piątek, 28 października 2011

Potrzeba kontroli.

Nie daję rady. Wyszłam z pracy na jakiś obiad a skończyło się atakiem.
Najchętniej położyłabym się spać. Tak, żeby wyhamować ten niepokój we mnie, który nasila się, gdy próbuję zrozumieć co się ze mną dzieje.

Myślę, że za bardzo się spinam. Za bardzo chcę to kontrolować. Tak, kontrola to dobre słowo. Ja nie jestem w stanie pozwolić się temu wszystkiemu dziać. Na wszystko chcę mieć sposób. Pomysł. Plan. To powoduje, że staję się jeszcze bardziej niespokojna, bo wciąż muszę i muszę.

A zatem może właśnie nie kino a zwyczajne siedzenie w domu pod kocem. Trochę snu, trochę czytania... zresztą... bez planowania. Zrobię to na co będę miała ochotę.Właśnie tak.

Smutek

 W listopadowych "Charakterach" można przeczytać takie słowa:

"Smutek prawdziwie głęboki to smutek wewnętrzny. Mało kto o nim wie. Czasem jest zręcznie maskowany, a zdarza się, że skrywany też przed sobą samym. To smutek pełen bólu (o ile nie jest samym bólem). To smutek, który nie nawołuje. Wręcz przeciwnie – milczy, bo nie ma takich słów, które potrafiłyby go dobrze wyrazić."

Boję się smutku. Wczoraj poczułam w sobie jakąś rozpacz i uciekłam w bulimię. Pierwszy atak przed siłownią. Drugi po siłowni. W czasie treningu myślałam, że się rozbeczę. Czułam kompletny bezsens tego co robię.

Wiem, że powinnam się skonfrontować z tym uczuciem. Ale nie wiem, dlaczego tak się boję. Nie wiem co tam jest. Co we mnie siedzi? Nie wiem nawet na jaki temat się smucę.

Postanowiłam się dzisiaj tym zająć. Tylko jeszcze nie wiem jak. Na początek po ustaleniu tego z trenerem pozwoliłam sobie dzisiaj zrobić wolne od siłowni. Co dalej nie wiem. Może jakiś film refleksyjny. Poszukam co grają w kinach.

czwartek, 27 października 2011

Perfekcyjna

Jestem jakaś drażliwa, poddenerwowana. Na prośbę dietetyka spisuję od poniedziałku wszystko co zjadam.
Jakoś wszystko się kręci wokół żarcia. Dzisiaj z koleżanką z biura urządziłyśmy sobie ucztę i kupiłyśmy sobie po dwa pyszne ciastka w pobliskiej cukierni. Na początku niebo w gębie i ulga a potem znów nerw.

Mam ochotę się najeść bulimicznie. Mam ochotę sobie odpuścić. Zauważyłam, że chodzę trochę jak w zegarku.
Siłownia, jedzenie, praca, rozwój duchowy (każdego dnia czytam biblię i próbuję coś z tego rozumieć), terapia - wszystko to raczej ma charakter podciągania pod kreseczkę. Wiem, że nie jestem w tym staraniu się jakaś rewelacyjna, ale każdego dnia próbuję być lepsza. Stąd PERFEKCYJNA, brrr.

W nocy śnił mi się mój terapeuta. Właściwie sen był o czym innym. Trudno mi to jednoznacznie określić ale chyba chodziło o to, że kiedyś byłam gwiazdą. Występowałam na scenie i byłam zachwycająca. I właśnie w tym śnie wspominałam to z uczuciem ogromnej rozpaczy, że już tego nie ma, że coś odeszło. Wtedy pojawił się wątek z terapeutą. Siedziałam na jego kolanach, całowałam go i szlochałam. Chciałam by usłyszał, jakie to dla mnie ważne a jednocześnie jak mnie to rozdziera. To, że już nigdy nie będę tak wyjątkowa. Wtem spytałam go: "Panie M., czy jeżeli się poprawię, czy będziemy mogli kontynuować terapię?" Nie pamiętam co odpowiedział...

środa, 26 października 2011

I co dalej?

No i co dalej? Skoro już doszłam do tego, że oczekuję specjalnego traktowania od innych. W tym przypadku od terapeuty, to teraz co dalej? Przydałaby się jeszcze jedna sesja w tygodniu. Doszłam do jakiegoś miejsca i dalej nie wiem co myśleć. Hm...To znaczy mam różne przebłyski, ale nie wiem czy to jest prawdziwe. Potrzebowałabym to skonsultować z Panem M. Poza tym ciężko mi się znów przebić do jakichś konkretów.
Znów odczuwam zmęczenie. Co chyba jest objawem chęci odcięcia się od tego do czego doszłam.

Ciężko jest sobie coś uświadomić, bo świadomość w pewien sposób, a przynajmniej na początku wydaje się być dużym ciężarem. Na początku nie wiadomo co z tym zrobić. Zamieść pod dywan i udawać, że nigdy tego nie było? Rozchorować się pogłębiając objawy i skupiając się na nich, czy wziąć za to odpowiedzialność i uznać za coś co jest, co istnieje?

Szczerze? Nie jestem pewna, czy chcę zmian. Już samo słowo zmiana mnie męczy. Kiedy to piszę czuję ogromną senność. Zmiana, zmieniać, zmieniać się. Brrr... Może pomyślę o tym jutro.

wtorek, 25 października 2011

Czas na prawdę?

Poszłam do niego i nic. Kompletnie nie miałam nic do powiedzenia i pustkę w głowie. No i tak siedzę w tym fotelu i myślę, że do jasnej cholery szkoda kasy, żeby tak przesiedzieć i milczeć. Choć milczenie w moim przypadku jest mało prawdopodobne. Nie czułam nic, prócz tego, że odczuwałam ogromny dyskomfort z bycia tam z nim.Wydawało mi się to kompletnie bez sensu.

No więc odzywam się i mówię, że nie mam nic do powiedzenia, że mam totalną pustkę w głowie. On nic. Ale to norma. No to ja dalej, że w sumie to mogę mu powiedzieć o tym, że byłam w piątek u mojej lekarki, i że ona zaproponowała, że możemy szukać drugiego terapeuty, i  że ja na to, że jeśli to możliwe to potrzebowałabym krótkiej przerwy.

No i tak mu opowiedziałam o tej wizycie. Potem o tym jak naszła mnie jakaś niezgoda i smutek związany z tym, że moje rodzeństwo mnie zostawiło. Potem, że zaproponowałam mojemu koledze, który mnie wspiera od jakiegoś czasu, że chcę poznać jego żonę i że ona też moja imienniczka... no i tak doszłam do tego, że chyba w sumie to chciałabym poznać żonę mojego terapeuty (też moją imienniczkę) W sumie to chciałabym jakoś uczestniczyć w ich życiu... no i tu mój terapeuta wydał wreszcie z siebie pomruk, chyba na znak, że dotykam sedna sprawy.

No to ja czując, że to w tym temacie ma być, zaczynam dalej krążyć wokół tego i mu mówię, że w sumie to jeśli chodzi o to na ile chcę uczestniczyć w jego życiu, to nie mam jakiejś szczególnej fantazji bycia jego partnerką. Nie wiem, może odcinam się od tego, ale naprawdę szczerze tego nie czuję. Natomiast jeśli miałabym się do czegoś przyznać to raczej jestem zainteresowana byciem jakimś przyjacielem rodziny. Kimś, kto bywa w ich domu. Kimś, kto może uczestniczyć w ich - terapeuty i jego żony - życiu. I tu mój terapeuta wydał kolejny pomruk na znak porozumienia i mówi, że no właśnie, że on chce mi powiedzieć, że on jest tylko moim terapeutą, i że jakakolwiek jego ingerencja w moje życie jako kogoś ponadto niż terapeuta, byłaby przekroczeniem jego uprawnień. Byłaby nieetyczna. Że on tu w terapii jest dla mnie trochę jak ojciec a przekraczając jakieś granice dopuściłby się pewnego rodzaju kazirodztwa.

No to ja na to, że ok, że rozumiem. Że staram się rozumieć ale niech mi tylko jeszcze wyjaśni jak to możliwe, by być w relacji z pacjentem, który się otwiera, który ufa, który się całkowicie angażuje w relację. Jak można się z nim przez tyle lat spotykać, poznawać go, jego historię, śmiać się z nim, wzruszać, wściekać i jak można tak pozwolić mu odejść. Tak po prostu skończyć terapię. Zaprzestać kontaktu na zawsze.

No to on na to, że ja się ekscytuję, że znów się odrealniam. Wściekłam się i mówię, że nie, że chcę tylko zrozumieć. Że rozumiem, że to chore ale zanim to uznam, chcę by pomógł mi ponazywać to co na ten niezdrowy sposób czuję do niego. No to on, że ok.

No i ja dalej ciągnę, że jakąś zdrową częścią uważam, że to paranoja, ale z drugiej strony kompletnie nie rozumiem chyba sensu relacji terapeutycznej. Bo jak można kogoś znać tyle i tak po prostu poprzestać na tym. Na co on, że jeśli chodzi mi o jego uczucia do mnie, to nie jest tak, że jest pozbawiony serca i powiązań nerwowych, ale nawet mimo tego, że jestem bardzo ujmującą osobą, on potrafi nad nimi przejść do porządku dziennego.

No i wtedy, ja na to, że jak to tak? Że ja się absolutnie nie godzę na taki stan rzeczy. Że on nie może tego tak zakończyć.

I wtedy stało się. Zaczęłam sobie przypominać, że większość ludzi, których spotkałam w życiu, dawała mi więcej niż powinna. Zaczęłam mu to mówić. I zaczęłam autentycznie odczuwać oburzenie i zdziwienie, że on tak zwyczajnie potrafi powiedzieć nie. Zaczęłam rozumieć także co miał na myśli mówiąc na zeszłej sesji, że nikt mi w życiu nie postawił wyraźnych granic. Mimo to nadal odczuwałam wyraźną niezgodę.

Rzeczywiście we wszystkich szkołach, do których chodziłam zawsze znalazło się jakichś kilku nauczycieli, przez których byłam traktowana inaczej niż inni uczniowie. Traktowano mnie w sposób uprzywilejowany. Oczywiście musiałam sobie na to zasłużyć. Toteż zawsze starałam się być dobra z przedmiotu, którego uczyli.Część z nich opiekowała się mną, doradzała w decyzjach życiowych, zapraszała do swojego życia.

Podobnie było z moją psychiatrą, która przez całe liceum i jeszcze potem przyjmowała mnie prywatnie za symboliczną kwotę. Pomogła przejść przez maturę i doradziła wyjazd z małego miasteczka, w którym mieszkałam.

Kiedy poszłam na prawo jazdy, właściciel szkoły, który prowadził zajęcia teoretyczne także traktował mnie wyjątkowo ze względu na to, że byłam najlepsza w grupie.To o czym wstydzę się mówić to to, że po zdaniu prawa jazdy wdałam się z nim w romans.

Tych wspomnień co do poszczególnych osób było znacznie więcej. Oszołomiło mnie. Tak wzrosło mi ciśnienie, że myślałam, że krew rozsadzi mi policzki. Byłam w ogromnym szoku. Czułam, że w mojej głowie rodzi się jakaś świadomość czegoś, ale zanim cokolwiek zrozumiałam terapeuta ogłosił koniec sesji. Powiedział jeszcze, że widzi, że ja naprawdę próbuję zrozumieć i że trzeba było posunąć się do zakończenia terapii, żebym mogła się szczerze przed nim przyznać do tego co czuję. I że to co się dzieje ze mną teraz jest dobre, bo to mnie wreszcie urealnia.

Wyszłam z gabinetu kompletnie zbita z tropu. Nie bardzo rozumiałam co się stało. Napisałam po esemesie do moich przyjaciółek, ufając, że będę mogła kontynuować proces, który zaistniał na sesji. Niestety okazały się niedostępne. Zostałam z tym sama.

Wróciłam do domu. Nie miałam siły na siłownię. Byłam tak skołowana i tak dziwnie wypełniona emocjami, których nie rozumiem, że postanowiłam się najeść, żeby jakoś się ukoić. Niestety nie pomogło. Czułam się nadal niespokojna. Sprowokowałam wymioty. W międzyczasie zaczęły odpisywać moje koleżanki.

Reakcja jednej szczególnie mi się nie spodobała, bo nie zareagowała w oczekiwany przeze sposób. Czyli bez entuzjazmu i interpretacji tego co się stało, czego aktualnie oczekiwałam. Wściekłam się, wystrzeliłam do niej jakimś niemiłym esemesem i ucięłam rozmowę na resztę wieczoru.

Moja druga przyjaciółka zaś podtrzymała rozmowę i pozwoliła moim myślom krążyć wokół tematu. Coraz bardziej czułam, że jestem blisko jakiejś myśli. Niestety silny opór nie pozwolił na głębsze wnioski.

Wskoczyłam do łóżka i zaczęłam oglądać teatr telewizji na żywo, który na tyle odciągnął moją uwagę, że myśli się uspokoiły, a emocje stały się bardziej klarowne. Pomyślałam sobie, że nie rozumiem, dlaczego terapeuta mimo sympatii do mnie kończy pracę ze mną. Powiedział, że ja nie chcę się u niego leczyć, że moje oczekiwania są inne. Było to dla mnie kompletne zaskoczenie. Zdenerwowałam się na myśl o tym. Myślę, że mogła to być nawet troszkę zawoalowana wściekłość. Zaraz po tym poczułam wstyd, że w ogóle domagam się wyjątkowego traktowania, a potem spłynęło na mnie uczucie jakiejś ulgi. Ulgi, że powoli zaczynam to wszystko rozumieć. Że nie jest to już tak wielką niewiadomą.

Długo jeszcze myślałam przed snem. Troszkę niespokojna, z trudem zasnęłam.

poniedziałek, 24 października 2011

Buu, znów sesja.

Od rana robię wszystko by nie myśleć. Za chwilę wychodzę na sesję. O rety! O czym ja tam będę mówić?
Jak na niego spojrzę?

Dzisiaj skrupulatnie zapisuję wszystko co jem, bo za tydzień wybieram się do dietetyka i już żyję tym. Chcę tym żyć. Chcę.

niedziela, 23 października 2011

Nie myślę

Nie mam czasu, nie myślę, choć to nic dobrego, bo emocje wyłażą ze mnie jakimś lękiem i ciągłą potrzebą żarcia. Jutro i po jutrze mam przyjść do pracy dopiero na dwunastą. Już się boję co zrobię z porankiem. Dzisiaj siedzę do późna. Jutro sesja. Nie wiem. Nie chcę o tym myśleć.

piątek, 21 października 2011

Nie rozumiem

No dobra, kto do jasnej cholery wymyślił tę pieprzoną terapię?
Przecież tak nie można igrać z uczuciami innych. Ja nie umiem sobie wyobrazić, że to tylko jego praca. Ja myślę, że jak on się ze mną spotyka i rozmawia i troszczy o mnie to, że ja jestem ważna. A że za to płacę? No właśnie nie rozumiem, czemu mam płacić? Przecież takie, rzeczy powinno się otrzymywać za darmo. Dawać za darmo.

Troskę, sympatię, możliwość rozmowy. Ja nie mogę tego zrozumieć, że za to muszę płacić.
Dochodzę do wniosku, że nie rozumiem sensu terapii, i że to popieprzony zawód.

On mówi, że to ma być "jak gdyby". No sorry ja tak nie umiem. To dla mnie człowiek z krwi i kości.
Dla mnie to kompletnie niezrozumiałe.

Radzenia sobie ciąg dalszy.

Wczoraj nie byłam na siłowni. Musiałam odpocząć jednak. Po powrocie do domu rzuciłam się na jedzenie a w trakcie z uwagą oglądałam wiadomości. Jedne i drugi i trzecie, bo jakoś czasem lubię wiedzieć co się dzieje w świecie. Miałam do uprania bluzkę na jutro ale sobie odpuściłam.

Nawet się nie myłam, zmyłam mejkap jedynie i obejrzałam serial o detektywie księdzu - lubię klimat tego serialu. Jakoś mnie tak koi. Tam zawsze ten Sandomierz taki ładny pokazują i to słońce i zieleń i jakiś taki spokój. No mniejsza z tym.

Po filmie wyłączyłam telewizor, wzięłam coś do czytania i tak czytałam przy lampce. Zawsze po przeczytaniu kilku zdań moje myśli odpływają, gdzieś w innym kierunku. Myślałam o pracy. Denerwowałam się tą weekendową imprezą. Ani jednej myśli o terapeucie czy o domu rodzinnym. Tak jakbym się odcięła. Może to i dobrze. Ile można się nad tym wszystkim zastanawiać? Poza tym, naprawdę czuję, że muszę o siebie zadbać i się troszkę wyciszyć. Może i jestem już silniejsza ale moja pojemność nadal jest mocno ograniczona.
Muszę o tym pamiętać.


No dobrze, zrobię co trzeba, wypiję jeszcze jedną kawę i jadę pomagać dziewczynom przy innej, naszej imprezie.

czwartek, 20 października 2011

Jakoś sobie radzę

Koszmar. Jestem zmęczona emocjami, zmęczona pracą. Fizycznie opadam z sił, psychicznie wszystko mnie drażni i zaczynam lekko świrować, że znów ktoś coś przeciw mnie... Ech... Zaczęłam się modlić i tak sobie rozmawiam z Bogiem, bo nie wiem kto oprócz mojego terapeuty to moje pomieszanie może jeszcze pomieścić.

Wczoraj byłam na wizycie u mojej lekarki, powiedziałam jej, że bardzo bym chciała móc zrozumieć to co się ze mną dzieje. Na jakiej zasadzie to się odbywa i skąd biorą się te dekompensacje psychotyczne. Powiedziała, że poszuka mi czegoś co nie zamąci mi w głowie. Spytałam ją czy to aby na pewno nie schizofrenia, powiedziała, że nie, że borderline, że właśnie w szpitalu parę lat temu mnie obserwowali już tak konkretnie pod tym kątem i że to to. No dobrze. Znów będę się godzić z chorobą.


Staram się jakoś o siebie dbać, bo to zmęczenie jest bardzo silne. Choć nie mam ataków bulimii to jedzenie sprawia mi dużą przyjemność. Odliczam sobie godziny do kolejnego posiłku. Cieszę się na to, kiedy przychodzi jego pora. Piję dużo kawy z mlekiem. Kocham ją. Daje mi to też jakąś przyjemność no i ta siłownia. Nie wiem czy powinnam iść dzisiaj, ale pójdę chyba, bo to mnie odpręża.

Staram się wcześnie chodzić spać. Mój budzik dzwoni każdego dnia o szóstej, ale zawsze daję sobie jakiś czas na poleżenie. Dużą satysfakcję dają mi koty. Kotka od kilku dni nie sika mi na pościel. Zaczęłam ją trochę chować - pościel. Gadam do tych moich kotów, tulę je, tarmoszę, całuję. Wieczorem siedzę w ciszy. Nie oglądam telewizji, nie słucham muzyki, bo jakoś to mnie męczy. Czuję się tak przepełniona bodźcami, że potrzebuję ciszy. No i esemesuję głównie do moich dwóch koleżanek. Piszę długie esemesy z przemyśleniami. A one coś tam komentują. W pracy w wolnej chwili piszę bloga i trochę piszę na forach. Czasem chodzę po sieci i szukam ciekawych informacji o BPD, które mogę wrzucić na fejsbuka.

Dzięki temu wszystkiemu jakoś się ze sobą układam.

Czuję, że moja pojemność jest ostatnio mocno ograniczona. Ale czuję też, że jestem bardzo silna, nie tak jak kiedyś. Że staram się to moje życie troszkę unosić. Nie zrzucać odpowiedzialności na innych.

Jeszcze dziesięć dni i listopad. Czwartego chcę pojechać w rodzinne strony. Czy się uda, nie wiem, bo jest to dla mnie wyzwanie. Ale, tak jak pisałam wczoraj. Może czas wrócić do rodziny, do domu. Zacząć żyć.

Mój terapeuta miał dobry pomysł z tym zakończeniem terapii. To uruchomiło we mnie wiele ważnych przemyśleń.

środa, 19 października 2011

Czas wracać do domu.




Dom. Mama, tata i czworo dzieci. Jestem jednym z nich. Jestem mała. Dużo młodsza od całej reszty. Jak do mnie mówią? Czy mnie przytulają? Jak się ze mną bawią?

Kto mnie myje, ubiera, czesze? A jeśli przytula to jak? Czy jestem mądrą dziewczynką? A może jestem okropna i zła? To dlatego odeszli i już nigdy nie wrócili?

Pamiętam dobrze swoją samotność. Samotne zabawy. Potem szkoła i powroty z niej do pustego domu. Kto nauczył mnie pisać moje imię? Wiązać buty? Kto?

Wstawanie rano do szkoły. Mamo, o której mam wyjść? Jak duża wskazówka będzie na... mówi matka i wychodzi, bo świnie, bo pole, bo coś.
Po szkole do domu. Matka krzyczy, bije, rzuca czym popadnie, bo ojca jak zwykle nie ma w domu a na jej głowie wszystko.
Zaczynam rozmawiać z Matką Boską. Opowiadam dzieciom w szkole, że Matka Boska do mnie mówi i że mogę ją spytać o co chcę, i że ona odpowie. Razem z dziećmi pytamy a ona odpowiada.

Wkrótce potem umiera mieszkająca nieopodal babcia. Po szkole chodzę do niej na grób i śpiewam piosenki, mówię do niej. Opowiadam jak było w szkole, a przed drzwiami domu żegnam się i proszę Matkę Boską, by moja matka nie biła, by znów nie krzyczała.

Tyle pamiętam. Kończę szkołę i ja też wyjeżdżam i też nigdy nie wracam do tego pustego domu.

wtorek, 18 października 2011

Co się stało z moim bratem?

Strasznie pędzę. Pędzę z prędkością światła. Tak się jakoś aż dławię pod pływem jakiejś dziwnej euforii.

Byłam wczoraj na sesji. I rozmawiałam z nim normalnie. To znaczy bez histeryzowania i ryczenia. Powiedziałam, że ostatni tydzień był koszmarny i że jestem już tak zmęczona, że chcę zakończyć terapię z końcem października. On na to, że ok, że jeśli tak chcę to dobrze, ale to będzie moja kolejna ucieczka przed stawieniem czoła temu co się stało. I że on by mnie zachęcał do pozostania do końca roku a jeśli nie to chociaż do końca listopada.

Spytałam, czy to ma związek z przepracowaniem separacji a on na to, że tak, że o to właśnie chodzi.
Zamilkłam i zaczęłam myśleć i wtedy mnie olśniło. Ta terapia wciąż trwa. To właśnie ma miejsce. Tylko w ten sposób, mogliśmy ja posunąć do przodu - on decydując się zakończyć terapię - ja pozostając w tym do końca ze wszystkimi uczuciami, które się z tym wiążą.

Spodobało mi się to. Ucieszyłam się bardzo. Wyprostowałam się dumnie i pomyślałam, że to coś wspaniałego móc mieć swój udział w tym wszystkim. Móc się z nim pożegnać. Móc do niego płakać, wściekać się i mówić mu te wszystkie rzeczy, o których marzę w związku z nim.

Powiedziałam, że to co najbardziej czuję w tej chwili to chęć pozostania w jego pamięci jako wyjątkowa pacjentka. On dla mnie taki jest i mam nadzieję, że taki będzie. Naturalnie chciałabym, żeby jako mój wyjątkowy terapeuta był tylko mój i tylko dla mnie i na zawsze. Że uważam, że jest doskonały, nieomylny i kocham go, kocham i bardzo go chcę mieć blisko. Że nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie, że ma innych pacjentów. Że dla nich też jest wyjątkowy. I właściwie to nie zgadzam się i stanowczo protestuję! To ja mam być najważniejsza. Ja. Koniec. Kropka.

Teraz myślę sobie, że jeśli chodzi o jego rodzinę. Żonę, że jakoś to mnie nie boli. Że jakoś w głowie myślę sobie, że to fajna babka. Wiem co nie co o niej. Jest moją imienniczką. Leczyła moją przyjaciółkę i z jej opowiadań myślę, że to ktoś miły. Nie chcę o niego z nią konkurować i może właśnie dlatego na dowód tego dzisiaj napisałam w smsie do mojego żonatego kolegi, z którym od jakiegoś czasu się znam, i który mnie wspiera, że chciałabym poznać jego żonę. Na co on odpisał, że ona też mnie chętnie pozna itp, itd.

 Tylko nie wiem czy to nie jakaś projekcja na nich mojej znajomości z terapeutą i jego żoną. Że chciałabym uczestniczyć w ich życiu. Być ich przyjaciółką... ech... tak... na pewno o to chodzi.

Jest we mnie tyle skrajnych uczuć i pragnień, że już się w tym gubię i pewnie to wywołuje ten cały pęd, w którym teraz żyję.

Mam jeszcze kilka innych przemyśleń co do tego co projektuję na mojego terapeutę. Otóż myślę, że chodzi o moje starsze rodzeństwo. Dzisiaj dzwoniłam w tej sprawie do matki i skarżyłam się i żaliłam, że moje siostry i brat zostawili mnie samą kiedy byłam mała, wyjeżdżając na zawsze. Zdradzając mnie, żeniąc się z żonami, mężami. Zostawiając z nerwicowaną matką, obojętnym ojcem.

I tak to wszystko jednym tchem mojej matce wyrzucałam. Z każdym słowem zdając sobie bardziej sprawę jak bardzo mi z tym ciężko. Że już ich nie ma, że nie ma już mojego starszego brata. Że właśnie mój Pan M. zajął teraz jego miejsce i dlatego tak silnie się domagam jego uwagi, jego miłości.

O rety,  jakie to wszystko skomplikowane. Gubię się w uczuciach. Nie wiem już kto jest kim. Kto projekcją kogo. Gdzie jesteś mój bracie? Dlaczego mnie zostawiłeś na zawsze? Dlaczego?

poniedziałek, 17 października 2011

niedziela, 16 października 2011

Jestem zmęczona.

Na dworze piękna, słoneczna, choć mroźna jesień. Siedzę w pracy. Postanowiłam trochę dorobić i pracuję w weekendy. Akurat w tym miesiącu mam taką możliwość. Moje zadanie to po prostu być do dyspozycji, więc muszę się trochę nagimnastykować, by jakoś przesiedzieć do piątej. W przyszły weekend będzie gorzej, bo czeka mnie dość stresująca praca od rana do nocy.

Jadąc do pracy myślałam o M. - Panu M. Myślę, że ta moja chęć zakończenia terapii, mimo silnego przywiązania do niego związana jest z walką, która toczy się we mnie od wielu miesięcy. M. Determinuje moje życie. Żyje dla niego i przeciw mu. Jestem zmęczona tym zmaganiem się ze sobą.

Choć bardzo go kocham, to jednocześnie nie mogę znieść tego uczucia do niego. Ono mnie upokarza, ono mnie uzależnia od niego. Wszystko co robię i kim jestem związane jest z nim. Jestem tym bardzo zmęczona.

Wczoraj wróciłam po pracy do domu i wyprowadzona z równowagi przez moją kotkę, która znów zalała mi łóżko, trzasnęłam drzwiami i poszłam przed siebie.

Wybrałam się do kina, na... hm.. "Rozstanie".  Film ciekawy, ale musiałabym go obejrzeć jeszcze raz, by go dobrze przetrawić.

 Po filmie wróciłam jakaś odprężona do domu. Skończyłam robienie porządków po kocim incydencie. Porozmawiałam z moją współlokatorką, wykąpałam się i położyłam się do łóżka. Poczytałam coś jeszcze i zasnęłam.

Dzisiaj wstawało mi się jakoś trudniej. Odczuwam zmęczenie a przede mną ciężki tydzień i jeszcze cięższy weekend.

Jutro sesja. Najchętniej poszłabym do niego by mnie jakoś ukoił. Opowiedziałabym mu o tym jak się staram, jak staram się z tym wszystkim poukładać. Ale to już chyba nie do niego. Muszę być silna dla siebie i być dzielna dla siebie. On na pewno zostanie w mojej pamięci. Cieszę się, że go spotkałam. Nauczył mnie dorosłości. Ale teraz czas iść w swoja stronę. Bez niego. Pewnie będę tęsknić za nim, ale czuję, że jestem bardzo silna. Choć teraz czuję się tak zmęczona.

sobota, 15 października 2011

Co tak naprawdę się stało?

Wszystko kręci się ostatnio jakoś szybciej. Byłam przekonana, że Pan M odchodzi do lamusa, tymczasem wczoraj stała się rzecz, która mnie zaskoczyła. Otóż dzień rzeczywiście był ciężki. Znów wstałam wcześnie, znów pojawiłam się w pracy wcześnie. Potem intensywna praca, dom, siłownia, na którą poszłam z trudem a jeszcze z większym trudem wróciłam do domu. Kąpiel, kolacja, łóżko i uczucie potężnego zmęczenia. Zmęczenia, które odczuwałam szczególnie boleśnie. Wskoczyłam pod kołdrę i wtedy poczułam, że moja kotka zasikała ją po raz kolejny.

Paskudny zapach moczu i świadomość kolejnego takiego wybryku w tym tygodniu sprawiły, że poczułam w jednej chwili bezsilność i wściekłość. Miałam ochotę zawyć.

Kiedy te wszystkie uczucia wezbrały we mnie tak silnie, zrozumiałam, że czuję, czuję bardzo wyraźnie jak bezsilna jestem wobec tego, co się stało w terapii. Jak bardzo tego nie rozumiem. Jak bardzo czuję się oszukana, zdradzona. Tylko przez kogo? Przez niego? Przez siebie? Jestem kompletnie pogubiona. Co się stało? Co tak naprawdę się stało?!!!!

piątek, 14 października 2011

Czy on się pomylił?

Nie wiem co się dzieje. Świat się nie zawalił. Może jeszcze nie czas. Może dopiero przy ostatniej sesji.

Czuję się dobrze. Czyżbym odgradzała się od emocji? Hm.. nie rozumiem. Czuję teraz więcej spokoju, moje myśli krążą wokół tego jak żyć a nie jak przerwać terapię. Zaczęłam przychodzić wcześniej do pracy.
O dziwo zajęłam się pracą. Wieczorem siłownia, kąpiel, kolacja i czytanie czegoś do snu.

A jeśli to taka moja gra przed samą sobą? Hm... trudno mi w to uwierzyć. Myślę, że przenajświętszy, doskonały Pan M mógł się troszkę pomylić. I to co siedzi w mojej głowie odnośnie mojej miłości do niego jest jego projekcją. Ale nie... to raczej niemożliwe. On jest naprawdę dobry w tym co robi. Nie wiem sama.


Może dobrze byłoby poczekać z tym zakończeniem terapii do końca roku. Ale w sumie po co? Żeby walczyć z nim dalej? Tym razem by udowodnić mu, że się pomylił? Nie... to niedorzeczne.
Trzeba mi czasu.

czwartek, 13 października 2011

Tulę się do M.

Wróciłam wczoraj do domu z pracy i poczułam, że nie będzie dobrym pomysłem zjedzenie kolacji i zakopanie się w łóżku. Być może był we mnie jakiś niepokój, a może była we mnie potrzeba powrotu to mojego wcześniejszego trybu życia. W każdym razie spakowałam plecak i poszłam na siłownię.

Wszystkie ćwiczenia wykonywałam szybko, mechanicznie. Tak jakbym chciała sobie udowodnić, że wszystko jest na swoim miejscu, że już nie zastanawiam się nad tym co ostatnio ma miejsce. Po siłowni zakupy w pobliskim markecie, upichcenie czegoś na szybko, kąpiel i do łóżka.

Zasypiałam zmęczona. W głowie przemknęła mi fantazja, jak przytulam się do mojego terapeuty. W pierwszej chwili chciałam od tego uciec ale zaraz pomyślałam, że niczym nie ryzykuję. Wszystko zostało już odkryte. Teraz czas przyznać się przed sobą. Pierwszy raz w ciągu siedmioletniej terapii przytuliłam się w myślach do mojego Pana M i było to miłe. Wyobraziłam sobie, że to mój mężczyzna. Było mi z nim dobrze. Dla sprawdzenia przywołałam myśl o tym, że kończymy terapię, że być może już go więcej nie zobaczę, ale nie czułam dyskomfortu. Zwyczajnie delektowałam się jego obecnością w mojej głowie i tak wtulona zasnęłam. 

środa, 12 października 2011

Separacja

Dopadło mnie okropne zmęczenie. Potrzebuję gorącego obiadu i snu.Porządnego odpoczynku. Moje emocje są dziś jak pogoda za oknem. Słońce, deszcz, zachmurzenie, słońce.. A teraz zmęczenie. Nie ma smutku ani strachu.

Opierając głowę o dłoń, przechylam się to w jedną to w drugą stronę w rytm muzyki dobiegającej z radia.
Spoglądam refleksyjnie przez okno. Myśli krążą gdzieś bezwiednie, zataczając koła. Właściwie to nie wiem czy myślę o czymś konkretnym.

Na parapecie przy moim biurku stoi kwiatek, który wypuścił całkiem młode listki. Upłynęło sporo czasu zanim udało mi się go odratować po tym jak do reszty skonsumowała go moja kotka.

Próbowałam na wiele sposobów chronić kwiat. Bezskutecznie. Dopiero zupełna separacja z kotem sprawiła, że mój kwiat odżywa wiosennie mimo kaprysów pogody za oknem.

Do widzenia Panie M. :)

Przemyślenia

Ze zdziwieniem muszę przyznać, że dzisiaj mam się nadzwyczaj dobrze. Uśmiecham się. Czuję się wypoczęta (wstałam o szóstej, duża poprawa).Na wspomnienie o moim terapeucie czuję... no właśnie... nie wiem co.Ulgę, wolność, zadowolenie, zrozumienie jakiejś nieprawidłowości mojego zachowania - uczucia do niego.
Jest także odrobina smutku. Jest lekkie poczucie odrzucenia. Ale ogólnie czuję się jakoś dziwnie dobrze.
Zastanawiam się czy nie dostaję psychozy.

Rano idąc do pracy, wysłałam smsy z życzeniem miłego dnia moim koleżankom. Z buziakami i uśmieszkami. Po przyjściu do pracy odezwał się do mnie na skype mój były chłopak, jak zwykle opowiedział mi jakiś kawał, którego jak zwykle nie zrozumiałam, co sprawiło, że śmialiśmy się oboje.

W pracy zajęłam się od rana pracą. Ostatnio s trudem otwierałam firmową skrzynką spodziewając się kolejnych uciążliwych maili z uciążliwymi prośbami, pytaniami, pretensjami. Dzisiaj, choć serce jak zwykle zabiło mocniej z nerwów, otworzyłam pocztę z ciekawością, z oczekiwaniem, z gotowością do pracy.

Mam nadzieję, że się nie odcinam. Że nie następuje rozszczepienie. Bardzo chcę to wszystko przeżyć na tyle świadomie na ile się da. Myślę sobie, że relacja terapeutyczna jest czymś szczególnie wyjątkowym. I myślę, że można się w tym pogubić, tak jak zdarzyło się mnie. Na pewno przez jakiś czas będę wspominałam go z sentymentem, pewnie przyjdzie także czas na złość. Ale myślę sobie, że już teraz robię miejsce na nowe.

Cieszę się, że została ze mną moje lekarka. Mam z nią dobry kontakt. Myślę, że przez jakiś czas pobędę sama, bez terapii. Postaram się z tym wszystkim poukładać. Omówię to jeszcze z moją doktor, ale myślę, że do terapii wrócę dopiero za jakiś czas. Chyba, że stan zdrowia będzie wymagał leczenia terapeutycznego.

wtorek, 11 października 2011

ryczę

Ech... i tak dzień pracy dobiega końca. Jadę jeszcze po mleko dla moich kotów a potem szybko do domu, kąpiel, kakao i ciepłe łóżko. Trochę się boję bólu że wróci, bo teraz jakby zelżał. Mam taki odruch by polecieć do mojego terapeuty i powiedzieć: "Panie M. Wytrzymałam, wytrzymałam kolejny dzień!" A on wtedy połechtałby mnie jakimś miłym, czułym słowem mówiąc: "No widzi Pani, ta terapia jednak coś Pani dała. Jest Pani dużo silniejsza, niż wtedy kiedy przyszła Pani do mnie pierwszy raz. Proszę o tym nie zapominać"

A ja cieszyłabym się jak dziecko, że jestem już taką mądrą, dużą dziewczynką.

Ech... i znów durna ryczę... ech...

kocham go...

Wczorajsza sesja nie pozostawiła złudzeń. Kończymy terapię. Ponoć - ponoć bo tego nie czuję - cierpię na paranoję, że ja i mój terapeuta kiedyś będziemy razem jako para. Tylko ja i on. Tylko on dla mnie.

Nie da się tego przepracować, ponieważ jak powiedział, próbowaliśmy wielokrotnie i to zawsze wracało. Powiedział, że mamy ze sobą kontakt od siedmiu lat i to wciąż się powtarza. To za długo i terapia nie ma już sensu. Wczoraj w czasie sesji niejednokrotnie powtarzał, że ma żonę, że jest żonaty, że był z nią na wakacjach, które tak ciężko przeżyłam. Rozumiałam po co on mi to mówi ale nie czułam jakiegoś zawodu, że on ma kogoś. Chciałam tylko zrozumieć, co się stało.

Płakałam.. z żalu, że coś mija, minęło. Powiedział, że proponuje czas na pożegnanie się do końca roku, nie dłużej.

Boże jak boli...

W nocy nie mogłam długo zasnąć. Obudziłam się po pierwszej, następnie po drugiej z nadzieją, że to wszystko, to tylko sen. Jednak przerażająca realność uderzała upiornie szybko i znów wtulałam się w poduszkę i znów umierałam.

Przed czwartą obudziłam się na dobre. Dużo myśli, Jak to rozumieć, że go nie będzie? co znaczy? Do czego to porównać? Tysiące pytań. Co to znaczy stracić? Strata....
Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do matki. Choć nie mam z nią częstego kontaktu, to bardzo chciałam jej o wszystkim opowiedzieć. Słuchała, starając się rozumieć. Mówiła, pocieszała. A ja w myślach powtarzałam: "mamunia, moja mamunia, MOJA". Tak jakbym tę miłość do niego chciała przelać na matkę.

Pięć lat temu straciłam ojca. Zmarł na raka. Nie byłam z nim związana. Teraz tracę cały świat. Tak to czuję.
Hm... czytam te słowa i uśmiecham się do siebie. Jakież to wielkie wyznanie: "tracę cały świat".
Czas pokaże. Ból przeminie. Pozostaną wspomnienia...(płaczę....)

Kocham mojego terapeutę. Kocham mężczyznę, którego widuję od siedmiu lat. Głupio wyszło.
Kocham go...

poniedziałek, 10 października 2011

Wgląd?

Tak na szybko. Coś do mnie dotarło, kiedy odpisywałam na jeden z postów na forum, na którym piszę.
Kiedy byłam mała nie znosiłam sprzeciwu. Pamiętam jak wpadałam w ataki histerii i szału, gdy w domu ignorowano moje żądania - tak, to były żądania. Wydaje mi się, że moje dużo starsze rodzeństwo mnie rozpieściło strasznie a potem wyjechali, zostawiając mnie z niezrównoważoną psychicznie matką i zupełnie obojętnym ojcem.

Myślę sobie, że te kilka sesji temu, kiedy tak się wydzierałam na mojego terapeutę, wpadanie w psychozy, buntowanie się i atakowanie terapii i pracy to jest sposób na wyrażanie wściekłości jak wówczas kiedy byłam mała, kiedy nie zwracano na mnie uwagi, kiedy bagatelizowano moje egoistyczne potrzeby.

Idąc tym tropem myślę, że chciałabym przywłaszczyć mojego terapeutę i zarządzać nim jak mi się podoba.
Nie interesuje mnie, że on ma jakąś rodzinę. Dla mnie przedmioty i ludzie niczym się od siebie nie różnią. Mają za zadanie sprawiać mi przyjemność. Mają mi służyć i zaspokajać moje potrzeby, dopóki mają taką moc. Dlatego moje życie tak bardzo sprowadza się do serwowania sobie przyjemności. Zakupy, jedzenie, terapia o ile nie kosztuje mnie zbyt wiele pieniędzy i wysiłku.

Nie skończyłam studiów ani nie zrobiłam kariery, bo wszystko to wymaga wysiłku, którego nie znoszę.
Nienawidzę odpowiedzialności, bo to wysiłek. Lubię, gdy ludzie mi służą. Jestem egoistyczna do granic możliwości.

Dlatego atakuję mojego terapeutę. Chcę go mieć na własność. Chcę by mi służył.

Ciekawe tylko czy to prawda...

tik tak

Tik tak, czas przerażająco szybko mija odkąd usłyszałam wyrok. Jeszcze trochę i już go nigdy nie będzie.
W piątek po pracy wróciłam prosto do domu. Wzięłam prochy, popiłam alkoholem i spałam do niedzieli. Po południu wstałam i nic się nie zmieniło, tylko jeszcze gorzej, bo moralniak z powodu prochów. Żeby "zatrzeć ślady" wysprzątałam mieszkanie, że niby na coś mam wpływ, że niby coś się da uporządkować. Było ciężko, bo ciało się troszkę buntowało. Zmęczenie fizyczne a potem psychika też zaczęła siadać. Ale wieczorem poczułam jakiś przypływ energii. Jakby z niepokoju.

Skoczyłam do sklepu po zakupy. Durna nie powinnam robić zakupów w osiedlowym, powinnam oszczędzać, powinnam liczyć, wyliczać. Kupiłam jakieś żarcie i dwa piwa. Mi i mojej współlokatorce. Wypiłyśmy jakieś resztki wódki, moje piwo i jej piwo ale niepokój był ten sam... ble, alkohol to syf. Już mi nie smakuje. Tylko jakoś tak jeszcze bardziej pogrąża. No właśnie może dlatego obudziłam się dzisiaj przed czwartą nad ranem. I nic i tak nie spałam już ani chwili.

Niepokój, niepokój i wreszcie konfrontacja pierwszy raz od piątku z tym co usłyszałam w czwartek od terapeuty. I szukanie winnego. Kto zawinił? On? Ja? A może nikt. Może za mało się starałam. Może da się coś jeszcze zrobić. Nie, nie może mnie zostawić. Boże, od lat mi towarzyszył we wszystkim. On był cały czas, reszta zmieniała się jak w kalejdoskopie.

Chcę wierzyć, że on to zrobił, powiedział specjalnie, by mnie sprowokować do działania. Czy tak? Ale ja nie działam... ja już nie wiem co mogę zrobić. Jestem tak bardzo zmęczona. Ta walka trwa od miesięcy.
Zaklinacz koni, zaklinacz koni, może to właśnie ma miejsce. Może moja choroba da się ujarzmić. Może trzeba ją frustrować maksymalnie aż złamię schemat i wreszcie pójdę innym torem. Czy to możliwe?

Dzisiaj sesja. Co ja mu powiem. Te pięćdziesiąt minut to tak niewiele.

piątek, 7 października 2011

Przegrałam.

Wczoraj byłam na dodatkowej sesji. Trudno mi o tym pisać, ale mój terapeuta powiedział, że coraz częściej chodzi mu po głowie taka myśl, że ta terapia nie ma sensu. Że mam taką silną potrzebę by był blisko mnie, że jedna sesja w tygodniu mnie tylko frustruje a w rezultacie wywołuje psychozy. Powiedział też, że mam jakąś szczególnie silną fantazję, że kiedyś będziemy parą i to też sprawia, że to mnie mocno frustruje. Że z powodu jednej sesji nawet nie możemy tego przepracować. Że to nie tak, że on mnie nie chce, tylko że się nie da.

Spytałam, czy gdybyśmy się rozstawali to czy mielibyśmy się jakoś żegnać, czy skończylibyśmy terapię z dnia na dzień. Powiedział, że byśmy ją zakończyli z dnia na dzień.

Nie mam pieniędzy na dwie sesje. Nie chce także już dłużej go tak kochać i potrzebować.

Dzisiaj byłam u mojej lekarki na wizycie. Opowiedziałam jej o tym. Spytała czy w związku z tym skończyliśmy terapię, powiedziałam, że jeszcze nie ale pewnie z końcem miesiąca zakończymy.

No i tyle z mojej terapii. Nie mogę jasno myśleć. Nie czuję też zbytniego smutku. Może minimalny strach przed tym, co ze mną będzie.

czwartek, 6 października 2011

Dokąd zmierzam?

Wczoraj ucieszyłam się, że urojenia minęły, że nikt mnie nie chce zniszczyć, że nie muszę przed nikim uciekać.
Dzisiaj dopadł mnie smutek. Boże, ja kompletnie nie rozumiem co to było. Co się ze mną działo...

Czy to się będzie powtarzało? To było chyba silniejsze niż psychoza sprzed trzech lat. Wtedy ścigała mnie jakaś mafia internetowa i Google. Wtedy nie atakowałam leczenia.

Jestem przestraszona sobą. Co ja mogę dla siebie zrobić? Momentami myślę o samobójstwie. Ciężko unieść świadomie jakąś chorobę. Chorobę w której traci się zmysły.

Dokąd to wszystko zmierza? Dokąd ja zmierzam?

środa, 5 października 2011

rozgrzeszenie

"Jeśli ktokolwiek inny przeszedlby tyle co ty przez tyle lat i nie skończylby w psychiatryku albo na cmentarzu to bym go nazwal niezniszczalnym a ty jestes jeszcze kimś wiecej -  pamietaj o tym."

Te słowa napisał dzisiaj do mnie mój były, długoletni chłopak, z którym mieliśmy się pobrać. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ myślałam, że on ma dużo żalu do mnie. Dużo przeze mnie wycierpiał. Zawsze chciałam by zrozumiał, że to co robiłam nie do końca było mną.

Musiało minąć wiele lat. Mam z nim od niedawana kontakt pisemny na skype. Jest od kilku lat za granicą.
Przeczytałam te słowa i zaczęłam płakać. Boże jak dobrze słyszeć takie słowa. To dla mnie jak rozgrzeszenie...

Dzisiaj jest lepiej

Wczoraj dzwoniłam jeszcze do mojej lekarki. Byłyśmy umówione na telefon w poniedziałek ale zadzwoniłam wczoraj. Miałam jej powiedzieć co u mnie. Powiedziałam, że wciąż ich podejrzewam o niekompetencję. O jakiś spisek ale jednocześnie nie mam do kogo pójść z tym co się ze mną dzieje, więc jestem, dzwonię, przychodzę na sesje. Powiedziała, że teraz mam kryzys, że to z powodu wakacji jej i terapeuty. Że to minie. Żebym była z nimi w stałym kontakcie. Spytała, czy mam w sobie jakąś krytyczną część, która jest w stanie dostrzec irracjonalność moich podejrzeń. Powiedziałam, że tak. Ona na to, żebym, się trzymała tej myśli, tej części.

W piątek idę do niej na wizytę. W czwartek nie pójdę na sesję z powodu braku kasy, ale dzisiaj udało mi się załatwić dodatkową pracę w dwa październikowe weekendy. Będzie na kozaki, które muszę kupić.

wtorek, 4 października 2011

psychoterapia borderline

Motto: " Pamiętając, że w gruncie rzeczy są to przestraszone dzieci, jest mi łatwiej utrzymać pozycję terapeuty."  (Luis J. Cozolino w "Neuronauka i psychoterapia")

Wysłałam ten cytat mojemu terapeucie na sms.


Sesja

Wczoraj na sesji po raz pierwszy darłam się na mojego terapeutę. Klęłam do niego, na niego, obok niego. Ale ten spokojnie tego wszystkiego wysłuchiwał. No i dalej powtarzał, że on nie będzie mógł mnie dalej leczyć jeśli nie będę chciała współpracować. Pytam go, ale jak ja mam współpracować. On na to, że przychodzić i rozmawiać a nie rozgrywać. W sensie, że rzucać terapię i tak dalej. Mówię mu, że nie chcę już tej pierdolonej terapii. Że kurwa on i lekarka mnie w coś wkręcają. Kurwa, dlaczego muszę się leczyć? Dlaczego grozi mi szpital? Przecież wszystko jest ok.

On na to, że jeśli dalej będę tak to wszystko rozgrywać, to on już teraz mówi, że jego taka moja postawa zniechęca i z tego leczenia nic nie będzie. Powiedział, że od zawsze atakuję terapię wypstrzykując się z kasy.
Że zawsze tak było. Powiedziałam mu jak wyglądają moje wydatki, i że na życie po opłaceniu rachunków i innych zostają mi cztery stówy. On na to, że to rzeczywiście mało, i może zwyczajnie mnie na tą terapię nie stać.

Ale mną zatrzęsło. Może on w ten sposób o mnie walczy ale myślę, że on już chyba także jest mną zmęczony.
Co mam zrobić? Wszystko się rozpada. Wczoraj wieczorem miałam jakieś urojenia, że on i lekarka chcą mnie zniszczyć. Tylko nie wiem dlaczego.

To chore, to wszystko chore. On chyba o mnie walczy. Czy mam szukać innej pracy? On mówi, że mam mniej wydawać. Ale ja pytam wydawać co? Przecież ja ledwie wiąże koniec z końcem. Czy tak jest naprawdę? Jestem taka zagubiona. Nie wiem komu wierzyć. Czy wierzyć sobie?

poniedziałek, 3 października 2011

Odpowiedzialność

Odpowiedzialność? Czym ona jest? W czwartek na sesji zrobił mi o niej pogadankę mój terapeuta. Poszłam na tę dodatkową sesję jak proponował. Lekarka też zasugerowała, że to dobry pomysł.

Przyszłam na sesje a mój terapeuta powiedział, że przemyślał sobie wszystko i chce mi powiedzieć, że jeżeli nie chcę się leczyć to on nie będzie naciskał. On jedynie może współpracować z pacjentką, która chce korzystać z terapii. Jednak jeśli nie chcę się leczyć on zrzeka się odpowiedzialności za mnie. No i w takim tonie było przez całą sesję.

A odpowiedzialność nawiązywała właśnie do leczenia się i zarabiania na terapię, którą sama przecież wybrałam. W sensie, że prywatną.

Trochę mnie uspokoił, bo pomyślałam, że ma jednak jaja a nie odgrywa jakąś pieprzoną matkę teresę.
Powiedział, że jeśli będę chciała przychodzić na terapię - on będzie o mnie walczył. Spoko. Niech spierdala!
A propos. Powiedział, żebym wszelką złość i agresję scedowała na niego, że on to uniesie. Żebym zostawiła pracę i szefa w spokoju. Przestała atakować.

Po tym jak podważyłam jego pracę powiedział mi, że mogę przeczytać tu i ówdzie, że jest solidnie wykształconym terapeutą. Uczył się u Eichelbergera i jeszcze w jakichś innych szkołach. Ma certyfikat itp, itd.
Może i solidnie, ale niech mi nie wmawia, że jestem bardzo chora. Oczywiście znów musiał kilkakrotnie powtórzyć, że tylko dzięki terapii nie zamknęli mnie jeszcze psychiatryku.

No i sama nie wiem... Dzisiaj sesja. Nie wiem co mu powiedzieć. Nienawidzę go!