sobota, 26 grudnia 2015

Myśli nieuczesane, marzenia i plany

Sytuacja damsko–męska opanowana. Od razu lepiej. Co za nieprzyjemne uczucie taki brak kogoś.
Dziwne jak na mnie, ale chyba zdrowe. Zaczynam ostatnio myśleć o tym by mieć kogoś. W ostatnim czasie dzięki tym wyjazdom poznałam kilka osób. Nie wiem czy te znajomości przetrwają, ale póki co jest całkiem ok i tak koleżeńsko. To dla mnie ważne, bo w przeciwnym razie szybko się zawinę. Niestety potrzebuję wciąż sporo czasu na oswajanie się z tym co nowe, z ludźmi też. Chyba wciąż.

No a dzisiaj mi smutno i samotnie. Całe szczęście, że jakoś mam z kim popisać na fejsbuku. Smutno mi tak, że aż coś mnie boli w klatce piersiowej. Pod powiekami czuję łzy, jakby miały zaraz popłynąć.
Żyję dzisiaj w poczuciu winy. W takie dni jak święto Bożego Narodzenia, mimo tego, że od lat go nie obchodzę, uświadamiam sobie, że gdzieś są ludzie, którzy są razem. Ja te dni spędziłam samotnie.
Uważam, że w bardzo dużej mierze zapracowałam sobie na tę samotność. W ostatnich miesiącach odbudowałam sporo relacji, po czym większość z nich zaprzepaściłam, Mam bardzo zaburzoną osobowość. To chyba nie tylko choroba, ale moja osobowość przyczynia się do spieprzania wszystkiego co ważne. A skoro to zaburzenie różnych zachowań, jest nadzieja, że można nad tym pracować. Osobowość ma to do siebie, że można na nią wpływać. 
Muszę spytać na grupie wsparcia chadowców jak im się udają relacje i czy chad może przyczyniać się do nieumiejętności ich pielęgnowania. 

Przez kilka lat nie miałam żadnych postanowień noworocznych, ale w tym roku chyba będzie inaczej. Nazbyt bardzo odczuwam ulotność życia, jego niepowtarzalność. 
Chciałabym naprawić kilka rzeczy. Mój terapeuta mawiał, że wiele z nich da się naprawić. Nie tylko w moim przypadku, ale w ogóle. I to jest kolejna dobra wiadomość. Praca nad osobowością, praca na relacjami. Nad swoim życiem w  całości. A, i mam jeszcze jedno postanowienie. Właściwie najważniejsze. Chcę spłacić wszystkie swoje długi. To dla mnie bardzo ważne. Powoli spłacam największe, choć jeszcze sporo przede mną. 

W poniedziałek idę do pracy, bo dostałam propozycję i już byłam w niej tydzień. Bardzo, bardzo się z tego cieszę. Mam nadzieję, że ją utrzymam. Zwłaszcza, że ostatnio poleciało mi ich kilka.
Wszystkie wiązały się z dużym napięciem, z pracą, do której na dłuższą metę już od dawna nie mam serca. Obecna jest zupełnie czym innym. Marzę o tym, że przetrwam, że przetrzymam ewentualne kryzysy. Marzę, bardzo mi zależy, bo wiem, że ostatnie miesiące nie były stabilne. A zatem mam też marzenia, nie tylko plany :)

We wtorek lecę do Liverpoolu. Spędzę tam czas z nowymi znajomymi. Chciałabym ten czas przeżyć jakoś tak towarzysko bardziej. Wracam drugiego stycznia i już do pracy pełną parą. Ten ostatni tydzień był w sumie już bardzo pracowity, choć miałam mały kryzys. Sprawka jakiegoś nieuświadomionego lęku, myślę. Zaszłam do pracy i kompletnie nie pamiętałam nad czym pracowałam i co mam w związku z tym robić dalej.

Ach! I angielski! Koniecznie muszę wrócić na angielski. 

sobota, 19 grudnia 2015

On

Poznałam kogoś.

W moim życiu jest kilku bliskich mi facetów. Kilku dalekich. Różnych.
Dawno nie pisałam o moich relacjach z płcią przeciwną. Unikam celowo z różnych względów. Ale o nim chcę napisać, bo spędziłam z nim fajne chwile. Bo czuję coś, co się we mnie nie mieści.
Nie od razu to poczułam. Właściwie to wczoraj.
Może dlatego łatwiej dopuszczam uczucia i myśli, ponieważ on jest daleko. To znaczy teraz nie aż tak. Ale nie, nie chodzi o to. To wszystko z nim było po prostu inne i takie jakbym tego chciała, a nie zdawałam sobie sprawy.

No więc teraz siedzę i myślę o nim. Czasem wymienimy się kilkoma zdaniami. I jest w nich zdecydowanie coś więcej, coś między słowami. To ciekawe, ale rozmawialiśmy o tym filmie, gdy się widzieliśmy.
Zastanawiam się jakie są jego myśli, choć w miarę dobrze poznałam jego tok myślenia, jego potrzeby, jego życie. Mieliśmy na to dużo czasu.
To przez ten czas z nim spędzony. Był taki inny, od tak wielu cholernych lat. Nie czas sam w sobie, tylko w obecności tej drugiej osoby. Muszę jak najszybciej zracjonalizować to uczucie. Wiem, że się da, że powinnam. Potrzebuję na to kilku dni, a może nawet kilku godzin.

środa, 16 grudnia 2015

Idę do pracy. Jutro.

Wróciłam dzisiaj w nocy. Jutro idę do stałej pracy, tu w Polsce, ale będę też wyjeżdżać do Liverpoolu.
Pierwszy mój dzień, a firmę znam od podszewki. To mój były, wielokrotny pracodawca. To niesamowite, że nie tylko ludzie, ale i pracodawcy dają mi kolejne szanse. Może dlatego, że składam się nie tylko z samych minusów. Zapewne tak jest.
Nie dzwoniłam. Sami zadzwonili. Praca w innym charakterze. Na początku dostałam propozycję i czasu do namysłu tyle, ile potrzebuję. Miałam też przedstawić swoje propozycje i tu otrzymałam zapewnienie, że raczej wszystko przejdzie.
Bujałam się z myślami trochę, trochę zapominałam. Byłam w LPL, więc tam dużo się działo. Nowi ludzie, nowe miasto, nowe miejsca, niektóre zachwycające. Niektórzy ludzie zachwycający.
Kiedyś może napiszę o tym, że niezależnie od tego kim jesteśmy, jakiego statusu, w jakim świecie żyjemy, wszyscy samotność przeżywamy tak samo. Mali i duzi. Tu blisko i tam daleko.

Siedziałam tyle lat w Wawie, nie wyjeżdżając nawet z miasta, aż wreszcie splot różnych wydarzeń sprawił, że niektóre rzeczy wywróciły mi się do góry nogami. Kompletnie nieprzewidywalnie. Być może dlatego, że byłam też postawiona pod ścianę, zadziało się to co się zadziało. Inaczej bym nie udźwignęła na tyle nowej sytuacji. Tylu nowych sytuacji. Może też dlatego, że wszystko działo się bardzo szybko, w zawrotnym tempie i w minimalnym czasie do namysłu.

Jutro mam też trzecią sesję terapii grupowej dla osób z chad. O ile po pierwszej byłam przerażona, druga przyniosła mi ogromną ulgę. Była na niej dziewczyna, w której było tyle pobudzenia, zagubienia, zdenerwowania i wielu innych silnych emocji, że nie musiałam właściwie niczego mówić o sobie, ale te jej emocje przeżywałam razem ze swoimi, właśnie dzięki niej. I dzięki niej, dzięki temu, że poczułam jak bardzo chcę ją wesprzeć i powiedzieć, że czuję jej emocje i jej zagubienie i zmęczenie, dzięki temu udzieliłam wsparcia sobie. Po prostu sobie odpuściłam widząc jak ta dziewczyna się męczy, jak bardzo jest jej ciężko. Boże, jak ja pragnęłam zabrać jej ten cały balast żeby mogła się wyciszyć. Dziwne, bo można by pomyśleć, że poza swoim bagażem, wzięłam na siebie jeszcze czyjś. Ale to zadziałało inaczej. Ta dziewczyna pomogła mi zrozumieć siebie i w tym wszystkim zobaczyłam jak bardzo należy mi się wsparcie, którego mogę sobie udzielić sama, przestając się tak pastwić nad sobą i wciąż karać za to, że nie daję rady.

No i tyle. Spotkałam na swojej drodze ludzi, którzy podali mi rękę. Potrzebowałam tego. Bez tego chyba bym sobie nie poradziła. Bez tego nie dałabym rady podjąć tych wszystkich decyzji tak szybko. To przekraczało moją pojemność i było ponad moje siły.

środa, 9 grudnia 2015

LIVING WITH DEPRESSION

"Zjawia się po cichu. Jest jak ból głowy. Mówisz sobie, że to chwilowe. Walczysz, próbując każdego dnia dawać przedstawienie. To kosztuje coraz więcej..." 
Wideo pojawiło się w sieci kilka dni temu. Skierowane jest przede wszystkim do osób, które nie rozumieją depresji i często bagatelizują jej objawy. To szansa, by rozpoznać chorobę, u siebie albo u bliskiej osoby. - wiadomości.gazeta.pl

Autorką filmu jest Polka, Katarzyna Napiórkowska. To fotografka i vlogerka kierująca swoje produkcje do publiczności międzynarodowej. Opowieść o depresji, podobnie jak inne wideo na swoim kanale na youtube.com - CallMeCat , opublikowała w języku angielskim. Polskie napisy.

Jak dla mnie bardzo prawdziwe. Poczułam swoją walkę, swoją bezsilność, zapłakałam...



wtorek, 8 grudnia 2015

Nie wiem co się dokładnie dzieje

Boję się, że sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Być może tak naprawdę nic się nie dzieje, ale nie umiem już tego ocenić. Potrzebuję kogoś, kto stanie z boku i powie mi co jest prawdziwe, a co nie. I to pewnie dlatego powinnam wspierać się terapią indywidualną. Nie tylko grupą, która zapewne ma mnie uczyć choroby. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co jest dobre a co złe. Boję się własnego zdania. Potrzebuję, by mnie ktoś przeprowadził przez ten okres.

Nastawiłam budzik. Rano będę dzwonić do mojej lekarki. Mam nadzieję, że ją zastanę.


piątek, 4 grudnia 2015

Kathy

Kathy, to nowa osoba w moim życiu. Pomieszkuję w jej bajecznym bungalowie, który jest urządzony niczym z katalogu aranżacji wnętrz. Zatrzymałam się teraz u niej, a jestem w Liverpoolu. Nie mogę zbyt wiele pisać o tym, czym się tu zajmuję, ale mimo bardzo nieprzyjemnych przeżyć związanych z rodziną cieszę się, że mogę skorzystać z wędki, którą mi podsunęła. I za to jej chwała.
W chwili obecnej nikt z niej nie próbuje mnie prześladować, a tym bardziej zabić. Moja głowa troszkę wyluzowała. Może dlatego, że Kathy zrobiła mi porządnego drinka przed wyjściem.
 Kathy ma sześćdziesiąt lat, ale wygląda na dużo mniej. Właśnie wybyła ze swoim boyfrendem do miasta. Nie miałam okazji go zobaczyć. Angielki tutaj idąc do zwykłego pubu ubierają się jakby szły na imprezę sylwestrową :)
Ubierają extra ciuchy, bardzo eleganckie i kobiece. Kathy przed wyjściem pokazała mi skarbiec, nie bez przesady tak to określam, z alkoholem i nakazała wręcz bym raczyła się do woli. Ubrała się zjawiskowo i mimo bariery językowej udało nam się razem pozachwycać nad jej zajebistymi ciuchami. Na mój okrzyk zachwytu otworzyła szafę i pokazała mi swoje cenne zdobycze. Tuziny butów na szpilkach, eleganckie suknie, futra- naturalnie ekologiczne.
Coś tu się stało z fejsem i jakby to powiedzieć, jestem odcięta od świata. Jutro wracam do Polski. Wczesniej mam lekcję angielskiego. Dziwne to moje życie choć teraz bardziej aktywne. Może nawet chciałabym wrócić do poprzedniego, ale nie bardzo ma to sens. Powalczę ile się da a potem zajmę się organizacją małej turystyki. Zobaczymy. Tu u Kathy mam swój pokój, w którym mogę alienować się do woli.

czwartek, 3 grudnia 2015

Gubię się

Nie mam pojęcia jak wyzbyć się tego lęku. Chwilami odpuszcza. Ale prawda jest taka, że źródłem jest mój brak cierpliwości. Mam spory mętlik w głowie. Chciałabym już znać odpowiedzi, mieć tych kilka ważnych rzeczy za sobą. Myślę, że w najbliższych dniach coś się wyjaśni. Potrzebuję rozmowy, porady, wsparcia.
Potrzebuję kogoś, kto mnie ochroni. Ten lęk jest nie do wytrzymania. Dlaczego oni są tak przerażający? Niech mi ktoś pomoże.


Obecnie nie ma mnie w Polsce. Jestem w zupełnie obcym miejscu, z obcymi ludźmi. Zaczęłam coś, co muszę skończyć. Sporo ryzykuję. Do tej pory zamknięta w swoim hermetycznym, chyba bezpiecznym świecie, teraz przerażona, zagubiona, poza wszystkim co znane. Jestem kompletnie wyczerpana. Jestem przerażona rodziną i tym, że zrobią mi krzywdę. Moja głowa nie chcę odpuścić i więzi mnie w tej paranoi. Muszę jakoś sobie pomóc. Muszę jakoś zasnąć, jakoś się uspokoić.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Za blisko

Myślę, że wchodzę w stan manii. Nie jest to zwykłe hipo, ale coś męczącego, jakaś desperacja, właściwie jakiś nieadekwatnie niski poziom lęku związany z ryzykiem, którego się podejmuję.
Tak naprawdę nie wiem dokąd zmierzam. Wiem jedno, strach przed tym, że oni mnie zniszczą, powoduje, że nie mogę się poddać. Nawet za cenę mojego marnego życia.

Edith Piaf śpiewała, że niczego nie żałuje. Ja żałuje wielu rzeczy, ale udało mi się naprawić niewiele z nich. Gdybym mogła uwolnić się od tego na zawsze. Jestem taka zmęczona ostatnio. Taka nikt.

Kupiłam ostatnio prezenty moim kotom. Ch. jest zakochany w jednym z nich i wyleguje się na nim bez przerwy, ale N. jak zwykle klei się do mnie i domaga, tulenia, głaskania, całowania. Tak naprawdę to jesteśmy tylko we troje. Jako osoba aspołeczna mam to szczęście bycia otoczoną tymi zwierzakami. Problem w tym, że nie lubię być tulona i całowana, a moja kotka robi to niemal bez przerwy. Przeciąga pyszczkiem po mojej twarzy. Ociera się o nią, ładuje mi się na kolana, na klatkę piersiową. Nie znoszę takiej bliskości. Nie potrafię na nią odpowiedzieć. Ale gdy leży obok jest dobrze.

Bliskość mnie zabija.

Chciałabym, by świat był  nieco dalej.

piątek, 20 listopada 2015

Terapia grupowa - ChAD

Byłam dzisiaj na grupowej sesji terapeutycznej osób z dwubiegunówką. We wtorek podczas spotkania z moją terapeutką dowiedziałam się, że taka grupa istnieje już od jakiegoś czasu. Obie uznałyśmy, że to dobre miejsce dla mnie. Zwłaszcza, że ciężko znoszę ostatnie zmiany, szczególnie ich nieprzewidywalność.. Jeszcze tego samego dnia zostałam zakwalifikowana na terapię.

Jeśli chodzi o dzisiejsze spotkanie to niestety jestem przerażona. Nie ma tam osób, które brałyby choć w połowie takie dawki leków jak ja. Kiedy powiedziałam, że byłam hospitalizowana trzynaście razy wzbudziło to albo zdziwienie, albo współczucie.
Spytałam czy ktoś z grupy ma problem z zaakceptowaniem rozpoznania i głównie próbuje udowodnić sobie i całemu światu, że jest zdrowy. Chciałam się dowiedzieć, czy jest ktoś, kto uważa, że musi jedynie bardziej postarać się życiu by stanąć na nogi. Spytałam czy ktoś walczy ze swoimi słabościami, ciągle narzuca sobie kolejne zadania, podejmuje się różnych aktywności.
W odpowiedzi dowiedziałam się, że te osoby raczej zabiegają o uwagę, akceptację i wsparcie, i jak bardzo chciałyby by ich otoczenie, zwłaszcza bliscy członkowie rodzin, zrozumieli jakim dramatem jest dla nich ich choroba.

Dzisiejsza sesja miała swój temat, a mianowicie rozmawialiśmy o tym czym jest samobójstwo i próba samobójcza. Z czego może wynikać, jakie są symptomy, jakie zachowania przejawiają osoby, które chcą odebrać sobie życie.
Tylko ja podejmowałam w przeszłości próby samobójcze. Choć te lata temu w ramach buntu miały na celu zwrócenie na siebie uwagi. Tak naprawdę umrzeć chciałam tylko raz. Tylko raz zgasłam, poddałam się, przestałam walczyć. Tylko tamtego razu moje życie przestało mieć jakąkolwiek wartość. Stało się nie do zniesienia.
Na dzisiejszej sesji nie było kilku osób więc nie wiem jak reszta, ale nie mogłam dobitniej poczuć jak odstaję również od tej grupy. Byłam przekonana, że znajdę tam takich samych ludzi jak ja. Zwłaszcza dzisiaj, gdy znów pojawił się pęd i lęk przed tym, że mogę źle ocenić jakąś sytuację i podjąć złe decyzje.

Moja lekarka, a także terapeutka często podkreślały, że przy moich rozpoznaniach i ich objawach, to fantastyczne, że tak długo funkcjonuję bez hospitalizacji. Gdzie większość pacjentów w takich stanach spędza życie w szpitalu. Nie rozumiałam co w tym tak niezwykłego. Nadal nie rozumiem.

Dobrem, którego doświadczyłam na dzisiejszym spotkaniu było odczucie, że ci ludzie są mi przychylni i wykazują gotowość przyjęcia mnie do ich grona. I to było dla mnie rzeczywiście wartościowe. Na koniec sesji w podsuwaniu powiedziałam, że jestem przerażona sobą na tle grupy i raczej wolałabym tu nie wracać, W odpowiedzi dowiedziałam się, że większość osób miało podobne odczucia po pierwszej takiej sesji.

Terapeutka prowadząca grupę stwierdziła, że właściwie nie mam pojęcia na czym polega moja choroba. Jej zdaniem przede wszystkim muszę nauczyć się przewidywać, rozpoznawać i zapobiegać działaniom, które pociągają za sobą poważne konsekwencje.
Dostałam coś w rodzaju pracy domowej. Mam zacząć od prowadzenia dzienniczka snu. Dokładnie tego ile godzin przesypiam. Dbałość o odpowiednie wysypianie się jest jedną z ważniejszych rzeczy stabilizujących w ChAD. Informuje także o aktualnym stanie psychicznym.
Od niedzieli znów bardzo mało śpię.  Staję się coraz bardziej pobudzona, a jednocześnie tym pobudzeniem zmęczona.

Czego spodziewam się/spodziewałam po tej grupie? Miałam przede wszystkim nadzieję usłyszeć o tym, że jest ktoś, kto walczy z chorobą tak samo jak ja. Kto ją wypiera, odcina się od niej. Kto w stanach kryzysu chowa się w czterech ścianach, bez szukania wsparcia w przekonaniu, że najlepiej poradzi sobie sam.
Mam nadzieję, że na kolejnych sesjach dowiem się więcej. Niestety mam w tej chwili ogromną niezgodę do bycie wśród tych ludzi.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Wdzięczność

Zaskoczył mnie dzisiejszy dzień. Owszem ledwie ściągnęłam się z łóżka, ale z niedoświadczanego w ostatnim okresie poczucia obowiązku poszło mi nawet nieźle.
Przyznam, że to, hmm... bardzo sensowna motywacja. Obowiązek, który jak sama nazwa wskazuje, jest ??? Ooobooowiąąazkoooowy! Tak jest!
Tak, mam (miałam) dzisiaj dobry dzień, naprawdę niezły. Stąd powód do żartów, ale również małej, dosłownie, maleńkiej autokrytyki.

No i słońce. Ono także dzisiaj zaskakująco współpracowało.

Zmieniając ten nieco obśmiewający ton, chcę powiedzieć, że tak koło późniejszego popołudnia, ku mojemu zaskoczeniu spłynęło na mnie coś w rodzaju odprężającego spokoju. Tak jakby po prostu.
Ale wiadomym jest, że moja psychika przerabiała wczoraj jakiś ciężki kawałek. Teraz tylko mogę zapisać sobie w pamięci, że ataki bulimiczne mogą być (bo nie wszystkie są) związane z oporowaniem jakiejś części mnie, która pręży się, burzy i wygina, byle służalczo podążać za wewnętrznym, nieznoszącym sprzeciwu głosem. Ów nieprzerwanie nawołuje: Na przód! Koniecznie do jakiegoś brzegu!

A zatem dotarłam dzisiaj na nieco odległy, rzekłabym nawet, nieznany ląd, który zaskoczył mnie swoją łagodnością. To bardzo dziwne, wręcz niebywałe uczucie spokoju, troski i oparcia, ze strony czegoś niedookreślonego. Jestem temu czemuś ogromnie wdzięczna z te kilka łaskawych godzin.
Wydaje mi się, że jakieś wytyczone przez mojego Krytyka zadanie zostało poprawnie wykonane.
Coś musiało go zadowolić. Trudno mi powiedzieć co, ponieważ wczoraj byłam jednym wielkim zlaniem sprzecznych, bardzo silnych impulsów.

Obecnie czuję się umiarkowanie. To również wydaje się być O.K.

Nieświadome

Niestety, znów nie śpię. Szkoda, bo przez ostatnie dni szło mi całkiem nieźle.
Dzisiaj jestem pobudzona emocjonalnie, stąd kłopot z jedzeniem. Ale stało się, że pod wieczór trochę odpuściłam. Usiadłam i zjadłam kolację. Ku mojemu zdziwieniu nie przerodziło się to w nic większego. Wtedy uświadomiłam sobie, że miałam prawo czuć się zwyczajnie głodna. Zważając na czas, w którym jadłam po raz ostatni. To mnie nieco zaskoczyło. Na pewno wcześniejszy zapis na blogu pozwolił mi złapać oddech i znacznie zredukował moje napięcie.
Po jakimś czasie, gdy już zjadłam kolację zadzwonił K. (dietetyk). Rozmawialiśmy prawie godzinę, ale nie o bulimii i jedzeniu, bo temu poświęcimy nasze spotkanie. K. opowiedział mi pewne wydarzenie ze swojej niedalekiej przeszłości co wywołało we mnie ogromne poruszenie. Poczułam, że ta historia ma coś wspólnego z moimi dzisiejszymi emocjami i zaczęłam opowiadać o czymś, o czym właściwie nie myślę, a tym bardziej nie mówię. Rozmowa przerodziła się w szybką, emocjonującą wymianę doświadczeń, skojarzeń i wniosków. Coś do mnie dotarło. Jak oboje stwierdziliśmy, ta wymiana myśli i przeżyć przyniosła nam znaczną ulgę. Jednak nasze sytuacje nadal pozostają nierozwiązane. Mój mózg przetwarza te nowe informacje. Być może szuka rozwiązań. Zapewne dlatego nie mogę zasnąć mimo leków, które powinny już dawno zadziałać.


niedziela, 15 listopada 2015

Najgorszy rodzaj złości

Mam atak bulimii. Próbuję to jakoś przetrzymać. Nie wiem co mam napisać, ale muszę się jakoś ratować. Jutro mam spotkanie z moim znajomym, który jest dietetykiem.
Od kilku tygodni, z powodu wyjazdów i bycia częściej poza domem, bulimia przerodziła się w jedno wielkie, nerwowe, słodyczowe obżarstwo. O skutkach nawet nie chcę wspominać. Teraz jeszcze bardziej wstydzę się siebie i swojego wyglądu. Tyle dobrego, że nie siedzę z głową w kiblu. Wstydzę się o tym pisać, ale nie ma sensu wypierać tego problemu. Tym bardziej, że postanowiłam z nim walczyć, ale też chyba lepiej go rozumieć.

Nigdy nie zajmowałam się profesjonalnie swoją bulimią. Zawsze zamiatałam ją pod dywan. Nie mam wyniszczonego organizmu, zeżartego przez kwasy żołądkowe szkliwa. Nie jestem anorektycznie chuda ani otyła. Dlatego mogę udawać przed sobą, że to nie jest aż taki problem. Przed sobą i przed innymi.
Ale problem jest. Dowiedziałam się (chyba latem) od lekarki z izby przyjęć, że muszę brać elektrolity i jakieś inne na zaburzenia rytmu serca. To znaczy nie jakieś. Kupiłam i biorę po każdym ataku, który kończy się...

Wcześniej nie patrzyłam tak na to, że to choroba, że niszczy mój organizm. Teraz uważam, że to kurewski problem. Piszę to teraz a moje ręce, moje ciało całe się trzęsie. Nie wiem co czuje narkoman na głodzie, ale mam wrażenie, że to to samo uczucie.
Najbardziej zgubne jest to, że za każdym razem mówię sobie, że ok, to ostatni raz, od jutra się za to biorę. No i jak na ostatni raz próbuję dać sobie upust po całości, no bo przecież od jutra...

Chcę krzyczeć! Chcę ryczeć! Wyć! Chcę kogoś o to obwinić, zrzucić winę, ale prawda jest taka, że sama pielęgnuję to kurestwo od lat. Złudne kurestwo, bo czasem przechodzi jak nigdy nic i zapominam, że mam jakiś problem. Do momentu, gdy znów się zacznie.

Nie wiem, nie dam rady pisać. Ale to rozstrzęsienie nieco przechodzi. Chyba rodzi się we  mnie jakiś inny rodzaj złości. Jakiś bardziej autentyczny, rzeczywisty.
Zaciskam zęby, czuję wściekłość, rozsadza mnie. Czuję, że to nie tylko złość z powodu ataku, ale że jest we mnie jakaś zła energia, coś, co mnie zżera od środka. Od dawna.
Może to sięgająca zenitu frustracja, że moje życie jest gówniane, a ja od lat zataczam koła i wracam w to samo miejsce. W nicość. Może moja samoświadomość jest dużo większa, ale co po świadomości skoro pokonuje mnie nawyk. Uzależnienie od jebanego, rozpustnego żarcia. Orgii, która kończy się jeszcze większym syfem. Długami, unikaniem kontaktu z innymi. Lękiem przed rzekomym odrzuceniem z powodu własnego wyglądu.

Mam ochotę krzyczeć. Mam ochotę kogoś obwinić o to wszystko. Potrzebuję tego żeby dopuścić tę złość i ją przeżyć bez kierowania jej na siebie. Gdybym teraz skierowała na siebie własną krytykę, poległabym. Bo to co mnie niszczy najbardziej, to ja sama. Ze sobą nie wygram.

Być może jestem w stanie bardzo dużo znieść. Więcej niż kiedykolwiek. To co na zewnątrz jest całkiem znośne, ale wściekłość kierowana do siebie jest nie do zniesienia. Ten Krytyk, który siedzi w mojej głowie gdy coś idzie nie po mojej myśli. Ten, który mnie obwinia za wszystkie niepowodzenia. Który ciągle mnie oskarża!

Pierdolę to! Pierdolę siebie! Oddzielam tę chorą część. Jest po za nią coś jeszcze.


JA!


środa, 11 listopada 2015

Remont

Jutro zaczynam remont mieszkania.
Co prawda tylko je najmuję, ale cieszę się jakby było moje, bo póki co tylko takie mogę mieć. Cieszę się, że sama mogę decydować w wielu sprawach związanych z tym remontem. Właścicielka (A.) mieszka na stałe za granicą. Jest bardzo przyjemną, pozytywną, empatyczną osobą. Sprawia, że czuję się w tym mieszkaniu bezpiecznie. Od dwóch tygodni, w przerwach gdy jestem w Polsce, planuję i dokumentuję zdjęciami prace do wykonania. Wybieram materiały. Pomaga mi w tym także moja siostrzenica. Właściwie sama, jakoś tak spontanicznie, wpadłam na pomysł tego remontu. Wczoraj siedliśmy z chłopakiem od remontu, którego też zaproponowałam właścicielce i wszystko rozpisaliśmy. Zrobiliśmy wstępną wycenę. Właśnie wszystko ujęłam w postaci przypominającej ofertę i przesłałam A. Trochę poczułam się jak w pracy :) To znaczy - przyjemnie.

Jutro przychodzi człowiek od kablówki. Po wyjeździe do rodziny stwierdzam, że telewizja ma też swoje dobre strony :) Będę zatem mieć i telewizję, i internet, a nawet - wreszcie! - WiFi! Jak dla mnie szaleństwo :) Mam też nowy odkurzacz, ale to już pomysł mojej siostrzenicy. Ten, który był do tej pory, tak głośno pracował, że razem z moimi kotami zadecydowaliśmy o bardzo sporadycznym sięganiu po to narzędzie. Takie pierdoły niby, ale jakoś to dla mnie ważne - teraz.
Co zaś się tyczy kotów, w przyszłym tygodniu jestem już umówiona na generalne badanie, szczepienie, odrobaczanie i etc. moich sierściuchów. Wynegocjowałam też dobrą cenę z kliniką.

Zajęłam się także reanimacją mojego kwiata (kwiatu?), który od kilku lat miewa się bardzo kiepsko. Cud, że jeszcze żyje. Przerzuciłam kawał internetu żeby znaleźć jego nazwę, a następnie chorobę, która biedaka toczy. Choć to nie pora roku na przesadzanie, to wczoraj kupiłam ziemię i ładną doniczkę. Prezentuje się pięknie i na razie nic się z nim nie dzieje. Zobaczymy.
Ten kwiat ma dla mnie bardzo ważne znacznie historyczne i stanowi pewnego rodzaju symbolikę jednego z okresów mojego życia.

Dzięki temu wszystkiemu ostatnie wydarzenia zbledły. Przemęczona psychika złapała dystans, na tyle, że przyszłość przestała mi się jawić aż tak mało ciekawie. Postanowiłam też kontynuować pewne sprawy, niezależnie od dyskomfortu, czy to mojego, czy osób trzecich. Zmieniłam też pewne warunki umów. Nie zamierzam ponosić konsekwencji nie moich wyborów.

Nadal uważam, że najlepiej funkcjonuję z dala od rodziny, co nie znaczy, że całkowicie zamierzam z niej rezygnować. Gdy tak patrzę na te moje dłuższe i krótsze spotkania z ludźmi, to myślę, że pewne ładunki w połączeniu ze sobą tworzą coś bardzo niedobrego. I jak się tak połączą, to nie wiadomo właściwie, który jest który i jaki. Wszystko się zaciera. Stąd niekiedy trudno ocenić co tak naprawdę jest do zmiany.
Poza tym, bywają takie sytuacje, w których można wybierać mniejsze zło. Nie ma stanu idealnego, a w niektórych sytuacjach nawet takiego, który będzie się akceptowało. Zawsze jakaś słaba część będzie nam o sobie przypominała. Czasem ta w nas samych, czasem w innych.

Jestem trochę jak mój kwiat. Od lat chora ale jeszcze żyję. Bardzo chora ponad tydzień temu, ale żywa i świadoma, tego co zaistniało. Mimo wszystko wspomnienie o tym sprawia mi ból.
Teraz tylko muszę się przesadzić, a raczej przestawić (a może właśnie to już ma miejsce) na nieco inny punkt widzenia i rosnąć do słońca. Nawet w te szare, wietrzne, deszczowe dni. Dokupiłam sobie nawet ciuchy do biegania w tę pogodę. Nie chcę siłowni, chcę zmierzyć się z tą aurą. Zobaczymy.
W poniedziałek mam spotkanie z moim dietetykiem. Będę uczyła się jeść. Wiem, to brzmi dość dziwnie, ale muszę wreszcie podejść do mojej bulimii poważnie. W piątek wznawiam też terapię.

Bulimia jest moim największym problemem/schorzeniem, bo baaaardzo kosztownym. Moje kredyty, karty kredytowe to bulimia. Teraz, gdy bardziej zaczęłam dbać o sprawy finansowe, każdy grosz wydaje się być na wagę złota. Teraz, to smutne, dostrzegam ile rzeczy mogłabym zrealizować, gdyby nie długi. Ale może po to właśnie były/są. By nie iść na przód. Z lęku? Ze złości? Z niechcenia? Nie wiem.

Nadal nie myślę o przyszłości - tej dalszej - ale wygląda na to, że ważne stało się dla mnie to, co tu i teraz. Wydaje mi się, że każdy pojedynczy dzień decyduje o moim życiu. Każdy dzień przeżywam tak, jakby był całym moim, jedynym życiem. To mnie niekiedy gubi. Czasem decyduje o nim jedna chwila. Nie chcę by chwilowe impulsy przekreślały rzeczy istotne i ważne. Nie dlatego, że pragnę żyć, bo nie czuję tego, ale dlatego by, i mi, i innym ze mną, a także tym obok mnie, żyło się lepiej. Dzisiaj -  tu i teraz.

I nie chcę, nigdy już nie chcę, przeżywać upokorzenia, które mnie spotkało. Nie chcę by ktoś dostrzegał i uświadamiał mi jaka jestem chora, i jaka słaba. Może nawet mało ważna. Nie w taki sposób.


niedziela, 8 listopada 2015

Zaniedbane emocjonalnie dziecko, to w przyszłości zaburzony dorosły


"Dziecko pozostawiane, żeby się wypłakało, nie tyle uczy się samo sobie radzić, ile uczy się, że nie ma sensu płakać – a to jest duża różnica." - Ewelin Kirkilionis (antropolożka badająca więź)



fot. Peter Marlow

"Badania nie potwierdzają też tezy, że zimny chów sprzyja samodzielności – wręcz przeciwnie. Zimny chów w praktyce sprowadza się za to do ogromnych ilości kortyzolu, jakie uwalniają się w mózgu noszeniaka z niezaspokojoną potrzebą bliskości. Hormon ten działa niszcząco na połączenia neuronalne. Dziecku, które nie jest przytulane, trudniej jest nawiązać z opiekunem więź prawidłowego typu, a to z kolei rzutuje na wszystkie inne więzi, które nawiąże potem w życiu – na to, jak będzie w przyszłości obchodziło się z ryzykiem, radziło sobie ze stresem. I czy nie będzie koncentrować się na swoim lęku zamiast na zadaniu."



Bardzo poruszył mnie ten fragment. Do tego stopnia, że odczułam ogromną potrzebę podzielenia się swoim doświadczeniem. Kiedy byłam w terapii, dowiedziałam się od mojego terapeuty, że wykazuję wszelkie objawy, które zaobserwowała w.w. Evelin Kirkilionis. To znaczy jego zdaniem najprawdopodobniej jako dziecko/niemowlę byłam pozostawiana sama, bez opieki na dłuższy czas. I tak rzeczywiście już jako dorosłej osobie udało mi się ustalić. Czasu nie da się cofnąć, ani też czas nie potrafi wszystkiego naprawić. Mimo długoletniej terapii i wielu dobrych, ciepłych doświadczeń. Najgorzej chyba jest rzeczywiście z tą koncentracją na lęku, jakby wdrukował się w moje życie nieodwracalnie. I choć nie jest już taki straszny, to towarzyszy mi nieustannie w sprawach ważnych i mniej ważniejszych. Nie stworzyłam też bliskich więzi i nawet teraz nie mam potrzeby ich posiadania. Wiem, że wynika to z rzadko uświadamianego sobie lęku przed opuszczeniem. I choć to wszystko wiem, a nawet potrafię poczuć, to nie udało mi się przełamać tego mechanizmu. Ta patologiczna w rozmiarach potrzeba chronienia siebie jest silniejsza niż potrzeba posiadania kogoś bardzo bliskiego. W tym temacie najczęściej cierpię nie ja, ale osoby którym jestem bliska, ponieważ nie otrzymują ode mnie potwierdzenia ich ważności. Mam na myśli oddalenie emocjonalne, ale i też to fizyczne. Brak tęsknoty, czy np. zdrowej zazdrości o partnera, czy ogromny problem z dotykiem. Stąd też wybrałam życie samotnika. Tak sobie ze swoją dysfunkcją poradziłam ja. Może nawet mój mechanizm obronny spełnił i nadal spełnia swoją funkcję i chroni mnie przed patologiczną, również w sensie rozmiaru, potrzebą bliskości. Tej emocjonalnej głównie zależności od obecności kogoś kto jest, kto musi być bliżej niż przyjaciel, niż partner - ale jak rodzic. Pomyślałam, że się tym podzielę, nie tyle dla mnie, ale dla tych, którzy odnajdą w tym siebie lub swoje dziecko. Nie tylko to dzisiaj już dorosłe, ale to tu i teraz - maleństwo, dla którego rodzic a w szczególności jego zdrowa bliskość i czułość są istotą wszechrzeczy.

Liczę się tylko ja

Jestem w domu. Wreszcie.
Zmylam makijaż i wskoczyłam do łóżka. Koty są przeszczęśliwe.
Jak tylko zaczęłam krzątać się po mieszkaniu zaczęły ganiać zawadiacko. Ostrzyć pazurki o drapak, a teraz obłożyły mnie z każdej strony i przymierzają się do drzemki. Cudne kojące pomrukiwanie.
Ja też jestem szczęśliwa. Kilka dni temu przeszłam dość poważne załamanie. Niestety na oczach moich siostrzeńców. Jedno jest pewne. Życie jakie wiodę to nie przypadek. To jedna z lepszych opcji, dzięki czemu chronię siebie i innych przed sobą. Taki właśnie wniosek płynie z ostatnich wydarzeń.

Myślałam, że wrócę w takim stanie, że będę błagać moją lekarkę by położyła mnie do szpitala.
Najbardziej dotknęło mnie upokorzenie, bo w momentach gdy tracę rozum... ach...
Obiecuję sobie, że już nigdy nikt mnie takiej nie zobaczy.

Ponieważ sytuacja, w której się znalazłam trwała nieprzerwanie trzy dni, od których nie miałam ucieczki, czułam jak z godziny na godzinę tracę godność i człowieczeństwo. Ostatnie godziny tego intensywnego, wzmożonego ataku na mnie przerosły moją pojemność i w którymś momencie wszystkie uczucia we mnie zamarły. Przestałam czuć cokolwiek. I właśnie to pomogło mi przetrwać.

Teraz, gdy wróciłam do domu czuję złość. Czuję ogromny zawód. Myślę, że ludzie stali się dla mnie jeszcze mniej ważni. Wszyscy, których znam.

Mam kilka planów związanych z najbliższą przyszłością. Nic specjalnego, ale za to mojego.
Ludzie nie istnieją. Właściwie przestali istnieć już bardzo dawno.

Jestem egoistycznie tylko ja. Dopóki żyję. Nikogo nie potrzebuję, za nikim nie tęsknię.

Nie ma mnie dla nikogo.


czwartek, 29 października 2015

Bajka o Kotku i Kogutku

Przez ostatnie dni walczyłam z przeziębieniem, które wczoraj miało swoje apogeum. Dziś obudziłam się, hm... bladym świtem :-) i w dużo lepszym stanie.

W sobotę lecę na Wyspy, ale chyba jeszcze wrócę na chwilę. Muszę nauczyć się być bardziej elastyczna i sprawniej radzić sobie z wciąż zaskakującymi obrotami zdarzeń. Jest to dla mnie bardzo trudne, zwłaszcza, że potrzeba posiadania kontroli nad swoim życiem jest u mnie silnie, wręcz patologicznie rozwinięta. A tu zmiana za zmianą, na które ostatnio często nie mam wpływu albo zmuszona jestem dokonywać szybkich, konkretnych decyzji. Każdy telefon, każdy dzień przewraca moje plany, a czasem całe moje życie, do góry nogami. Potrzebuję czegoś, czego mogę mocno się uchwycić, mimo zawirowań. Jestem cholernie wymęczona i dużo we mnie lęku. Zdaję sobie sprawę że to tylko okres przejściowy i z czasem zacznę lepiej sobie radzić z nową sytuacją życiową, a niewątpliwie sytuacja jest nowa. Mam nadzieję, że z czasem się w tym odnajdę i w miarę ustabilizuję.

We wtorek byłam na wizycie u mojej lekarki. Tym razem rozmawiałyśmy przez ponad godzinę.
Tematem był mój brak sensu i coraz częściej nawiązujące do niego wpisy na moim blogu. Rozmawiałyśmy także o tym, co z robić z tym brakiem i czego się uchwycić.
Moja lekarka, co bardzo mnie otrzeźwiło, opowiedziała mi o swojej pacjentce, która jakiś czas temu popełniła samobójstwo. "To była pacjentka borderlajnowa" - powiedziała. Co potrząsnęło mną jeszcze bardziej, ponieważ usłyszałam to nieznośne słowo - borderline. Powiedziała, że ta dziewczyna robiła ogromne postępy. Jej zachowania destrukcyjne znacząco zmalały. Bardzo chętnie współpracowała. Dojrzała nawet do tego, by pójść na terapię i bardzo chciała z niej skorzystać. Jej rodzice byli wspierającymi rodzicami. Aż któregoś dnia musiało wydarzyć się coś, co wywołało tak silny impuls, który rozsądził między życiem, a czymś, co mogło, co musiało być w tamtej chwili bardzo istotne i bardzo trudne. Śmiertelnie trudne.

Dlaczego mi o tym powiedziała? Dlaczego wspomniała o impulsie?
Opowiedziałam jej o nocy z ostatniego wpisu, gdy było mi naprawdę ciężko. I o tym jakie to było... przerażające.
Takich stanów doświadczam już niezwykle rzadko. Ostatni taki, o ile się nie mylę, miał miejsce rok temu w październiku albo listopadzie (nie pamiętam dobrze), kiedy to wylądowałam na izbie przyjęć, a w następnych dniach wspierały mnie telefonicznie i bezpośrednio, moja lekarka i terapeutka. Pamiętam, co spowodowało tamten kryzys. Pamiętam jakie uczucia mi towarzyszyły, jakie zachowania i jaką walkę ze sobą wtedy stoczyłam. Tym razem było inaczej, lepiej, bo poradziłam sobie z tym sama.
Ale ten rok temu... Pamiętam to ogromne zmęczenie i jednocześnie pęd w mojej głowie. Tamtą bezsilność i to jak bardzo zapragnęłam śmierci. Mimo to przetrwałąm, nie biernie, tylko rozpaczliwie wołając o pomoc i pomoc tę, w tak dla mnie niewyobrażalnym rozmiarze, otrzymałam. Później było już lepiej, a nawet dobrze. Leki w tym przypadku były także znaczącą pomocą.

Dzisiaj dotarło do mnie (dlatego ten wpis), że choć teraz staram się jakoś układać z życiem, to w bardzo trudnej, emocjonalnie obciążającej sytuacji, to impuls może zadecydować, o czymś co będzie nieodwracalne. I może wówczas nie będę miała takiej siły, a może i możliwości, by wołać o pomoc, by ją otrzymać. Dlatego muszę bardzo ostrożnie przebierać w możliwościach, chceniu (lub przymusie) i propozycjach.

Moja lekarka podkreśliła, że przede wszystkim to właśnie ludzie z zaburzeniem osobowości chwiejnej emocjonalnie przeżywają stany takiego całkowitego rozpadu. Gdzie występuje cała gama uczuć nie do wytrzymania, nie do zniesienia, czasem nie do przeżycia. Zaznaczyła, że posiadający to rozpoznanie z reguły mają wbudowany program absolutnej autodestrukcji, której jak widać, końcem bywa nawet śmierć. Najczęściej śmierć poprzez impuls, a nie bardziej świadome przygotowywanie i zadecydowanie o swoim końcu. W tym wszystkim właśnie to jest najbardziej tragiczne - impuls, od którego, może się zdarzyć, nie będzie odwrotu.

Znowu usłyszałam o mojej kruchości, mojej pojemności psychicznej i fizycznej. Coś, co słyszę już od lat, a co mimo to, nie zawsze pozostaje w mojej świadomości.
Cała ta rozmowa przypomniała mi bajkę z dzieciństwa, opowiadaną mi do snu przez jedną z moich sióstr. Bajkę "O kotku i kogutku" Tak jakby moja lekarka chciała powiedzieć, parafrazując nieco opowieść: "Kiedyś może się zdarzyć, że nikt nie usłyszy twojego wołania. Dlatego dbaj o siebie jak to tylko możliwe i nie odchodź za daleko - od siebie..."

Przydałby mi się taka umiejętność, taki program, które będzie wymiatał wszystkie wirusy i oczyszczał moją głowę, choćby tylko po to, żeby zwyczajnie żyło mi się lżej. A sens? Hm, może w tym wszystkim chodzi o to, cytując w swoim kontekście fragment wiersza Staffa:

"Nie abym świat dziwnością zdumiał, 
Lecz by się kształtem stała chwila 
I żebyś bracie mnie zrozumiał"

Bez poszukiwania patetycznych uniesień, czerpiąc z dobrych chwil (a przecież takie bywają w moim życiu), tworząc i pielęgnując autentyczne, dobre, satysfakcjonujące relacje z ludźmi, którzy są, a także pojawiają się w moim życiu.



piątek, 23 października 2015

Ku pocieszeniu

Noc dobiega końca. To była bardzo długa, ciężka noc. Moja głowa bardzo zachorowała, a z nią moje myśli. Choroba aktywowała się i nasilała stopniowo od jakichś trzech, czterech dni. Chwilami, pojawiał się silny myślotok i słowotok. Nadmierna gestykulacja, podniesiona głośność mowy. Leki przestałam brać od przedwczoraj. Nie potrafiłam się zmusić do ich zażycia. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio tak zasabotowałam swoje zdrowie.

Teraz jestem spokojna, a nawet, co zadziwiające, czuję się jakoś wypoczęta i rozluźniona. Bardziej przygotowana na decyzje, które będę musiała wkrótce podjąć. Bardziej świadoma pewnych swoich zachowań i lęków. Przed chwilą wzięłam leki, również te silnie uspokajające - mimo wszystko. Niebawem, mam nadzieję, zaczną działać i z tej dziwnej rześko-miękko-lekkości przejdę na stand bay, i zwyczajnie zasnę.

Być może nawet chciałabym szczegółowo to opisać. Chciałabym opowiedzieć, wyrazić jak mnie to przeraża. To,  jak bardzo chora bywa moja głowa i co się wówczas z nią dzieje. Tak jak dzisiejszej nocy.

Ostatecznie w czasie tego emocjonalnego sztormu, tej morderczej szamotaniny, dotarła do mnie świadomość wartości mojego życia. Z ewolucyjnego punktu widzenia, mój indywidualny program działa cholernie zachwycająco sensownie i sprawnie.
Jestem chorym organizmem, który nie rozmnaża się, izoluje i unika infekowania innych, lepiej rokujących jednostek. Jeśli coś dzieje się nie tak, program wszczyna alarm, który natychmiast każe mi się wycofać, doprowadzając mnie do stanu kompletnego paraliżu. To ma sens. I to wydaje mi się na ten moment nawet pocieszające...



czwartek, 22 października 2015

Bez znaczenia


Nawet się nie staram. Nie próbuję być lepsza.

Jestem lepsza. Mądrzejsza.

I nigdy nie czułam się bardziej bezużyteczna.

środa, 21 października 2015

Szczęśliwa

Tak się cieszę. Właśnie przyjechalam do domu. Wreszcie cisza i moja przeeeeeestrzeeeeeeń,
Taka ogromna. Taka moja.
Mam 38 lat. Właśnie pomyślałam o tym. Wciąż dążę do czegoś. Czy moim życiowym celem rzeczywiście jest wyjście z długów? Jestem nieco rozchwiana dzisiaj. Dużo się zadziało w ostatnim czasie. Rozglądam się po ścianach mojego pokoju. Tu są moje rzeczy, spora część mojego życia. A co najważniejsze, moje koty.

Pomyślałam w tej chwili także o tym, że brakuje mi bardziej istotnego celu. Nie życia wyłącznie tu i teraz. Ach, rozbeczałam się....

piątek, 25 września 2015

Rozstania i powroty

Nie pisałam, ale nazajutrz po ostatnim wpisie udało mi się porozmawiać z siostrzenicą i sprawy szybko potoczyły się na przód w znaczeniu pozytywnym.
Wczoraj, a właściwie dzisiaj w nocy wróciłam do Warszawy. Trudno mi było rozstawać się z rodziną i z tamtym niesamowitym klimatem. Architekturą, ukształtowaniem terenu, a nawet kapryśną pogodą, która w czasie mojego pobytu mimo wszystko była bardzo sprzyjająca.

Mogę uznać mój pobyt za udany, ale muszę też przyznać, że bywały chwile dość trudne i smutne.
To była moja rodzina, a moja rodzina, mój szwagier, moi siostrzeńcy ich partnerzy, stanowią dość osobliwy, symbiotyczny twór. Twór, w którym każdy perfekcyjnie odgrywa swoją rolę, dzięki czemu pierwotny schemat powtarzalności tego, co znane, choć uciążliwe, zachował się niemal w postaci niezmienionej. Zdumiewające jak można odtwarzać go całymi latami, choćbyśmy uciekli przed tym na koniec świata. To cenna informacja również dla mnie.

W związku z tym co chwilę przelewała się przeze mnie fala buntu i niezgody. Stało się nawet, czego obecnie bardzo żałuję i czego się wstydzę, że dość agresywnie wkroczyłam do tego ich sanktuarium, chcąc wybawiać moich siostrzeńców od intryg, niezgody, przemilczanego żalu i złości. Tym sposobem i ja powróciłam do swojej roli sprzed laty, gdy chroniłam moich siostrzeńców. W którymś momencie zdałam sobie sprawę, że dołączam do tego bardzo mocno skomplikowanego i skonfliktowanego mechanizmu, stając się jak przed laty osobą współuzależnioną.
Zaskoczyło mnie to jak szybko weszłam w tę rolę. Wciąż o tym myślę i zastanawiam się jak wpłynąć na swoje zachowanie podczas kolejnej wizyty. Na pewno się do tego przygotuję.

Wyjeżdżałam do Warszawy z ogromnym smutkiem. Głównie spędzałam czas z dzieciakami, w szczególności z córeczką mojej siostrzenicy. Bardzo ją pokochałam. Jest najwspanialszym dzieckiem z jakim kiedykolwiek w życiu obcowałam. Wiedząc, że wyjeżdżam, pochlipywałam sobie gdy L. nie patrzyła. Była pod moją opieką do chwili mojego odjazdu na lotnisko w Liverpoolu. Wzruszyłam się bardzo, gdy to teraz piszę.
L. spytała mnie nawet, kto będzie jej pilnował kiedy mnie nie będzie, i że nikt nie umie się tak bawić jak ja. Żeby się nie rozsypać wciąż tłumaczyłam sobie, że nie będzie mnie tam raptem dwa tygodnie.
Przecież za chwilę już wracam. Wylatuję 6 października. Będę tam latać coraz częściej.
Może po nowym roku osiądę na dłużej. To jednak zależy to od kilku czynników. Z czasem będę wiedziała w jakim kierunku zmierzać.

Muszę przyznać, że nie czułabym się tam tak swobodnie, gdyby moje koty nie miały odpowiedniej opieki. Przez wszystkie lata, to przeważnie przez nie nie ruszałam się z miejsca. Nie mogłam ich ze sobą zabrać, a nie miałam komu zostawić na dłużej. Choć w trakcie moich licznych hospitalizacji, ktoś zawsze się nimi opiekował.
Te koty to moja rodzina. Cieszę się, bardzo się cieszę, że mogłam wreszcie nie myśleć o nich i zająć się sobą. To zdanie i ten wniosek dałoby się pociągnąć nieco analitycznie, ale nie chce mi się. Generalnie koty i ja to także osobliwy twór, gdzie każde reprezentuje nieco rozszczepioną część mojej osobowości.

Warszawę przywitałam zwyczajnie. Wręcz beznamiętnie. Zaskoczyło mnie to, ponieważ jak dotąd każdy z moich nielicznych wyjazdów ze stolicy kończył się szaleńczym pragnieniem powrotu już! Teraz! Natychmiast! A gdy wjeżdżałam na ulice Warszawy przez moje ciało przechodziła boska fala ulgi i całe napięcie znikało. "Uff...Wreszcie w domu!"

Stąd też mój obecny powrót jest pierwszym, nieszablonowym powrotem do mojego domu i życia. Takim mdłym i bezkształtnym, a nawet nieobecnym.
To zabrzmi potwornie, ale odkąd wylądowałam czuję, że wcale mnie tu nie ma. I nie ma tu mojego domu, a tym bardziej mojego życia.

Nie mam tu nikogo i niczego, za kim i za czym mogłabym tak bardzo tęsknić i wracać. Widzieć w tym sens. Tu wszystko jest jeszcze znaczniej trudniejsze i jeszcze bardziej niestabilne.




wtorek, 15 września 2015

Ciąg dalszy naprawiania spraw

Od niedzieli rana byłam wypełniona smutkiem. Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Rano siostrzeniec z rodziną zabrali mnie na angielskie śniadanie. Potem przyjechałam do K. Chciałam posiedzieć ze sobą sama. Poszłam na górę do pokoju. Czas jakoś minął.
Wczoraj moja siostrzenica spytała mnie czy wszystko ok. Na co ja odrzekłam, że jest mi bardzo smutno ponieważ dowiedziałam się w jakim stopniu byłam tu niemile przez nią widziana.
Nie chce mi się tego opisywać. Powiedziałam jej tylko, że w Warszawie umówiłyśmy się już na coś konkretnie, a potem K. zmieniła zdanie. Mało tego, przestała się odzywać. Odpisywać na wiadomości. Po jakimś czasie odezwała się i napisała tylko jedno zdanie. Stwierdziła, że chce pobyć sama z [nowo poznanym] chłopakiem i odpocząć od wszystkich. Rozumiem to, ale jednocześnie poczułam się kompletnie zignorowana. Bardzo rzadko proszę kogoś o pomoc. Myślałam, że nasza wzajemna pomoc, nie będzie nadużywająca ani dla mnie, ani dla niej.

Nie lubię nawiązywać do tego, z jakiego dramatu wyciągnęła moich siostrzeńców, będąc jeszcze młoda dziewczyną, ale powołałam się na to. Chciałam dać do zrozumienia, że teraz ja potrzebuję pomocy, choć nie tego rodzaju, co wówczas moi siostrzeńcy.

Położyłam wczoraj wieczorem L. - córeczkę mojej siostrzenicy, spać i sama jakoś szybko zasnęłam. Po 23-ciej K. wróciła z pracy, weszła do mojego pokoju i zaczęła mnie przepraszać, mówiąc, że w pracy cały czas myślała o tym, co jej powiedziałam. Powiedziała, że jest mi niezmiernie wdzięczna, za to, że przyjechałam i zajęłam się L., bo pozostawał jej tylko jej mąż, co było bardzo ryzykowne i mało sympatyczne. Powiedziała, pomoże mi w czym będę tylko chciała.
Ja byłam bardzo zaspana, więc gdy mnie tuliła, całowała i przepraszała, dziękowałam tylko, bo byłam na wpół przytomna.

Myślę, że jej deklaracja jeszcze się zmieni. Wnioskuję to po innych, których już było wiele. Postarałam się już o jako takie zabezpieczenie i będę realizowała mój plan w nieco mniejszym stopniu i bardziej czasochłonnym.

Smutno mi. Łzy tylko czekają by popłynąć. Nie tęsknię za Warszawą, tylko za kotami, Wiem, że są pod dobrą opieką. Mam czas do końca roku, by pozałatwiać swoje sprawy i wyjść na prostą.

niedziela, 13 września 2015

Z ostatnich dni

Kiepsko się dzisiaj czuję. Właściwie ogólnie słabo. Okazało się, że moja siostrzenica dość niemile zareagowała na mój przylot do niej. Właściwie to nie chodziło o opiekowanie się jej córeczką. Od jakiegoś miesiąca spotyka się z nowym chłopakiem. Odkąd tu przyjechałam dzieją się same chore rzeczy. Nawet nie chce mi się tego opisywać. Komunikat jest jeden, nie jestem tu mile widziana. Wczorajszy wieczór spędzilam z rodziną mojego siostrzeńca. Dowiedziałam się, że wywiązała się niemała afera w związku z moim przylotem. Mój siostrzeniec z partnerką zaprosili mnie do zamieszkania z nimi. Rzeczywiście atmosfera w ich domu nie jest tak grobowa jak w domu mojej siostrzenicy. K. postanowiła spędzać każda wolną chwilę ze swoim nowym chłopakiem. Do tej pory miała też jakiś krótki związek z innym. Problem w tym, że ten aktualny również sypia u Kamili. Spią w jednym pokoju córka K. Z mojego punktu widzenia jest to mocno  niepoważne. Jakieś takie patologiczne. W tym mieszkaniu pokoje wynajmuja jeszcze dziewczyna ze swoim chłopakiem i ojciec K. Pojechali na urlopy do Polski i wracają 19-go. K chciała wykorzystać wolny dom na spedzenie czasu tylko ze swoim nowym chłopakiem. Jej córka za to miałaby być podrzucana gdzie się da, równiez do ojca, który jest alkoholikiem, gdzie jego opieka nad dzieckiem sprowadza się do tego, że ten śpi na kacu, a dziecko bawi się samo. Kiedy został wyrzucony z mieszkania, które wynajmował zaczęły się tu jakieś chore akcje. Któregoś dnia trafił na mnie i wydaje mi się, że jasno przedstawiłam mu aktualny stosunek, rodziny, która tu mieszka. Ale byłam jedyną osobą, która zrobiła to w sposób bardzo spokojny. Okazło się, że on gdzieś teraz sypia na jakichs przystankach. Zastrasza moją siostrzenicę na różne sposoby. Ci ludzie, mieszkający w tym domu generalnie nie wcinają się w te chore akcje, ale moja siostrzenica, będąca bardzo podatna na wszelkie psychomanipulacje podłapuje temat i nie umie sobie z tym poradzic. Dlatego gdy jej maz, próbował wejść do jej domu podczas jej nieobecnosci, powołując się na to, że nie ma dokąd pójść i jest mu strasznie zimno, ja postawiłam sprawę jasno. Jeśli się pozbiera, to jest tu mile widziany, w przeciwnym razie nikt juz ręki mu nie poda, bo pomocy, ktorej uświadczył było sporo, ale facet poza pieciem, zacząl ćpać. Moja siostrzenica ma syndrom osoby współuzależnionej i bardzo przeżywa wszystkie, bardzo dobrze przemyślane treści, które serwuje jej, wciąż jeszcze, mąż.

Kiedy zobaczył, że przyjechałam tu  z Polski odpuścil sobie nachodzenie K. Ale smsy nadal dotykaja słabych punktow K, On wie gdzie uderzyć.

Moja rola tu sie skończyłą. Teraz zajmę sie czyms innym i przeprowadze do mieszkania mojego siostrzeńca, dbając o swój tyłek. Nie ważne, że te dzieci dzięki mnie odzyskały człowieczeństwo, godność i wolnośc. Ja umiem o siebie zawalczyć sama. Nie potrzebuje zbawiania mnie, lecz sprzjających okoliczności, Takich, które nikogo nie nadwyręża.

To tak po krótce. Tyle smutku we mnie, że chcialam to napisać. Chciałam zrobic coś dla siebie,

czwartek, 3 września 2015

Krótka historia rodzinna

Jutro mam wizytę u mojej lekarki. Niech mnie kobieta ratuje, bo zejdę. Coś nie do wytrzymania.
Latałam dzisiaj po mieście, załatwiałam różne sprawy, ale za cholerę nie przestało mnie telepać.
Nic to. Trzeba coś z tym zrobić.

Tak z innej beczki, choć pokrewnej. Dwa dni temu zadzwoniła moja siostra. Nasz brat daje ostro popalić wszystkim. W święta wielkanocne to ja byłam na policji w związku z napaścią słowną mojego brata na mnie. Byłam u matki, w domu rodzinnym. Brat przyjechał i to co miałam okazję zobaczyć przerosło mnie psychicznie. Rozwaliło mnie to na długi czas. Zresztą konsultowałam to zachowanie mojego brata z moją lekarką, terapeutką, byłam też u prawnika. Potem zaczęłam się słabo czuć z powodu depresji i tak zostawiłam tę sprawę.

Przedwczoraj moja siostra zadzwoniła do mnie i powiedziała, że ona też idzie na policję. Opowiedziała mi co się ostatnio wydarzyło, gdy się spotkali w domu matki.
Mój brat swego czasu był związany, nadal w pewnym sensie jest, z kobietą, która jest lekarzem psychiatrą. Lekarzem orzecznikiem i biegłym sądowym. Mają razem dziecko. Napisałam do niej sms, bo nie wiedziałam, czy odbierze. Nie utrzymujemy ze sobą kontaktu jakoś specjalnie. Ale to ja, jako jedyna z rodziny staram się jej przypominać. Czasem podrzucam jakieś prezenty małemu.

No więc napisałam do niej, a ona od razu oddzwoniła. Zdziwiło mnie to co powiedziała. Okazało się, że ona też zgłaszała nękanie jej przez mojego brata. Była na policji niedawno, bo w sierpniu.
B. powiedziała, że mój brat ma silne zaburzenia osobowości, jej zdaniem bardzo trudne do leczenia. Niestety musielibyśmy starać się o przymusowe leczenie mojego brata. Jeśli policja powiąże te trzy zgłoszenia przez trzy różne osoby, być może sama skieruje sprawę do prokuratury. Jeśli nie, zrobimy to sami wspólnymi siłami.
Nie chce mi się pisać jakie zachowania prezentuje mój brat, ale z naszego otoczenia dochodzi coraz więcej głosów na ten temat.

Na pewno ja i mój dwanaście lat starszy brat najbardziej ześwirowaliśmy. Jedna z sióstr o dziesięć lat starsza od kilku lat leczy się psychiatrycznie. Druga siostra, jej bliźniaczka przeszła swego czasu silną depresję. Siostry i brat przejawiają zachowania impulsywne i agresywne. Ja przed terapią też dawałam się ostro we znaki innym.

Nasza matka, jak to już wielokrotnie pisałam katowała nas psychicznie i fizycznie. A ojciec nie bardzo się nami interesował. Pracował i przynosił kasę, którą zawsze oddawał matce. Taka była jego rola.

Cóż, smutne to wszystko. Mój dziadek, a ojciec matki też się nad nią znęcał. Bił też moją babcię. Prawdopodobnie zepchnął ją ze schodów, w skutek czego zmarła. Uderzyła mocno głową o betonowe schody. Miałam wtedy 6 lat.
Mój wujek, rodzony brat mojej matki, mieszkający w Krakowie powiesił się w dzień moich urodzin kilka lat temu. Żeby było dziwniej, w tym czasie przebywałam na trzymiesięcznym leczeniu psychiatrycznym w IPiN.


Taka to historia. Trzeba jakoś z tym wszystkim żyć. Jakoś trzeba...

środa, 2 września 2015

Nieco więcej o tym co u mnie

Pieprzone napady lęku i duszności. Za cholerę nie chcę się faszerować benzodiazepinami, ale to uczucie jest nie do wytrzymania.
Pewnie mój terapeuta zachęcałby mnie do przyjrzenia się temu. Nie wiem co może być przyczyną.
Paskudnie się czuję. Może rzeczywiście z braku konkretnego zajęcia. Odpuściłam sobie na jakiś czas fundację. Depresja mocno ograniczyła moje możliwości.

W zeszłą sobotę zorganizowałam spływ kajakowy, na który przyjechało 25 osób z ogłoszenia, które dałam na Gumtree. Przez cały tydzień przed spływem kwestie organizacyjne zajmowały mi głowę.
Cała organizacja wypadła super, a mimo to wciąż czułam się byle jak.
Wczoraj pomagałam koledze w porządkach generalnych jego mieszkania. Mieszka w Nowym Jorku, ale ma mieszkanie w Warszawie, które postanowił wynająć. Mieliśmy naprawdę sporo ciężkiej pracy. Wróciłam do domu wieczorem masakrycznie zmęczona.
W przyszły wtorek lecę do Anglii na jakiś czas. Będę się opiekowała 3,5 letnią córeczką mojej siostrzenicy. K. potrzebuje pomocy. To dość poważna zmiana, myślę, że znacząca dla mnie. Mieszkaniem w Warszawie i moimi dwoma kotami zajmie się moja druga siostrzenica. To dlatego mogę na spokojnie wyjechać.

Jestem potwornie zmęczona. Nie wiem, co mogłoby mi pomóc. Przy tych lękowych stanach nie jestem w stanie się obżerać. Co zazwyczaj przynosi ulgę. To taki uboczny, pozytywny efekt. Zaczęłam nieco częściej sięgać po alkohol, sporo palę, ale to kompletnie niczego nie zmienia, nie rozluźnia, a jedynie nasila lęk.

Bardzo często myślę o bezsensie życia. Trochę to nie w moim stylu. Tak mi ciężko, że niekiedy wizja nieistnienia wydaje mi się całkiem sensowna. Nie wiem co mogłoby mi pomóc. Otacza mnie wielu wspaniałych ludzi. Dawno nie miałam wokół siebie tak wielu osób. Ale i to mnie męczy.
Obawiam się, że antydepresant również nasila lęk. Myślę sobie nawet, że firmy farmaceutyczne dbają o takie skutki uboczne, ze względu na konieczność dodatkowego zażywania leków uspokajających. Nie wiem, ale taką możliwość również biorę pod uwagę.

Jutro mam trochę spraw do załatwienia. W piątek wizyta u psychiatry i stomatologa. W sobotę kosmetyczka i fryzjer. Więcej interakcji niż zwykle. W niedzielę też mam jakieś plany. Pozostaje mi poniedziałek i wtorek. O 20-stej mam samolot do Liverpoolu. A potem zobaczymy.

Pisanie nie pomaga. A może powinnam pisać. Tylko nie o sobie, ale na przykład tworzyć bajki dla dzieci.

Ciekawa jestem czy mam taką zdolność. W sumie to jest jakaś myśl.



wtorek, 1 września 2015

Punkt pierwszy - odwaga

Dzisiejszy dzień był aktem odwagi, zrodzonej ze złości, lęku i żalu.
Ta nietypowa mieszanka sprawiła, że moja odwaga wykiełkowała, urosła do olbrzymich rozmiarów i rozkwitła w jednej chwili. Poczułam się jak wróżka, która czarodziejską różdżką może wyczarować wszystko czego zapragnie.

Są ludzie, na których nie warto polegać, ale na szczęście są wokół mnie i tacy, którzy niezależnie od tego kim jestem trwają przy mnie, a bywam przecież różna. To dzięki nim mogłam dziś wyczarować ten niezwykły kwiat.

Czuję w sobie ogromną wdzięczność. Czuję także odrobinę radości. Nie za wiele, by nie przykryć tego co ważne.

Jeden z punktów na mojej Liście Życia został zrealizowany. Czy to mnie do czegoś przybliżyło?


poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Na ratunek sobie

Jednak sięgnęłam po lek uspokajający. Męczyłam się cały dzień, już dłużej nie dam rady.
Nie poddam się. Nie wiem jak wiele będzie mnie kosztowała ta walka, ale nie mam zamiaru stać w miejscu. Czekam do jutra na pewną informację, decyzję, która nie tylko zależy ode mnie. Jeśli to nie nastąpi wezmę sprawy we własne ręce. Najgorsze to stać w miejscu i poddać się marazmowi, który niesie za sobą lęk. 

Dlatego czekam jeszcze do jutra. Potem zaczynam działać. Niezależnie od tego, na ile ten lęk będzie mnie paraliżował i na ile będę samotna w swoim działaniu.

Jedno mnie tylko martwi. Tak, jak napisałam wcześniej. Nie wiem dokąd zmierzam. Za to mogę rozpisać swoje życie na części, na listę punktów do odhaczenia. Żałuję tylko, że radość przychodzi mi z takim trudem. Stałam się płaczliwa, często myślę o przemijaniu, o tym że ja przeminę jak wszystko inne. Może gdybym mogła kochać, tęsknić, potrzebować drugiego człowieka. Może, gdyby był ktoś naprawdę ważny. Odgrodziłam się murem od ludzi, którzy często są dla mnie bardzo dobrzy. Tak, myślę, że cierpię przez to, że nie ma niczego i nikogo ważnego.

Zaprzeczyłam wszystkim uczuciom, odcięłam się od nich. Chyba jestem martwa. Martwa bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. 

Naprzód bez celu.

Jestem tak bardzo roztrzęsiona. Te napady lęku zdarzają się coraz częściej. Nie wiem, czy za każdym razem mam faszerować się lekami na uspokojenie. Nie lubię po nie sięgać. I właściwie tego nie robię. W pewnym sensie boję się utraty kontroli, utraty czucia czegoś, czemu warto się przyjrzeć. Miałam wrócić na terapię, ale nie mogę wciąż podpierać się sesjami terapeutycznymi. Stąd też nie zadzwoniłam do mojej terapeutki, choć byłyśmy umówione na kontakt.

Nie umiem ocenić czego w tej chwili potrzebuję, Jakiego rodzaju działania. To nie jest tak, że nie próbuję, tylko po drodze czasem tracę sens i pewność siebie. Wszystko chcę robić sama. Jestem samotnym żeglarzem, którego okręt tygodniami dryfuje znoszony przez prąd lub targany sztormem z trudem utrzymuje się na powierzchni spienionych fal. Tylko czasem łapię wiatr w żagle i wówczas próbuję nadrobić utracony czas.

Dokąd zmierzam? Czego pragnę? Dziś tego nie wiem. Nie pamiętam.
Może kiedyś przybiję do brzegu i odkryję nieznany dotąd ląd. Ląd, który stanie się tym upragnionym.

Dzisiaj próbuję utrzymać się na powierzchni.

środa, 26 sierpnia 2015

Szukając ukojenia

Muszę sobie pomóc. Muszę przywrócić swoją godność.
Pomyślałam o moich terapeutach i lekarzach. Pomyślałam o tym, gdzie obecnie się znajduję.
O cichym mieszkaniu, wygodnym fotelu, kojącym świetle lampki. Pomyślałam o sobie. O swoim obecnym życiu. Trudnym, ale moim, na własność. Pomyślałam o tym, że ten spazmatyczny płacz uwolnił mnie ze śmiertelnego potrzasku. Pomyślałam o dniu jutrzejszym i kolejnych dniach.
O planach, decyzjach i wyborach. O tym, że wszystko zależy ode mnie. Moje myśli i uczucia zależą ode mnie. Moja godność. Całe moje życie.


wtorek, 25 sierpnia 2015

Jestem dzisiaj trochę bardziej chora

Coś złego działo się ze mną. Dzisiaj. Miałam napad paniki. Bardzo wyraźnie czułam ten lęk. Matkę, która uderza znienacka. Która wybudza nad ranem. Krzyczy. Matkę, która zmusza do najgorszych rzeczy, która przecina skórę do krwi. Która wmusza jedzenie. Matkę, która wiedząc jak boję się ciemności wyrzuca za drzwi domu późną nocą. Matkę, która każe wchodzić do miejsca pełnego pająków.

Wielkich, obrzydliwych pająków.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

piątek, 7 sierpnia 2015

Zbawiona

Mój Bóg umarł
Nie czekam na lepszy świat
A wieczność jest drogą, którą podążam

Nie zważam na Czterech Jeźdźców Apokalipsy
Nie czekam na Sąd Ostateczny

To ja tworzę swoj świat lepszym
Jestem Siłą Sprawczą
Niosę życie i śmierć

Mój krwawy Bóg powiedział: "Wybierz życie, by móc pozostać przy życiu."
I umarł. Zbawiając mnie ode złego.

Mojemu Terapeucie

Panie Michale...
Dziekuje za wszystko, czym mnie Pan obdarzyl.
Dziekuje za mezczyzne, ktorym Pan byl i ktorego mi ofiarowal.

Dziekuje, ze jestem dzisiaj dalej niz kiedykolwiek.





niedziela, 2 sierpnia 2015

Lepiej to za malo

Dzisiaj piekny, sloneczny, cieply dzien.
Obudzilam sie duzo spokojniejsza i lgnaca do ludzi, choc w malym stopniu. Po poludniu wpadnie moj znajomy. Przy nim moge byc soba. On tez ma swoje tajemnice, choc nie wie nic o moich. To tak w nawiazaniu do poprzedniego wpisu.

Mimo lepszego samopoczucia, uwazam, ze powinnam podniesc jeszcze dawke antydepresanta. Tak chyba zrobie. Mam na to pozwolenie mojej lekarki. Chce to zrobic poniewaz jest wciaz we mnie duzo smutku i bezsilnosci. Permanentne zmeczenie rowniez towarzyszy mi mniej lub bardziej.
Chce mocniej stanac na nogi. Mam poczucie, ze moja produktywnosc jest zbyt ograniczona. Powinno mnie byc stac na wiele wiecej.





sobota, 1 sierpnia 2015

Tajemnice

Czuje sie osaczona, ale nie chce o tym nikomu mowic.

Ludzie ciekawia mnie, ale i tez soba przerazaja. Tym, ze czasem jest ich za duzo, za wszedzie.
Mam swoje tajemnice. Czasem mysle, ze moglabym je komus powierzyc, ale zaraz potem przychodzi mi taka mysl, ze to odkrycie sie byloby tylko czysto interesowne. Tylko po to zebym mogla przerzucic ciezar mojego przezywania na kogos. Choc na chwile oddac odpowiedzialnosc za to co robie, komus innemu.

Ludzie dziela sie ze mna roznymi przezyciami i tajemnicami. Lubie to, bo dzieki nim wiem, ze jestem jedna z wielu, choc nie czuje sie jedna z nich. Mimo to uwazam, ze wszyscy jestesmy podobni do siebie bardziej niz sie nam wydaje.

A moze tajemnice sa nam potrzebne, bysmy mogli zachowac nasza autonomie?


wtorek, 28 lipca 2015

Perfekcyjna i Króliczek

Weekend obfitowal w szereg interakcji. Wchodzilam w ten czas znacznie przeciazona. Zmeczona wieloma miesiacami depresji, ktora dala o sobie znac w ostatnich tygodniach dosc bolesnie. Odwiedzila mnie na kilka dni przyjaciolka. Wczesniej spotkalam sie z Kims i z Kims jeszcze. Zaczelam nadrabiac swoja towarzyska nieobecnosc. Temu tematowi zapewne niebawem zechce poswiecic miejsce. Jest jakas nowa przestrzen, ktora wydaje sie byc interesujaca i komfortowa.
Niemniej jednak wychodze z depresji z ogromnym lekiem. Boje sie, ze w ktoryms momencie z Magicznego Kapelusza w jakie zdaje sie zamieniac czasem moje zycie, wyskoczy ten znany juz mi: Kroliczek - Bialy Krolik, ktorego bede mogla na nowo zaczac gonic, iluzorycznie wprawiajac swoje zycie w ruch.

Nie chce iluzji. Nie boje sie cierpienia. Depresja pokazala mi czym ono dla mnie jest.
Boje sie leku, z ktorym zawsze chodzi o to samo - mnie - Perfekcyjnej.

piątek, 24 lipca 2015

Nasza tajemnica

Nie wazne co teraz napisze. Wazne co robilam piszac to, czego tu nie ma i nie bedzie.
Nikt, nigdy sie nie dowie. Nigdy! Nigdy nie bede juz przy nikim tak prawdziwa.

To moja tajemnica. Moje sekretne zycie. Moje drugie JA. Musi byc mnie kilka. Bez tego nie dalabym rady dzwigac mojego zycia.

Dalysmy rade. Obezwladnilysmy Demona i pozwolilysmy Jej wylac lzy. Wszystkie jestesmy sobie potrzebne. Wszystkie.

Nie musimy sie bac. Ona tez jest slaba.

Oslabla.

Wszystkie jestesmy sobie potrzebne.

wtorek, 21 lipca 2015

Jak zwykle

Taki ten dzien nijaki. Znow mam klopot ze snem, wiec od piatej pobodka. Zwlaszcza, ze koty o tej porze robia wszystko, by sprowokowac mnie do wstania i nasypania im zarcia.
Stad tez do poludnia bylam jak z krzyza zdjeta, a po poludniu nastroj w gore. Ale niestety nie tak w gore zeby bylo dobrze, tylko z jakims napieciem, z obezwladniajacym lekiem przemieszany smutek. Smutek w dol, napiecie w gore.  I tak przezylam dzien na cholernej sinusoidzie.
To rozpadalam sie na milion malych kawalkow, to zbierala mnie jakas sila. Moze sila woli - trudno stwierdzic. Juz, juz mialam pomysl na lepsze zycie, az tu zaraz kompletny brak nadziei.
Szczesciem wieczorem dopadlo mnie potworne zmeczenie, a wraz z nim ten rodzaj smutku, ktory niesie ulge. Spokoj, brak napiecia, tylko ten smutek i obojetnosc. Uczucie, ze nie wazne co jest i co bedzie.

Jutro planuje lepszy dzien. Na specjalne dla siebie zamowienie. Co ma oznaczac lepszy? Dokladnie nie wiem, ale z pewnoscia znow powalcze. Jest z czym i nad czym. Jak zwykle. Jak kazdego, cholernego dnia. Bedzie lepiej to bedzie - nie to nie. Teraz to malo wazne. Tak, czy owak lepszy dzien juz tuz, tuz. Jak zwykle.


poniedziałek, 20 lipca 2015

Wewnętrzne dziecko

Mimo upływu czasu ostatnio dość często wracam myślami do mojej relacji z terapeutą. Gdy jest mi naprawdę bardzo ciężko szukam w sobie jego wsparcia.

Takie zdanie dzisiaj dla siebie wyczytałam. Pamiętam, że na koniec wałkowaliśmy już tylko to:
"Terapeutę potraktowała jako namiastkę dobrego rodzica, dlatego ważniejsze dla niej stało się utrzymanie tej relacji, a nie zmiana wewnętrzna. 
Tymczasem wewnętrzne opuszczone dziecko nie potrzebuje namiastki, tylko kogoś, kto naprawdę jest w stanie je zrozumieć, pokochać i wspierać w każdej trudnej chwili. Każdy sam dla siebie powinien stać się takim wewnętrznym opiekuńczym rodzicem."
Źródło: Charaktery "Opuszczone dzieci" 

Jestem mu za ten koniec, teraz po latach, niezmiernie wdzięczna. I za to, że dał mi tyle siebie. Choć czasem tęsknię. Bardzo prawdziwie, a niekiedy bardzo boleśnie.

środa, 15 lipca 2015

Nietypowa konfrontacja

Dzis jest dobry dzien. Poranek byl nieco lekowy i szary, a potem wyjrzalo slonce. Slonce w mojej glowie i w moim ciele. Mialam tez calkiem dobra sobote i niedziele. Myslalam, ze antydepresant zaczal dzialac, ale w poniedzialek znow poszlam na dno. Caly przespalam. Wtorek tez mnie bardzo zmeczyl, ale i uspokoil nieco.
Moja lekarka wrocila z urlopu. Zadzwonilam do niej. Powiedziala zebym wpadla do niej bez umawiania sie na konkretny termin, na ktory musialabym troche poczekac. Bardzo lubie wizyty u niej. Mimo, ze to poradnia na NFZ, to moja pani doktor poswieca mi na wizycie od 20 do 30 minut. Jest bardzo przyjazna, bardzo ludzka. Bardzo ja lubie, wydaje mi sie, ze ze wzajemnoscia.
Uspokoila mnie i powiedziala, ze wyciagniemy mnie z tej depresji. Jesli dawka zwiekszona przez lekarke na izbie przyjec nie zadziala do konca tygodnia, podniesiemy ja raz jeszcze. Jesli i ta nie pomoze, zmienimy antydepresant na mocniejszy, aczkolwiek pani doktor obawia sie, ze nastroj moze pojsc niebezpiecznie w gore. Bedziemy jednak probowac.

Wyszlam dzisiaj z domu. Co prawda mialam powod. Musialam pojsc do dentysty. Dal mi duzy rabat co tez mnie ucieszylo i tym bardziej poprawilo nastroj.
Skoro bylam na chodzie i jeszcze nie dopadlo mnie zmeczenie dzisiejsza aktywnoscia, zajrzalam do mojej ulubionej knajpki. Lubie tu przychodzic. Lubie tutejsza muzyke.
Korzystajac z lepszego nastroju zadzwonilam dzisiaj do jednej z moich siostr. W sobote, gdy czulam sie lepiej dzownilam do mojej matki. Nadrabialam zaleglosci. W niedziele spotkalam sie ze znajomym.
Moja siostra powiedziala mi dzisiaj, ze moja matka ma podejrzana narosl na nosie i moze to byc jakies zrakowienie. Przejelam sie tym. Jutro do niej zadzwonie. Widzialam to, kiedy bylam u niej ostatnio. Nawet rozmawialysmy o tym, ze powinna udac sie do dermatologa. Niestety trzeba ja zmuszac sila do pojscia do lekarza.
Moja matka nigdy sie na nic nie skarzy. Nigdy. No moze na ojca gdy zyl. Bardzo sie ze soba meczyli w tym malzenstwie. Ojciec zmarl 8 lat temu. Od tej pory matka powtarza, ze zyje sie jej jak w raju.
Mieszka na wsi, ma duzy dom, duze podworze, duzy ogrod. Ogrod jest jej terapia. Przy kazdej rozmowie opowiada o tym co zasiala, co obrodzilo. Powtarza, ze powinnam korzystac z jej plonow, ze to same ekologiczne rzeczy :-) Niestety nie potrafie przyjmowac dobrych rzeczy od mojej matki, co zauwazyl juz kilka lat temu moj terapeuta. Powiedzial wtedy, ze czesto, choc nie zawsze z tego powodu, moje ataki bulimiczne sa rowniez reakcja na niemoznosc przyjmowania tego dobrego, co daje mi zycie, gdy juz sie to zdarza.

Pojechalabym do matki na dluzej w tym roku. Problemem jest zasieg internetu, skad nie moglabym pracowac zdalnie. Ale nie tylko o to chodzi. Problemem jest rowniez osoba mojego brata, ktory przebudowuje domek gospodarczy na naszym podworzu na mieszkanie. Zamierza tam osiasc. Brat jest rozwiedziony, tak jak my wszyscy. Tylko matka jest wdowa.
Brat jest bardzo chory. Tak musze to okreslic. Mysle, ze ma to samo co ja. I ChAD, i BPD. Jest agresywny, czasem psychotyczny, co mialam okazje zauwazyc w swieta Wielkiej Nocy. To bylo cos strasznego. Atakowal mnie raz po razie do tego stopnia, ze musialam udac sie na policje i zglosic napasc slowna. Przezylam naprawde ogromne zalamanie. I choc nikt wowaczs na to nie zareagowal, moja matka i siostry przyznaly, ze postapilam dobrze. Moja lekarka i terapeutka stwierdzily, ze wizyta na komisariacie spelnila wazna dla mnie funkcje, a mianowicie postaralam sie o sytuacje, gdy zostalam powaznie potraktowana i w jakims sensie obroniona. To czego nie zapewnila moja rodzina, biernie przygladajac sie zachowaniu brata.
Matka i siostry stwierdzily, ze nie powinnam przejmowac sie chamem. Takiego okreslenia dokladnie uzyly. Ale nie o chamstwo tu chodzi, a o naprawde o powazne zaburzenie. Omowilam to zachowanie z moja lekarka i terapeutka. One rowniez uznaly, ze brat jest psychotyczny.
Bardzo przezylam jego zachowanie. Nie z tego powodu, ze mnie obrazil, ale ze zobaczylam mojego brata w stanie, ktory mnie przerazil.
Gdybym jakis czas po tym nie posypala sie psychicznie kontynuowalabym sprawe z bratem. Policjantka na komisariacie byla bardzo przychylna i pomocna. Bylam tez w tej sprawie u prawnika, ale na druga porade nie poszlam. Nie mialam juz na to w sobie pojemnosci.

A teraz rzecz kolejna.

Nie wspominalam o tym, ale trzy tygodnie temu znow odwiedzilam matke na wsi. Tak sie zlozylo, ze moj byly chlopak, a nawet okresle go niedoszlym mezem (w dzien udania sie do urzedu stanu cywilnego wycofalismy sie z decyzji o malzenstwie) wlasnie przyjechal do Polski. Mielismy sie spotkac, ale nie bylo nam za bardzo po drodze. Ja bylam na wsi i wieczorem mialam juz wracac do Warszawy. K. zaproponowal, ze moga podskoczyc do nas z jego mama autem. Akurat przygotowywalismy obiad, wiec spytalam moja matke czy nie ma nic przeciwko ich wizycie. Powiedziala, ze nie ma problemu. Przygotowalysmy obiad na wieksza liczbe osob. K. i jego mama przyjechali. Wszyscy serdecznie sie usciskalismy. Mama K. jest bardzo ciepla i przyjazna kobieta, wiec wycalowala i wysciskala moja matke. Mialy okazje poznac sie po raz pierwszy. Przez nasze piecioletnie bycie razem z K. duzo o sobie slyszaly. Mialy sie poznac przy okazji naszych planow slubnych, ale jak juz wspomnialam, do tego nie doszlo.
Kiedy wysiedli z auta moj 26-letni siostrzeniec zazartowal, ze chyba jednak nasz slub sie odbedzie. Zasmialismy sie, ale zapwne kazdy w duchu mial mieszane uczucia. Uklulo mnie cos w srodku.
Zjedlismy obiad pod altana na swiezym powietrzu. Byl piekny, upalny dzien. Poniewaz byl z nami moj siostrzenice ze swoja zona, ktory jest szczegolnie rozmwony, rozmowa wypadla calkiem niezle, Zreszta, wszyscy bylismt dosc rozmowni, co mnie zaskoczylo, poniewaz obawialam sie niewygodnych przerw ciszy. Bylo bardzo przyjemnie pod tym wzgledem.
Moi siostrzency byli bardzo zzyci z K. Gdy sie rozstawalismy, autentycznie plakali. Musielismy z K. poswiecic im sporo czasu na rozmowy. Gdy to teraz pisze znow to przezywam.
Ostatecznie skonczylo sie tak, ze K, przy kazdej wizycie w Polsce odwiedza moje siostry i siostrzencow.
Dowiedzialamm sie tez od mojej matki, ze kilka lat temu K. odwiedzil ja ze swoja owczesna dziewczyna. Brzmi troche dziwnie, ale wiem, ze to sentyment sprawia, ze ten kontakt ma nadal miejsce.

Po obiedzie zapakowalismy sie wszyscy do vana, ktorym przyjechal K. i pojechalismy nad Bug.
Mama K. co tez bylo dosyc krepujace probowala przy kazdej okazji ustawiac nas z K, do zdjecia. Innym razem prosila o jej zdjecie ze mna albo zdjecie mnie samej. Spytala czy mam profil na FB i ze koniecznie musimy sie zaprosic. A jesli podam jej maila to przesle mi zdjecia. Potem okazalo sie, ze czesto przyjezdza do Warszawy, do swojej kuzynki, ktora mieszka nieopodal mnie. Wymienilysmy sie numerami telefonu. Mama K. zaproponowala, ze przy najblizszej wizycie da mi znac i gdzies razem sie wybierzemy.
Po wycieczce wrocilismy do domu matki, zrobilismy sobie kawe. Zabralam mame K. na krotki spacer, na ktorym opowiadala mi o swojej dzialce i swoich na niej dokonaniach. K. zostal z moja mama.
Mama K. zwrocila sie do mojej i powiedziala, ze mieszka w pieknej okolicy i w przyszlosci musi koniecznie ja odwiedzic. Na co moja odpowiedziala, ze serdecznie zaprasza. To bylo juz dla mnie zbyt ciezkie. Szczegolnie teraz to do mnie dociera, gdy o tym pisze.
Pozniej wszyscy wysciskalismy sie serdecznie i odjechalismy do swoich domow. Kilka dni pozniej mama K. zaprosila mnie do znajomych na FB. Chwile porozmawialysmy i pozostalysmy w kontakcie.
Wtedy tego nie odczulam, ale mysle, ze to wlasnie to spotkanie moglo mnie tak rozwalic i wywolac depresje. Mysle, ze to w duzej mierze prawdziwe stwierdzenie.

To chyba tyle w tej sprawie.
Chcialam o tym dzisiaj napisac i w pewnym sensie przyznac sie dotej skadinad nietypowej konfrontacji.

piątek, 10 lipca 2015

Smutek, który koi

Dzisiaj udalo mi sie zrobic wiecej niz zwykle. Wyszlam nawet dalej do sklepu po zwirek dla kotow, ktory wlasnie sie skonczyl. O koty potrafie zatroszczyc sie bardziej niz o siebie, choc mimo wszystko jest to rowniez jakis sposob zadbania o swoje emocje.  Te emocje umieszczane w innych, nie tylko w zwierzakach, staja sie bardziej podatne na wyciszenie.

Mam duze poczucie winy, ze zaniedbalam w ostatnim czasie kilka osob. Niestety bylam zupelnie bezsilna. Zupelnie nieuzyteczna. Nieobecna. To juz zdarza sie niezmiernie rzadko, tak ograniczona pojemnosc i skupienie na sobie.
W zwiazku z weekendem moj telefon sie rozdzwonil. Dostalam kilka smsow od znajomych z propozycja spotkania. To mile. To dobrze, ze sa. Mimo to nie bylam w stanie na nie odpowiadac. Owladnal mnie taki niepokoj, ze wpadlam w ogromny poploch. Nie jestem jeszcze gotowa na bezposrednie konfrontacje.
Musialam wziac cos na uspokojenie, co zdarza mi sie bardzo sporadycznie. W koncu odpowiedzialam na trzy wiadomosci. W trakcie pisania tego tekstu zdobylam sie na odwage odpisania na czwarty, ten dla mnie najwazniejszy.

Przyszlam sie wypisac na blogu. Nie chce, by moja siostrzenica widziala mnie w stanie tak wzmozonego niepokoju. Z ogromnym trudem uchwycilam i ukrylam ten niepokoj. Przydzwigalam go tu. Nie chce jej zasmucic ani wystraszyc. Musze nie tylko chronic siebie, ale innych przed soba.

...

Minal jakis czas. Teraz juz jest lepiej. Wlaczylam lagodna acz poruszajaca muzyke. Sciezke dzwiekowa z Samotnego Mezczyzny. Ogladalam ten film w kinie kilka lat temu. Bardzo mnie ujal.
Dla mnie to przejmujace studium samotnosci, z ktora w pewnym sensie sie identyfikuje.

Moje bieguny

Udalo mi sie wczoraj wyciszyc. Wieczor przebiegl w miare spokojnie. Dzisiaj zbudzilam sie pelna energii, co trwalo niecale dwie godziny. Udalo mi sie skontaktowac z fundacja. Kilka dni temu napisala do mnie pani z dzialu marketingu jednego z kin, z ktorym kontaktowalam sie jakis czas temu. Dostalismy pakiet wejsciowek na dowolne seanse dla naszych podopiecznych.
Udalo mi sie tez zajac dwiema innymi sprawami dotyczacymi fundacji.
W ktoryms momencie owladnelo mna ogromne zmeczenie i spowolnienie. Znowu odczuwam bezsilnosc.

Co ze mna bedzie? Boje sie. Tak bardzo sie boje.

czwartek, 9 lipca 2015

Sploszone

Musze zapanowac nad histeria. Przyszla nagle. Wtargnela wraz z chlodem i tym deszczowym dniem, szaroscia popoludnia.

Nastroj z depresyjnego leku przeszedl w panike. Umysl pracuje jakby jasniej, ale na plecach juz czuje swoj oddech, a w glowie slowa, jakis histeryczny krzyk. "Teraz! Natychmiast dzialaj! Nie trac czasu! Wykorzystaj to!"

To jakies szalenstwo. Autoamtycznie zaciskam zeby i piesci. Jakbym szykowala sie do walki z niewidzialnym wrogiem.

Spokojnie. Stopami dotykam podlogi. To tylko impuls, ktory cos musialo wywolac. Przechwytuje mysli, zatrzymuje je i ogladam z kazdej strony.

Swiat za oknem. Miasto, ludzie. Ruch, gwar, szum. Zycie.
Nie, nie tylko JA i tylko ten trudny do okielznania lek.

Nie moge gasnac w smutku, ani zatracic sie jak teraz, w szalenczym pedzie. Donikad.
Falszywy alarm, ktory krzyczy poczuciem winy i straconego czasu.
Nic nie jest stracone.
Dotykam stopami podlogi. Rozluzniam zacisnieta szczeke. Oddycham gleboko.

Ile mnie jest w tej chwili? Jakich mnie?
Licze...
Jestem. Jestem. Jestem caloscia. Nie tylko lek. Nie tylko przerazenie. Jestem. Oddycham. Chronie.

To tylko mysli poderwaly sie jak sploszone ptaki.






Obraz olejny 'Spłoszone ptaki... albo myśli moje w drodze do Doliny' - Piotr Dryll

Spadam

Jestem zmeczona. Przestalam wychdzic z domu. Dw dni temu bylam na izbie przyjec w IPiN. Depresja sciagnela mnie w dol. Juz nie daje rady. Co ja mam robic? Czy to ucieczka? A moze psychika zmusza mnie do zwolnienia lub powstrzymania czegos. Praca w fundacji zaczela mnie przerastac. Coraz wiecej obowiazkow, moze wiecej niz kiedykolwiek. Duzo nerwow, stresu. Co sie ze mna dzieje? Z trudem otwieram skrzynke pocztowa. Zaczelam reagowac lekiem na jakikolwiek kontakt. Poczulam sie tak zle, ze musialam napisac do prezeski fundacji, ze musze wyhamowac. Przyznalam, ze choruje na ChAD. Napisala, ze rozumie i zebym odpoczywala. Czuje, ze po raz kolejny dalam ciala...

Spadam. Co ze mna bedzie? Dlaczego ta choroboa ewoluowala w kierunku depresji? Boje sie, ze pojde na dno. Potrzebuje pieniedzy, pracy. Musze sie podniesc. Musze walczyc. Jednoczesnie jestem zupelnie bezsilna i przerazona. Musze sie jakos ratowac.

niedziela, 5 lipca 2015

Opętana

Cóż jeszcze mogę dodać... nic. Ten weekend przeznaczyłam na porządki w mojej głowie. Póki co przy wtórze bulimii, ale bez prowokowania wymiotów. Muszę zatrzymać to w sobie, zatrzymać także emocje, które impulsywnie próbuję redukować i zamieniać na inne.
"Objadanie się i wymiotowanie prowadzi do błędnego koła. Najpierw rodzi się napięcie spowodowane stresem, czy konfliktem wewnętrznym, później przychodzi dość szybko pragnienie pozbycia się go poprzez zajęcie się jedzeniem. Na chwilę pojawia się ulga a potem poczucie winy za to co się zrobiło, który dość szybko zamienia się w paniczny lęk przed przytyciem. To prowadzi znów do wzrostu napięcia, z którym można sobie poradzić tylko poprzez sprowokowanie wymiotów. A to później prowadzi do kolejnych poczuć winy, czy uczucia wstrętu wobec siebie. We wszystkich składowych takich zachowań można dostrzec podobne autoagresywne mechanizmy – ciągły atak na ciało, katowanie go poprzez zarzucanie jedzeniem, czy oczyszczanie się. Ciało traktowane jest przedmiotowo, widać niezmierną wrogość wobec niego, taki sado-masochizm. U bulimiczek obserwować można także ogromny lęk przed bliskością – różne potrzeby, które zwykle kierowane są do innych osób – na przykład pożądania – zaspokajają same ze sobą. Pożądana jest tu jednak nie druga osoba, ale jedzenie. Bulimiczki mają też dość słabe możliwości odraczania frustracji. Pragnienie musi być natychmiast zaspokojone, poczucie winy zamieniane jest natychmiast na działanie – na przykład karę pod postacią wymiotowania, czy niszczenia swoich narządów wewnętrznych. Z jednej strony są bardzo małe możliwości odroczenia satysfakcji, z drugiej strony dość szybko wkracza surowy krytyk, sędzia, który karze w okrutny sposób za oddanie się przyjemnościom. Zachłanność szybko zamienia się w nadmierną kontrolę, by później znów zawładnąć na nowo daną osobą."
http://www.zaburzeniaosobowosci.pl/opetani-przez-jedzenie/


Dostałam zielone światło z fundacji. Mimo to jutro czeka mnie ciężki dzień. Muszę zaopiekować się dwoma chłopakami, a przy tym spotkać z koleżanką, z którą łączy mnie dość stresująca historia. Musi mi pomóc przy chłopakach. Bardzo długo nie widziałyśmy się.

Kusi mnie by to wszystko zagłuszyć czymś mocniejszym, czymś co mną wstrząśnie. Wydaje mi się to próbą ukarania siebie za swoją niedoskonałość.


sobota, 4 lipca 2015

Na ratunek

Mecze sie. Mecze paskunie. Musze jednak zaopiekowac sie soba. Tylko soba. Musze sie ratowac.

Moja lekarka przebywa obecnie na urlopie. Jesli bedzie mi tak ciezko jak dzisiaj, pojade na izbe przyjec na konsultacje w sprawie leku antydepresyjnego. Obecna dawka wydaje sie byc zbyt mala.

Mimo tego nastroju, choc wlasciwie depresja sprzyja refleksyjnosci, mam wiekszy kontakt z wlasna sytuacja zyciowa i chyba czuje wieksza swiadomosc swoich irracjonalnych zachowan w ostatnim czasie. Irracjonalnych, ale tez impulsywnych, kompulsywnych. Jestem przerazona. Musze sie ratowac.
Dzwonilamm do mojej terapeutki. Zakonczylysmy terapie z koncem kwietnia, poniewaz zostalam skierowana, a raczej poprosilam o skierowanie, na terapie grupowa. Niestety forma tej terapii nie wpasowuje sie w moje obecne potrzeby. Sygnalizowalam to w grupie w ostatnim czasie kilkukrotnie. Postanowilam skontaktowac sie z terapeutka, zeby rozwazyc, czy nie jest to przypadkiem moja ucieczka przed konfrontacja. Z tym, ze konfrontacja wydaje sie byc znikoma poza uczuciem poirytowania na kazdej i po kazdej z sesji. Grupa pracuje na ciaglych cwiczeniach w parach i grupie, majacych na celu, jak mniemam, przelamywanie barier relacyjnych.
Owszem, chcialam skorzystac z terapii w zwiazku z pewnym deficytem relacji, ale ten rodzaj deficytu, na ktorym pracuje grupa jest na dosc elementarnym poziomie. Moim zdaniem.
Wlasciwie jedyny rodzaj wymiany doswiadczen polega na omawianiu mysli i emocji zwiazanych z wykonywanymi cwiczeniami.
Terapia trwa przez dwie godziny. Na poczatku uczestnicy w formie szybkiej rundki omawiaja, to co wydarzylo sie ich zdaniem istotnego w ciagu ubieglego tygodnia, a takze z jakimi emocjami przychodza. Nikt niczego nie komentuje. Zaraz po tym przechodzimy do cwiczen, z ktorych wrazenia na koniec, rowniez w formie szybkiej rundki omawiamy.
Na zajeciach jestem wycofana, zmeczona forma, nieobecna, ale i czuje sie opuszczona. Opuszczoa emocjonalnie. Takze przez siebie. Ostatnio rezygnowalam z brania udzialu w cwiczeniach, glownie z bezsilnosci, placzliwosci, bezsensu zyciowego, ktory glownie odczuwam. Stad lek antydepresyjny.

Bylam przekonana, ze dzieki tej terapii, bede mogla omawiac relacje, ktore tworze w moim prywatnym zyciu. Liczylam, ze bede mogla wysluchac doswiadczen innych czlonkow grupy i skonfrontowac je ze swoimi.
Opowiedzialam wszystko dokladnie przez telefon mojej terapeutce. Wspomnialam, ze duzo sie u mnie dzieje i staram sie scalac mozliwie najlepiej moje zycie, ale w ostatnim czasie coraz bardziej wszystko sie rozjezdza. Do ogromnych rozmiarow, ktorych  nie jestem juz w stanie w takim stopniu zawierac.
Z pewnoscia fakt trwania w poczuciu, ze kiedys nad tym wszystkim zapanuje i ustabilizuje swoje zycie, nie do konca mi sluzy. Musze chyba sklonic sie do wniosku, ze jest to jakis rodzaj iluzji. Choc moze wlasnie w tym znaczeniu, by trwac, by isc na przod i nie poddac sie tej niekonczacej walce o godne zycie, ktora tocze. Moze... Sama sie w tym gubie.

Postanowilam to wszystko opisac na blogu, poniewaz duszenie tego w sobie nie ma juz sensu, a instynkt samozachowawczy, ktory chyba jednak przejawiam, wywiera na mnie presje koniecznosci poukladania tego co mozliwe i odciazenia z tego co zbyteczne. Bardzo rzadko towarzyszy mi w zyciu taki lek, ale i tez tego stopnia presja.
Oczywiscie to nie jest tak, ze wszystko jest do dupy. Nie, absolutnie tak nie jest. Musze i chce to przyznac. Serialowy Sherlock Holmes mawial, ze jest wysoko funkcjonujacym socjopata. Mysle, ze i ja ze swoja choroba dwubiegunowa i jej typem mieszanym, zaburzeniem emocjonalnosci i zaburzeniami odzywiania, funkcjonuje na dosc dobrym poziomie. Wiem, to brzmi dziwnie, ale czesto slysze to rowniez od mojej lekarki i terapeutki.

No wiec w czym jest problem? Ano w tym, ze ten psychiczny bagaz bywa niekiedy nazbyt uciazliwy i zwyczajnie przerasta moje aktualne mozliwosci.
Moja terapeutka zasugerowala, ze powinnam wrocic do terapii z nia. Oczywiscie nie bylabym soba, gdybym nie zaprotestowala i stwierdzila, ze moze lepiej powinnam pocwiczyc funkcjonowanie bez jakiejkolwiek terapii. Uslyszalam jej usmiech w sluchawce.

Dlaczego tak trudno jest mi przyjac wsparcie? Dopiero gdy spadam w otchlan, krzycze. Kilkoma smsami, albo jak teraz wpisem na blogu. Wolanie o pomoc upokarza, ale nie o to mi chodzi. Te emocje, ktore w takich chwilach odczuwam maja ladunek znacznej patologii. To nie jest cos, czym mozna rzygac na prawo i lewo. To nie jest cos, czym mozna infekowac i bombardowac, nawet najbardziej wytrwalych "zawodnikow". Bliskie mi osoby, ktore jak kazdy rowniez maja swoje zycie. "Kazdy ma cos" - jak sie zwyklo mawiac.

Napisalam dzisiaj do fundacji, ze musze spauzowac. Napisalam pismo do banku w zwiazku z umozeniem odsetek kredytu, ktory splacam. Sparawdzilam umowy, wypisy szpitalne, obliczylam wydatki, obliczylam tysieczne straty w kosztach swojego utrzymania. Obliczylam swoja pojemnosc psychiczna.

Musze sie ratowac. To jest ten czas. Nim strace kontrole, co pociagnie za soba jeszcze wieksze konsekwencje.


czwartek, 2 lipca 2015

O niezwykłych relacjach dorosłych i dzieci


Taki artykuł dzisiaj mam. Mój terapeuta mawiał, że ewidentnie wykazuję cechy dziecka/niemowlęcia pozostawianego bez opieki. Nie był to zimny chów, ale zwyczajne, czy też niezwyczajne zaniedbanie. Z drugiej strony staram się rozumieć moją matkę. Wiem, że nie miała łatwo. Z całą swoją zaburzoną emocjonalnością.

"Dziecko pozostawiane, żeby się wypłakało, nie tyle uczy się samo sobie radzić, ile uczy się, że nie ma sensu płakać – a to jest duża różnica. Badania nie potwierdzają też tezy, że zimny chów sprzyja samodzielności – wręcz przeciwnie. Zimny chów w praktyce sprowadza się za to do ogromnych ilości kortyzolu, jakie uwalniają się w mózgu noszeniaka z niezaspokojoną potrzebą bliskości. Hormon ten działa niszcząco na połączenia neuronalne. Dziecku, które nie jest przytulane, trudniej jest nawiązać z opiekunem więź prawidłowego typu, a to z kolei rzutuje na wszystkie inne więzi, które nawiąże potem w życiu – na to, jak będzie w przyszłości obchodziło się z ryzykiem, radziło sobie ze stresem. I czy nie będzie koncentrować się na swoim lęku zamiast na zadaniu."
"Natura nie przewidziała dla nas szklanych biurowców i życia w nuklearnych, dwuosobowych rodzinach. Dlatego w naszym kręgu kulturowym zwłaszcza sytuacja matki – która jako karmiąca ma szczególną rolę do odegrania w życiu dziecka – jest szczególnie skomplikowana. W żyjących bliżej natury kulturach nie spotyka się czegoś takiego jak baby-blues, czyli lekkiej depresji pojawiającej się mniej więcej trzeciego dnia po urodzeniu dziecka – bo to nie wahnięcia hormonalne, jak się powszechnie sądzi, odpowiadają za pojawienie się tego spadku nastroju, ale właśnie aspekt kulturowy. Rzeczywistość, w której rola matki sprowadzona zostaje do zdegradowanej społecznie i pozbawionej wsparcia opiekunki na 24-godzinnym dyżurze, która w dodatku słyszy, że ponosi całą odpowiedzialność za przyszłą osobowość narodzonego właśnie dziecka, może zwalić z nóg nawet najodporniejszą osobę."


Dzisiaj w myślach zobaczyłam obraz ojca. To naprawdę się nie zdarza. W swojej czapce z daszkiem, koszuli w kratę, z rękawami podwiniętymi do łokci i rosyjskim zegarkiem na ręce, którego niemal nigdy nie zdejmował. Wchodził przez bramkę na podwórko. Było słoneczne lato. Wokół domu kwitły kwiaty posadzone przez matkę. Ten obraz był bardzo wyraźny. Pomyślałam przez moment, że to prawda, że jestem tam. I że bardzo za nim tęsknię. A cała reszta mojego życia jeszcze się nie wydarzyła. 

Gdyby nie mój terapeuta, miałabym w sobie niezaspokojoną czarną otchłań w postaci ojca, ale i też mojego o 12 lat starszego brata, i mężczyzny w ogóle.

Dzisiaj jestem dla siebie i matką, i ojcem. Może także partnerem. To chyba dlatego radzę sobie w pojedynkę lepiej niż wcześniej. Choć chwilami bywa naprawdę źle. Jednak zawsze mój wewnętrzny ojciec albo moja wewnętrzna matka wyciągają mnie za uszy. Na zmianę darząc opiekuńczością i krytycyzmem. Choć tego drugiego prawie sobie nie oszczędzam. Ciężko z tym żyć. Czasem, jeśli nie jestem w stanie sięgnąć do pokładów swojej pamięci, korzystam ze wsparcia moich pań M. i Kochanej E, której cierpliwości i trosce wiele zawdzięczam.

Dzisiaj jest dużo lepiej. Choć przez ostatni tydzień prawie nie miałam kontaktu z rzeczywistością.
Z lęku, tego całego, ciągłego zagubienia i walki, którą toczę. Od kilku dni muszę zasypiać na podwójnej dawce benzodiazepiny, którą mam przepisaną na tzw. czarną godzinę. Nigdy wcześniej po nią nie sięgałam, a pudełko mam od ponad roku. Nie czuję się jakoś szczególnie pobudzona. Wręcz przeciwnie. Od jakiegoś czasu muszę brać antydepresant. A jednak sen nie przychodzi, mimo silnej dawki antypsychotyka, który zazwyczaj wieczorem już zwala mnie z nóg.

Mam teraz trochę pracy w fundacji. Częściowo opiekuję się sześciorgiem młodych ludzi, którzy opuścili ośrodki resocjalizacyjne. Troszkę to taka ucieczka od zaopiekowania się sobą w tym trudnym dla mnie czasie, ale też próba bycia przy sobie poprzez działania na rzecz tych dziewczyn i chłopców. Chyba tak jest o wiele prościej. 

Może to właśnie takie opuszczanie siebie mimo wszystko, jak w tym artykule.


niedziela, 28 czerwca 2015

Sylvia Plath



"Cisza rozstąpiła się jak kurtyna, ukazując kamienie, graty i skorupy, całe rumowisko mojego rozbitego życia. A potem na dalekim horyzoncie tej wizji wyrosła ogromna fala, zalała to wszystko, zagarnęła mnie i porwała w otchłań snu".
 Szklany klosz, Sylvia Plath




Czytaj:
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,490857.html
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/92814/szklany-klosz
http://www.filmweb.pl/Sylvia

Polska epidemia samotności.

"John T. Cacioppo i William Patrick, pionierzy neuronauk społecznych, utrzymują, że potrzeba relacji społecznych jest u człowieka tak silna, iż osoby odizolowane tworzą relacje paraspołeczne z domowymi zwierzętami. Oraz telewizją. Telenowele, życie prywatne grających tam gwiazd i gwiazdek, wzloty i upadki celebrytów – cały ten medialny, niekiedy tak drażniący, przemysł dla tysięcy samotnych jest atrapą życia w ludzkim stadzie. Jak facebookowi znajomi dla młodszych, tak bohaterowie z plebanii, klanu, rancza – dla starszych stanowią terapeutyzującą imitację prawdziwej bliskości i wspólnoty. Bo osamotnienie polega nie tylko na tym, że ty nikogo nie obchodzisz, ale też nie ma nikogo, kto powinien obchodzić ciebie."



Więcej:
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1549069,1,polska-epidemia-samotnosci.read

Raz w manii, raz w depresji.



"U Anny zaczęło się na studiach. Poczuła to któregoś zwyczajnego dnia: jak wchodzi w grząski czarny muł bez dna. Nie płakała. W chorobie afektywnej dwubiegunowej (CHAD) w depresji płacze się rzadko. Jest kompletny paraliż zamiast łez. Anna nie była też w stanie wejść do wanny z wodą, a nawet odkręcić kranu. Paraliż rozciągał się także na mycie. I na jedzenie. Chudła, nie mogła wyjść po zakupy. W głowie, w klatce piersiowej, w brzuchu, w całym ciele – ból. – Nie taki rozsadzający, rwący, jak przy oparzeniu, lecz głęboko i boleśnie zatrzaśnięty w człowieku [...].

[...] W manii rozpoczyna się biznesy, zakłada i otwiera firmy, wnosi o rozwód, oświadcza się i zaręcza, nic nie jest niemożliwe. Bliscy, którzy usiłują powstrzymać to szaleństwo, są wrogami i trzeba im wykrzyczeć w twarz prawdę: wstrętni, zazdrośni, wredni, niegodziwi, tylko rzucają kłody pod nogi.
Zdobywca wszechświata mało śpi, bo szkoda czasu na sen, skoro tyle spraw jest w zasięgu ręki. Ale nie czuje zmęczenia. Mało je. W głowie ciągły huk. Wszystko jest do zdobycia, ale wszystko umyka: woda, której nie można wypić. W manii pragnie się też seksu, często nie do opanowania. Idzie się do łóżka z byle kim, bez lęku o skutki. „Przewidywalność, logika, to wszystko idzie w kąt. Jest tylko ekstaza, euforia”


Wiecej na teamt: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1577393,1,raz-w-manii-raz-w-depresji.read

Zaburzenia odżywiania - Bulimia.



"Wiem, że mam to w jakimś sensie po mamie. Ona mi zaszczepiła takie kompulsywne zachowania. Nie na zasadzie jakiejś traumy czy patologii w moim domu, ale bywało, że moja mama zajadała życie – jadła na nudę, na stres. Jedzenie zawsze było jakąś formą rozrywki, nagrody, zawsze wzbudzało jakieś niezdrowe zainteresowanie. I ja to po mamie przejęłam, ale absolutnie nie chcę tutaj nikogo winić, bo ona zrobiła to nieświadomie.

Ale to trwało, bo bulimia, odwrotnie jak anoreksja, jest rodzajem uzależnienia. Jeśli już to bulimii bliżej do alkoholizmu." - Anna Gruszczyńska, blogerka, której kampania "Wilczo Głodna" ratuje życie wielu bulimiczek.





Wiecej na temat: http://natemat.pl/145413,jak-zostalam-bulimiczka


sobota, 20 czerwca 2015

Ja - Matka


Myślę, że moja matka, też była bardzo wszystkim zmęczona. Była taką matką jaką być mogła. Właściwie ją podziwiam. Wyszła za mąż. Urodziła czwórkę dzieci. Czwarte, czyli mnie, właściwie gdy już była wszystkim porządnie wymęczona. Moja matka nigdy się skarżyła i nie skarży. Tylko gdy ojciec żył to jechała po nim na maksa, zresztą jak i po dzieciach. Łącznie z rękoczynami, bo matka znęcała się nad nami psychicznie i fizycznie w dość sadystyczny sposób.
Ja byłam od dziecka buntownikiem, wojownikiem. To nie ułatwiało jej sprawy. Nie było nam ze sobą po drodze właściwie nigdy. Tak kiedyś sądziłam. Teraz po latach widzę, że jesteśmy bardzo podobne. Jak bardzo, mogłoby się jedynie okazać, gdybym odważyła się z kimś związać i założyć własną rodzinę. Może właśnie dlatego nigdy nie chciałam mieć dzieci i nadal nie wyobrażam siebie w związku.

Niżej fragment artykułu, który natchnął mnie do tego wpisu.

"Ostatnio przeczytała w gazecie artykuł o wypalonych pracownikach korporacji. – Zrozumiałam wtedy, że jestem wypalonym rodzicem – mówi. Ale w życiu nie powie o tym głośno. Ani o tym, że mocno popchnęła córkę tylko dlatego, że nie podniosła kurtki z podłogi. – Gdybym komuś powiedziała, miałabym przekichane. Nie miałoby wtedy żadnego znaczenia, że kocham swoje dzieci, tylko po prostu jestem nimi zmęczona. Byłabym złą matką i już! A to jak przyznanie się do porażki.
[...] Choć – jak pokazują różne badania – mężczyźni coraz bardziej angażują się w domowe obowiązki, to i tak w większości polskich domów kobiety prasują, piorą i przygotowują posiłki. Mężczyźni co najwyżej pomagają przy gruntownych porządkach. Odpowiedzialność za dzieci nadal ponoszą głównie kobiety.
Jak wynika z ubiegłorocznego raportu „Ciemne strony macierzyństwa”, często same są temu winne. Wprawdzie walczą o to, by partner je odciążył, ale tylko na ich własnych zasadach. Zazwyczaj nie chcą dzielić się z nim odpowiedzialnością za dzieci, lubią mieć pełną kontrolę nad życiem rodziny. A potem dziwią się, że są wykończone."

źródło:
http://www.newsweek.pl/polskie-matki-idealne-i-wsciekle-newsweek-pl,artykuly,286738,1,3.html