piątek, 29 grudnia 2017

Radość. Jak do tego doszło?

Ponieważ dwa miesiące temu kupiłam sobie karnet na siłownię wreszcie wpadłam na pomysł, by z niego skorzystać. Te wolne od pracy dni dały mi sposobność zorganizowania się, powoli, w swoim tempie dnia. No i poszłam. Byłam w środę rozejrzeć się tam trochę, obejrzeć sale, sprzęt, zrobiłam sobie nawet 40 minut interwału na bieżni. O dziwo, przeżyłam, co sprawiło mi radość numer 1.

Radość numer 2.
Na siłowni otrzymałam voucher, co nie było takie oczywiste, na spotkania z trenerem. Umówiłam się od razu na drugi dzień. Mogłam sobie wybrać kogoś z tablicy. Poczytałam, podumałam i zdecydowałam się na p. Błażeja, bo miał napisane pod zdjęciem, że ma między innymi świetny kontakt z osobami, które trenuje.

Radość numer 3.
Pan Błażej rzeczywiście okazał się być bardzo przystępny, dzięki czemu w sposób naturalny przeszliśmy na "ty". Pogadał ze mną przeprowadzając wywiad i różne pomiary w tym testy wytrzymałościowe i powiedział, że jeśli chcę to mogę przyjść jutro, czyli dzisiaj, to przygotuje mi zestaw ćwiczeń i je razem przećwiczymy. Tak też się stało. O dziwo zapamiętałam z nich nawet kilka. Resztę będę musiała dopytywać.

Radość numer 4.
Napisał do mnie Maciek. Znajomy taki, który trochę mi się podoba, ale i po części jakoś go unikam. Napisał jeden sms, czy mam ochotę wyskoczyć gdzieś. Na co ja, że nie bardzo mogę, że dopiero w styczniu będę wolna. (Po części odmówiłam dlatego, że przytyłam i wstydziłam się pokazać.) Na co on, czy zatem może wpaść do mnie. Zamurowało mnie to pytanie i nie wiedziałam jak z niego wybrnąć. Walczyłam ze sobą dobre dwie godziny. Nie bardzo wiedziałam co wymyślić, zwłaszcza, że na początku odpisałam, że sorry ale nie wychodzę z domu do 3 stycznia czyli ogólnie jestem, tylko że w domu, co za wtopa. Okropnie się zmasakrowałam tym co mu odpisać, aż wreszcie odpisałam, że ok i kiedy chce wpaść. Na to on, że w weekend może. Pomyślałam, że w takim razie może w niedzielę, bo i tak nie chce mi się nigdzie na Sylwka iść, no i napisałam mu, żeby wpadł w niedzielę. On na to, że ok, że wpadnie z jakimś alko, coś sobie zamówimy do żarcia a ja mogę się wyposażyć w fajki, bo jak z Maćkiem gdzieś wychodzimy to pali ze mną, bo na co dzień nie pali, a ja palę bo piję, bo na co dzień też nie palę i tak palimy jak nastolatki jarając się tym, że sobie popalamy.

OK. No to teraz zostało mi żyć z tą myślą, że w niedzielę wpadnie. No i scenariusze różne w głowie, że o czym ja z nim będę gadać. No bo to taki nowy kolega, to znaczy poznaliśmy się dawno, ale w ostatnim roku jakoś tak on się odezwał i tak kilka razy się widzieliśmy. No i też denerwowałam się że zobaczy mnie taką grubą, a latem jeszcze jakoś w miarę wyglądałam. A on naprawdę wygląda bardzo dobrze, jest bardzo przystojny jak na mój gust i fajnie się ubiera a jest w moim wieku. Raczej mam młodszych kolegów, on wygląda bardzo dobrze.

No dobrze, myślę, kombinuję, jak to spotkanie miałoby wyglądać i wpadłam na pomysł, by napisać do mojej przyjaciółki z liceum, czy przypadkiem nie będzie w wawie u córek i nie chciałaby wpaść.
Odpisała, że o fajnie, że spoko i wpadnie ze swoim facetem. Potem napisałam do drugiej, też dawnej przyjaciółki z moich rodzinnych stron i napisałam, żeby brała tę koleżankę co do niej przyjeżdża i niech wpadają do mnie. Posiedzimy u mnie a potem pójdziemy na Bankowy na koncerty. Napisała, że fajnie i że pomyśli zatem, że może rzeczywiście wpadnie.
No i tak poczułam się już bezpieczniej, ale myślę sobie, jak napisać Maćkowi, że będą u mnie inne osoby? No bo może nastawił się na to, że będziemy sami.
Gdy napisał mi dzisiaj sms, że może jutro gdzieś razem wyskoczymy,  to ja na to, że sorry ale niedziela będzie dla mnie bardziej przystępna (zwłaszcza, że już imprezę zorganizowałam), no i bardzo przepraszam, ale w ogóle to na spontanie wyszło, że dołączą do nas moje koleżanki i czy to dla niego w porządku. Odpisał, że OK tylko nie pójdzie na Bankowy, bo jakkolwiek to zabrzmi śmiesznie, boi się tłumu. Ufff - pomyślałam. Jest dobrze. Choć od razu kontrolka, że Maciek też ma swoje jazdy, ale odpisałam oczywiście, że jasne, że rozumiem i niech posiedzi z nami tyle ile zechce. I tak poczułam ulgę i w sumie przyjemność, że zobaczę dziewczyny, że będę mogła u siebie kogoś ugościć itd.

Radość nr 5
Oszczędzałam ostatnio na kosmetyczce. No nie mam takiej kasy, żeby chodzić regularnie po kosmetyczkach, ale tak sobie zapuściłam paznokcie, mimo, że usiłowałam coś z nimi robić, że poszłam je dzisiaj ratować zaraz po siłce. Tak z ulicy weszłam do salonu, do którego czasem chodzę i okazało się, że pani ma akurat okienko, no i te nieszczęsne paznokcie, normalny zwykły manicure, wreszcie nabrały jako takiej estetyki. Poczułam się z tym dużo lepiej, choć wydałam kasę, której nie miałam ujętej w budżecie.

Radość nr 6. - Największa
Odkąd zamieszkała z nami 7-miesięczna koteczka, śmieję się, że z adhd, która otrzymała przewrotne imię Melisa, dom jest wypełniony niemal nieustającym ruchem, biegami, turlaniem wszystkiego co popadnie. Co najważniejsze, Zyzol też z nią gania, choć musi mieć do tego nastrój.
Właściwie od drugiego dnia zaczęły ze sobą spać razem, bawić się, łącznie z kocimi walkami, które do tej pory zastępczo prowadziłam z Zyźkiem, co było też super.
Melisa jest prześmieszna. Wydaje się, że nie ma żadnych problemów, mimo, że znaleziono ją malutką, błąkającą się po Piasecznie jak już było potwornie zimno. Zaopiekował się nią pan, co ją znalazł, który niestety nadużywał alkoholu i co niesamowite, był na tyle odpowiedzialny, że przyniósł ją do schroniska i powiedział, że musi ją oddać, bo nie stać go na to by się nią zaopiekować. Melisa była u tego pana przez dwa tygodnie i jak powiedziały panie ze schroniska, otrzymała od niego dużo ciepła i miłości. Że to było widać i czuć i po niej i po nim.
Napisałam jakiś czas temu do pań z tego schroniska maila, bo nie mogłam się dodzwonić i opisałam, jakiego kotka szukam i dlaczego i od razu do mnie oddzwoniły, że bardzo im się spodobała moja wiadomość i że mają dla mnie bardzo fajną koteczkę przytulaskę. No i tak do mnie trafiło to małe szaleństwo. Odkąd trafiła płakałam z bólu i tęsknoty za Czesterem i Nokią o wiele mniej razy.

Radość numer 7.
Wczoraj dzwoniła do mnie matka. Nie słyszałam, ale jak już zauważyłam to zmobilizowałam się, żeby oddzwonić. Opowiedziała mi, że święta spędziła po raz pierwszy w życiu przede wszystkim w ogromnym spokoju, że była u moich sióstr na wigilii, u jednej i potem u drugiej, że mieli wideokonferncję z wnuczkami ich dziećmi, prawnuczkami, że była drugiego dnia zaproszona na obiad do swojej siostry a tam też przyjechały jej dzieci i ich dzieci. A to ciotka dzwoniła z Czaplinka jej kuzynka, a to Wujek z Gdyni, jej brat rodzony z żoną. I że ona taka jest szczęśliwa, że czuje się tą rodzinę i wnuczkowie pamiętają, dzwonią, opowiadają o swoich różnych szczęściach i nieszczęściach i czuje się wspaniale i tyle tej rodziny wokół.
Gdyby mój brat nie dawał jej czasem w kość to byłoby ok. Ale ma na niego sposób i stara się go omijać z daleka, tym bardziej, że mieszkają w dwóch różnych domach. Mówiąc kolokwialnie zlewa go gdy tylko się da.

I tak ją wypytywałam o to co u niej i utwierdzałam, że to super, że ma takie relacje, że to musi rzeczywiście być ogromna radość, takie czucie się kochaną, pamiętaną. Porozmawiałyśmy o tym, że też wiara w Boga daje jej dużo siły, że bardzo w niego wierzy i zresztą praktykuje. Czułam podczas tej rozmowy, że miała ochotę właśnie wygadać mi się z tej swojej radości i czułam tę jej radość i jednocześnie ulgę, że jej życie nie jest smutne, że jest pełne wiary, obecności rodziny, miłości wnuczków szczególnie, okazywanej na wiele różnych sposobów.
Nie bałam się powiedzieć matce, że bardzo mi przykro, że mnie z nią nie było i że mi z tym ciężko, ale nie jestem w stanie przyjeżdżać, a ona zaakceptowała tę decyzję i powiedziała, że rozumie, że dziewczyny są takie narwane i brat też i jej też czasem przykro gdy coś chlapnie jedno z drugim.
Poza tym starałam się nie mówić nic o sobie. Też ją uspokoiłam, że u mnie święta też przebiegły ok i żeby się nie martwiła, że cierpiałam tu jakieś męki, że wigilia owszem ciężko, ale ja tak od lat sama mieszkam i sama w różne święta, to to nie jakiś szok. Czasem tylko załamywał mi się głos, gdy przepraszałam, że nie przyjechałam, i że tęsknię za nią i za domem, ale starałam się nie poryczeć jak małe dziecko, bo to był jej czas i dla niej i dla mnie o niej. Ogrom jej pozytywnej energii i słów, które nie miały ani cienia smutku.
Poczułam, że jest naprawdę szczęśliwa, wolna, niezależna. Mimo swoich 75 a w lutym 76 lat, trzyma się fantastycznie. To bardzo energiczna i energetyczna kobieta.

Radość nr 8
A na koniec, zaraz tego dnia po rozmowie z matką, pani krawcowa znalazła u siebie suwak, który pasuje do mojej ukochanej kurtki i będę mogła ją dalej nosić. Nawet nie wyobrażam sobie bym miała kupić nową a strasznie ubolewam, odkąd suwak mi się popsuł. Zwłaszcza, że w zimie ta kurtka jest przecudowna i ciepluchna a teraz kiszka jest.

Radość nr 9
Wolne od pracy. Bez poczucia winy, że mnie nie ma a L. jest zestresowana nadmiarem obowiązków i presją czasu. Super uczucie.

No i tak to. Wszystkie te radości sprawiły, że poczułam uśmiech jakoś tak na poziomie oczu. Nie wiem jak to opisać. Poczułam, że stały się bardziej energiczne, napięcie mięśni wokół nich zmalało. Chyba po raz pierwszy tym roku moje oczy się uśmiechnęły i poczułam coś w rodzaju ulgi, odprężenia w ich okolicy.

Teraz już jestem nieco zmęczona. Nie czuję w sobie tej lekkości sprzed jakichś czterech godzin. Ale mimo to czuję się dużo lepiej niż w ostatnich dniach. Trochę posiedzę dłużej dzisiaj a jutro zakupy jakieś i porządki. Wiem, że smutek będzie wracał i może wrócił już teraz, ale fajnie było poczuć tę ulgę.

czwartek, 28 grudnia 2017

Siedem lat istnienia mojego bloga

Dokładnie siedem lat temu założyłam swój blog. Pamiętam tyle, że siedziałam w pracy i to akurat w tej, w której ponownie pracuję. Był czas międzyświąteczny. W firmie cisza, pusto i chyba dlatego myśli doskwierały mi bardziej niż zwykle. To był jeszcze czas, gdy chodziłam na terapię. Koniec roku 2010. Miałam jedynie dwie sesje w tygodniu, co przy mojej ówczesnej emocjonalności było dość ograniczające, stąd też potrzeba stworzenia własnego gabinetu psychoterapeutycznego w postaci tego bloga.
Umiejętność przyglądania się sobie, swoi emocjom i życiu, czego nauczyłam się w terapii, pomogła mi przeżywać nadmiar emocji, opisując je na blogu.  Terapia nauczyła mnie samodyscypliny, coś czego wcześniej w ogóle nie potrafiłam. Dyscypliny, która polegała na doprowadzaniu siebie do psychicznego porządku. Dzięki temu sporą część swojego emocjonalnego syfu zostawiałam na blogu i mogłam wracać do życia mniej zaburzona.  Blog to był dobry, choć kompletnie spontaniczny pomysł.

Obecnie bardziej pełni rolę pamiętnika. Rozwiązuję swoje sprawy na bieżąco, tj. w czasie bieżącym, gdy dana rzecz ma miejsce. Na tyle poznałam siebie i nauczyłam się różnych zachowań, że potrafię zareagować w danej sytuacji automatycznie, czasem potrzebuję zastanowienia się, czasem wiem, że nie wiem i wówczas muszę poszukać odpowiedzi, choćby pisząc tutaj. Idąc tropem definicji czterech poziomów kompetencji, zapewne dysponuję także takimi nieumiejętnościami, których nawet nie jestem świadoma.
Tak czy owak w ciągu tych siedmiu lat nauczyłam się życia przede wszystkim radząc z nim sobie sama, co kiedyś nie było zbytnio możliwe. Zawsze znajdowałam sobie kogoś, kto musiał przejmować odpowiedzialność za moje życie, żyć pod obstrzałem moich emocji, być w nie uwikłanym, w jakimś sensie zniewolonym. Wszystko zaczęło się od terapii a potem już szłam sama, wspierając się od czasu do czasu pomocą specjalistów.

Mimo to, moje obecne życie daleko odbiega od normalności. Jest samotne, pozbawione więzi. Mimo, że organizuję i angażuję się w różne inicjatywy i akcje, jestem sama. Kompletnie sama, zwłaszcza w chwilach gdy powinnam mieć w swoim życiu kogoś, kto poda mi rękę. Moim zdaniem ogromną rolę odgrywają tu moje skomplikowane relacje z jedzeniem i postrzeganie swojej atrakcyjność przez wygląd. To dlatego właściwie nie wychodzę nigdzie i z nikim się nie zżywam. Jednak uważam, że powodów może być więcej. Praca nad relacjami będzie priorytetowym punktem w nadchodzącym roku.

Reasumując będąc osobą bardziej zaburzoną, byłam pełna konfliktów i sprzeczności. Ciągle na krawędzi. Byłam tak zajęta przeżywaniem swojego chorego życia, że nie zauważyłam jak szybko upłynęło. Dość często myślę nad tym, że tak głupio utraciłam ten czas, ale może gdybym nie trafiła do terapii w 2006 roku, nie osiągnęłabym tego co mam obecnie. Choć moje życie wydaje się być mało przyjemne, być może jestem najlepszą wersją siebie jak do tej pory. Biorąc pod uwagę swoją sytuację rodzinną, liczbę diagnoz i stany chorobowe z nimi związane.

Trochę o świętach.

Czas świąteczny spędziłam sama. Właściwie od piątku po pracy do teraz i planuję tak dalej do trzeciego stycznia. Większość mojej firmy ma wolne do tego czasu i co ciekawe nasz dział też. To nietypowe jeśli chodzi o mnie i L., zawsze mamy ogrom pracy. Stąd też odpoczynek wygląda inaczej. Bez poczucia winy, że mam wolne a tam zapiernicz.

Najtrudniej jak zwykle było mi w wigilię. To dlatego, że czuje się uroczystość tego wieczoru i to zapadło mi w pamięć z czasu mojego dzieciństwa. Najwięcej radości dały mi wszystkie filmy ze świętami i Mikołajem w tle. Czasem wybuchałam śmiechem jak dziecko. To właśnie za to lubię ten świąteczny czas za te milisekundy beztroski. No i to uczucie, że jest to czas, gdy większość ludzi jest bardziej pozytywnie nastawiona. Cieszą się, świętują, pomijając różne patologie, no i tych ludzi, którzy są samotni w te ważne dla nich dni.

Poza tym opiekowałam się kotami P. więc co wieczór musiałam się mobilizować by do nich wyjść, przeciwnie przeleżałabym te święta przed telewizorem. Wyłączyłam telefon, by móc kompletnie się wyciszyć. Tak było mi dobrze. No i sama mam teraz dwa koty, co też wprowadza inną atmosferę do mojego mieszkania.

Rodzina, matka i siostry, dzwoniła do mnie zapraszając mnie na święta, ale podziękowałam. Jestem w gorszej formie od jakiegoś czasu. Za chwilę rocznice śmierci Czestera i Nokii. Jestem słaba i krucha, smutna, trochę przerażona, że nadchodzi ten większy ból. Boję się go. Ciężko go przetrwać. Bardzo się go boję. Stąd też nie mogę ryzykować stresu z powodu wybuchów agresywnego krzyku moich sióstr, różnych docinek, poniżania.

To nie jest dla mnie tak bardzo ważny czas by musieć tam być, bardziej ważny dla nich i stąd ich potrzeba jakiegoś komfortu mojego bycia tam. Poza tym świątecznym czasem telefony milczą, poza matką, która dzwoni co jakiś czas.
Matki mi brakuje najbardziej. Nie wiem jak mam wybrnąć z tego, że mieszka z nią teraz mój brat, który zachowuje się skandalicznie i bardzo agresywnie. To odcięło mi możliwość odwiedzania jej i mojego rodzinnego domu.
W wakacje muszę tam pojechać. Może poproszę A. moją dawną przyjaciółkę, by mi jakoś pomogła. Wiem chyba nawet jak. Może zrobię to wcześniej.  Czasem doskwiera mi i tęsknota za rodzinnym domem i poczucie winy, że nie odwiedzam matki, a i za nią tęsknię. To trudny temat.



wtorek, 19 grudnia 2017

Psychoedukacja i psychoterapia

Spotkałam się dwa razy z psychologiem z mojej obecnej poradni i dwa razy z terapeutką z fundacji.

Z terapeutką z fundacji zaczęłyśmy pracować z książką Monici Ramirez Basco Zaburzenia Afektywne Dwubiegunowe. To będzie czysta psychoedukacja pod kątem ChADu.
Obie mamy książki, p. J. nagrywa naszą pracę, po czym ma ją superwizjować u p. A. - terapeutki, która pomagała mi w kryzysie żałobnym i znalazła zainteresowaną pracą ze mną p. J. by ta pomogła mi w rozumieniu choroby i jej objawów.

Z terapeutką z Szaserów ustaliłam, że zapiszę się do kogoś, kto przyjmuje poza godzinami mojej pracy, ponieważ obecna godzina jest dość niewygodna i cały dzień mam rozwalony.
Jej zdaniem powinnam pracować także nad bulimią, bo to ona tak naprawdę ogranicza moją wolność i wpływa także na pojawianie się stanów depresyjnych. Do przepracowania jest także żałoba po utracie Nokii i Czestera. Problem w relacjach z ludźmi zdaje się wynikać z zaburzenia odżywiania się, dokładnie ma związek z krytycznym postrzeganiem swojego ciała. Wpływ na relacje mają także nastroje chadowe i związane z nimi spadki formy. Ale to już temat do dokładnego przyjrzenia się w terapii i w psychoedukacji. Wygląda na to, że ChAD i bulimia to moje kule u nogi.

Zapisałam się i czekam w kolejce do terapeuty. Poczucie, że jestem zaopiekowana jest teraz dla mnie bardzo ważne. To bardzo krytyczny czas. Te najbliższe dni i miesiące.

Od soboty mam małą kotkę, którą adoptowałam z fundacji Koci Azyl,  ale o tym w innym wpisie.

Niżej książka, z którą pracujemy z p. J. Jest podlinkowana, więc można w nią kliknąć by przejść na stronę wydawnictwa.



piątek, 15 grudnia 2017

Poprzeplatana

Bywają dni mroczne, które przemijają, chwile radosne, po których przychodzi smutek. Zmęczenie, poddenerwowanie, irytacja, czasem tłumiona wściekłość. Wszystko pulsuje, żyje swoim życiem we mnie. Bywają wspomnienia, które niosą łzy, tęsknota za tym co nie powróci, a wszystko to przeplatane godzeniem się i niezgodą na to co przynosi życie.

Jesteśmy stworzeni do kochania, do tego by nas kochano, do tego by kochać. Jesteśmy tak skonstruowani. To pomaga przetrwać nie tylko nam, jednostkom, ale całym społeczeństwom. Jeśli tej miłości zabraknie, ktoś lub coś nam ją odbierze, stajemy się nieludzcy. Stajemy się wysoko funkcjonującymi maszynami poszukującymi innego paliwa, które pozwoli nam przetrwać. Byśmy mogli powtórzyć cykl, który ma miejsce od miliardów lat.

Wiara w Boga, ewolucja, to odpowiedzi na nasze pytania, na nasze potrzeby.

Życie nie jest dobre ani złe. Życie jest i dobre i złe. Nie mamy wyboru. Gdybyśmy nie przyszli na świat byliby inni. Są inni. Gdzieś ktoś, może bardzo blisko nas, tka swoją historię przeplataną złym i dobrym życiem, podobnym do naszego. Tak się złożyło, że jesteśmy tu wszyscy razem.

Gdy postrzegasz świat i życie jako przypadek, jedyne co może tak naprawdę wydawać się znaczące i pełne podziwu, to właśnie to jak daleko ewoluowaliśmy. Nasz zmysł estetyczny, potęga tworzenia, potęga emocji. Ten jakże skomplikowany i długi proces. Można by rzec, że natura jest bardzo cierpliwa.

Wiara w Boga jest o wiele prostsza. Daje nadzieję. Proces tworzenia i odchodzenia jest również o wiele prostszy tak jak pojmowanie innych zjawisk.

Ale ja wierzę w świat bez Boga. To dziwne jak wiara sama zrodziła się we mnie a potem odeszła.
Cierpię bez wiary, bo życie bez niej wymaga więcej determinacji i w byciu, i w działaniu.

Dokąd to nas prowadzi? Ten świat, w który ja wierzę.

Kto przyjdzie po nas? Za miliony lat? Czy Ziemia przetrwa? Kim będą oni? Z jakimi będą żyć lękami, radościami, z jakimi emocjami? Czy miłość i przywiązanie będą determinowały ich wolę przetrwania?

A ja? W co będę wierzyć gdy będę umierać? I czy będę miała jeszcze w życiu szansę spotkać kogoś, kto zrozumie i pomoże mi podnieść się z tęsknoty za nimi? Kto pomoże mi przejeść przez rozpacz i żałobę?

Kto ją uprawomocni na tyle, żebym mogła z nimi się pożegnać? Cierpię każdego dnia, mimo, że każdy dzień ma w sobie wiele dobra. Ale nigdy nie byłam tak dziecięco samotna. Może tylko wtedy, gdy byłam tak mała, że tego nie pamiętam.





niedziela, 10 grudnia 2017

Idą święta. Wspomnienia. Bulimia i Żółty szalik.

Bulimia, a dokładnie atak bulimiczny i próba nieulegnięcia bardzo przypomina tę scenę od 33 minuty.
To znaczy. Co się właściwie stało? Przestałem pić? Tak? 
Idę na koktajl jako abstynent.
Tak właśnie witam nowy dzień poprzedzony silnym postanowieniem. Ale dzień niczym filmowy koktajl wigilijny alkoholem, naszpikowany jest bodźcami. I nie chodzi o pokusę jedzenia, ale ten emocjonalny koktajl wynikający z różnych chwil i zdarzeń, które musisz przetrwać tylko tego jednego dnia.

A zatem wracam po pracy do domu. Pędem. Roztrzęsiona. Po drodze zaliczam piekarnię Gromulskiego. Kupuję swoje ulubione drożdżówki z makiem oraz inne atrakcyjne dla kubków smakowych i mózgu kąski - po to by się dopchać. Choć dopychanie odbywa się bardzo rzadko. 
Najczęściej walczę by nie kupić tej jednej lub dwóch i nie zjeść po prostu. Nie chcę wymiotować, bo szkoda mi swojego organizmu. Nie chcę też mieć tej nabrzmiałej, wymęczonej prowokowaniem wymiotów twarzy i opuchlizny pod oczami. I tyję, a wraz z tyciem, zmniejszającą się sprężystością ciała wynikającą z wieku i niedbania o nie, tracę pewność siebie, poczucie atrakcyjności, wycofuję się z życia towarzyskiego.

Nie pamiętam już tak dobrze tych najgorszych okresów bulimii. Tych strasznych koszmarów. Wiem. że jeden z nich przypadł na prowadzenie tego bloga jeszcze. Jakieś kilka lat temu. Obecnie to już raczej echo tamtej niszczycielskiej siły, ale czuję się ograniczona, bo nieatrakcyjna, bardziej niż kiedykolwiek.

Najgorsze napady bulimii miałam między 21 a 25 rokiem życia. To wtedy trafiłam na kontrakt do Instytutu. I to w tym okresie upadłam chyba najniżej. Raz ukradłam coś z supermarketu. Raz wyjęłam z kosza, niedokończonego przez moją współlokatorkę pieczonego kurczaka z rożna. 

Atak to koszmar. Walczysz a jednocześnie się poddajesz.

Uwaga, uwaga, uwaga!!! 
Boże! Trzeba się ratować. Trzeba się ratować. Trzeba się ratować.
Boże, boże. Muszę się ratować.

Trzeba uporządkować doznania.

A zatem... 
Czy ja jestem w stanie wziąć kąpiel? 
Czy ja jestem w stanie się ubrać? 
Czy ja jestem w stanie tu posprzątać? 
Czy ja jestem w stanie się spakować i gdziekolwiek pojechać? 
Otóż... odpowiedź na te wszystkie pytania... brzmi...  
Nieeeeeeeeeeee...
Kurwa! Nieeeee...

Boże, nie dam rady... 

Płynę, ale jak powiada klasyk. Lód nade mną zamarza....

Nie udało się, nie udało się Pastereczko...
Nie, nieee, nie przepadło, nie przepadło... 
Musimy próbować... póki żyjemy.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!



 


poniedziałek, 4 grudnia 2017

Boję się tych czarnych rocznic

Płaczę od kilku dni z tęsknoty za Nokią i Czesiem. Bardzo boję się 7 stycznia i 4 lutego. Rocznic ich śmierci. Myślę każdego dnia, tęsknię. Nie wiem na ile ma to związek z chadem i spadkiem nastroju chadowym a na ile wspomnienia wracają, bo to właśnie ta pora.

Może poczułam się nieco samotna i nieważna. G. mnie wkurzył, bo nawet nie potrafi być dobrym kumplem. Jest mi przykro, że jest obecny tylko wówczas gdy mam dobre dni. Gdy zaczynam spadać w dół i potrzebuję by zwyczajnie był, wspólnie coś ze mną ugotował, obejrzał coś czy wyszedł na piwo, to wycofuje się. A ja przyzwyczaiłam się do niego i czuję się z nim dobrze. Nie wstydzę się być gorsza. Nie wstydziłam.

On woli raczej skupiać się na dobrej energii tej relacji i gdy takiej nie zapewniam, wycofuje się i czeka aż mi przejdzie. Dlatego uważam, że ta relacja niepotrzebnie utwierdza mnie w tym, że ludzie są wokół mnie, gdy tryskam energią, tworzę, organizuję, daję z siebie dużo innym.
Ale to nie prawda, to tylko ta relacja, z nim jest dla mnie toksyczna. Nikomu więcej nie pokazuję się w gorszej formie. Może gdybym oswoiła się z tymi ludźmi, których znam, gdybym wpuściła ich do swojego życia, wówczas miałabym okazję przekonać się jak reagują na mój spadek formy inni.
Może tych spadków, tej płaczliwości by nie było, gdybym czuła się dla kogoś ważna i nie odstawiana na bok, gdy staję się smutna. Bo czyż nie o to chodzi w życiu, żeby czuć się dla kogoś ważnym?

Tak naprawdę zapomniałam czym jest przyjaźń. Muszę dać ludziom poznać się bliżej. Zadbać o relacje z innymi. A nie powielać schemat. Ciągle wpadam w tę pułapkę. Nie mam czasu na kręcenie się w kółko.

W sobotę organizowaliśmy z moja grupą planszówki. Było sympatycznie. Dużo zabawy, dużo śmiechu. Po kilku godzinach, ponieważ klubokawiarnia, w której graliśmy się zamykała, przenieśliśmy się do mnie. Trudno mi było to zaproponować, ale ponieważ wszyscy bawili się w najlepsze, a moje mieszkanie było blisko, zaproponowałam. I tak w sumie graliśmy od siódmej wieczorem do prawie drugiej w nocy. Było bardzo przyjemnie, choć gdy przenieśliśmy się do mnie straciłam poczucie bezpieczeństwa. Zaczęłam się denerwować, że mam takie a nie inne mieszkanie, jakieś takie dziwne ocenianie się. Ale przecież niedawno robiłam wieczór horrorów u siebie, wcześniej jeszcze coś i wcześniej. Więc może ta sobota była taka, no bo cały tydzień był dla mnie ciężki, smutny, samotny. Może ciężko mi było tyle na raz udźwignąć. Tyle osób w moim mieszkaniu.

Jakiś czas temu odbywały się u mnie warsztaty umiejętności społecznych i osobistych. Prowadził je znajomy terapeuta, dla innych znajomych. Lubiłam gdy ludzie przychodzili do mnie. Każdy z jakimiś rarytasami, ja organizowałam kawę, herbatę i tak siedzieliśmy przez kilka godzin na tej psychoedukacji naszej. Nokia z Cześkiem niemal piały z radości, bo tyle ludzi głaszczących koty na raz to szaleństwo.

Zyziek też się odważa wychodzić. Boi się, ale w sobotę wyszedł zza łóżka, za którym się chowa, gdy ktoś przychodzi. Dał się pogłaskać nawet, choć nadal jeszcze czuje się niepewnie. W końcu wskoczył na półkę, rozłożył się i obserwował wszystkich.

Odwołałam wizytę u psychologa w zeszły piątek. Właśnie dlatego, że się zdołowałam G. i tymi samotnymi dniami. Nie chciało mi się podnieść z łóżka, nie miałam siły myć się, ubierać, wychodzić z domu. Ale mam wizytę przeniesioną na zbliżający się piątek, a w czwartek mam lekarkę. Tym razem dotrę.

No i jeszcze terapeutka z tej fundacji, którą mi poleciła pani A. Mieli oddzwonić do końca dnia w piątek, ale nie oddzwonili. Jutro zacznę ich ścigać, bo dzisiaj po urlopie miałam w pracy sajgon, to wyleciało mi z głowy. No i jeszcze to rozdrażnienie dzisiaj takie we mnie było i smutek, a momentami rozpacz.

Muszę zaopiekować się sobą jak tylko się da. Znów się obstawić kim się da. Boję się, że do rocznic śmierci Noki i Czesia mogę się rozsypać. Jak ja przeżyję te dni? Te dwa dni. Te dwie niedziele.
Muszę się jakoś ratować.