że mam jakieś śledzące wirusy w telefonie, że ktoś coś chce mi coś zrobić. Teraz gdy doszłam do kolejnego etapu, moje ciało reaguje bardzo silnie. Pojawia się myśl i reakcja w ciele, za to żadnej emocji na poziomie świadomym. Próbowałyśmy dzisiaj z panią J. zrozumieć, co poszczególne reakcje mówią o moich emocjach. Doszłyśmy do wniosku, że jest we mnie bardzo dużo złości i dużo smutku. Ale ja ich nie czuję. Nie czuję psychicznie.

Doszłam jeszcze do czegoś. Postanowiłam wziąć wolne w pracy. Nie miałam właściwie wyboru, ponieważ to moje ciało za mnie zdecydowało. Jestem mu ogromnie za to wdzięczna. Sama jeszcze nie szybko podjęłabym tę decyzję. Natomiast ono postawiło mnie przed faktem i będąc w kompletnej niemocy fizycznej nie mogłam nic zrobić. Nawet utrzymać się w pozycji siedzącej. Wszystkie moje triki podnoszenia się i zbierania do kupy zaczęły zawodzić. I tak mimo ogromnego wstydu, że jestem niedysponowana, poczucia winy i lęku, że się nie nadaję do pracy, a przez to mogę ją stracić, musiałam poprosić o urlop. Gdy to się stało, moje ciało przystąpiło do działania. Zaczęło dziać się częściej i naprawdę mocno.

Teraz, gdy nie stoi mi nic na drodze, gdy nie muszę mobilizować się do przetrwania i dawania rady w pracy, mogę powoli wsłuchiwać się w siebie. Na razie od tygodnia, pojawiają się mimowolne myśli o G. Bardzo różne, niektóre są wspomnieniami, niektóre wnioskami. Niektóre są miłe, niektóre nie. Tych myśli jest z każdym dniem więcej.  Zaraz po nich idzie reakcja z ciała. Emocji nie czuję. Tylko bardzo nieprzyjemne odczucia w ciele. Bardzo to dla mnie nowe i trochę dziwaczne. Na szczęście konsultacja z psychotraumatologiem dużo pomogła mi zrozumieć. Zatem staram się być uważna na sygnały z ciała. Muszę dać mu - ciału przeżywać. Emocje mogą się pojawiać ale nie muszą. To też proces leczenia, gdy tylko ciało mówi.

niedziela, 1 grudnia 2019

Zawsze jest jakiś koniec i początek.

Chyba weszłam w kolejny etap żałoby. Po spotkaniu z rodziną coś chyba we mnie odpuściło. Poczułam, że mogę przestać tak się kontrolować. W ogóle dotarło do mnie, że to robię. Nikomu nie pozwalam siebie nieść, z obawy, że ktoś wyrządzi mi krzywdę. A przecież nie wolno mi ufać, po tym gdy oddałam siebie całą, a to oddanie zostało podeptane jak nic nie warte byle co. Mimo to zaryzykowałam i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu i wzruszeniu, jak zwykle otrzymałam więcej niż się spodziewałam.

To dla mnie niemałe osiągnięcie. Przyznać się do swojej bezradności, a jeszcze trudniejsze tę bezradność okazać, jednocześnie prosząc o pomoc. Co zaskakujące, równie mocno przeżyłam to, że otrzymałam wsparcie i bliskość emocjonalną. Poświęciłam temu całą sesję u terapeutki.

W tym tygodniu przyszedł moment, gdy pozwoliłam płynąć we mnie katastroficznym myślom. Szczególnie silny niepokój odczuwałam w związku z tym, że przez swoje ewentualne załamanie, mogłabym stracić pracę, a co za tym idzie środki na życie. W którymś momencie przyszła myśl, że to nie ważne. Będzie jak będzie - pomyślałam. Jeśli upadnę, to jest nadzieja, że któregoś dnia się podniosę. Życie przecież od dawna wytycza mi taki rytm.

W czwartek poczułam się dość kiepsko fizycznie. Ledwie dałam radę w pracy. W piątek zajechałam do biura, ale czułam się tak obolała fizycznie i zmęczona, że nie byłam w stanie pracować. Chcąc nie chcąc, organizm odmówił współpracy i musiałam wrócić do domu. Sobotę spędziłam w miarę normalnie. Udało mi się uporządkować mieszkanie, zrobić zakupy na pobliskim bazarku a nawet przygotować sobie coś do jedzenia. Późnym wieczorem wyszłam nawet do kina. Było dużo lepiej.
Dzisiaj jest znów tak jak w piątek. Ogromne osłabienie i ból mięśni, szczególnie w okolicach karku. Tam gdzie ciało jest najbardziej spięte.

Pamiętam jak w 2012 roku, w listopadzie, po tym jak mocno przeżyłam zakończenie swojej pierwszej terapii, byłam w podobnym stanie. Na początek kilka miesięcy silnego pobudzenia a potem osłabienie, które początkowo brałam za objawy grypy. Później okazało się, że to depresja. To właśnie w pierwszych dniach grudnia 2012 roku wydarzyło się to co się wydarzyło. Dzisiaj nie chcę się zabijać. Zbyt mocno pragnę życia i zbyt przywykłam do walki o siebie, do podnoszenia się. Zbyt mocno wierzę, że zawsze jest jakieś wyjście. Nawet jeśli na początku tej krętej, mrocznej drogi nie widać nic prócz beznadziei i bólu. Zawsze jest jakiś koniec. Życie to przecież nic innego, jak następujące po sobie końce i początki.

niedziela, 24 listopada 2019

U Źródła.

Byłam dzisiaj w domu rodzinnym. Zaprosiły mnie siostry i moja mama. Przyznam po raz pierwszy od wielu lat albo w ogóle zaopiekowały się mną i poświęciły mi swoją uwagę. Pierwsza taka zdecydowana i mocna reakcja nastąpiła ze strony mojej mamy w zeszłym roku. Gdy wsparła mnie w sprawie mojej bulimii przesyłając środki finansowe na leczenie. Od tamtej pory, co jest nadal dla mnie zdumiewające, słuch po 25 latach choroby zaginął niemal z dnia na dzień. Wtedy też tak jak obecnie zaryzykowałam i opowiedziałam mojej mamie szczerze, jak jest źle ale bez histeryzowania i choć trudno było mi o tym mówić, wytłumaczyłam możliwie najprzystępniej na czym polega u mnie ta choroba i jak wpłynęła i wpływa na moje życie, szczególnie finansowo.

Podobnie rzecz odbyła się tym razem. Ostatnio nie czuję się dobrze. Co tu mówić. Jest naprawdę kiepsko. Zaryzykowałam i poprosiłam siostry o odwiedzenie mnie. Było to wołanie o pomoc, o obecność kogoś z rodziny.  Niestety mój dotychczasowy świat stał się dla mnie zbyt zagrażający i obcy. Kompletnie się pogubiłam. Paranoiczne myśli i bolesna nadwrażliwość sprawiły, że ludzie z mojego świata stali się zbyt odlegli, a ja jeszcze bardziej izolowałam się po tym, jak kolejno wszyscy wydawali się coraz bardziej raniący i obcy. W końcu zostałam zupełnie sama.

Dostałam też informację zwrotną od specjalistów, u których się konsultowałam, że w obecnym stanie nie mogę podjąć się terapii, ze względu na pojawiające się dysocjacje.  Potrzebne jest przede wszystkim ustalenie osoby lub osób, z którymi jestem w stanie czuć się bezpiecznie. Ważne są bezpieczne przystanie i wsparcie kryzysowe. Jeśli chodzi o psychotraumatologa, zostałam skierowana na terapię emdr lub somatic experiencing i absolutny zakaz terapii poznawczych ze względu na silne wzbudzanie się i niepokój. Tylko wsparcie kryzysowe, ćwiczenie technik wyciszających i wygaszających.

Cóż bardzo zaryzykowałam ale czułam, że to jedyne miejsce gdzie jestem skłonna szukać pomocy i tę pomoc przyjąć. Postanowiłam odezwać się do jednej z sióstr, pisząc na messengera. Przyznałam się, że jestem w bardzo złym stanie i już ledwie sobie radzę.

Następnego dnia siostry zadzwoniły z głośnomówiącego, w tle usłyszałam też moją mamę. Wszystkie trzy zapraszały mnie do siebie. Tak naprawdę nie wiedziałam co mnie czeka, ale czułam, że jestem kompletnie bezsilna i potrzebuję, wsparcia gdzieś z tamtej strony właśnie. Wiele ryzykowałam ale były moją ostatnią nadzieją. Byłam kompletnie bezbronna.

Dzisiaj tam pojechałam. Wcześniej przez telefon przedyskutowałyśmy, dlaczego przyjeżdżam tylko na jeden dzień i dlaczego to ważne, żebym wróciła wieczorem do siebie.
Byłyśmy też u mojej mamy. Nie padło ani jedno oskarżające czy raniące słowo. Nie było przerywania, rozpraszania, bagatelizowania. Dużo rozmawiałyśmy o G. Sporo przegadałyśmy i przyznam coś mi się poukładało jakby lepiej i do przodu. Rozmawiałyśmy też o domu rodzinnym, o lękach, starzeniu się, przyszłości. Ja też byłam zainteresowana ich sprawami. Bardzo to dziwne dostać takie uważnienie, w tak znaczącym miejscu. W domu rodzinnym, wśród rodziny, pierwotnego źródła mojego ja. Nie było tylko żadnych mężczyzn. Bez ojca czy brata, choć byłyśmy też na grobie ojca. Jednak dzisiaj ta siła i wsparcie kobiet wydały się najważniejsze.


poniedziałek, 18 listopada 2019

Tym razem nie do słońca

Spadanie. To chyba najgorsze. Zwłaszcza, że chciałoby się wzlecieć i poczuć tę całą przestrzeń. Nabrać powietrza. Wypełnić płuca. Dotlenić napięte mięśnie. Nabrać perspektywy.
Muszę spadać. To droga, którą teraz muszę przebyć. Gdy robi się ciasno i ciemno trudno mi ocenić stan, w którym się znajduję. Czasem wygląda jak strach a czasem jak ból albo tęsknota. Czasem jest potężnym żywiołem nie dającej się w żaden sposób wyrazić złości.  Gromem, który wykręca i wypacza moje zmysły. Spadam. Muszę spadać. Czas jest moim największym sprzymierzeńcem. Spadam w czas i do czasu. Spiralnie. W dół. W głąb.

wtorek, 5 listopada 2019

Nowa diagnoza

Złożony Zespół Stresu Pourazowego.
I tak się kończy historia Perfekcyjna. Jeszcze nie wiem kiedy i czy będę mogła się zatrzymać, jeśli przez całe moje życie prześladowało mnie jedno - przeświadczenie, a raczej przymus, że muszę biec...

piątek, 1 listopada 2019

Byłam tam.

Bardzo się rozregulowałam i teraz bardzo dużo energii poświęcam na niesienie sobie pomocy. Ta dysregulacja uświadomiła mi, że mam bardzo ogromny problem, którym czas się zająć bardzo poważnie. Wcześniej nie było to tak uciążliwe i widoczne, bo bardzo ważną funkcję regulowania emocji pełniła bulimia.
To ona skutecznie pozwalała mi uciec przed emocjami związanymi z niezaspokojonymi potrzebami. Jednak nie tym razem. Tak więc dotarłam do kolejnego kryzysu w swoim dorosłym życiu. Ostatni raz tak kiepsko było w 2012 roku. Tym razem jest o tyle inaczej, że chcę sobie pomóc a nie siebie zniszczyć. To wymaga ogromnego wysiłku. Przede wszystkim konfrontowania się z bardzo nieprzyjemnymi myślami, emocjami i przeżyciami.

W tej chwili szukam bezpiecznej przystani i wsparcia. Rozmawiałam z dr J., z którą podzieliłam się swoimi przemyśleniami na temat konieczności podjęcia dalszej terapii. Przedyskutowałyśmy to i uznałam, że poszukam terapeutki. Na drugi dzień otrzymałam od dr. J. kontakt do psychoterapeutki, do której od razu zadzwoniłam i wczoraj udało mi się być u niej na konsultacji. Na razie to ja mówiłam o sobie, by jakoś siebie przedstawić na tle różnych życiowych wydarzeń. Za tydzień przejdę do trudniejszego tematu a mianowicie tego czego aktualnie doświadczam i co dzieje się z moją psychiką i ciałem oraz jak bardzo wpływa to na moje życie i moje otoczenie.

A co się ze mną dzieje? Jest bardzo źle. Bardzo, bardzo źle ze mną. Na razie zostaję jedynie przy kwetapleksie XR 400 mg. Korzystam z tego, że te trzy dni są wolne i mogę skryć się w domu, ale gdybym miała wyjść do ludzi musiałabym wziąć coś silnego na uspokojenie. Umówiłyśmy się też dr Sz., że siebie poobserwuję przez te kilka dni i powiem z czym dokładnie mam problem, tak by mogła dobrać odpowiednie leki. Wcześniej nie mogłam sobą tak się zająć, bo musiałam skupiać się na przetrwaniu, głównie w pracy. To bardzo zaburzało mi dostęp do siebie. Dzisiaj udało mi się nawiązać z sobą kontakt i dotrzeć do wyjaśnienia źródła mojego silnego pobudzenia i lęku.

 Jestem przekonana, że wreszcie po latach dotarłam do odpowiedzi. To smutna odpowiedź, ale teraz czuję to jak nigdy dotąd. Bardzo sobie współczuję i staram się pomóc na tyle, na ile umiem posługiwać się narzędziami, które zdobywałam przez ostatnich kilkanaście lat. Niestety stoję na krawędzi. Ona - jakaś część mnie - ściąga mnie w mrok, czuję, że jest pełna bólu i lęku. Staram się ją słyszeć i koić, ale ten mrok pochłania także i mnie. Ktoś musi mnie uchwycić żebym wytrwała. Ona może mnie pochłaniać bez końca a moja pojemność właśnie się kończy. I ja i ona jesteśmy bardzo nieufne. Do tej pory zajmowałyśmy się sobą. Tak jak umiałyśmy. Niekoniecznie dojrzale ale to wystarczało by przetrwać. Teraz potrzebujemy obie pomocy. Im bliżej niej podchodzę by jej dotknąć tym bardziej czuję jej ból. Tak szczerze mówiąc jest naprawdę przerażająca. Nie chcę jej tak nazywać, ale sprawia, że i ja odczuwam lęk. Jednak to ciągle ja, część mnie, którą muszę chronić. Jeśli się obrócę przeciw niej ona obróci się przeciw mnie jeszcze bardziej.

Dzisiaj zrozumiałam, że ona już zostanie ze mną na zawsze. Przez te wszystkie lata myślałam, że to kwestia terapii, może leków ale, że zniknie, że uwolnię ją - uzdrowię. Cóż, przez jakiś czas nawet uważałam, że jest już po wszystkim, że odzyskałam kontrolę nad swoim życiem i tak już zostanie.
Dopiero szereg różnych czynników, które następowały po sobie i kumulowały się w ostatnich miesiącach, doprowadził mnie na skraj tej przepaści, nad którą obecnie przechylam się przygnieciona ciężarem własnych emocji i doświadczeń. Póki jest jeszcze we mnie wola walki, mimo ogromnego ciężaru i przytłaczającego bólu, trwam i wyciągam rękę po pomoc, a ponieważ boję się zostać zraniona robię to bardzo ostrożnie.

Jakim cudem przetrwałam z tym bólem całe swoje życie? Ile to wymagało ode mnie poświęcenia, lawirowania, ucieczek! Próbując przetrwać tak naprawdę musiałam zrezygnować z tego co zwie się życiem. Musiałam zrezygnować ze wszystkiego co najcenniejsze. Z bycia córką, siostrą, przyjaciółką, żoną, matką... Wszystko to było zbyt bolesne. Tak jak bolesna jest prawda o tym. Patrzę ze łzami na to stracone życie, w końcu płaczę ale ten płacz nie przynosi ulgi tylko sprawia, że czuję się jeszcze bardziej słaba i bezbronna. Wiem, że nie wytrzymam długo w tym stanie i będę musiała znów się od siebie odciąć. Ale liczy się ten raz. Ten, w którym odważyłam się spaść w tę przepaść.

A więc to jest nią? Przepaścią, przed którą się wzbraniam. Pod tym obezwładniającym poczuciem zagrożenia, pod silnym niepokojem jestem wszechogarniającym uczuciem bezbronności. Jestem tak słaba, że aż chora.

sobota, 26 października 2019

O tym co już wiem i czego się dowiem pisząc tutaj.

W sprawie smutku u mnie dzieje się wiele, ale najgorsze są mechanizmy obronne. Im bliżej smutku, tym większy chaos. Koszmarna dezorganizacja wręcz. Dr Sz. potwierdziła, że pod stanami mieszanymi, tak jak pod manią i hipomanią kryją się stany depresyjne i słusznie poszłam w tym kierunku. Powiedziała, że bardzo dobrze, że postanowiłam to przepracować z dr J., której obecność bardzo mi pomaga i zapewnia duże wsparcie. Dr Sz. próbuje pomagać, ale przez to, że od dawna moi lekarze ciągle się zmieniają, jestem nieco zaniedbana i leczona chaotycznie. Unikałam leczenia prywatnego u dr Sz. ze względu na finanse ale chyba postąpię najrozsądniej, gdy zrobię wszystko, co w mojej mocy, by utrzymać się przy niej. Tylko nie wiem czy finansowo dam radę ponieważ prawdopodobnie zacznę w listopadzie płatne, roczne szkolenie w kierunku eksperta przez doświadczenie, tzw. EX-IN. Chcę na wszelki wypadek mieć takie doświadczenie w odwodzie. Jutro mam rozmowę kwalifikacyjną. W sierpniu złożyłam wszystkie potrzebne dokumenty.
Jeśli chodzi o dodatkowe wydatki, płacę za angielski, na którym zależy mi coraz bardziej, więc chciałabym w niego zainwestować. Dlatego motam się z prywatnym leczeniem u dr Sz. Nie umiem ocenić na tym etapie priorytetów. Nie jest to dobry czas na podejmowanie decyzji ale niektóre muszę podjąć już teraz. Tak jak ten kurs. Tak naprawdę ostatecznie zadecyduję po jutrzejszym spotkaniu.

Niestety pogubiłam się bardzo między byciem rozsądną a silną i obecnie toczę ze sobą wojnę. To kwestia czasu i na razie nic nie jest pewne, w którą stronę to pójdzie. Dr Sz. wspomniała, że pobyty w szpitalu są potrzebne. Ja wiem, że o zdrowych zmysłach na szpital się nie zgodzę. To co może zrobić moja zmordowana już psychika, to odciąć mnie od samodecydowania o sobie. W tej chwili wychodzi na to, że jestem skonfliktowana jakoś osobowościowo bardziej jak widać po moim toku rozumowania, ale gdy nadal będę się upierać przy dawaniu sobie rady, to wylecę w kosmos.

Dla przykładu. W tym tygodniu przestałam sobie radzić w pracy. Dla mnie to gwóźdź do trumny. Hańba. Dyshonor. Dramat. Rozmawiając z b. dużym klientem straciłam wątek, mój mózg zaniemógł. Kompletnie zapomniałam o czym mówię i dlaczego. Ziścił się mój największy koszmar. No może nie największy ale po raz pierwszy w życiu tak dałam dupy i nie byłam w stanie poprowadzić bardzo ważnej rozmowy, o którą walczyłam od kilku miesięcy. Wiem, że to niby tylko praca, ale cały ostatni rok pracowałam na to, po to jestem w tej firmie. Po to mnie tu zatrudniono i po to mam tyle profitów, jakże dla mnie ważnych. Moja efektywność zależy od swobody, którą tutaj mam. I to działa - działało. Szło w bardzo dobrym kierunku i nikt nie miał ku temu wątpliwości, aż do tego tygodnia.

I nie chodziło o żaden stres z powodu pracy, tu mi szło dobrze od jakiegoś czasu, aż do tej rozmowy z klientem. Po prostu cały ten tydzień był fatalny pod kątem mojej koncentracji i mojego chaosu psychofizycznego i po raz pierwszy to było tak widoczne. Niestety odczuły to także osoby trzecie, dokładnie jedna, której komfort bardzo zależy od tego jak się trzymam. I chyba to mnie w tym zabiło najbardziej, że podkopałam jej poczucie bezpieczeństwa. Jakąś naszą wspólną umowę. Tak jak ja jej, ona daje mi siłę każdego dnia. Niestety zauważyła, że spadam. Nie da się już tego nie zauważyć. Nie byłam już w stanie tego ukryć. Nie jestem. To co mnie najbardziej boli, to to, że dałam jej siłę a teraz ją opuściłam. W naszym wspólnym celu. Ona daje mi to samo i stałyśmy się od siebie bardzo zależne. Wiem to od dawna. Czuję, że ją zdradziłam. Czuję, że kiedy ja umieram, to ona gaśnie. Nigdy niczego takiego z nikim nie przeżyłam, bo nigdy nie spotkałam osoby tak podobnej do siebie i ona pewnie też nie. Pozwala to nam polegać wzajemnie na sobie i ufać. Klient, z którym dałam dupy, był o tyle istotny w tym całym dramacie, że obie mamy bardzo wysokie poczucie obowiązku i odpowiedzialności wobec wykonywanej przez siebie pracy oraz wysokich standardów jakich się trzymamy. Podkopując swoją przydatność w pracy podkopałam nasze wspólne wartości, nasze dążenia do celu i współtworzenie czegoś ważnego, co daje nam wiele złożonych acz ważnych korzyści. Baaarodzo wielowymiarowych i baaardzo złożonych i obie o tym wiemy.
Nikt tu się nie chce bawić w szpital psychiatryczny. Owszem, pewne dziwactwa i słabości są mile widziane, o ile przynoszą pożądane efekty albo nie wpływają na efekty, może tak. Widziałam jak traci grunt pod nogami. Widziałam, gdy odchodziła w piątek. Była zagubiona i osamotniona. Tak jakby straciła właśnie bardzo ważną partnerkę. Widzę po tym jak milczy. Oba nasze komunikatory milczą. Czyżbyśmy się budziły ze snu?

Nasza iluzja o doskonałym partnerstwie prysła. W końcu z chorobą, czy zaburzoną osobowością nie jestem taka jak ona. Może już na zawsze raz na jakiś czas będę potrzebowała zaopiekowania i wsparcia. Będę musiała opuszczać innych, tak jak opuściłam ją, bo teraz muszę zaopiekować się sobą. Jak jej nie stracić? Nie chcę już nikogo tracić. A jej szczególnie. Potrzebuję jej egoistycznie tak samo jak ona mnie. Po prostu razem żyje nam się lżej. Możemy liczyć na siebie. Nasze mocne i słabe strony uzupełniają się. To co jest słabą stroną jednej, jest mocną tej drugiej, a ponieważ nauczyłyśmy działać razem, stałyśmy się bardzo silne. I to nas tak nęci i tak do siebie zbliża.
Myślę, że nigdy w nikim nie miałyśmy takiego wsparcia. Mamy bardzo podobną mentalność, ten sam temperament, jesteśmy zaskakująco do siebie podobne osobowościowo. Komunikujemy się w ten sam sposób. Więc gdy połączyłyśmy siły, jakoś osobliwie zlałyśmy się w jedną osobę. Nasze granice zatarły się. Tak uważam.

Tymczasem przyszło nam się zmierzyć z tym, że nie ma rzeczy doskonałych. Każda od czasu do czasu musi mierzyć się ze własną słabością. To było bardzo nęcące i wygodne tak się zgrać i zlać w jedno. Odwalać brudną robotę tej drugiej, bo to przyjemność dla tej pierwszej, a cel przecież miałyśmy ten sam, te same potrzeby. Naprawdę w którymś momencie ta praca nie miała złych stron. No i zjebało się perpetuum mobile. Czuję, że odpowiedzialność jest po mojej stronie. Głównie tak się zaopiekować sobą, by wrócić do pracy i robić to co do mnie należy. Nie chcę sprawiać kłopotów.

Muszę poświęcać więcej czasu na pisanie na blogu, gdy jestem w takim chaosie. Dzięki temu jestem w stanie przeanalizować tysiące myśli, dotrzeć do tych nieświadomych. Pogubić się bez poczucia winy i wstydu a potem się odnaleźć. Zadać odpowiednie pytania, odnaleźć odpowiedzi. Potem już można coś z tym robić w terapii z dr J. albo w komunikacji z K. Albo po prostu w życiu.

No dobrze. Czas na kolację i odpoczynek. Siedzę tu już trzy godziny.

poniedziałek, 14 października 2019

Zaczynam pracę nad konfrontacją ze smutkiem.

Byłam dzisiaj skonsultować swoje wnioski u dr Joanny. Zaczynam pracę nad dokopaniem się do smutku i łez od przyszłego poniedziałku. P. Joanna uspokoiła mnie, że to co się ze mną dzieje to niekoniecznie musi być stan mieszany, a typowe zaburzenia adaptacyjne po rozstaniu. Ponoć ludzie tak mają.Wiem, że brzmi to dziwnie, to moje określenie: "ponoć ludzie tak mają". Ja doświadczam tego po raz pierwszy, ponieważ nigdy wcześniej na kimś mi tak nie zależało. To ja porzucałam moich partnerów. Potem nie zastanawiałam się nad tym, co się z nimi dzieje. Taka przykra prawda niestety.
Wyjątkiem było zakończenie mojej pierwszej terapii ale to jeszcze inny rodzaj rozstania choć dramatyczny w skutkach.

To co udało się już dzisiaj osiągnąć, to w końcu zapłakałam. Kilka razy, króciutko ale bardzo prawdziwie. Także to całe moje analizowanie tu na blogu na coś się zdało, bo zaszłam dzisiaj do p. Joanny już z konkretnymi przemyśleniami, że powinnyśmy szukać smutku i co być może go blokuje.
Psychika mocno stawia opór, ale będziemy oswajać te lękowe automatyczne i najczęściej nieświadome myśli. Np. te o z załamaniu nerwowym, gdy pozwolę sobie na smutek albo lęk, że ktoś mnie zobaczy taką słabą i mnie odrzuci. Dużo tu się dzieje, do wielu z tych myśli nie mam jeszcze dostępu. Jak zwykle mam ogromne szczęście otrzymać pomoc specjalisty właściwie od zaraz.

niedziela, 13 października 2019

Już nie wiem sama czy dobrze, że walczę, czy nie.

Chad daje mi jednak popalić. Staram się gasić kolejne pożary ale wychodzi to średnio i muszę raz jeszcze umówić się do doktor Sz. żeby coś zakombinować z lekami. Wizytę u nowej lekarki mam dopiero w grudniu a do lekarza, którego dostałam z przydziału, po tym jak odeszła moja wcześniejsza lekarka nie pójdę już na pewno.

Wygląda to jak taki tradycyjny już u mnie stan mieszany, który mi towarzyszył dość często w życiu. Niski nastrój duży napęd. Wcześniej dodatkowo dochodził border i bulimia. Niestety to była dopiero mieszanka wybuchowa, więc pocieszam się, że mimo wszystko nie jest tak źle. Ciężko i chce mi się ryczeć (może wreszcie się uda), że nie panuję nad sobą. Ogromny dyshonor dla mnie, bo ogromną wagę przywiązuję do tego, by umiejętnie sobą zarządzać, tak by nie chorować właśnie i nie robić takich akcji, w jakie niestety wpadam ostatnio. Nie za fajnie się nakręcam będąc właśnie z ludźmi.

Gdy jestem sama, wyciszam się, gdy pojawiają się ludzie natychmiast wchodzę w interakcję, staję się niespokojna, bo z nikim nie czuję się bezpiecznie, przez co staję się wielomówna i to w tempie prędkości światła, głośna, a w efekcie drażliwa.Gdy już myślę, że jest dobrze i znów się z kimś spotkam, rozpadam się na nowo.
Dobrze mi wychodzi pisanie ze znajomymi i to mnie jakoś ratuje przed samotnością, bo popełniłabym błąd, gdybym się wycofała zupełnie z interakcji. Potrzebuję ich bardzo, zwłaszcza tych bliskich i bezpiecznych, a że ostatnio wszyscy mi się jawią jako zagrożenie to mimo szczerych chęci i prób, muszę mocno uważać, by nie męczyć siebie i ludzi sobą.

Wiadomo, w pracy jest inaczej. Praca to jedyne obecnie miejsce gdzie czuję się bezpiecznie. Nawet jak czegoś nie mogę przewidzieć, to zawsze sobie z tym poradzę, czy to zawodowo, czy to w relacji z ludźmi. Świetnie się dogadujemy bo jest sporo osób z dużym temperamentem tak jak ja. Przy tym komunikacja jest o wiele bardziej przejrzysta, bo każdy przywykł do tego, że każdy tu mówi co myśli, a jednocześnie potrafi się przyznać do błędu.
Dzięki temu, że spędzam z tymi ludźmi tak wiele czasu wreszcie rozróżniam jakie cechy wynikają u mnie z temperamentu a jakie z choroby. To bardzo ale to bardzo mnie uwolniło.
Kiedyś ciągle siebie karałam za to, że jest mnie za dużo, ale tu zobaczyłam, że pewne moje stygmatyzujące "za dużo" to mój temperament. Dzięki temu też łatwiej zauważać mi zmiany chorobowe tak jak te teraz.

Mam tam wspaniałe otoczenie. Bardzo lubię swoją pracę. To ogromne szczęście móc się nią cieszyć. Szefów mam specyficznych ale bardzo ludzkich. Docieraliśmy się przez 18 lat ze sobą. Tyle się znamy. Znamy się z czasów gdy dawałam im popalić będąc w pełni zaburzonym borderem. Gdy ciągle pracę rzucałam, robiłam awantury i wychodziłam trzaskając drzwiami, albo budziłam się rano z lękiem, że do niczego się nie nadaję i pisałam sms do szefa, że nie przyjdę już nigdy. Z czasów gdy znalazłam się w szpitalu po pierwszym długim epizodzie psychotycznym, który zakończył się jeszcze dłuższą depresją. Wtedy przychodziłam po porannych zajęciach w szpitalu, popracować przez kilka godzin, nie po to żeby zarabiać, ale żeby jakoś wrócić do życia. Szefowie widzieli mnie każdą a dzisiaj są dla mnie ogromnym wsparciem przez to jakim szacunkiem mnie darzą, bo widzą u mnie ogromną zmianę. Widzę to, czuję. Czasem słyszę to wprost. Jestem przekonana, że dzięki tej pracy właśnie jestem dużo zdrowsza, albo częściej zdrowsza. No bo teraz ten stan mieszany jest okropny i jeszcze takiego go nie miałam po tym jak pracuję tu znów od roku. Nie chcę niczego spieprzyć przez to.

Na pewno dopadł mnie w końcu smutek ogromny z powodu braku G.  Tęsknię za nim strasznie. Za tymi chwilami gdy było dobrze, spokojnie, leniwie, swobodnie. Tak niewiele ich było w sumie, ale tęsknię bo to było coś bardzo bliskiego, bezpiecznego i intymnego i wyjątkowego dla mnie. No a teraz muszę w końcu uporać się ze smutkiem. Sukces taki, że go w ogóle czuję. Nie zawsze, ale przedziera się momentami aż do bólu. Taki proces widać. Chorowałam mocno fizycznie, badania porobione. Muszę powtórzyć usg piersi, bo coś nieciekawie tam wygląda. Boję się trochę, że ten mega stres, który mnie spotkał z G., poza tymi dobrymi rzeczami, odbił się na mnie. Na szczęście problemy jelitowe się skończyły. Kolonoskopia niczego nie wykazała. Ale gdy skończyły się te bolesne i ciągłe biegunki, to przez miesiąc nadrabiałam stracone kilogramy, jakbym wygłodziła organizm na maksa. Po intensywnym okresie jedzenia, wreszcie zaczęłam się uspokajać, aż tu nagle psychika wreszcie poczuła się gotowa na smutek i zaczęło się tym razem już tylko w głowie. Dobrze i niedobrze.

Bardzo boję się depresji, tak mi się wydaje. Tak mi przyszło do głowy właśnie. Boję się dlatego, bo to jedyny stan, w którym nie mogę sobie pomóc. Stan, w którym nie proszę nikogo o pomoc. To kompletna intelektualna, emocjonalna i fizyczna niepełnosprawność. To w konsekwencji ekonomiczna bieda. Brak środków do życia. Utrata dachu nad głową, a więc bezdomność. Więc może nie bez powodu moja psychika sama się wybija z tego głębokiego chwilami smutku w stan mieszany. Tego jeszcze nie zgłębiłam. Ale może w tym coś być.
    
W sumie, to mogłabym dostać jakiegoś raka, bo ten cały maraton zaczyna mocno mnie męczyć.

niedziela, 29 września 2019

Czułam, że spadam w niebezpieczną przepaść...

Zdaje się, że w porę powstrzymałam coś, co zaczynało wyglądać niebezpiecznie. Uchwyciłam się mocno tego co we mnie zdrowe i z lękiem przyjrzałam się tej chorej części. Znalazłam tam przerażone i zrozpaczone dziecko ale też dużo przygniatającego poczucia winy i wstydu. Całą piątkową noc i całą sobotę aż do dzisiejszego południa przyglądałam się sobie. Nie było łatwo, bo zaczęłam wchodzić w jakiś psychotyczny stan. Im bardziej chciałam siebie zrozumieć, tym bardziej traciłam kontakt ze sobą. Trwało to długo i wymagało wielu nieprzyjemnych konfrontacji siebie z sobą, zdrowej części z chorą, w końcu udało mi się przenieść kontrolę na tę zdrową część. Gdy już wiedziałam, że nikogo sobą nie obciążę, postanowiłam odezwać się do bliskich mi osób, które wiedzą, że jestem w gorszej formie. To pozwoliło mi nie czuć się samotnie. Jednocześnie wiedziałam, że mając kontrolę nad chorą częścią, nikogo sobą nie obciążę, ani nie jestem już tak nadwrażliwa by narazić się na przypadkowe zranienie.

To był dobry krok. Wypracowałam przez ostatnie lata fajne, mądre relacje z ludźmi. I takich ludzi mam wokół siebie. Mogłam z nimi poruszyć temat bliskości w oparciu o moją relację z G., bo tu zaczęłam upatrywać źródło mojej frustracji i rozpaczy. Wiedziałam już, że muszę ruszyć ten temat, a bez rozmowy z bliskimi mi osobami nie znajdę wszystkich pytań i wszystkich odpowiedzi, które mnie wewnętrznie skonfliktowały. Ostatecznie moje wnioski pozwoliły nakreślić mi taki oto obraz mojej relacji z G.

Wiem, że otrzymałam od niego coś wyjątkowego. Wiem, że stało to się trochę przypadkiem. Kiedy go poznałam, nie zamierzałam niczego z nim tworzyć. On ze mną też nie. Oboje to wiedzieliśmy.
Ponieważ mieliśmy podobny mechanizm zbliżania się i odchodzenia, na rękę były nam okresy bycia i nie bycia ze sobą. Przez to, że dawaliśmy sobie tego rodzaju przestrzeń, możliwość bycia razem i osobno, zaszliśmy w naszej relacji dalej niż którekolwiek z nas się spodziewało. Z czasem niestety zaczęło to rodzić pewne problemy. Mówiąc psychologicznym językiem, pewne emocje i potrzeby, niezbyt pokrywające się.

Doświadczaliśmy ze sobą bliskości, która dawała nam ogrom przyjemności, ale też, która przerastała nasze doświadczenie i nasze psychiczne zasoby. To przez to czasem zachowywaliśmy się prawidłowo jak osoby dojrzałe, by po chwili znów być jak dzieci. Moja niedojrzałość polegała na tym, że nie umiałam odpowiednio ocenić możliwości G. Nie umiałam dostrzec, jak bardzo jest niedojrzały. Owszem widziałam, że wymaga pomocy psychologicznej i sugerowałam terapię, dużo z nim rozmawiałam. Myślałam, że to wszystko rozwiąże nasze problemy ale nie rozumiałam, że on nie jest na ich rozwiązywanie gotowy. Nawet jeśli będę przy nim i będę go wspierać. 

Prawdopodobnie był kimś innym, niż osoba, którą w nim widziałam. G. nie tyle był gotów tworzyć związek, co potrzebował doświadczać związku od czasu do czasu. Zgodnie ze swoimi zasobami psychicznymi. Do pewnego stopnia sprawiało mu przyjemność, że w jego życiu pojawiła się kobieta, ale raczej oczekiwał relacji na mniej dojrzałym poziomie, gdy ludzie po prostu chodzą ze sobą, a nie żyją ze sobą i dzielą swoją codzienność. Ja zaś takie związki miałam za sobą. Miałam długoletnich partnerów, miałam męża, ale nigdy nie pozwoliłam nikomu podjeść do siebie bliżej. Dotychczasowi partnerzy jawili mi się jako zagrażający, przez to, że tak jak ja teraz, chcieli normalnego życia, podczas gdy ja potrafiłam jedynie pojawiać się i znikać. Podchodzić bliżej i uciekać. Natomiast oni gdy uciekałam po prostu o mnie walczyli, co mnie jeszcze bardziej przerażało.
Nie umiałam nawiązywać bliskiej więzi tak jak nie potrafił tego G. Nie byłam do tego zdolna, tak jak i G. będąc ze mną.

Gdy trafiłam do terapii przestałam wchodzić w relacje z mężczyznami. Tak było przez kilka lat. Przeszłam w tym czasie bardzo długą drogę. Kilka terapii, kilka psychoedukacji, no i sporo doświadczeń życiowych, które sprawiły, że stałam się silniejsza, spokojniejsza i dojrzalsza. Tylko przez moment powtórzyłam schemat przyciągania i odpychania, ale to dlatego, że kończąc terapię nie poradziłam sobie z tym na dojrzałym poziomie i mocno zaburzyłam się, co skończyło się zresztą tragicznie. Potem jednak stanęłam na nogi i było mi dobrze samej. 

G. był pierwszą osobą, którą poznałam będąc już kimś innym ale poza tym, jak wspomniałam, pewne okoliczności sprawiły, że zaszłam w tej relacji dalej niż kiedykolwiek. Spotkałam kogoś podobnego sobie sprzed lat. Kogoś kto ani ode mnie daleko nie uciekał, ani mnie nie gonił. Tym samym nieświadomie stworzył mi idealne warunki do dojrzewania w tym związku do... bycia w związku. Pozwolił mi zapiąć ten ostatni guzik w pracy nad moją osobowością.

Bardzo mi się spodobała ta wyjątkowa intymność, której doświadczyłam z G.. Ten rodzaj bliskiej więzi. To co zaczęło się we mnie rodzić na poważnie, u niego było czymś, co przechodziłam z mężczyznami lata temu. Owszem spotkaliśmy się ze sobą, ale będąc na zupełnie innych etapach.
Stąd każde z nas było gotowe na zupełnie inne rzeczy. Ponieważ nigdy z nikim tak daleko nie zaszłam, nie umiałam odpuścić tej relacji, nawet wtedy gdy G. zaczął mnie ranić, by mnie zniechęcić do siebie. Zapomniałam, że kiedyś byłam taka sama, że używałam identycznych mechanizmów.
Nie rozumiałam, że tak jak ja potrzebowałam wielu lat, przede wszystkim lat terapii i różnych osobistych doświadczeń, by dojrzeć do bliskości, intymności i trwałości w związku, tak samo on potrzebuje czasu i pracy nad sobą. Gdzieś mi to zupełnie umknęło i mocno skupiłam się na tym by wymagać od niego więcej a nie na tym, by dostrzec, że on nie ma czego i z czego dać.

To niczyja wina, że gdy trafiliśmy na siebie mieliśmy podobne potrzeby.  Niczyja wina, że z czasem każde ewoluowało do czego innego i dawało z siebie tyle ile potrafiło. On dopiero uczył się języka emocji, podczas gdy ja umiałam doskonale nim się posługiwać i stworzyłam wokół siebie nowy, lepszy świat. Kiedy mi wszystko przychodziło prosto i łatwo, on stawiał swoje pierwsze kroki w świecie tych wszystkich psychologicznych niuansów jakimi jest wypełnione życie.
Chciałam tego lepszego jeszcze więcej i gdy nawiązałam z nim tę wyjątkową więź kompletnie odleciałam z miłości i szczęścia, nie dostrzegając, że G. jest w swoim życiu gdzie indziej. Dla mnie to było wyjątkowe. Bliskość i intymność, którą z nim odkryłam. I tak zaczęliśmy walczyć ze sobą, on o przestrzeń ja o trwałość tego związku. Zaszliśmy w tej walce tak daleko, że już nikt nikogo nie słuchał tylko walczył o swoje poczucie komfortu. Byliśmy na zupełnie innych orbitach. Nie było szansy na porozumienie się. Oboje podobnie zajadli w tej walce. 

Przyznam, że teraz zastanawiam się co u niego. Mam nadzieję, że jest mu lepiej beze mnie, bo nie rodzą się w nim konflikty, których jeszcze nie umie rozwiązywać. Mam nadzieję, że nie pije tyle i nie ćpa, że jednak jego rodzice i brat skonfrontowali się z problemem jego uzależnienia i udzielili mu mądrej pomocy. Mam nadzieję, że wpuścił do swojego życia ludzi. Że odwiedzają go przyjaciele, że nie siedzi w ukryciu czterech ścian swojego mieszkania, mieszkania, które potrafi wyglądać jak melina, i nie chleje, bo tak jest mu po prostu dobrze. Mam nadzieję, że to nasze spotkanie nie było na marne. I tak jak ja odkryłam w naszej relacji coś wyjątkowego, co chcę na pewno powtórzyć i rozwijać, tak on zaopiekuje się sobą i będzie w sobie tę opiekę pielęgnował. 

sobota, 28 września 2019

Chyba zaczynam ze sobą negocjować. To dobrze?

Przed rozsypaniem się chyba jeszcze tylko ratuje mnie praca. Praca daje mi bezpieczeństwo finansowe. Nie mam innego wyjścia. Nie dopuszczam możliwości choroby.
Na ile jest źle świadczy także to jak bardzo pilnuję dostępu do siebie. Z drugiej strony staram się wychodzić do ludzi, ale w towarzystwie robię się niespokojna. Ludzie coraz bardziej budzą we mnie niepokój. Tym jak w większości są pozaburzani. Normalnie, gdy jestem w dobrej formie, to nic złego. Każdy ma coś. Ale teraz stałam się nadwrażliwa. Myślałam, że dobrze się sobą opiekuję. Gdy przechodziłam piekło z G. wręcz panicznie szukałam pomocy. Cierpiałam tak bardzo, bardzo na poziomie psychiki,  ale też bardzo na poziomie ciała, że bałam się, że skończy się to u mnie jakimś rakiem. Musiałam zbudować wokół siebie solidny mur składający się z przyjaciół, specjalistów, znajomych. czasem przypadkowo napotkanych ludzi i odseparować się od człowieka, który mnie zwyczajnie krzywdził. Czasem nieświadomie, czasem bardzo świadomie. Zmobilizowałam siebie jeszcze bardziej.

Kiedyś kompletnie nie dawałam sobie rady z życiem. Pakowałam się w kłopoty, popadałam w konflikty z otoczeniem, byłam stałym bywalcem oddziałów psychiatrycznych.
Ale teraz jest jeszcze gorzej. Mój każdy dzień to pełna mobilizacja. Z tym, że ja tej mobilizacji w ogóle już nie czuję. Wstaję rano i żyję. Życie z chorobą, życie z lękiem, że wyląduję pod mostem, jeśli się rozchoruję i stracę pracę, no i życie z G. wzmocniły we mnie jeszcze bardziej ten mechanizm. To dlatego w czerwcu i lipcu dwukrotnie dostałam silnej dysocjacji. Pani J. wspominała, że prawdopodobnie dlatego, że nie płaczę, nie konfrontuję się z bezsilnością. Teraz dostrzegam również, że jak jakiś maratończyk przekraczam kolejne granice swoich możliwości i dalej niezłomnie prę na przód. Nawet już nie upadam, nie potykam się. Owszem, zwalniam, bardzo pilnuję czasu pracy, czasu na odpoczynek, wysypiam się, wyciszam. Ale też separuję się coraz bardziej. Ludzie jawią mi się jako zagrożenie. To znaczy nie świadomie. Właściwie zaczęło to dopiero do mnie docierać.
Chcę wierzyć, że to wszystko co ma ostatnio miejsce doprowadzi mnie do jakiegoś rozwiązania. Ta tama musi pęknąć. Byle w jakiś kontrolowany odpowiednio sposób.

Muszę z przykrością przyznać, że nie ufam nikomu na tyle by otworzyć się z jakimś swoim bólem. Piszę jakimś, bo tylko się domyślam, że tam jest. Mało co czuję.
Boję się, że zostanę skrzywdzona. Trudno mi uwierzyć, że jest gdzieś ktoś, komu mogłabym pokazać swoją bezsilność, bo to nie jest zwyczajna bezsilność. Boję się, że tam jest choroba. Boję się, że mogłabym dostać psychozy, albo gorzej, silnej depresji jak w 2012 roku. Bardzo możliwe, że już teraz jestem w jakimś dziwnym psychotycznym stanie. Nie wiem co lepiej. Czy pozwolić sobie na chorobę czy czekać aż moje ciało odmówi posłuszeństwa? I co może oznaczać, że szwankuje mi przewód pokarmowy? Tak psychoanalitycznie. To, że mój organizm nie chce przyjmować pożywienia. Nie chce żyć? Czy to chce mi powiedzieć?

Mam czas do poniedziałku. W poniedziałek priorytetem znów będzie praca. Tymczasem muszę zająć się sobą. Muszę pokonać siebie. Muszę przebić się przez ten ochronny mur. Muszę dowiedzieć się co się za nim kryje. Coś wymyślę. Nawet gdy czai się tam choroba. Może pojadę na izbę przyjęć. Tak, gdy będzie źle pojadę na izbę przyjęć. Pogadać z jakimś lekarzem. Szpital nie wchodzi w grę. Na to ze sobą nie pójdę. Ale chyba mogę wynegocjować ze sobą rozmowę z lekarzem psychiatrą. To nie może być nikt kogo znam i kto mnie zna. Nie chcę nikogo sobą obarczać. Pani J. jest kochana i bardzo dobra dla mnie, ale nie chcę jej skrzywdzić, a może tym co się kryje pod tym murem mogłabym ją przerazić sobą. Dr Sz. też jest dla mnie ogromnie wyrozumiała i ufam jej najbardziej. Ale nie chcę jej niepokoić, nie chcę nadużywać jej uprzejmości.


poniedziałek, 23 września 2019

Gdy się zadowalasz ochłapami - dostajesz ochłapy

Echo wieloletniej przeprawy z G. ciągnie się za mną niestety. Mimo, że szczęśliwie nie ma go już w moim życiu, mocno podupadłam na zdrowiu fizycznym. Muszę przejść kilka istotnych badań, by wykluczyć pewne powikłania. Niestety bycie zbyt silnym nie zawsze wychodzi nam na zdrowie, ponieważ jeśli nie nasza psychika to nasze ciało, wcześniej czy później upomni się o godne traktowanie. A ja nadwyrężyłam siebie wielokrotnie i przewlekle.
Może uniknęłam szpitala psychiatrycznego - poza jedną dobą, gdy się poddałam - dzisiaj gdy zagrożenie minęło, a mobilizacja w której trwałam odpuściła, zaczynam się sypać.
Powoli zaczyna do mnie docierać, że po tych czterech latach szarpania się z nim, reaguję jak ofiara przemocy. Przemocy psychicznej, choć specjaliści ostrzegali, że jeśli nie zakończę tej relacji, będzie jeszcze gorzej.
Okropny typ. Wiem, że z czasem ten obraz złagodnieje. Dzisiaj jednak wzdrygam się na samą myśl. I pomyśleć, że coś takiego sobie zafundowałam. Zdecydowanie jest to także informacja o mojej kondycji psychicznej w tamtym czasie. Dostajemy w życiu tyle, ile sami jesteśmy od życia wziąć. Jeśli ktoś zadowala się ochłapami życia, będzie dostawał tylko je.

Bądźmy wymagający! To bardzo ważne. Wymagajmy od siebie i wymagajmy od otoczenia. Bylejakość jest zarezerwowana dla tych, którzy boją się z różnych powodów brać więcej i dawać więcej. Ale co to za życie? Doświadczyłam tego. Nie mogę popełnić tego błędu nigdy więcej. Drugi raz tego po prostu nie przetrwam. Zresztą. Poczekam na wyniki badań. Może jednak nie przetrwałam...
Troszczmy się o siebie, twórzmy i pielęgnujmy dobre, zdrowe relacje. Dla naszego zdrowia. Zdrowie jest najważniejsze. Naprawdę nie sądziłam, że to mnie tak wykończy. Tak bardzo ciężko pracowałam nad tym by być silną. Myślałam, że to mnie ochroni przed chorobą i pobytami w szpitalach. Ochroni przed utratą pracy, dachu nad głową. A jednak nie da się oszukać psychiki. Ona zawsze upomni się o swoje.

wtorek, 30 lipca 2019

Pochawała smutku

Powoli czuję to, co czuć powinnam najbardziej w tej zaistniałej sytuacji odejścia G. Smutek. Walka o niego, o mnie w tej relacji, o moje lepsze samopoczucie, ciągłe stawianie siebie na nogi, by jakoś w tym wszystkim funkcjonować, chodzić do pracy, spotykać się z ludźmi, działać - to wszystko nieco przygasa. Czuję jak się zatrzymuję. Milknę i stopniowo staję się smutkiem.
G. mocno mnie zranił. Wielokrotnie. A mimo to lgnę do niego jak ćma do płomienia. Tęsknię. Zamieram i nasłuchuję. Wróci? Nie. Cisza. Nic więcej. Jest jednak w tym smutku coś miłego. Jakiś spokój. Dobrze, że przestaję walczyć. To bardzo dobrze. Nie płaczę. Ani jednej łzy. Może później. Może gdy już zostanę tu sama. Gdy G. zabierze swoje rzeczy i nic mi nie będzie przypominać o tym, że wróci.
Może zapłaczę jak nad Nokią i Czesiem, choć one dały mi mnóstwo szczęścia, mnóstwo ciepła, radości, beztroski, chroniły mnie, były blisko. Najbliżej. Były częścią mnie.

Czy można płakać po człowieku, który prawie każdego dnia mnie ranił? Po człowieku, który jest chory? Który wciągnął mnie w tę szaleńczą grę. W tę bolesną matnię, z której nie umiem się wydostać. A może powinnam zapłakać nad sobą? Że nie rozpoznałam tego wcześniej jak bardzo jest zaburzony. Jak mną szarpie, jak testuje moje granice, jak strąca mnie w tę mroczną przepaść, z której próbuję teraz jakoś się wydostać. A może płakać z bezradności? Jak dziecko. Że by się chciało a nie można. Chciało być spokojną przy nim. Bezpieczną. Spełnioną. A jest tylko ból, ból, ból.

Dlatego płyń we mnie mój smutku. Wzbieraj, wylewaj się mną. Bądź mi bliski Przyjacielu.
Zaopiekuj się mną. Otocz mnie łagodnością i spokojem. Zadumą nad tym co ważne. Pochwałą mądrości i tego co wzniosłe, co warte rozważania, dawania i przyjmowania. Pochyl się ze mną nad pięknem tego świata, wznieć we mnie miłość i dobroć. Nie zabieraj mnie życiu. Nie odcinaj. Nie każ mnie brakiem uczuć, nie czyń mnie posępną i zgorzkniałą. Pozwól mi być tą osobą, która zawsze jest blisko ludzi, blisko zwierząt, przyrody. To tyle i aż tyle, ile zostało mi na resztę dni mego życia.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Odchodzenie

Mimo świadomości, że rozstanie z G. jest najlepszym posunięciem, wciąż żegnam się z nim, co powoduje u mnie mieszane uczucia. Widzę, że go idealizuję, chcę by był dla mnie, a gdy otrzymuję komunikat, że to niemożliwe, wpadam w popłoch i nie mogę zrozumieć jak to u niego działa. Niby tłumaczono mi, że on dokładnie będzie się tak zachowywał z racji braku innego zaplecza psychologicznego, to jednak czuję, że moja żałoba nad tym związkiem jeszcze trochę potrwa. I będą to bardzo silne emocje.

Wczoraj znów się go czepiłam. Sama nie wiem, co chciałam usłyszeć. Pewnie coś dobrego, coś ważnego i ciepłego. Ten chłód mnie przeraża. Jako osoba, która czuje i doświadcza w pełni, mam emocje na wierzchu. G. zamraża uczucia, silnie zaprzecza, co też ponoć jest bardzo typowe dla osób z problemem alkoholowym. Woli się zjarać albo napić. I jest mu lżej. Ja niestety tak nie potrafię.

To znaczy, z jednej strony to dobrze, że czuję te wszystkie emocje. Uważam, że są adekwatne do sytuacji. W końcu odchodzi z mojego życia ktoś, kogo pokochałam, z kim chciałam związać swoją przyszłość. To nie takie proste u mnie. Związać się z mężczyzną. Najbardziej ranią mnie jego mocne słowa, co do tego, że nie widzi potrzeby walki o mnie, o to co nas łączy. Ciężko mi z tym, bo poświęciliśmy wiele lat na to by dojść do miejsca, w którym moglibyśmy coś zacząć budować.
I gdy tylko pojawił się temat terapii jego uzależnienia, on natychmiast wycofał się, tak jak jego rodzina, która w pierwszym momencie była gotowa mnie wspierać w tym, by G. poszedł się leczyć.
Potem jednak zadziały się takie rzeczy, które mimo tłumaczenia ich przez specjalistów, z którymi się spotkałam, nadal z trudem rozumiem. Jak bardzo silne są te mechanizmy, którymi posługuje się G. i jego rodzina, widzę na co dzień. Ale przecież ja wiele lat temu, też byłam mocno zaburzona.
Czy oni także coś ze sobą zrobią? Tego nie wiem. Właściwie to nie powinno być w ogóle tematem moich rozważań. A raczej co będzie teraz ze mną. Jak się z tym wszystkim poukładam. Jak długo potrawa ta żałoba.

Jutro na spotkaniu z p. Joanną, będziemy dalej rozmawiać o mojej relacji z bratem. Będziemy też analizować moje uczucia do G., bo w dużej części są one odpowiedzią na to, co się działo, gdy mój brat odszedł.  J. gdy pojawiał się potem w późniejszym czasie w naszym domu rodzinnym, zupełnie mnie ignorował. I to samo mam z G. Jest po części dostępny, ale zaraz podkreśla, że nie chce nic robić z tym, żebyśmy próbowali być razem. Mówi, że odchodzi i trzyma się tego, bo według niego to najlepsza opcja.
Pewnie tak. On naprawdę nie ma mi z czego dać. Jego możliwości są ograniczone. A ja się uparłam, że coś z tym trzeba zrobić. Po tym, gdy on jednak odcina się ode mnie zdecydowanie, dociera do mnie, że to rzeczywiście chore, to moje dobijanie się do niego. A może już sama nie wiem co jest normalne a co nie. W końcu ja go kocham i to oczywiste, że cierpię z powodu jego odejścia.
Tak pewnie będzie przez jakiś czas. Ważne, żebym też pamiętała ile cierpienia przez niego doznałam. Więcej było tych ciężkich chwil niż tych, które niosły ze sobą spokój, poczucie bezpieczeństwa, radość z tej relacji. Większość to niekończąca się szarpanina jego chwiejnych uczuć i mojego wchodzenia w te uczucia. Przez to jest ten cały mętlik i chaos emocjonalny.

Nie chcę już tego przeżywać. Dlatego on musi zniknąć z mojego życia, bo jego obecność jednak nie daje mi spokoju.

wtorek, 23 lipca 2019

Mój brat i dzień jego odejścia z domu.

Myślę, że dotarłam do czegoś bardzo ważnego. Chodzi o dzień wyprowadzki mojego brata. J. gdy się urodziłam miał 12 lat, moje siostry, które są bliźniaczkami miały lat 10. Strzępki wspomnień sugerują, że ja i brat byliśmy bardzo zżyci. Byłam jego małą siostrzyczką. Nie bawiłam się lalkami, tylko zrobionym przez niego dla mnie łukiem, dzidą, procą, czy wędką. Bardzo często zabierał mnie ze sobą i tylko z nim mogłam przebywać w towarzystwie jego kolegów, gdy go odwiedzali. Siostry mocno odgradzały się ode mnie i dawały odczuć, że nie jestem mile widziana.
Cóż, gdy się urodziłam moje rodzeństwo musiało się mną opiekować. Matka i ojciec byli zapracowani. Matka nerwowa do szaleństwa, często agresywna, chłodna. Ojciec nieobecny, niezauważający mnie, nikogo z nas. No chyba, że był w stanie spożycia, wówczas jakoś magicznie mu się objawiałam i tylko w takich chwilach nawiązywaliśmy ze sobą bliski kontakt. Bardzo lubiłam te jednak rzadkie momenty. Jako mała dziewczynka miałam za złe matce, że czepia się ojca, gdy wracał z pracy pod wpływem alkoholu. Dla mnie te chwile były jedynymi, kiedy mogłam być przez niego dostrzeżona.

Prowadząc wyliczenia, doszłam do wniosku, że miałam 8 lat, gdy mój brat całkowicie wyprowadził się z domu. Zaczęło go brakować gdy miałam 4 lata. Mieszkaliśmy na wsi, J. poszedł do liceum do miasta, tam zamieszkał na stancji. Wówczas widywaliśmy się tylko w weekendy. Gdy przyjeżdżał bardzo dużą uwagę poświęcał mojej osobie. Zauważał mnie, bawił się ze mną, zabierał do swoich znajomych. Bardzo chciałam z nim spać, gdy przyjeżdżał do domu. Pamiętam, że mieliśmy taką zabawę przed snem - rysowaliśmy sobie po plecach, licząc do stu. To J. nauczył mnie posługiwać się nożem i widelcem, tak że przez to już nie umiałam jeść inaczej. Robiliśmy także zawody na zjedzenie surowej cebuli bez popłakania się. Czasem zabierał mnie ze sobą do swojej dziewczyny, od której dostawałam piękne jak na tamte czasy spinki do włosów. Czasem brałam udział w konspiracyjnym podkradaniu saletry, która służyła naszemu masarzowi do wyrabiania wędlin. Tę saletrę mój brat z kolegami sypali do puszek i je podpalali, a wtedy te wystrzeliwały do góry. Pięknie to wyglądało, zwłaszcza nocą. Kiedyś jedna taka puszka nie wystrzeliła. Podbiegłam do niej a ta wówczas wybiła w górę i uderzyła mnie prosto w oko. Na szczęście nic strasznego się nie stało, ale pamiętam, że bardzo płakałam, a mój brat obiecał mi wtedy wszystkie skarby świata, bylebym przestała płakać i nie powiedziała rodzicom, co mi się stało w oko. Udało mu się i saletrzana konspiracja przetrwała.

Innym razem szliśmy nad Bug i tam wolno mi było pluskać się do woli. Nawet gdy już bardzo trzęsłam się z zimna i siniały mi usta. Przy rodzicach musiałam siedzieć blisko brzegu i wchodzić do wody tylko na określony czas. Sióstr z dzieciństwa prawie nie pamiętam.

Pamiętam, że to był chyba jesienny wieczór. Jak wyliczyłam rok 1985. Z domowników pamiętam matkę, która próbowała mnie uspokoić i brata, który właśnie wyszedł ze swojego pokoju z walizkami, tak jakby miał dokądś wyjechać i nie wrócić. Pamiętam, że bardzo mocno płakałam i trzymałam kurczowo brata. Nie chciałam go wypuścić. Wreszcie brat odstawił swoje rzeczy i powiedział.: "Zobacz wszystko tu zostaje. Nigdzie nie wyjeżdżam. Wyjdę tylko na chwilę i wrócę."
Matka powtarzała mniej więcej to samo.: "Zobacz, J. wszystko zostawił. Nigdzie nie wyjeżdża." Musiałam się wówczas jakoś uspokoić. Brat wyszedł. Nie wiedziałam o tym, ale jego autobus właśnie odjeżdżał. J. pobiegł na niego i już nigdy nie wrócił.
Nie jako mój brat. Wtedy ostatni raz go widziałam takiego. Mojego, własnego, jedynego, osobistego brata. Bliższego niż ktokolwiek inny na świecie.

piątek, 19 lipca 2019

Spotkanie z terapeutką współuzależnień.

W środę byłam w ośrodku PETRA. Chodziło o tę konsultację współuzależnienia.
Byłam u pani dosłownie pół godziny. Poszło szybko, ponieważ to samo mówiłam p. Joannie w poniedziałek, panu M.,(terapeucie uzależnień) do którego chodziliśmy z G. na konsultacje, a potem jeszcze konsultowałam się z nim sama i znajomym, którym opowiadałam przez ostatni czas o moim związku z G. Dlatego wiedziałam co mówić, co jest ważne. Pani, w którymś momencie zapytała: "No dobrze. To czego pani ode mnie oczekuje?" Na co ja, że chciałabym usłyszeć, że nie jestem współuzależniona. - "Nie jest pani współuzależniona".
Oczy mi się zaśmiały z radości, gdy to powiedziała. - "Naprawdę?" - zapytałam. "Naprawdę" - odpowiedziała. "Jest pani u mnie od dwudziestu minut ale już z pełnym przekonaniem mogę pani powiedzieć, że pani postawa, pani stawianie granic, pani wymagania - są bardzo zdrowe. Przychodzą do mnie kobiety - ciągnęła dalej, które są uwikłane po uszy. Pani reaguje zdecydowanie. Pani działa. Pani rozmawia o tym z innymi. Pani się nie godzi na taki stan. To jest bardzo prawidłowe. Widać, że wykonała pani dużą pracę nad sobą, po tym jak pani zdecydowanie działa właśnie. Jak pani nazywa rzeczy, jak pani je interpretuje i jak skutecznie szuka pani pomocy. To jest wręcz nietypowe. "

Na te słowa, poczułam jak jeszcze bardziej podnoszę się w sobie. Dumna z siebie, silna, znająca już odpowiedź... Powiedziałam jej, że już po poniedziałkowym spotkaniu i rozmowie z p. Joanną, skłaniam się ku rozstaniu z G. Na co pani, że to co powie będzie mocne ale tak jest. Będzie jeszcze gorzej, jeśli przy nim zostanę. "To pasożyt" - skwitowała. "Przepraszam, że tak mówię, ale ja znam takich ludzi. Pracuję z nimi. Tak jak z bliskimi uzależnionych. Dlatego wystarczy mi to, co pani mówi. To typowe. On jest mocno zaburzony. Tak jak zaburzona jest jego rodzina." - I tu pani powiedziała mniej więcej to samo co p. Joanna w poniedziałek.

Wyszłam z tego spotkania zbudowana. Oczekiwałam innej odpowiedzi. Chyba przez ten cały chaos, zwątpiłam w siebie i przestałam być pewna swoich odczuć i przeczuć. Pani mnie na koniec uściskała, mówiąc: "Niech pani ucieka jak najdalej. Jeśli alkoholik będzie miał wybór zrezygnować z alkoholu albo związku, zrezygnuje ze związku. Proszę o tym pamiętać."

Wróciłam do domu i powiedziałam G., że mam już wszystkie dane na temat naszej sytuacji, po tych wszystkich konsultacjach i mam już odpowiedzi na wiele pytań, które mnie trapiły. Teraz już wiem co dalej. "Pogadamy?" - spytał. "Tak. Rozmawiajmy." - odpowiedziałam.
Opowiedziałam G. wszystko, co opowiadałam tym trzem specjalistom, a także to co oni mi odpowiedzieli. G. wysłuchał tego wszystkiego z uwagą, po czym stwierdził.: "Kiedy teraz mi to wszystko tak dokładnie opisałaś, muszę stwierdzić, że to jak się zachowaliśmy w stosunku do ciebie było bardzo, bardzo nie fair. Przepraszam cię. Moja rodzina, teraz to widzę, jest rzeczywiście popierdolona." - tu opowiedział mi kilka historii z ich życia. Potem stwierdził, że nigdy mnie tak silnej nie widział. Nie widział tej siły, ale teraz wszystko rozumie. Zawsze ta siła była we mnie. To, że stawiałam wymagania, to że natychmiast, gdy coś było nie tak, nazywałam, poddawałam do dyskusji. To nie było zwykłe pierdolenie, tylko moje zdecydowane przeciwstawianie się jego dysfunkcjom, czy niezgoda na to jak mnie traktował. "Tylko, że ja wciąż nie wiem co dalej." - stwierdził z zakłopotaniem. "Jestem wciąż na krawędzi wyboru. Być z kobietą, którą - powiem to z trudem - kocham. Tak. Teraz wiem, że Cię kocham, czy odejść. Naprawdę nie umiem podjąć decyzji. Wiem tylko, że nigdy nikt aż tyle dla mnie nie zrobił. Dla mnie i w mojej sprawie." - "Powiem Ci co dalej." - odparłam. "Powiem Ci jak ja to teraz widzę.

Rozstajemy się. Ty się wyprowadzasz. Jeśli pójdziesz na terapię, to dobrze. Jeśli nie, to trudno. Nie będę już interweniować, wysyłać cię do lekarzy itd. Nie czuję żalu, do twojej rodziny i ciebie. Jestem z tym teraz bardzo poukładana. Nie muszę się od ciebie w związku z tym odcinać, ale jeśli uznasz, że tak będzie lepiej, nie będę protestować. Chcę żebyś żył tak jak potrafisz, bez przymusu, bez nacisków. Nie w mojej mocy jest cię zmieniać, ani już nie mam tej potrzeby. Chcę pójść dalej w swoim życiu. Może kiedyś się jeszcze spotkamy. Może zostaniemy przyjaciółmi. Niczego nie wykluczam, ale teraz w tej sytuacji nie chcę bycia razem." - "To oczywiste." - odpowiedział. "Ile mam czasu?" - spytał. "Tyle ile potrzebujesz" - odparłam.
Dodałam tylko żeby spróbował wrócić do tej babki od uzależnień, u której był w czerwcu żeby również poszukać odpowiedzi dla siebie, zdobyć więcej informacji, wesprzeć siebie. Przecież, ja gdyby nie ci wszyscy ludzie, nadal nie byłabym pewna co z tym wszystkim zrobić. Powiedziałam mu, że terapeuci są od tego, żeby wspierać. Stosownie do problemu, z którym ktoś do nich przychodzi. Nikt go nie będzie oskarżał, żeby się tego nie obawiał.

Tak to wszystko wyglądało w tym ostatnim tygodniu. Dużo, bardzo dużo pracy, ale jakież na koniec to wyzwalające. Czuję się wolna. Czuję się wolna od lęku, żalu, złości i poczucia niesprawiedliwości.
Czuję, że jestem na swoim miejscu. Czuję, że już mogę i bardzo chcę iść dalej.


wtorek, 16 lipca 2019

Rodzina alkoholowa i mechanizmy obronne. Moje doświadczenie.

Wczoraj spotkałam się z dr Joanną. To doktor psychologii, psychoterapeutka poznawczo-behawioralna i interwentka kryzysowa. Od czasu, gdy zostałam skierowana do niej z poradni SWPS na psychoedukację z ChAD, spotykam się z nią w momentach dla mnie kryzysowych.

Stwierdziłam, że muszę opisać na blogu pewną sytuację. Otóż, gdy picie G. dało mi się we znaki i bycie z nim stało się nie do zniesienia, a jego brak motywacji do podjęcia terapii i chłód jaki wobec mnie przejawiał, przyprawił mnie o bezsilność, postanowiłam skontaktować się z rodziną G. Na początek zwróciłam się do jego brata, który zna doskonale problem i spytałam go czy mógłby porozmawiać ze swoimi rodzicami o tym, co dzieje się z G. Stało się już tajemnicą poliszynela, że G. mocno nadużywa alkoholu, ale ponoć rodzice G. absolutnie nie mieli pojęcia o jego nałogu. Postanowiłam, że czas odkryć karty i ich o tym poinformować, w nadziei, że zadziałamy wszyscy wspólnie i zmotywujemy do podjęcia terapii. Ostatecznie jego brat uznał, że lepszym pomysłem będzie jeśli to ja spotkam się z ich mamą i opowiem o wszystkim. Pomyślałam, że jest to dla niego trudne, a mnie to nie robiło różnicy. Byłam dostatecznie zmotywowana by wreszcie zacząć działać w sprawie G. zdecydowanie i konsekwentnie.

Tak też doszło do naszego spotkania. Mamy G. i mojego. Umówiłyśmy się na kawę. Opowiedziałam o piciu G., o jego patologicznym kłamstwie i długach. Na koniec wspomniałam, że jest mi z tym bardzo ciężko, zwłaszcza, że muszę też dbać o siebie i swoje zdrowie, ponieważ choruję na ChAD.
Z pewnością te wszystkie informacje nie były dla niej łatwe. Alkoholizm syna, jego dziewczyna chora psychicznie. To musiało rzeczywiście zwalić z nóg. I tak jak na początku zareagowała wydawać by się mogło prawidłowo - uznała, że odcinają G. od jakiegokolwiek finansowania, żadnych rodzinnych obiadków i słodziaszczych telefonów, dopóki nie podejmie terapii, tak na drugi dzień zaprosiła go do siebie na rozmowę, po której G. postanowił się ze mnę rozstać i wyprowadzić ode mnie, a jego rodzina zerwać ze mną kontakt.

Nie będę wchodzić w szczegóły, jak to wszystko wyglądało, ponieważ jest tego zbyt dużo, ale tym razem to mnie zmroził taki obrót spraw. Spotkałam się jeszcze z przyjacielem G., który potwierdził moje obserwacje na jego temat. Opowiedział mi, że on i pozostali, bliscy znajomi G, doskonale zdają sobie sprawę, że ma on bardzo duży problem z patologicznym kłamstwem i piciem, a długów narobił sobie właśnie przez alkohol, a nie jak G. mi powiedział, przez to, że wziął na prośbę mamy przyjaciela kredyt, która tego kredytu nie spłacała.

G. ostatecznie się nie wyprowadził ode mnie. Negocjowałam z nim bardzo długo, jednak bolało mnie to, jak zostałam potraktowana przez niego i jego rodzinę. Zaczęłam mocno się nad tym zastanawiać, rozmawiałam z przyjaciółmi, sama analizowałam sprawę, pytałam też G. co jest właściwie grane. Ostatecznie przyznał, że powiedział swojej mamie, że pije przeze mnie, bo jestem chora psychicznie i jest mu ze mną bardzo ciężko. Tylko, że ani ja, ani mój lekarz, ani wszyscy terapeuci, którymi się otaczam, nie widzieliśmy w tym związku mojej choroby, bo dobrze sobie radzę mimo czasem trudnych emocji, ale wszyscy kierowali moją uwagę na problem uzależnienia G. i współuzależnienia jego rodziny, a dokładnie systemowego mechanizmu zaprzeczenia, tak typowego dla rodzin, w których występuje problem alkoholowy. Okazało się bowiem, że ta rodzina z alkoholem funkcjonuje już od dawna. Kiedyś ojciec G. nadużywał alkoholu, co rodziło wiele nieprzyjemnych emocji u pozostałych członków rodziny. Tak też wykształcił się u nich z czasem mechanizm zaprzeczenia. Czworo dorosłych dzisiaj osób, stykając się z informacją o chorobie alkoholowej w swojej rodzinie, a następnie mojej chorobie, natychmiast podchwyciło to drugie.

Mama G. zaczęła wydzwaniać do niego, proponować wspólne spotkania, brat spłacił wszystkie długi G. Mnie podziękowano za obecność. To naturalnie było dla mnie dość zaskakujące i bolesne. Nie do końca rozumiałam, co jest właściwie grane, ale byłam przekonana, że to nie ze mną jest problem.

Opowiedziałam o wszystkim wczoraj pani Joannie, a ona wyjaśniła mi, na czym polega mechanizm uzależnienia, współuzależnienia i w tym przypadku systemowego zaprzeczenia, czyli rodziny jako systemu.
Przyznam, że również do tego doszłam, że to jakiś osobliwy system rodzinny, ale nigdy nie miałam do czynienia z tego typu dysfunkcyjną rodziną. Sama pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny, ale u nas był problem zaniedbania i przemocy, bez problemu alkoholowego. Agresywna matka, nieobecny emocjonalnie ojciec. To sprawiło, że i my wykształciliśmy własne mechanizmy przetrwania.
Zarówno ja jak i moje rodzeństwo byliśmy bardzo zaburzeni. Ja ostatecznie trafiłam na terapię i psychoedukację, ale moje rodzeństwo nie. Weszło w związki, w których pojawiły się dzieci, a w tych związkach odtwarzali znaną im sytuację z domu rodzinnego, co stało się również udziałem ich dzieci. Dzieci dorosły i także weszły w związki i także mają dzieci. Tak te dysfunkcje są powielane z pokolenia na pokolenie. U jednych jest lepiej u innych gorzej, ale nigdy nie jest do końca zdrowo.

Ja nigdy nie chciałam mieć dzieci. Na początku, ponieważ byłam bardzo zaburzona, później, że zdiagnozowano u mnie także chorobę psychiczną. Uznałam także, że nie chcę skazywać nikogo na życie w tym jakże skomplikowanym świecie. Poza tym, do tej pory moje życie skupia się na gaszeniu własnych pożarów. Po wejściu w relację z G. zrobiło się rzeczywiście bardzo gorąco. Tak, że zaczęłam się zastanawiać, co właściwie ja sama sobie funduję tą relacją.

Pani Joanna zaproponowała, żebyśmy się spotykały raz w tygodniu i przyjrzały właśnie temu. Jestem bardzo na tak. Jutro mam jeszcze konsultację odnośnie ewentualnego współuzależnienia swojej osoby w ośrodku PETRA.
Dzięki pani Joannie, nie mam żalu do G. i jego rodziny. Ale chcę zakończyć ten związek, chcę pozwolić G. odejść. Każdy ma prawo do bycia choćby trochę szczęśliwym. Czy G. pójdzie na terapię, czy nie, ja chcę już iść dalej swoją drogą. To wszystko, co się wydarzyło to nowa nauka dla mnie, nowe doświadczenie. Czas wyciągnąć wnioski, zrozumieć także swoje położenie i pójść dalej.
Dziś czuję się ze sobą znów dobrze. Czuję się pogodzona. Trochę szkoda mi tego czasu, który straciłam, ale widać musiałam przejść tę drogę, by dojść i do takich wniosków. Mam nadzieję, że teraz bardziej uważnie będę wchodzić w relacje z mężczyznami. Czas się temu przyjrzeć.

Niżej zamieszczam artykuł na temat funkcjonowania rodziny z problemem alkoholowym. Poczytałam trochę tego typu treści, by zrozumieć bliżej ten problem.
http://www.psychologia.edu.pl/czytelnia/50-artykuly/919-rodzina-z-problemem-alkoholowym.html

piątek, 12 lipca 2019

Uwikłanie

Jest mi bardzo ciężko. Staram się dźwigać jakoś swoje emocje, ale ten przewlekły stan napięcia sprawia, że się rozpadam. Dostałam wstępną diagnozę bycia osobą współuzależnioną. W środę mam konsultację w tej sprawie w ośrodku PETRA. W poniedziałek spotykam się z p. Joanną, żeby jakoś zaradzić temu napięciu. Chcę jej opowiedzieć, co się w ostatnim czasie wydarzyło. Wróciłam także na warsztaty psychoedukacji. Chodzi o ćwiczenie umiejętności osobistych i społecznych. Chcę przypomnieć sobie i poukładać pewne zjawiska, jakie zachodzą między ludźmi. Jak dbać o swoje granice, jak nie przekraczać granic innych osób.
Bardzo uwikłałam się w chęć pomocy G., który jako osoba uzależniona od alkoholu stosuje pewne techniki radzenia sobie z emocjami, jednocześnie wpływając negatywnie na moje odczucia. Jest to osoba, która odkąd mamy kontakt ze sobą, regularnie mnie odrzuca a ja na to odrzucenie reaguję jeszcze większym przywiązaniem do niego. Głównie jest emocjonalnie niedostępny, chłodny, stosuje bierną agresję, wyklucza mnie ze swojego życia. To musi być jakiś przymus powtórzenia z mojej strony. Wydaje mi się, że to jakaś sytuacja z dzieciństwa. Niby przerabiałam to w terapii, ale wtedy albo wchodziłam w krótkotrwałe związki, albo odchodziłam, zanim jeszcze cokolwiek się zadziało.

Ostatnim takim porzuceniem było porzucenie mnie przez mojego terapeutę. Wcześniej nikt nie zdążył mnie odrzucić (poza czasem dzieciństwa), bo jako osoba z zaburzeniem borderline, to ja porzucałam. Było tak ze wszystkim, zwykłymi znajomościami, pracą, czy związkami romantycznymi. Potem zatrzymałam się w jednym miejscu pracy, w jednym mieszkaniu i otoczyłam przyjaciółmi i ludźmi, którzy do dzisiaj pozostają w moim życiu. Wydawało się, że wszystko jest ok, ale terapeuta uznał, że czas zakończyć terapię, bo nad związkami nie możemy pracować, ponieważ uzależniłam się od niego, nie mam przez to potrzeby z nikim się wiązać. Myślę, że to była prawda.

Z czasem przeszłam drugą psychoterapię w innym nurcie. Regularnie chodziłam na zajęcia z psychoedukacji. W 2017 roku po raz pierwszy diagnostyka nie wykazała istnienia zaburzenia borderline, w 2018 roku powtórzyła to inna psycholog, również prowadząc diagnostykę BPD.
Ostatecznie zostałam jedynie z ChAD-em i bulimią. Problem bulimii zakończył się w zeszłym roku w sierpniu i do dzisiaj nie pojawiają się żadne jej objawy.

A jednak w 2015 roku weszłam w dość niezdrową, jak widać to dzisiaj, relację z G. To było bardzo powolne oswajanie się z nim. Nigdy się nie narzucał, nie był zbyt wylewny w uczuciach i to mi odpowiadało. Z czasem pojawiły się pierwsze kryzysy i nieporozumienia. G. natychmiast wycofywał się z relacji, gdy komunikowałam, że jakieś jego zachowanie jest nie w porządku. Te jego odejścia jakoś zaczęły mnie przyciągać i w końcu wsiąkłam w to, tracąc poczucie bezpieczeństwa i komfortu bycia z nim. Mimo to wierzyłam, że jesteśmy w stanie wspólnie nad tym pracować. Czasem coś szło bardzo do przodu, a po chwili pojawiał się kryzys. Ostateczną próbą zmierzenia się ze sobą było nasze zamieszkanie razem.
G. w maju tego roku zamieszkał ze mną. O dziwo sam wyszedł z taką propozycją, którą na początku odrzuciłam, ale potem pomyślałam, że to będzie jakiś krok w jedną lub drugą stronę. Ale gdy alkohol zaczął dyktować warunki tej relacji, zaczęłam mocno naciskać na terapię uzależnień. Sądziłam, że robię dobrze. Rozumiałam to jako kolejne posunięcia w naszym docieraniu się i uczeniu się siebie. Ostatecznie konsultowaliśmy się z wieloma specjalistami. Ostatecznie uznano, że G. jest uzależniony a ja współuzależniona.
Ostatecznie w wyniku moich nacisków, by poszedł na terapię, G. postanowił się wyprowadzić a ja zachowałam się kompletnie irracjonalnie i próbuję go przy sobie trzymać. Jakość naszej relacji obniżyła się tak bardzo, że napięcie z tego wynikające staje się coraz bardziej nie do utrzymania. Mimo wewnętrznego sprzeciwu wobec odejścia G. staram się wesprzeć pomocą psychologiczną i terapeutyczną i jakoś do siebie dotrzeć. Postanowiłam działać już tylko w swojej sprawie i ratować siebie. Widzę, że moje zachowanie jest kompletnie chore, to, że coś w byciu odrzucaną wydaje się być tak atrakcyjne dla mnie. Coraz bardziej to dostrzegam i widzę konieczność interwencji. Sama już sobie nie pomogę. Jest mi zbyt ciężko. Jestem zbyt uwikłana.

wtorek, 2 lipca 2019

Klamra

Piszę, bo jestem tu znów sama. Nie, nie samotna. Mam wspaniałych przyjaciół ale to jest ten czas, gdy znów chcę i muszę ze sobą mówić. Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie. Przez chwilę trafiłam do szpitala psychiatrycznego, ale jakaś siła we mnie kazała mi wstać i walczyć o świat, który z takim trudem budowałam przez te ostatnie lata. O swoje zdrowie, o pracę, która pozwala mi żyć o wiele godniej i o mężczyznę, który tak niefortunnie pojawił się na mojej drodze.
Nie wiem ile jeszcze tej siły jest we mnie. Czasem gasnę na kilka dni, odchodzę od zmysłów, by za chwilę powstać, dumna, silna. Chwilami doświadczam nawet zwykłej, ludzkiej radości i przyjemności.

Jestem tu, bo chcę sobie powiedzieć, że jestem z siebie bardzo dumna. To trudne być w tylu interakcjach, z tak trudnymi przeżyciami na co dzień. Przepraszam, że nie mam ochoty snuć mojej opowieści bardziej szczegółowo, ale ten kto żyje naprawdę, kto poznał życie, wie jak trudne jest mierzenie się z tym co nas spotyka w zwykłym szarym dniu tego bezkresnego życia. Dni, czasem rozciągających się w nieskończoność. Jakby dzień był wiecznością albo po prostu śmiercią.
Bycie chorą w tym nie pomaga ale pomaga być bardziej uważną na siebie. Dlatego dzisiaj jestem i chcę sobie powiedzieć, że jestem sobie wdzięczna za te ostatnie dni walki o mnie i jestem wdzięczna tym wszystkim ludziom, którzy dają mi dowody swojej życzliwości i obecności.

Upadanie jest jak zejście do grobu. Czasem kurczowo trzymam się życia, a czasem pragnę tej śmierci. Spadam, zapadam się i już nic nie ma znaczenia. Wiosna, na którą czekałam i śpiew ptaków w przydomowym ogrodzie. Ciepło słońca pali, a dzień jest przerażająco jaskrawy. Umiera tęsknota i nadzieja. Jest tylko powolne upadanie w gęsty, duszny, jakby apokaliptyczny niebyt. Ale zawsze, zawsze jest jakiś koniec. Nie dotknęłam nigdy dna życia. Może raz, gdy żegnałam się tu na blogu, gdy umierałam. Kiedy tak pięknie umierałam, godząc się na nicość i opuszczenie. Od tamtej pory zawsze się podnoszę. Zawsze jest jakiś koniec, bezpieczny ląd, do którego dopływam. Koniec cierpienia i koniec panicznego strachu. ZAWSZE spotykam się ze sobą i z Tobą człowieku. Ty, który podajesz mi dłoń. Jesteśmy połączeni ze sobą, choć nawet nie wiemy dlaczego.

wtorek, 7 maja 2019

Moje wszystkie 42 lata

Wczoraj skończyłam 42 lata. Ostatni rok obfitował w tyle zmian i wydarzeń, a co dopiero te wszystkie 42 lata!

Przez ostatni rok wpadłam w matnię finansową. Opętała mnie bulimia. Byłam w psychiatryku. Moja matka zbawiła mnie od bulimii. Potwierdzono, że nie spełniam kryteriów BPD. Dwa razy zmieniłam pracę. Wyszłam na prostą z kasą. Wróciłam do zawodu, w którym przeszłam wypalenie wiele lat temu. Po raz pierwszy doświadczyłam błogosławionego stanu remisji w ChAD.  Dotarło do mnie, że kocham G. G. mnie odrzucił. Rozstaliśmy się ostatecznie z G. Okazało się, że jednak mam BPD, bo wpadłam w dwudniową psychozę na złość sobie i G. Następnie udaliśmy się wspólnie na psychoedukację z G. Psychoedukacja zrewolucjonizowała podejście G. do związku i życia w ogóle. Ostatecznie G. zaproponował wspólne zamieszkanie. Zdecydowanie i kategorycznie odrzuciłam propozycję G. Następnie po dwóch dniach bicia się ze swoimi lękami, zaaprobowałam wspólne zamieszkanie. G. się do mnie przeprowadził w zeszłym tygodniu. Jesteśmy z G. oficjalnie i w pełni razem.

Tyle tego wszystkiego i aż tyle z G. To już naprawdę dużo. A to jedynie telegraficzny skrót.

Poza tym biorę antydepresant. Głównie ze względu na bardzo nieprzyjemne stany lękowe i depresyjne. Duloksetyna substancja czynna. Dopiero tydzień przyjmuję ten lek. Byłam w kiepskim stanie psychicznym. Stres w pracy bardzo trudny do opanowania. Na szczęście wydłużona majówka i nasze plany związane z przeprowadzką G. do mnie, zupełnie odwróciły moją uwagę. To pozwoliło mi doznać chwil wytchnienia i wyrównało mi nastrój. Mam nadzieję, że nowy lek mi pomoże i nie rozhuśta. W czerwcu stawiam się do kontroli.

poniedziałek, 18 marca 2019

Chyba ciężko pisze się bloga po 40-ce. Głównie dlatego, że nawet mimo czasem trudnych stanów, wolę zakopać się w domu i spać niż pisać. Pisanie pomaga gdy jest bardzo, bardzo źle. Albo gdy muszę bardzo mocno się do siebie dokopywać, gdy się zgubię i wtedy pisanie pomaga. Albo gdy chcę krzyczeć, że jest mi ciężko.

Jestem sobie w życiu. Ale przysięgam, to nie jest już to samo życie. Jest o wiele trudniejsze.
Trudniejsze niż przed terapiami, leczeniem, szpitalami. Jest bardzo prawdziwe i odpowiedzialne.
Jestem starsza, dużo częściej zmęczona, wycofana. Jestem bardzo odpowiedzialna i jeszcze bardziej niezłomna. To okropne mieć w sobie taką siłę, by nieść całe to cierpienie, minuta po minucie, godzina po godzinie, całymi już latami.

Poza tymi cudownymi kilkoma miesiącami, mojej jedynej jak dotąd w życiu remisji, które ofiarował mi los, wstaję każdego ranka i robię te wszystkie rzeczy, które pomagają mi się utrzymać. Płacić rachunki, zadbać o jakieś elementarne i konieczne potrzeby, czasem coś więcej. Zwłaszcza ostatnio więcej niż kiedykolwiek, bo czasem stać mnie i pozwalam sobie na sprawy przyjemne.
Ciężko pracuję zawodowo. Moja głowa w pracy jest bardzo zajęta, moje ciało również żywo na to reaguje. To co pomaga mi wytrwać to dużo lepsze pieniądze, fajni współpracownicy, starzy i dobrzy szefowie, z którymi mam specyficzny, ale sprawdzający się system komunikowania się, oraz 7, czasem 6 godzin pracy.

Wciąż nie mam pewności co do trwałości tej pracy. Mam jednak jeszcze kilka miesięcy na sprawdzenie się. Jeszcze sprawdzam, jeszcze próbuję, jeszcze walczę, bo jeszcze widzę szanse.

Dzisiaj chcę napisać tylko o tym, że u mnie wszystko pod kontrolą, ale cholernie ciężko.
Jestem już nie młodą, zaburzoną dziewczyną, która odcina się od kontaktu z rzeczywistością i na złość sobie i innym odmraża sobie uszy, a dorosłą kobietą, która też czasem traci kontakt, ale zawsze pozostaje cholernie odpowiedzialna za siebie, swoje życie i przyszłość.

I jeszcze chcę napisać, że bardzo, ale to bardzo tęsknię z Nokią i Czesiem.
Jestem strasznie martwa w tym obszarze emocji, który wypełniały one. To nie mija. Świadomość, że coś tak namacalnego, najważniejszego, najbliższego choruje, cierpi i umiera. Staje się truchłem spalonym w jakimś piecu. Bez grobu. Ich śmierć mnie przeraziła. Wystraszyła. To tak kurewsko straszne, że umarły.

I bardzo mi ciężko bez wiary w Boga.

Jeśli nawet jest iluzją, jest odpowiedzią, reakcją obronną na lęk, to bardzo tęsknię za każdym stanem tej iluzji, który jest niczym innym jak ochroną i podporą.

Myślę, że rozumiem dlaczego tak często nie zdrowiejemy, zrzucamy odpowiedzialność za swoje życie na innych. Wikłamy innych w swoje życie.
Czasem to lepszy wybór niż bycie twardzielem.

Chodzi o te najtrudniejsze momenty, gdy nie mam gdzie się schronić, poza swoją własną niezłomnością.


poniedziałek, 4 lutego 2019

Powrót do dawnego zawodu i dawnej pracy sprawił, że zaczęłam mocno się angażować w to co robię. Nie wiem na ile stresujący świąteczny czas i moje nieporozumienia z G. oraz wynikły z tego stan psychotyczny, który trwał u mnie dwa dni, 24 i 25 grudnia mnie rozchwiał, a to spowodowało górkę w pracy, która trwała ponad tydzień. Ale możliwe, że po owej górce przyszedł stan depresyjny. Stan psychotyczny w grudniu miał podłoże osobowościowe, a więc to było bpd, niestety,  zaś to mogło rozwalić moją remisję w chad, no i teraz borykam się z depresją. Trwa już ponad tydzień.

Najbardziej męczące są myśli o przemijaniu i o śmierci. Tak jak kiedyś zmęczona swoimi huśtawkami emocjonalnymi bardzo pragnęłam umrzeć, tak teraz dokucza mi permanentny lęk przed śmiercią. Ma siłę przeszywającego bólu. Odczuwam też ból fizyczny górnej części tułowia. Pewnie jakieś napięcie mięśniowe.
Poczekam jeszcze do końca tygodnia, ale gdy to nie minie, pójdę po antydepresant. Problem w tym, że praca zachęca do zbytniego angażowania się. Po prostu lubię ją, ale w połączeniu ze stresem, który wynika z tempa pracy lub niepewności co od jej efektów, coś dzieje się nie tak. Staram się zwalniać, obserwuję siebie. Wychodzę do ludzi, bo to mi pomaga, albo spędzam czas samotnie, by zostać w ciszy i spokoju. Próbuję jakoś się naprawić.

Z G. chodzimy na psychoedukację. W zeszłym tygodniu nie byliśmy, ale bardzo się między nami zmieniło, już po pierwszej sesji. On nie pije od kilku tygodni. Wytrzeźwiał, czuję, że jest bliżej mnie i bliżej siebie. Rozmawiamy o tym, o sobie ze sobą. Ja i on.
Bardzo szybko się uczy. O emocjach,  o potrzebach, o ich wyrażaniu, o stawianiu granic. Jest bystry. Bardzo szybko łapie. Ja też uczę się nowych rzeczy, czasem to kwestia poukładania sobie niektórych na nowo. Ogólnie jest dobrze. Jest bardzo dobrze można by rzec jeśli chodzi o komunikację między nim a mną.

No a życiowo też jest u mnie znacząco lepiej. Po raz pierwszy zarabiam przyzwoite pieniądze. Stać mnie na rzeczy, na które dotąd nie było mnie stać. Na rzeczy elementarne. Oczywiście to także zasługa braku bulimii. Nie wydaję do kilkuset złotych dziennie, nie zadłużam się na żarcie. Mój organizm jest zdrowszy, bo nie objadam się nie wymiotuję non stop. Bardzo, ale to bardzo poprawiły się moje bliskie relacje. Bliżej ludzi, chyba nigdy nie byłam. A mimo to... ten okropny stan rozpaczy jest tak dotkliwy. Piszę o tym wszystkim by lepiej siebie zrozumieć. Żeby jakoś sobie pomóc.

Dzisiaj odezwała się do mnie osoba, przez stronę, którą prowadzę, ta osoba chciała odebrać sobie życie. Postanowiłam zareagować, pomóc. Mimo, że byłam w pracy, poświęciłam jej moją całą uwagę. To zabrzmi okropnie, ale jestem jej wdzięczna, że się odezwała, bo skupiłam się na tym by jej pomóc i przez moment nie czułam tego bólu. Kiedy przekonywałam ją do życia, być może tak naprawdę szukałam argumentów dla siebie, dlaczego mimo trudności warto wierzyć w lepsze jutro. Że po najgorszym mroku przychodzi dzień, ciepłe światło dnia. Gdy po kilku godzinach sytuacja się wyjaśniła, moja mobilizacja minęła i znów wróciłam do punktu wyjścia. Być może uratowałam komuś życie, a mimo to tak bardzo czułam się nieprzydatna i niepełnowartościowa.
Coś nadal jest nie tak. Dlatego tak jak jej, muszę pomóc sobie. Nasza sytuacja nieco się różni, ale wspólny mianownik to cierpliwość w oczekiwaniu na lepszy czas. Czasem możemy coś zmienić, coś zrobić, ale na zmianę zawsze potrzeba czasu. Chcę wierzyć, że moja depresja minie. Muszę być bardziej ostrożna.

Tak, chyba święta i mój konflikt z G. były początkiem moich obecnych problemów. Oboje przyznaliśmy, że czas świąt to dla każdego z nas osobno bardzo stresujący okres. Dlatego kolejne święta muszą być lepiej przemyślane. Te relacje rodzinne są po prostu zbyt trudne.

piątek, 4 stycznia 2019

Ocaleni

Dziękuję. Przetrwaliśmy.
Dziękuję za wszystko. Wszystkim. Wam i sobie i Tobie.

Kiedyś może opowiem albo opowiemy całą tę historię. To jeszcze nie koniec ale już po sztormie.

Dziękuję moim wspaniałym przyjaciołom, zwłaszcza mądrym kobietom o pięknym sercu, które trzymały mnie za rękę i razem ze mną roniły łzy.

Dziękuję moje Piękne.  Dzisiaj to ja jestem z Wami i dzielę się tym wszystkim co mam.




czwartek, 3 stycznia 2019

Prośba o modlitwę

Jak szybko zapomniałam jak ciężko jest przeżyć dzień. Całą noc i cały dzień i znów noc.
Jak szybko zapomniałam o tym bólu co rozdziera serce i tęsknocie, która wyje każdą komórką mojego ciała. W prawdzie każdego dnia, w każdej chwili byłam wdzięczna losowi, dobrym ludziom i sobie za te chwile spokoju, które mogłam przeżyć po raz pierwszy w życiu. Z pokorą i dystansem przyjmowałam ten anielski spokój, ponieważ wiem, że nic w naszym życiu nie jest trwałe, jednak zdążyłam zapomnieć o tym szczególnym rodzaju bólu.

Ból, który wrócił. Ból rozstania, porzucenia, ból straty, żałoby, ból poczucia winy, wszystkie moje straty z ostatnich lat, wróciły i opadły mroczną kurtyną na każdy aspekt mojego życia.
Nie wiem ile zniosę. Ile przetrwam. Dobry Boże, Boska Siło, Wielki Zbawco i Ty Człowieku stojący obok mnie w tramwaju, i Ty mój Przyjacielu, Diable z dna piekieł, Aniele ze sklepienia niebios. Uklęknij, uklęknijmy i pomódlmy się za mnie. Do samego siebie, do swoich bogów, do starej ziemi i tego młodego górskiego potoku, do szarego gołębia z warszawskiego Ursynowa, do nagiego drzewa na Grochowie. Zanośmy błagania za moja duszę i ciało. Za mnie bez korzeni, bez sióstr i braci, bez ojca i matki, bez Boga Jehowy i jego Syna mojego Zbawiciela, który nie przyszedł by mnie zbawić.

Módlmy się wszyscy, bym przetrwała mrok porzucenia i tęsknoty, mrok opuszczenia i żałoby.

Módlmy się o moje wyjście z mroku. Módlmy się o moje przetrwanie. Uchwyćmy się wszyscy za ręce bardzo mocno. Módlmy się, bo oto nadszedł ten mrok, nad którym nie mam władzy.

środa, 2 stycznia 2019

On i Ona - pożegnania

"(...),

Chyba teraz to jest dobry moment żeby użyć wołacza, tego, którego tak bardzo nienawidzisz. I pewnie teraz, jak tego ostatniego przypadka, mnie nienawidzisz.

Mocno i bardzo (chociaż mam nadzieję, że tylko jedno z tamtych dwóch słów).

Dzisiaj obudziłem się do Twojej wiadomości na FB. Przypomnieniu o pierwszym razie jak się poznaliśmy.

Cztery lata. Jezu, cztery lata.

Chciałbym żebyś wiedziała, że to wszystko jest moja wina. Te słowa może pomogą, może nie.

Wszedłem w to bez wiedzy. Kompletnie bez jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności za drugą osobę, która, jak sama powiedziałaś (i to jest prawda), potrzebuje czegoś czego ja nie jestem w stanie dać.

Nie jesteś sama, jeżeli o to chodzi. Bliska rodzina i przyjaciele też domyślają się jaki jestem.

Jestem chory, (...). Teraz widzę, to bardziej niż wcześniej.

Pisałaś mi w te Święta mocne wiadomości. Zgodzę się z jedną: jestem zły. Bezwiednie, ale to niczego nie zmienia. Zły. Nieczuły, podły, przede wszystkim głupi.

Zdaję sobie sprawę, że ten esej jest po prostu niejako usprawiedliwieniem, że ja sam sobie staram się to racjonalizować i staram się niejako zrzucić odpowiedzialność na to co się wydarzyło na czynniki trzecie. Ale to Ty ostatecznie masz rację mówiąc, że to ja powinienem jednak wziąć się w garść. Że w istocie, tak, to jest moja wina. Nie byłem w stanie utrzymać ciężaru. A że to nie był właściwie duży ciężar, to tym bardziej jestem słaby.

Lubię te nasze cztery lata.

Proszę, nie miej mi za złe, że wyszedłem wczoraj prawie od razu po przebudzeniu. Jak powiedziałem wtedy w Oparach, między nami jest ten dziwny cykl przemocy, uruchamiany przeze mnie i później ciągnięty dalej. Boję się i mam pewność, że to się powtórzy.

Nie proszę o rozgrzeszenie, nie proszę o wybaczenie, nie proszę o nic. Napijmy się kiedyś, popilnuję Ci kotów, ugotuję Ci obiad, obejrzę z Tobą głupoty w telewizji.

Ale po prostu nie jestem w stanie na chwilę obecną z Tobą stworzyć tego czego potrzebujesz.

Więc, kończę. Chylę głowę, całuję serdecznie, szanuję (mimo że często to nie wychodziło przez moje zachowanie).

(...)"


****


"Za "(....)", to masz dopiero teraz przechlapane. Ale rozumiem, że chciałeś pozbawić mnie już kompletnie jakiejkolwiek sympatii do Ciebie. Niestety, to tak nie działa w Twoim przypadku :)

A teraz do rzeczy.

(...), chorych ludzi się leczy, a nie zostawia w potrzebie. Kiedy ja byłam w potrzebie i w chorobie, na mojej drodze wcześniej czy później zjawiali się ludzie, którzy podawali mi pomocną dłoń. Bez fochów i zbędnego pierdolenia. Po prostu pomogli mi w leczeniu się.

A było ono bardzo kosztowne i czasochłonne. Duża część mojej pensji szła na terapię, która często emocjonalnie była ciężka do udźwignięcia. Szpitale psychiatryczne, gabinety terapeutyczne, terapeuci, którzy nie chcieli się podjąć leczenia mnie, a na koniec porzucenie przez terapeutę, który po czterech latach leczenia mnie, też już miał mnie dość. Skończyło się to tragicznie dla mnie, bo próbą samobójczą, ciężką depresją i kilkoma miesiącami szpitala psychiatrycznego. Potem z powodu wypalenia zawodowego długo nie mogłam wrócić na rynek pracy. Było naprawdę ciężko.

Poznałam Cię, gdy już było dużo lepiej. Nie wiem kiedy Cię pokochałam tak naprawdę i co to właściwie znaczy. Nigdy wcześniej nie byłam zdolna do kochania.

Owszem byłam kimś zafascynowana, mogłam się w kimś podkochiwać, przeżywać płomienny romans, ta jak z (...), z którego natychmiast się wycofałam, gdy ten obwieścił swojej żonie, że odchodzi od niej do mnie. Dalej powtarzam, że to człowiek, z którym przeżyłam coś szalenie romantycznego, ale prawda jest taka, że gdy się kogoś kocha to się z tym kimś jest, a ja nie byłam gotowa udźwignąć poczucia winy, że zabrałam komuś męża i ojca. Prawdę mówiąc przeraził mnie obowiązek stworzenia domu z kimś tak na poważnie. Z dzieckiem, które by nas odwiedzało, z byłą żoną. Oboje byliśmy młodzi. Ja 25 lat, (...) 29.

Ja byłam strasznie niedojrzała emocjonalnie, bardzo zaburzona. A tu miałam stać się częściowo matką 3-latki, tworzyć z kimś życie, kto owszem kocha mnie do szaleństwa i ja jego, ale nie wiem, przeraziło mnie to. Spierdoliłam.

Dzisiaj wciąż bardzo tego żałuję i wciąż zastanawiam się co by było, gdyby... ale wiem, że prawdopodobnie zniszczyłabym tę miłość, przez to jaka byłam. Dlatego, żeby stać się zdolna do odpowiedzialności i do prawdziwego kochania musiałam przejść jeszcze bardzo długą drogę. Twoja droga też czeka na Ciebie. Nadal nie wiem czym tak naprawdę jest miłość, ale jakiś czas temu, poczułam, że ma to jakiś związek z Tobą. A odpowiedzialność za drugiego człowieka? Czy do tego dojrzałam? W jakiejś mierze tak, ale na własnych zasadach. Dlatego ta relacja z Tobą może w jakiś sposób mi odpowiadać.

Dojrzałam na pewno żeby chcieć spróbować bycia razem. Bez kolegów i koleżanek, z którymi miałabym się dzielić z moim facetem, bez pilnowanych ciągle psów i kotów i tego, że ciągle gdzieś znikasz. Chciałabym być nie jedną z wielu, ale właśnie "Tą osobą". Częścią Twojego życia, każdego dnia, w planach i w braku planów, ale zawsze pierwsza.

Zdaję sobie sprawę, że dopóki w Twoim życiu alkohol gra pierwsze skrzypce, dotąd zawsze ważniejsi będą koledzy i imprezy, na których alkohol ten się pojawia. Zdaję sobie sprawę, że czujesz, że jesteś ciągle winien coś komuś i dlatego bywasz często przez to rozbity między kimś a kimś i czymś a czymś.

To wszystko oczywiście, to co właściwie jest priorytetem, można w sobie poukładać i zakomunikować otoczeniu we właściwy sposób, a przed Tobą otwiera się właśnie taka czasoprzestrzeń, w której możesz to zrobić. Myślę zatem, że oto właśnie zaczyna się Twój czas. Czas prób i zmian. Czas uczenia się dawania i uczenia się brania. Czas, w którym będziesz mógł uczyć się być sobą, pozostając w zgodzie z innymi.

Dopóki mam w sobie tę siłę, chcę Ci w tych zmianach towarzyszyć. Chcę to zrobić nie dlatego, że chcę coś na tym ugrać, choćby jakąś naszą wspólną przyszłość, chcę to zrobić, bo uważam, że masz ogromny potencjał zmiany. Ogromną wrażliwość i jesteś w dobrym momencie, by zacząć tę wędrówkę. Teraz już to wiem. Słyszę i widzę na ile Cię stać i że jest to o wiele więcej niż przypuszczałam.

Chcę Ci w pierwszych jej krokach towarzyszyć. Póki będzie najtrudniej i najmroczniej. Przyjdzie czas, gdy w dalszą drogę wyruszysz już sam.  Ale wtedy będziesz już kimś innym. Wierzę w to. Wiem to.

(...)."