piątek, 27 stycznia 2017

Leczenie Nokii

Dzisiaj zrobiono Nokii kolejne badania. Kiedy odessano płyn, okazało się, że jedno z płuc jest zapadnięte, co zresztą wykazało echo serca. Zanieśliśmy ją z G. do kliniki na dziesiątą rano. Pani doktor wykonała Nokii USG i echo. Następnie zostawiliśmy Nokię w klinice. Była tam cały dzień. Odebrałam ją po dziesiątej wieczorem.

Kiedy przyszłam Nokia w najlepsze ocierała się i tuliła się do każdego kto do niej podchodził, co wywoływało rozbawienie personelu. Szkoda, że nie mieli okazji poznać Cześka.

Moje koty zawsze budziły uśmiech na twarzy, nawet najbardziej zagorzałych przeciwników kotów, którzy odwiedzali mój dom. To bardzo przyjacielskie rozgadane koty. To znaczy teraz została już tylko Nokia. Często wyobrażam sobie, jak teraz lizałyby się wzajemnie i wspierały, gdyby Czesio przeżył i też był naszym maleńkim pacjentem. Zawsze żyły ze sobą w zgodzie. Poza rzadkimi humorami Nokii, która potrafiła warczeć na Czesia.

Kiedy odessano Nokii płyn z klatki piersiowej, obraz zapadniętego płuca stał się jeszcze wyraźniejszy. Była obserwowana przez cały czas jej pobytu, podano jej kroplówkę, kolejną dawkę leków i zrobiono testy na występowanie innych chorób typowych dla kotów.
Jutro Nokia też spędzi cały dzień w klinice. Zdążę ją odstawić sama i spakować się jeszcze przed wylotem. Potem wszystkim zajmie się G.

Póki co lekarze nie mają pojęcia, co jest przyczyną stanu Nokii. Nieznane są też rokowania.
Dzisiaj koszt leczenia Nokii przekroczył 1500 zł. Przygotowuję się na drugie tyle, jeśli chodzi o całość badań. Jeśli okaże się, że Nokia jest trwale chora, poza przeprowadzonymi i kontrolnymi badaniami, zostaną już tylko zabiegi i leki.
Teraz najważniejsze żebym zarobiła pieniądze na leczenie i pokryła dług na karcie kredytowej.

Byłam też dzisiaj na kilka godzin w pracy. Zapomniałam przesłać sobie potrzebne do pracy zdalnej materiały. Zrobiłam kilka rzeczy już na miejscu.

Zdążyłam też dzisiaj załatwić wszystkie sprawy związane z jutrzejszym wylotem do Liv. Tym razem wracam szybko. Zaopiekowałam się także Zyzolem. Znów był małym kotkiem. Zasnął na moich rękach jak mały bobas. Należy mu się sporo uwagi. To jeszcze maluch.

Dzięki temu, że Nokia była przez cały dzień pod opieką lekarzy, miałam czas, żeby się wyciszyć. Uspokoił mnie też wypad do biura. Poczucie, że zawalam robotę za bardzo dawało mi w kość.


czwartek, 26 stycznia 2017

Histeryczka

Dzisiaj się rozsypałam paskudnie.
W pracy niemal cały czas płakałam. Nie pamiętam, czy poza depresją w Tworkach ktoś widział mnie płaczącą. I to tak płaczącą.
Okropnie mi wstyd, bo widać po mnie jaka jestem niezrównoważona. Tym bardziej, że samopoczucie przebiło się na grunt zawodowy.
Powinnam porozmawiać z kimś zaufanym i wyryczeć się, jeśli jest taka potrzeba, a nie wciąż się hamować i martwić co inni pomyślą.
Zadzwoniłam dzisiaj do poradni, w której spotykałam się z moją terapeutką. Na początku szybko się rozłączyłam. Pomyślałam, że chyba powinnam jednak radzić sobie sama. Potem pomyślałam, że lepiej gdybym skorzystała ze wsparcia terapeutki, zanim zniechęcę do siebie ludzi, z którymi muszę teraz mieć kontakt mimo wszystko.

Rano przed pracą poszłam odebrać wyniki Nokii. Wszystkie ok. Poryczałam się, bo to oznacza, że trzeba szukać dalej. Z pracy zadzwoniłam do pani zoopsycholog, która podjęła alarm. To właśnie po tej rozmowie zaczęłam płakać na całego i tak do końca dnia pracy.
Po pracy pobiegłam szybko kupić specjalną torbę do noszenia Nokii, bo transporter, który mam jest bardzo duży, a mam chorą rękę z naderwanym mięśniem, więc nie jestem w stanie nosić Nokii na dłuższy dystans niż do weterynarki, którą mam obok domu.

Wpadłam z torbą po Nokię. Dałam małemu ich ulubione kocie mleko, bo okazało się, że karma jest nie ruszona, zapakowałam Nokię do torby i poleciałam do kliniki.
Dzisiaj dyżur miała lekarka, przy której umarł Czesio, no i kurczę przez kilka minut nie można było ze mną się dogadać, bo powiedziałam tylko, że mam drugiego umierającego kota i już nie byłam w stanie powiedzieć nic więcej.
Ona i asystentka patrzyły na mnie ze zrozumieniem, przez co miałam ochotę rozbeczeć się jeszcze bardziej. Przeprosiłam za swoje zachowanie i spróbowałam mówić rzeczowo.

Chyba powinnam dać sobie prawo do płaczu. Bo przez to wzbranianie się wciąż koncentruję się na sobie. Trudno. Niech sobie ryczę. Głównie ryczę z poczucia winy, że zabiłam Cześka. I myślę tak zupełnie poważnie.

Nokia została na kroplówce. Jest już trochę zażółcona. Miałam wrócić po nią po dwóch godzinach, ale lekarka zadzwoniła do mnie dość szybko.
Przestraszyłam się, bo tak samo zaraz po tym jak wyszłam zostawiając Czesia, zadzwoniła, że muszą go uśpić, ponieważ bardzo cierpi, a nie da się już nic zrobić. Po chwili znów zadzwoniła, że Czesio odszedł bez usypiania. Po prostu umarł.

Nie wiem na ile moje emocje są naturalne w tej sytuacji. W końcu Nokia i Czesio to moje dzieci. Od zawsze mówiłam do nich synek i córcia. Spędziliśmy razem życie. Czesio całe swoje życie. Nokię znalazłam gdy miała pięć miesięcy.  Tylko ja i one. Nikogo równie bliskiego więcej, poza terapeutą może. Więc nie wiem, czy mam prawo tak płakać. Czy mam prawo czuć się tak winna. I czy powinnam przestać zastanawiać się nad tym, czy wychodzę na idiotkę czy nie.

W klinice w czasie mojej nieobecności zrobiono Nokii prześwietlenie, bo pani doktor zauważyła, że Nokia nienaturalnie oddycha.
Okazało się, że w okolicy płuc znajduje się płyn. Byłam umówiona na usg Nokii w poniedziałek koło osiemnastej, ale pani weterynarz zadzwoniła do pani od usg, która przyjedzie z powodu Nokii już jutro rano.  Poza tym Nokia dostała leki, specjalny płyn dożywiający i podskórną kroplówkę.

No i tyle. W sumie zapłaciłam dzisiaj prawie pięćset złotych. Podjęłam decyzję, że nie będę się tym martwić. Jeśli nawet nie zapłacę za mieszkanie i zabraknie mi na inne opłaty, to trudno. Coś wymyślę. Do Liv. lecę z obowiązku i odpowiedzialności. Po prostu muszę. G. pomoże mi w opiece nad kotami, w szczególności Nokią. Wiem, że gdy tylko zajadę na lotnisko, moja psychika przejdzie w stan mobilizacji. Bo czeka mnie jak zwykle ogromne wyzwanie.
Myślę, że system zadaniowy to najlepszy kierunek. Spiszę sobie na kartce najważniejsze rzeczy do załatwienia.

p.s.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że gdyby Nokia też odeszła, to oddałabym Zyzola Marcinowi.
Wtedy nie musiałabym już dla nikogo żyć.






środa, 25 stycznia 2017

Urlop?

Jutro poproszę L. o urlop od poniedziałku. Nie będzie mi łatwo, bo chciałabym uniknąć bycia problematyczną. Bardzo mnie to stresuje. ale chodzi o życie mojej kotki. Straciłam już Czesia.

Najgorsze jest to, że sprawa z kotami toczy się już tak długo, że wytracam czujność, która ustępuje miejsca rezygnacji, a nawet obojętności. Czuję się zmęczona, zagubiona i chciałabym choć przez chwilę przestać martwić się o to wszystko, co mnie ostatnio przytłacza.
Znowu gubię się w tym, co ważne. Praca jest moją zmorą i moim ratunkiem. W takich chwilach trudno mi o równowagę.
Tu przez miesiąc zarabiam tyle co przez jeden wyjazd Liverpoolu. Ale ta praca jest dla mnie ważniejsza, przyzwoita, stabilna. To dzięki niej udało mi się przekwalifikować. Wykonuję ją z przyjemnością. Daje mi poczucie bezpieczeństwa dzięki ludziom, z którymi pracuję i dzięki temu jak się z nimi współpracuje. Czuję się akceptowana, lubiana, choć głównie wymieniamy ze sobą stricte zawodowe uwagi,bo ja i L. mamy swój osobny pokój, reszta pracuje w open office. Niestety zarabiam tu bardzo mało.
Praca w Liv. to ciężkie wyzwanie, w bardzo dynamicznych warunkach. Ciągle coś się zmienia. Jest kompletnie niestabilna, niepewna ale zapewnia póki co, bardzo istotny zastrzyk kasy. Bez tego nie dałabym sobie rady.

Pozostaje jeszcze związek z G. Zdecydowałam się, zdecydowaliśmy się oboje. Startujemy, wszystko co najtrudniejsze, jest jeszcze przed nami.
To temat na osobny wpis.

Duży spadek.

Głupi tydzień. Co prawda to dopiero środa, ale stresuję się wyjazdem do Liv. Jestem przemęczona.
W pracy mam dość sporo rzeczy do zrobienia. Łapię się na tym, że nie wiem jak wykonać proste, wydawałoby się zadania. Nie wiem czy to jakiś rodzaj obniżki związanej z porą roku, ale wydaje mi się, że nie.

Moja kotka Nokia nie je, podobna historia jak z Cześkiem, więc ostatnio wizyty u weta i kolejna próba podania nowej karmy, którą może by zjadła. Ale nie je. Jeśli już to po kilka ziarenek.
Nie wiem już co robić.
Wracam do domu stosunkowo późno i staram się Nokię i Zyzola (młodego) głaskać i tulić. Ale stały się jakieś osowiałe. Również Zyzol. Jakoś dziwnie się zdystansował i teraz troszkę tak samotniczo żyje, bo Nokia go cały czas od siebie odgania, a mnie nie ma większość dnia.
Chyba ładuję dodatkowo w nie emocje. Czuję, że je zaniedbuję. Co najokropniejsze, zdarzało mi się myśleć w ostatnich dniach, że byłoby lepiej, gdybym nie miała żadnych kotów, bo tak bardzo przeżywam tę ich samotność.

Poza tym brakuje mi czasu na nicnierobienie. Wracam do domu późno i właściwie kładę się spać. Staram się wcześniej, bo obawiam się, że zniżka może wynikać z niedosypiania. Z lekami też coś kombinuję, raz wezmę wcześnie, raz późno, a raz wcale. Nie robię tego celowo. Zapominam. Także to rozchwianie także przez leki.

Dzisiaj wyjątkowo jestem z siebie niezadowolona. Cóż, może to po prostu emocje. Jutro, pojutrze, albo gdy już wrócę z Liverpoolu, trochę się uspokoję. Najchętniej rzuciłabym tę pracę, tę w Liv, ale bez tego byłabym finansowo w czarnej dupie. Nie zapłaciłam za mieszkanie za grudzień i styczeń, ale pozostałe rachunki są zapłacone.
O podwyżce nic nie wiem. Muszę spytać L. wprost, skoro nic nie mówi. A miała mi dać znać do końca zeszłego tygodnia. Także pewnie nici z dodatkowej kasy. Jeśli tak będzie, muszę przejść na pół etatu i inwestować czas i energię w Liv. Chyba, że tu w pracy w Wawie, potrzebują pracownika na więcej godzin i nie będą chcieli przystać na takie rozwiązanie. Wtedy nie wiem. Musiałabym postawić na Liv. a przy większej częstotliwości, to dla mnie za ciężka praca. Za ciężka. Dla zdrowego człowieka za ciężka.
Ciężki, dla mnie najcięższy obszar życia.

Oby to tylko były rozjechane emocje i kwestia odpowiedniego zaopiekowania się sobą. Może do końca tygodnia się uspokoję i wtedy wszystko będzie ok. Jakoś udźwignę ten Liverpool.

A taki miałam fajny, spokojny weekend z G. Dawno się już tak nie czułam. Zrobiliśmy porządny krok na przód. Za to dzisiaj myślę, że może nie powinnam się z nikim wiązać, skoro miałabym skazywać go na takie swoje stany. To chyba wcale nie takie miłe, patrzeć na swoją kobietę, gdy jest w takim stanie.

Może gdyby pracował w innych godzinach i mogłabym do niego skoczyć po pracy. A tak jestem sama ze sobą. Nie mam ochoty w tym stanie do nikogo się odzywać. Z M. piszę półsłówkami, bo muzyka, którą mi podsyła bardzo mnie koi. Jutro będzie w biurze. Także od razu wprowadzi inny klimat. L. ostatnio jest również bardzo zapracowana, więc nie rozmawiamy ze sobą, poza drobnymi pytaniami i odpowiedziami, dotyczącymi tego, co akurat właśnie robimy.

Czuję się samotna. Może powinnam z kimś się spotkać. Nie siedzieć tak sama.

Odpuszczę sobie dzisiaj siłownię. Wracam do kotów.



piątek, 20 stycznia 2017

Uratowana

Wczoraj już doszłam do siebie. Dzisiaj miałam już cały normalny, zdrowy dzień.
Wszystkie mroczne irracjonalne myśli znikły. Zostało jeszcze troszkę zmęczenia. Ale powróciła zdolność koncentracji i rozumienia. W pracy nie miałam kłopotu z wykonywaniem mniej lub bardziej skomplikowanych czynności. Również tych, które wymagały trochę inwencji i wyobraźni.
Zadowolenie z wykonywanej pracy, zawsze wpływało na moje poczucie wartości i na mój nastrój.

To były ciężkie dni, dawno takich emocji i zagubienia nie doświadczyłam. Ale rozumiem także, że było kilka powodów, które wywróciły mnie na lewą stronę. Spięcie z G. Śmierć Czesia, święta.
W takich dniach boję się włączyć komputer, zajrzeć do telefonu, a dzwoniący telefon wpędza mnie w bardzo poważną histerię. Zauważyłam, że dzieje się tak często, gdy mam znaczny spadek formy.
Teraz nadrabiam kontakty.

Od kilku dni dużo lepiej znoszę nieobecność Czesia. Z G. jest dużo lepiej, przede wszystkim bardziej klarownie, choć dla mnie to jeszcze niedomknięty temat. Być może tylko w mojej głowie.

Zaczęłam chodzić na siłownię. To mi pomogło poradzić sobie z napięciem. Z jedzeniem jest różnie.
Po śmierci Czesia, w moim poczuciu głodowej, nie byłam w stanie przełknąć stałego jedzenia. Piłam przez kilka dni soki, szybko poszła mi w dół waga. To dlatego, że zazwyczaj zjadałam ogromną liczbę kalorii. Ale w poniedziałek, gdy zostałam w domu, dopadła mnie bulimia. Cały dzień jadłam i wymiotowałam i chyba tak we wtorek, ale wtorku za dobrze nie pamiętam, bo wtedy już zupełnie ogarnął nie chaos emocjonalny.

Jutro spotykamy się z G. Widzieliśmy się ostatnio w niedzielę, albo sobotę, Też niezbyt dobrze pamiętam. Postanowiliśmy zrobić krok dalej i jutro wychodzimy razem do kina. Cieszę się, że się dogadaliśmy i cieszę się, że w końcu dotykamy czegoś bardziej realnego. To na pewno będzie ciekawe doświadczenie. Do tej pory, gdy spotykaliśmy się nie na zasadzie związku, spędzaliśmy czas w domu. Trochę ten czas mnie frustrował, bo brak wspólnych doświadczeń, a przez to wspólnych tematów, sprawiał, że mieliśmy poza seksem niewiele wspólnego.
Teraz pojawiły się konkretne deklaracje mamy szanse to zmienić. Martwię się nadal że może to być ciężki temat do przebrnięcia.

środa, 18 stycznia 2017

Pogniewana

Tęsknię za sobą w lepszej formie. Potrzebuję siebie więcej. Tej, która stawia mnie na nogi.
Czuję, że nabroiłam, coś zawaliłam. A ona chyba jest na mnie zła. Wycofała się. Nie mogę jej znaleźć.
Będę lepsza. Obiecuję. Tylko wróć. Bo strasznie parszywie jest tu być samej. Nie za bardzo się znam na dorosłym życiu. Oni widzą mnie w twoim dorosłym ciele. To zobowiązuje.
Wróć. Sama nie dam tu sobie rady.

Chyba coś o frustracji.

Jest chyba we mnie jakaś frustracja. Odkąd przestałam się i wszystko wokół analizować, mniej rozumiem siebie w pewnych sytuacjach, szczególnie tych, które są dla mnie nowe.
Czasem emocje wydają się być zupełnie nieobecne. Przez ostatnie dwa - trzy dni, nie myślałam o Czesiu, ale to dlatego, że coś stało się z moimi emocjami. Stałam się "pusta w środku".
Niestety z przyczyn zupełnie niezależnych, musiałam zostać w Polsce i w sobotę wróciłam z lotniska.
Być może to mnie jakoś zdestabilizowało, przez co w samoobronie odcięłam się od emocji. Za to z czasem zaczęłam odczuwać jakieś napięcia.

Weekend spędziłam z G. Nie miałam okazji o tym napisać, ale zdecydowaliśmy się na związek jakiś czas temu. Dużo mnie kosztowało ryzyko przyznania się do swoich uczuć względem G. i powiedzenia mu o tym. Zwłaszcza, gdy mnie tak wkurzył wcześniej. Ostatecznie, co mnie w sumie zdziwiło, G. postanowił się włączyć. Ale to nie jest normalny związek. Niewiele nas łączy.
Wiemy to oboje. Nie wiem po co to ciągniemy. Nie wiem, na czym mi w G. tak zależy. Nie wiem też na czym mu we mnie.

Może to kwestia wniesienia czegoś więcej. Jakichś wspólnych doświadczeń. To na pewno.

Dzisiaj jestem na siebie zła. Nie lubię siebie.

czwartek, 12 stycznia 2017

Czesiek

Atak rozpaczy przeszedł w zupełne wyłączenie emocji, jakoś chyba we wtorek. W najgorszych chwilach posiłkowałam się ketrelem i pewnie dzięki niemu, nie rozkręciłam się do stanu chorobowego. Po kilku dniach odstawiłam przeciwpsychotyczny i byłam na czysto z emocjami. Zajęłam się sprzątaniem mieszkania. Trochę mnie nie było. Gdzieś się zapadłam w swój świat.

Będę tęsknić za Czesiem. W sumie, wydaje mi się, że cały czas jest. Leży sobie na podgrzewanej terakocie w przedpokoju. Zimą to było jego miejsce. Nokii założyłam w poniedziałek obrożę uspokajającą. Na wypadek, gdyby zaczęła odczuwać brak Cześka, ale też po to, by mały, nazwany Zyzolem nie działał jej na nerwy. W poniedziałek Zyzol chodził po mieszkaniu, jakby szukając Czestera. Zaglądał tu i ówdzie ciągle pomiaukując.W sumie od samego początku zafiksował się na Cześku.

Czesio. Jeszcze nie czuję, że go nie ma.

Wsparło mnie naprawdę sporo osób. Znajomi, osoby z pracy, a nawet jedna z sióstr i matka.
Siostra przeżyła to bardzo mocno i autentycznie była poruszona do łez z powodu Czesia i mnie w tej sytuacji. Dzwoniła i pisała smsy, pełne współczucia i troski.
To niesamowite, ale wszyscy byli autentycznie przejęci. Kilka osób płakało również.
Być może z boku wygląda to dziwnie, ale wszyscy, którzy poznali moje koty, byli nimi zachwyceni. No i wiedzieli jak jestem z nimi zżyta. Stąd tak bardzo empatycznie zareagowali na wiadomość o odejściu Czesia.

Jestem wszystkim bardzo wdzięczna.

Cały czas jest ze mną G. Ale to na inny wpis.








niedziela, 8 stycznia 2017

Czesiu, wracaj!

Wiem, że teraz trochę mi odwali. G. był ze mną. Nie udało się go odratować. Miał depresję z powodu nowego kotka, przestał jeść. Badania wyszły ok, ale trzeba go było wziąć już wtedy na leczenie.

Wczoraj, po przebudzeniu zobaczyłam go sztywnego i zimnego, ale jeszcze reagował. Otworzył oczy, podałam mu przez strzykawkę trochę wody. Zadzwoniłam po G. polecieliśmy do innego weterynarza, okazało się, że raczej nie da się go odratować. Poszliśmy do domu, po chwili dostałam telefon z pytaniem czy zgadzam się na eutanazję. Zgodziłam się, powiedziałam, ze zaraz oddzwonię, bo będę chciała przy tym być, zadzwoniłam po kilku minutach, ale otrzymałam wiadomość, że Czesio nie żyje. I że przez ostanie chwile swojego życia bardzo cierpiał. To był mój kochany kotek.
Miał dziewięć lat, mam jeszcze kotkę Nokię, która jest jego mamą. Ona sobie poradziła z młodym kotkiem, Czesio nie. Przestał jeść.
Ponieważ był otyłym kotem, wątroba nie była w stanie przyjąć tyle tanki tłuszczowej i wystąpiło zapalenie, które z czasem objęło inne narządy.

Gdyby panie weterynarz w środę zareagowała tak jak wczoraj pani w klinice, odratowaliby go. W piątek, bo święto gabinety były zamknięte, pocałowaliśmy klamke, gdy poszliśmy do kliniki,
Wtedy również popełniłam błąd, powinna złapać taksówkę i objechać wszystkie pobliskie przychodnie. Myślę, ze tamte godziny zaważyły na tym.

Czesio był synem Nokii. Oba te koty były ze mną odkąd odeszłam od męża i zamieszkałam sama.
Towarzyszyły mi we wszystkim, rozmawiałam z nimi a one reagowały. Wszyscy, którzy mnie odwiedzali, byli zachwyceni moimi kotami. Nokia, a zwłaszcza Czesio bardzo się cieszył, gdy ktoś do nas przychodził i kręcił się od razu koło tej osoby, zaczepiając łapką, by go głaskać. Nie ważne było, czy to był kurier, pan sparwdzający gaz, czy znajomi. Wszyscy byli nim zachwyceni i rozbawieni taką reakcja.

Popłakałam się jeszcze bardzie z powodu kondolencji na fejsbuku bo napisałam, że Czesio nieżyje.
Kilka osób napisała w widaomości prywatnej że się popłakali, a w nocy zadzwoniła moja siosta płacząc, że nie może zasnąć tylko myśli o tym, jak musi być mi ciężko, bo wie, że byłam bardzo z nimi zżyta a ponadto płacze nad Czesiem, bo to był taki fajny mądry zwierzak. Ze te moje koty bardziej jak ludzie niż jak koty.

Budził mnie rano, dotykając łapką mojej twarzy, albo pazurkami czesząc moje włosy.


Zabiłam go. Przygarnęłam małego kotka, żeby miał dom, a zabiłam mojego najwspanialszego towarzysza. Każdy to jest zżyty tak ze swoim zwierzęciem, zwłaszcza, gdy ma tylko je, pewnie przeżywa strate. Ja miała z tymi kotami jakieś porozumienie emocjonalne. Wydawało się, że wszystko rozumieją, wystarczyło jak patrzą jak odmiaukują na to co do nich mówię.

Popełniłam błąd.
Biorę benzodiazepny, ale teraz gdy wyszedł G. zaczęłam płakać, potem krzyczeć i wiszczeć.
W spazmach powtarzałam: Przeraszam Czesiu, przepraszam.

Teraz znów się uspokoiłam, ale mam co chwilę napady i krzyczę, płącząc. Być może słychać to w sąsiednich mieszkaniach.


Gdyby on chorował, na jakąś cukrzycę lub coś. Powili, miesiącami, ale to był zdrowy kot, który przestał jeść bo stracił poczucie bezpieczeństwa, które zawsze mu zapweniałam.

G. powiedział, że Czester miał dobre życie. Zgodę sie, ale śmierć miał smutną. Chyba nigdy tego sobie nie wybaczę. Takiej głupoty i tego, że pierwsza pani weterynarz nie wszczęła alarmu.
I że w piątek nie szukałam innego gabinetu.

Nie byłam w stanie uwierzyć, że z powodu depresji, z powodu nowego kotka, może dojść aż do takiej tragedii.

Czuję, że muszę siebie jakoś ukarać. Za swoją głupotę. Muszę ponieść karę. Muszę.
Tylko tak będę mogła jakoś dalej żyć.

Moja chora głowa w połączeniu z ostatnimi stresami trochę zaczyna wariować.
I emocje sięgają zenitu.

Musi być kara. I będzie


Czesiu kochanie, Czesiu warcaj...



Czesiu, przepraszam

Zabiłam mojego Czesia.
Zabiłam mojego kochanego Misia.



nie mogę tego wytrzymac

nic mi nie pomoze

piątek, 6 stycznia 2017

Tajemnica



Dzisiaj – pomyślała z bólem. Jeśli nie zrobię tego dzisiaj, nic już nigdy się nie uda.
Włożyła do torby pojemnik z warzywami i wybiegła z domu.
Na dworze było pięknie. Pomimo dokuczliwego mrozu, czuć było magiczną, zimową aurę. To pierwszy taki krajobraz w tym roku. Chciała się na chwilę zatrzymać i wejrzeć w ten świat, ale nerwowy pośpiech kradł każdą sekundę, niczym licznik bomby zegarowej.

Przebiegła na czerwonym świetle. Autobus planowo powinien być za trzy minuty. Spoglądała w kierunku, z którego miał nadjechać. Powinna już go widzieć. Brak cierpliwości sprawił, że wsiadła do najbliższego, który nadjechał. W ten sposób chciała przemieścić się o przystanek dalej, z którego odjeżdżały inne linie.  Nie był to dobry wybór. Ten, na który czekała pojawił się znikąd i wyprzedził pojazd, w którym się znajdowała. Wyskoczyła na kolejnym przystanku. Musiała jeszcze przebiec przez pasy, ale zatrzymały ją czerwone światła. Zbyt duży ruch by przebiec – pomyślała. W ten sposób odjechały kolejne. Spojrzała na zegarek. Spóźni się jakieś piętnaście minut. Nie wiedziała, nigdy nie potrafiła zrozumieć, że te piętnaście minut nie ma żadnego znaczenia. Nikogo to nie obchodziło prócz niej. A mimo to ten czas wystarczył, by zaważyć o reszcie jej dnia. O jej byciu lepszą lub po prostu złą.

Frustracja, która towarzyszyła jej od kilku dni osiągnęła stan alarmowy.
Po jej głowie krążyły coraz bardziej nieznośne myśli. Myśli, które stawiały wszystko na jedną szalę. To dla mnie sprawa życia lub śmierci – powtarzała.
Wreszcie nadjechał autobus. Była tak niespokojna, że siedzenie w tym stanie wzmogłoby jeszcze większy niepokój. Oparta o drzwi stanęła, podrygując nerwowo i przestępując z nogi na nogę.
Na ramieniu trzymała sportową torbę. Po pracy planowała wybrać się do pobliskiego klubu fitness.
Efekt postanowień nie tyle noworocznych co urodzinowych. Taki prezent na majowe czterdzieste urodziny. Być piękną dla siebie. W takich kategoriach postrzegała swoje szczęście.

Teraz musiała tylko wytrzymać kolejny dzień. To dopiero drugi. A potem jeszcze kolejne. Myślała o tym ile musiała w ostatnim czasie znosić. Ciągłe niepokoje, sprawy, które wymykały się spod kontroli. Długi, nieopłacone rachunki. Walka o podwyżkę w pracy, póki co nieskuteczna.
Jechała tylko pięć minut, ale tyle wystarczyło, by morze wzburzonych myśli wyrzuciło na brzeg tę najstraszniejszą, myśl o katastrofie, którą przeczuwała.

Weszła do biura. Dzień jak co dzień. Głównie spokój. Usiadła przed biurkiem i włączyła komputer. Nagle przez jej głowę przeleciała błyskawica, która po chwili zadrżała potężnym hukiem obracając w nieład, z tak wielkim mozołem układane myśli i uczucia. 
Boże, nie czuję w tym sensu - westchnęła z rezygnacją. Była przekonana, że to jej jedyna szansa na bycie kochaną. Do oczu cisnęły się łzy. Tak bardzo chciała dać radę. Ten temat pochłaniał ją niemal całkowicie. Tym właśnie żyła niemal każdego dnia. Jej myśli decydowały o każdej dobrej i złej przeżywanej przez nią chwili.

Po raz kolejny przeszył ją ból rozpaczy. Wydała z siebie odgłos przypominający szloch i nawet uroniła kilka łez. Zbyt mało, by odczuć ulgę. Ból niekochania, ból zapomnienia. W jednej chwili zepchnął ją w przepaść. Jeszcze zdążyła uchwycić się krawędzi. Ogromny wysiłek, na jaki musiała się zdobyć by nie spaść, a jednocześnie zbyt wyczerpujący by przetrwać.

Zajęła się pracą, ale skupienie przychodziło z trudem. Bardzo chciała to wytrzymać. Myślała tylko o tym. Zrób to dla mnie - zwróciła się do siebie w myślach. Pomóż mi. Zróbmy to razem.

Około godziny trzeciej po południu została sama w biurze. Do końca dnia pracy jeszcze dwie godziny. Mroczny myśli krążyły niczym sępy. Może jeszcze dzisiaj ostatni raz? Może od jutra? - analizowała. Myślała o pobliskim sklepie. O słodkościach, od których wciąż uginały się poświąteczne półki.

Trudno ocenić co też dokładnie się wydarzyło. Czy to jej słabe ręce nie wytrzymały i zwolniły chwyt, czy skupiając się na swoim bólu, postanowiła go po prostu nie czuć i sama rzuciła się w przepaść.
Już po chwili wybiegła z budynku z jakąś niewymowną ulgą i wdzięcznością do samej siebie. Jeszcze kilkanaście metrów! Wpadła do sklepu. Przez chwilę się zawahała, ale uczucie pustki natychmiast przypomniało o sobie. Tej pustki, którą musiała koniecznie wypełnić i wreszcie poczuć ulgę.

Nie zastanawiała się nad tym co kupić. Zgarnęła z półki swoje ulubione produkty.
Ach i jeszcze owoce, pomyślała. Na początek dobrze jest zjeść owoce, a potem wepchać w siebie te wszystkie kaloryczne słodko-tłuste rzeczy. 
Na dworze było mroźno, gdyby nie to, jadłaby już po drodze do biura. Jeszcze chwila, jeszcze chwila, pomyślała.

W pierwszej kolejności zjadała owoce. Pochłonęła je wilczym głodem. Gdy uznała, że już wystarczy, sięgnęła po ogromny kawał ciasta. Ach i kawa, przestała pić kawę, więc zatem dzisiaj kawa i ciasto.
Celebrowała każdy kęs i łapczywie chwytała to najlepsze z najlepszych - uczucie przyjemności. Poczuła jak opływa ją i wypełnia kojące ciepło. Znów wszystko było na swoim miejscu, dobrze.
Wiem, że to ostatni raz, powtarzała w myśli. Jutro dam radę. Dzisiaj siłownia, więc nie do końca tak źle – racjonalizowała. A teraz, gdy to ostatni raz, nie ma sensu wpędzać się w poczucie winy – uśmiechnęła się do siebie. Przecież jutro - wiem to -  będę inna, lepsza. Jutro będę silniejsza.

Przyjemność nie trwała długo. Poczucie klęski nadciągnęło szybciej niż się spodziewała. Im szybciej jadła, tym szybciej zapełniał się jej żołądek. Od tej pory wpychała kolejne kęsy już bez przyjemności, na siłę. Teraz myślała jedynie o tym, by zjeść to wszystko i tak wypełnić żołądek by sprowokowanie wymiotów było łatwiejsze.
Nigdy tego nie robiła tu w pracy, ale dzisiaj nie myślała zbytnio nad tym. Udała się do toalety, w tej mniej odwiedzanej części budynku. W środku były dwie kabiny. Zaczekała na korytarzu, aż kobieta, która była w jednej z nich opuści toaletę. Gdy wychodziła, uśmiechnęły się do siebie. Tak jak uśmiechają się do siebie ludzie na ulicy. Przez sekundę zapomniała o sobie i skupiła się na tym uśmiechu. Czysty, dziewiczy, niezmącony niczym uśmiech. Zupełnie anonimowy. Jakby przez chwilę była czystą kartką. Ona i ta kobieta. Chciałaby tak właśnie wszystko, siebie i ludzi w swoim życiu. stworzyć na nowo. Naprawić to, co zniszczyła.

Przez chwilę nasłuchiwała, czy aby nikt nie nadchodzi. Cisza. Weszła pośpiesznie, zmoczyła pod strumieniem wody dwa palce i zamknęła się w kabinie. Podniosła deskę klozetową, jedną ręką przytrzymywała włosy drugą prowokowała wymioty, do chwili, gdy nie zaczęła pozbywać się owoców. To był znak, że na dnie żołądka zostały tylko one. Bez obrzydliwie kalorycznego ciasta.
Z ulgą patrzyła na wypełniające klozet wymiociny. Tak pozbywała się swojej tajemnicy, swojego piętna. Teraz już będzie lepiej – wiedziała to.

Papierem dokładnie wytarła toaletę tam, gdzie nie mogła sięgnąć woda. Patrzyła jak wszystko znika nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Może nic tu się nie wydarzyło? Nie to, co działo się jeszcze przed chwilą. Wytarła usta i wyszła z kabiny. Odkręciła kran, opłukała zęby, przetarła zaczerwienioną twarz i oczy.
Jesteś żałosna – powiedziała, patrząc na siebie z lustra. Jesteś samotna, nieradząca sobie z życiem i zwyczajnie żałosna.
Wróciła do pokoju. Biuro opustoszało. Szum dobiegający z klimatyzacji i trzaskające świetlówki powodowały w niej wrażenie wyobcowania. A może nie było żadnego „tam”? - pomyślała. - Tylko ten szum i trzaski. Jedyny świat jaki istniał.
Przez chwilę zapragnęła takiego świata. Prostej przestrzeni. Sześciany i kwadraty.
Nie musiałaby nigdzie biec, stawać się, walczyć. Nie musiałaby ustanawiać tych wszystkich praw i zasad, które mogłyby uczynić ją szczęśliwą. Jak łatwo by było zrezygnować z takiego świata. Jak łatwo byłoby przestać istnieć.

Siedziała tak przez jakąś godzinę, układając ponownie plan, porządkując krajobraz po bitwie.

To jeszcze nie koniec – pomyślała. To nigdy nie jest koniec.


***








czwartek, 5 stycznia 2017

Śnieżna melancholia.

Długi weekend.
I znów panika, co ze sobą zrobić. Mam kilka rzeczy, które być może wykonałabym całkiem chętnie.
Póki co nie chce mi się wychodzić z pracy, choć wieje pustką już od 16-tej. Zazwyczaj wychodzę ostatnia.
Odkąd nie ma takiego tempa i stresu, i mam czas na uczenie się nowych rzeczy, jest mi dobrze.

Dzisiaj miałam tyle w sobie trudnych emocji, że wychodząc z domu spakowałam torbę na siłownię i pójdę chyba. Nawet ot tak aeroby jakieś porobić. Dużo przeżywam stresu. Wszystko opiera się o poczucie bezpieczeństwa finansowego. Uciekł mi autobus (choć kolejny był za 10 minut) i się popłakałam. No, tak ze cztery łzy niemocy, a potem od razy na baczność. Bo płakać nie potrafię.
Moja lekarka mówi, że za dużo tego wszystkiego. Że te dwie prace to nie przy takiej chorobie. Że ludzie zdrowi tyle nie biorą sobie na plecy. Nerwy, wyjazdy, praca. Ale gdybym nie chodziła jak w kołowrotku, to wtedy być może musiałabym się konfrontować z innymi trudnymi emocjami no i z tym jak wiązać pierwszy z pierwszym.

Rok 2016 był udanym rokiem. Jednym z lepszych. Może najlepszych. Dwie prace, spłata 27 tysięcy długu, kasa na różne przyjemności. Mój pierwszy urlop. Nowy kraj, nowe miasto, które pokochałam, nowi ludzie. Również nowi ludzie tu w Polsce. Bo przecież tę grupę stworzyłam i od czerwca trzymamy się razem niemal tą samą paczką.
No i znów kolejny rok bez szpitala. Choć czasem, gdy zmęczenie i lęk mnie przerastają, myślę o szpitalu i to mnie uspokaja. Gdy tylko naprawdę będzie ze mną źle, to wiem, mam takie miejsce, gdzie będę mogła zwolnić bieg. Miejsce, terapeutkę i lekarki. Moje panie M.

Kiedy tak spojrzę na swoje życie, jakie było rozchwiane, burzliwe, niespokojne, aż trudno uwierzyć, że przeżyłam ze sobą tyle lat. Szkoda, że nie udało się osiągnąć tego wcześniej. Nie wiem na ile prawidłowa diagnoza i coraz lepiej dobrane leki wpłynęły na mój stan. Gdybym wcześniej brała antypsychotyczne i stabilizatory. Gdybym wcześniej zaczęła terapię. Gdybym... Ale te lata już minęły. Odzyskać mogę jedynie dobre wspomnienia, bo było ich sporo, wówczas niezauważonych, niedocenionych. Ten amok, histeria, egoizm, infantylizm, właściwie dziecinada.
 Dzisiaj, nie wiem kiedy właściwie stałam się dorosła. Bardzo mi z tym dobrze. Bo bycie dorosłym oznacza dla mnie umiejętność zaopiekowania się sobą. Właściwie to dzieci jedynie potrzebuję opieki dorosłych. My, dorośli, sporadycznie. A ja już wiem, że umiem siebie podnosić, koić i chronić. Z upływem czasu wychodzi mi to coraz lepiej. Czasem tamta druga ja wymyka się spod kontroli. Chyba już rozumiem, że to taka część mnie, integralna. Ważne by ją w porę okiełznać. Czasem trzeba dać jej się wykrzyczeć, wyszarpać. Wtedy jest jej chyba lżej, a na pewno lepiej gdy przychodzę z pomocą. Generalnie jakoś się ze sobą dogadujemy i wygląda to nieźle moim zdaniem.

Życie to życie. Tak bywa. Lepiej ocknąć się gdzieś po latach niż wcale.
Po to żeby umierając (czy zabijając się) pomyśleć: "Bywało dobrze" i zostawić coś po sobie. Jakieś dobro.

Święta były dla mnie ciężkie. Jeszcze parę razy do tego wrócę, bo ciężko je przeżyłam i ciągnie się to za mną. Zwłaszcza, że wówczas przygniotła mnie sytuacja z G. Brrr..
Ale grunt, że doświadczyłam tego wszystkiego, bo to dla mnie istotna wiedza na przyszłość.
Sama bym ich nie udźwignęła, gdyby nie obecność chłopaków.

Muszę kilka kobiet wpuścić do swojego życia. Tylko nie bardzo potrafię. Tak się złożyło, że wszystkie miały bliższe i dalsze rodziny i domy na święta. Marcin (jedynak) siedział sam. Jego mama zmarła na raka trzy lata temu w marcu, a pod koniec tego samego roku powiesił się jego tata. Marek (jedynak) nie ma więzi z rodzicami, bo wychowywali go dziadkowie. Radek (jedynak) za granicą, ale on akurat organizował kolację wigilijną dla przyjaciół i odwiedził go tata, więc nie do końca sam. Tak czy owak po chłopakach tego nie widać jakoś szczególnie, tylko tyle, że to samotnicy. To znaczy mający całkiem sporo przyjaciół, ale bez związków, bez rodzin, a w środku samotnia, taka do której przywykli i polubili. Dlatego w te święta nie czułam się jakoś szczególnie opuszczona i niedopasowana do społeczeństwa.

wtorek, 3 stycznia 2017

Grzesiek, niedomówienia i moje uczucia.

Spotkaliśmy się. Pomyślałam sobie: Kurczę, ile ja mam lat? Dosyć gówniarskich niedomówień.
Przyszedł.
To on pierwszy zaproponował spotkanie, ale odmówiłam. Nie widziałam w tym sensu. Poza tym czułam się nie najlepiej. Nie chciałam się dołować.
Dwa dni później napisałam, żeby wpadał. Uznałam, że nie ma nic ważniejszego niż rozmowa w takiej sytuacji.
Byłam wciąż poruszona tamtym czwartkiem. Gdy się pojawił zakomunikowałam, że muszę do tego wrócić, bo mnie to zwyczajnie nadal uwiera. Nie obyło się bez inwektyw z mojej strony.
G. zmuszony był wysłuchać zatem raz jeszcze moich pretensji.

Protestował odnośnie niektórych stwierdzeń. Ale swoje musiałam mu wygrnąć. Tak bardzo mnie zabolała tamta jego postawa. Myślę, że nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo to we mnie uderzyło.
Gdy już wysłuchał, jakim się okazał kretynem i dupkiem tamtego dnia, przeszliśmy do analizowania naszej wymiany smsów. I tak każde ze swoim telefonem w dłoni odczytywało co bardziej frapujące kawałki, po czym następowała interpretacja tej strony, która pisała. Co z czasem z mojej perspektywy stało się zabawne i słodkie. Po godzinie, można było uznać, że atmosfera między nami uległa znacznej poprawie. Siedzieliśmy i gadaliśmy o polityce, religii, kosmosie i swoim miejscu w tym wszystkim.

G. został na noc. Tego wieczora zdałam sobie sprawę jak bardzo mi na nim zależy i jak bardzo tęskniłam przez ten czas. Pomyślałam, że powiem to wprost. Nie po to, by usłyszeć jakieś deklaracje. Uznałam, że chyba dawno mi tak (w ten specyficzny sposób) na nikim nie zależało i chciałam to powiedzieć głośno. Nie ze względu na G. ale na siebie. Taką, która nie pozostawia niedomówień.

Rano G. zapytał na czym obecnie stoimy. Powiedziałam, że również się nad tym zastanawiałam i myślę, że to, co możemy dać sobie obecnie to zwyczajnie być. Jak znajomi, jak przyjaciele, jak kochankowie. Dostępni. Bez dziwnego milczenia, bez niedomówień. Moim zdaniem obiektywnie tyle obecnie możemy sobie ofiarować. Dla mnie to jest ok.

Myślę, że oboje coś wynieśliśmy z tego niezbyt miłego doświadczenia.

Tamtego wieczora wydarzyło się coś jeszcze. Od tamtego czasu chyba rozumiem Cię bardziej.
Chcę żebyś wiedział, że jesteś mi szczególnie bliski. Nie chcę z tym uczuciem bliskości być dla Ciebie ciężarem, ale jeśli chodzi o pewne aspekty, trochę się rozpanoszę :) Wytrzymaj proszę.

Chlip, chlip

Drugi dzień chlipania pod nosem. Strasznie mi ciężko, właściwie za Miliony.

Czesiek dostał depresji przez Zyzola.
G. znów poważnie zapił.
R. cierpi z powodu odrzucenia. Nie przeze mnie.

I ta kobieta, którą koledzy menele przywiązali do drzewa i pieprzyli po kolei.
L. opowidała o takiej sytuacji. To mnie rozwaliło na resztę dnia.