piątek, 29 grudnia 2017

Radość. Jak do tego doszło?

Ponieważ dwa miesiące temu kupiłam sobie karnet na siłownię wreszcie wpadłam na pomysł, by z niego skorzystać. Te wolne od pracy dni dały mi sposobność zorganizowania się, powoli, w swoim tempie dnia. No i poszłam. Byłam w środę rozejrzeć się tam trochę, obejrzeć sale, sprzęt, zrobiłam sobie nawet 40 minut interwału na bieżni. O dziwo, przeżyłam, co sprawiło mi radość numer 1.

Radość numer 2.
Na siłowni otrzymałam voucher, co nie było takie oczywiste, na spotkania z trenerem. Umówiłam się od razu na drugi dzień. Mogłam sobie wybrać kogoś z tablicy. Poczytałam, podumałam i zdecydowałam się na p. Błażeja, bo miał napisane pod zdjęciem, że ma między innymi świetny kontakt z osobami, które trenuje.

Radość numer 3.
Pan Błażej rzeczywiście okazał się być bardzo przystępny, dzięki czemu w sposób naturalny przeszliśmy na "ty". Pogadał ze mną przeprowadzając wywiad i różne pomiary w tym testy wytrzymałościowe i powiedział, że jeśli chcę to mogę przyjść jutro, czyli dzisiaj, to przygotuje mi zestaw ćwiczeń i je razem przećwiczymy. Tak też się stało. O dziwo zapamiętałam z nich nawet kilka. Resztę będę musiała dopytywać.

Radość numer 4.
Napisał do mnie Maciek. Znajomy taki, który trochę mi się podoba, ale i po części jakoś go unikam. Napisał jeden sms, czy mam ochotę wyskoczyć gdzieś. Na co ja, że nie bardzo mogę, że dopiero w styczniu będę wolna. (Po części odmówiłam dlatego, że przytyłam i wstydziłam się pokazać.) Na co on, czy zatem może wpaść do mnie. Zamurowało mnie to pytanie i nie wiedziałam jak z niego wybrnąć. Walczyłam ze sobą dobre dwie godziny. Nie bardzo wiedziałam co wymyślić, zwłaszcza, że na początku odpisałam, że sorry ale nie wychodzę z domu do 3 stycznia czyli ogólnie jestem, tylko że w domu, co za wtopa. Okropnie się zmasakrowałam tym co mu odpisać, aż wreszcie odpisałam, że ok i kiedy chce wpaść. Na to on, że w weekend może. Pomyślałam, że w takim razie może w niedzielę, bo i tak nie chce mi się nigdzie na Sylwka iść, no i napisałam mu, żeby wpadł w niedzielę. On na to, że ok, że wpadnie z jakimś alko, coś sobie zamówimy do żarcia a ja mogę się wyposażyć w fajki, bo jak z Maćkiem gdzieś wychodzimy to pali ze mną, bo na co dzień nie pali, a ja palę bo piję, bo na co dzień też nie palę i tak palimy jak nastolatki jarając się tym, że sobie popalamy.

OK. No to teraz zostało mi żyć z tą myślą, że w niedzielę wpadnie. No i scenariusze różne w głowie, że o czym ja z nim będę gadać. No bo to taki nowy kolega, to znaczy poznaliśmy się dawno, ale w ostatnim roku jakoś tak on się odezwał i tak kilka razy się widzieliśmy. No i też denerwowałam się że zobaczy mnie taką grubą, a latem jeszcze jakoś w miarę wyglądałam. A on naprawdę wygląda bardzo dobrze, jest bardzo przystojny jak na mój gust i fajnie się ubiera a jest w moim wieku. Raczej mam młodszych kolegów, on wygląda bardzo dobrze.

No dobrze, myślę, kombinuję, jak to spotkanie miałoby wyglądać i wpadłam na pomysł, by napisać do mojej przyjaciółki z liceum, czy przypadkiem nie będzie w wawie u córek i nie chciałaby wpaść.
Odpisała, że o fajnie, że spoko i wpadnie ze swoim facetem. Potem napisałam do drugiej, też dawnej przyjaciółki z moich rodzinnych stron i napisałam, żeby brała tę koleżankę co do niej przyjeżdża i niech wpadają do mnie. Posiedzimy u mnie a potem pójdziemy na Bankowy na koncerty. Napisała, że fajnie i że pomyśli zatem, że może rzeczywiście wpadnie.
No i tak poczułam się już bezpieczniej, ale myślę sobie, jak napisać Maćkowi, że będą u mnie inne osoby? No bo może nastawił się na to, że będziemy sami.
Gdy napisał mi dzisiaj sms, że może jutro gdzieś razem wyskoczymy,  to ja na to, że sorry ale niedziela będzie dla mnie bardziej przystępna (zwłaszcza, że już imprezę zorganizowałam), no i bardzo przepraszam, ale w ogóle to na spontanie wyszło, że dołączą do nas moje koleżanki i czy to dla niego w porządku. Odpisał, że OK tylko nie pójdzie na Bankowy, bo jakkolwiek to zabrzmi śmiesznie, boi się tłumu. Ufff - pomyślałam. Jest dobrze. Choć od razu kontrolka, że Maciek też ma swoje jazdy, ale odpisałam oczywiście, że jasne, że rozumiem i niech posiedzi z nami tyle ile zechce. I tak poczułam ulgę i w sumie przyjemność, że zobaczę dziewczyny, że będę mogła u siebie kogoś ugościć itd.

Radość nr 5
Oszczędzałam ostatnio na kosmetyczce. No nie mam takiej kasy, żeby chodzić regularnie po kosmetyczkach, ale tak sobie zapuściłam paznokcie, mimo, że usiłowałam coś z nimi robić, że poszłam je dzisiaj ratować zaraz po siłce. Tak z ulicy weszłam do salonu, do którego czasem chodzę i okazało się, że pani ma akurat okienko, no i te nieszczęsne paznokcie, normalny zwykły manicure, wreszcie nabrały jako takiej estetyki. Poczułam się z tym dużo lepiej, choć wydałam kasę, której nie miałam ujętej w budżecie.

Radość nr 6. - Największa
Odkąd zamieszkała z nami 7-miesięczna koteczka, śmieję się, że z adhd, która otrzymała przewrotne imię Melisa, dom jest wypełniony niemal nieustającym ruchem, biegami, turlaniem wszystkiego co popadnie. Co najważniejsze, Zyzol też z nią gania, choć musi mieć do tego nastrój.
Właściwie od drugiego dnia zaczęły ze sobą spać razem, bawić się, łącznie z kocimi walkami, które do tej pory zastępczo prowadziłam z Zyźkiem, co było też super.
Melisa jest prześmieszna. Wydaje się, że nie ma żadnych problemów, mimo, że znaleziono ją malutką, błąkającą się po Piasecznie jak już było potwornie zimno. Zaopiekował się nią pan, co ją znalazł, który niestety nadużywał alkoholu i co niesamowite, był na tyle odpowiedzialny, że przyniósł ją do schroniska i powiedział, że musi ją oddać, bo nie stać go na to by się nią zaopiekować. Melisa była u tego pana przez dwa tygodnie i jak powiedziały panie ze schroniska, otrzymała od niego dużo ciepła i miłości. Że to było widać i czuć i po niej i po nim.
Napisałam jakiś czas temu do pań z tego schroniska maila, bo nie mogłam się dodzwonić i opisałam, jakiego kotka szukam i dlaczego i od razu do mnie oddzwoniły, że bardzo im się spodobała moja wiadomość i że mają dla mnie bardzo fajną koteczkę przytulaskę. No i tak do mnie trafiło to małe szaleństwo. Odkąd trafiła płakałam z bólu i tęsknoty za Czesterem i Nokią o wiele mniej razy.

Radość numer 7.
Wczoraj dzwoniła do mnie matka. Nie słyszałam, ale jak już zauważyłam to zmobilizowałam się, żeby oddzwonić. Opowiedziała mi, że święta spędziła po raz pierwszy w życiu przede wszystkim w ogromnym spokoju, że była u moich sióstr na wigilii, u jednej i potem u drugiej, że mieli wideokonferncję z wnuczkami ich dziećmi, prawnuczkami, że była drugiego dnia zaproszona na obiad do swojej siostry a tam też przyjechały jej dzieci i ich dzieci. A to ciotka dzwoniła z Czaplinka jej kuzynka, a to Wujek z Gdyni, jej brat rodzony z żoną. I że ona taka jest szczęśliwa, że czuje się tą rodzinę i wnuczkowie pamiętają, dzwonią, opowiadają o swoich różnych szczęściach i nieszczęściach i czuje się wspaniale i tyle tej rodziny wokół.
Gdyby mój brat nie dawał jej czasem w kość to byłoby ok. Ale ma na niego sposób i stara się go omijać z daleka, tym bardziej, że mieszkają w dwóch różnych domach. Mówiąc kolokwialnie zlewa go gdy tylko się da.

I tak ją wypytywałam o to co u niej i utwierdzałam, że to super, że ma takie relacje, że to musi rzeczywiście być ogromna radość, takie czucie się kochaną, pamiętaną. Porozmawiałyśmy o tym, że też wiara w Boga daje jej dużo siły, że bardzo w niego wierzy i zresztą praktykuje. Czułam podczas tej rozmowy, że miała ochotę właśnie wygadać mi się z tej swojej radości i czułam tę jej radość i jednocześnie ulgę, że jej życie nie jest smutne, że jest pełne wiary, obecności rodziny, miłości wnuczków szczególnie, okazywanej na wiele różnych sposobów.
Nie bałam się powiedzieć matce, że bardzo mi przykro, że mnie z nią nie było i że mi z tym ciężko, ale nie jestem w stanie przyjeżdżać, a ona zaakceptowała tę decyzję i powiedziała, że rozumie, że dziewczyny są takie narwane i brat też i jej też czasem przykro gdy coś chlapnie jedno z drugim.
Poza tym starałam się nie mówić nic o sobie. Też ją uspokoiłam, że u mnie święta też przebiegły ok i żeby się nie martwiła, że cierpiałam tu jakieś męki, że wigilia owszem ciężko, ale ja tak od lat sama mieszkam i sama w różne święta, to to nie jakiś szok. Czasem tylko załamywał mi się głos, gdy przepraszałam, że nie przyjechałam, i że tęsknię za nią i za domem, ale starałam się nie poryczeć jak małe dziecko, bo to był jej czas i dla niej i dla mnie o niej. Ogrom jej pozytywnej energii i słów, które nie miały ani cienia smutku.
Poczułam, że jest naprawdę szczęśliwa, wolna, niezależna. Mimo swoich 75 a w lutym 76 lat, trzyma się fantastycznie. To bardzo energiczna i energetyczna kobieta.

Radość nr 8
A na koniec, zaraz tego dnia po rozmowie z matką, pani krawcowa znalazła u siebie suwak, który pasuje do mojej ukochanej kurtki i będę mogła ją dalej nosić. Nawet nie wyobrażam sobie bym miała kupić nową a strasznie ubolewam, odkąd suwak mi się popsuł. Zwłaszcza, że w zimie ta kurtka jest przecudowna i ciepluchna a teraz kiszka jest.

Radość nr 9
Wolne od pracy. Bez poczucia winy, że mnie nie ma a L. jest zestresowana nadmiarem obowiązków i presją czasu. Super uczucie.

No i tak to. Wszystkie te radości sprawiły, że poczułam uśmiech jakoś tak na poziomie oczu. Nie wiem jak to opisać. Poczułam, że stały się bardziej energiczne, napięcie mięśni wokół nich zmalało. Chyba po raz pierwszy tym roku moje oczy się uśmiechnęły i poczułam coś w rodzaju ulgi, odprężenia w ich okolicy.

Teraz już jestem nieco zmęczona. Nie czuję w sobie tej lekkości sprzed jakichś czterech godzin. Ale mimo to czuję się dużo lepiej niż w ostatnich dniach. Trochę posiedzę dłużej dzisiaj a jutro zakupy jakieś i porządki. Wiem, że smutek będzie wracał i może wrócił już teraz, ale fajnie było poczuć tę ulgę.

czwartek, 28 grudnia 2017

Siedem lat istnienia mojego bloga

Dokładnie siedem lat temu założyłam swój blog. Pamiętam tyle, że siedziałam w pracy i to akurat w tej, w której ponownie pracuję. Był czas międzyświąteczny. W firmie cisza, pusto i chyba dlatego myśli doskwierały mi bardziej niż zwykle. To był jeszcze czas, gdy chodziłam na terapię. Koniec roku 2010. Miałam jedynie dwie sesje w tygodniu, co przy mojej ówczesnej emocjonalności było dość ograniczające, stąd też potrzeba stworzenia własnego gabinetu psychoterapeutycznego w postaci tego bloga.
Umiejętność przyglądania się sobie, swoi emocjom i życiu, czego nauczyłam się w terapii, pomogła mi przeżywać nadmiar emocji, opisując je na blogu.  Terapia nauczyła mnie samodyscypliny, coś czego wcześniej w ogóle nie potrafiłam. Dyscypliny, która polegała na doprowadzaniu siebie do psychicznego porządku. Dzięki temu sporą część swojego emocjonalnego syfu zostawiałam na blogu i mogłam wracać do życia mniej zaburzona.  Blog to był dobry, choć kompletnie spontaniczny pomysł.

Obecnie bardziej pełni rolę pamiętnika. Rozwiązuję swoje sprawy na bieżąco, tj. w czasie bieżącym, gdy dana rzecz ma miejsce. Na tyle poznałam siebie i nauczyłam się różnych zachowań, że potrafię zareagować w danej sytuacji automatycznie, czasem potrzebuję zastanowienia się, czasem wiem, że nie wiem i wówczas muszę poszukać odpowiedzi, choćby pisząc tutaj. Idąc tropem definicji czterech poziomów kompetencji, zapewne dysponuję także takimi nieumiejętnościami, których nawet nie jestem świadoma.
Tak czy owak w ciągu tych siedmiu lat nauczyłam się życia przede wszystkim radząc z nim sobie sama, co kiedyś nie było zbytnio możliwe. Zawsze znajdowałam sobie kogoś, kto musiał przejmować odpowiedzialność za moje życie, żyć pod obstrzałem moich emocji, być w nie uwikłanym, w jakimś sensie zniewolonym. Wszystko zaczęło się od terapii a potem już szłam sama, wspierając się od czasu do czasu pomocą specjalistów.

Mimo to, moje obecne życie daleko odbiega od normalności. Jest samotne, pozbawione więzi. Mimo, że organizuję i angażuję się w różne inicjatywy i akcje, jestem sama. Kompletnie sama, zwłaszcza w chwilach gdy powinnam mieć w swoim życiu kogoś, kto poda mi rękę. Moim zdaniem ogromną rolę odgrywają tu moje skomplikowane relacje z jedzeniem i postrzeganie swojej atrakcyjność przez wygląd. To dlatego właściwie nie wychodzę nigdzie i z nikim się nie zżywam. Jednak uważam, że powodów może być więcej. Praca nad relacjami będzie priorytetowym punktem w nadchodzącym roku.

Reasumując będąc osobą bardziej zaburzoną, byłam pełna konfliktów i sprzeczności. Ciągle na krawędzi. Byłam tak zajęta przeżywaniem swojego chorego życia, że nie zauważyłam jak szybko upłynęło. Dość często myślę nad tym, że tak głupio utraciłam ten czas, ale może gdybym nie trafiła do terapii w 2006 roku, nie osiągnęłabym tego co mam obecnie. Choć moje życie wydaje się być mało przyjemne, być może jestem najlepszą wersją siebie jak do tej pory. Biorąc pod uwagę swoją sytuację rodzinną, liczbę diagnoz i stany chorobowe z nimi związane.

Trochę o świętach.

Czas świąteczny spędziłam sama. Właściwie od piątku po pracy do teraz i planuję tak dalej do trzeciego stycznia. Większość mojej firmy ma wolne do tego czasu i co ciekawe nasz dział też. To nietypowe jeśli chodzi o mnie i L., zawsze mamy ogrom pracy. Stąd też odpoczynek wygląda inaczej. Bez poczucia winy, że mam wolne a tam zapiernicz.

Najtrudniej jak zwykle było mi w wigilię. To dlatego, że czuje się uroczystość tego wieczoru i to zapadło mi w pamięć z czasu mojego dzieciństwa. Najwięcej radości dały mi wszystkie filmy ze świętami i Mikołajem w tle. Czasem wybuchałam śmiechem jak dziecko. To właśnie za to lubię ten świąteczny czas za te milisekundy beztroski. No i to uczucie, że jest to czas, gdy większość ludzi jest bardziej pozytywnie nastawiona. Cieszą się, świętują, pomijając różne patologie, no i tych ludzi, którzy są samotni w te ważne dla nich dni.

Poza tym opiekowałam się kotami P. więc co wieczór musiałam się mobilizować by do nich wyjść, przeciwnie przeleżałabym te święta przed telewizorem. Wyłączyłam telefon, by móc kompletnie się wyciszyć. Tak było mi dobrze. No i sama mam teraz dwa koty, co też wprowadza inną atmosferę do mojego mieszkania.

Rodzina, matka i siostry, dzwoniła do mnie zapraszając mnie na święta, ale podziękowałam. Jestem w gorszej formie od jakiegoś czasu. Za chwilę rocznice śmierci Czestera i Nokii. Jestem słaba i krucha, smutna, trochę przerażona, że nadchodzi ten większy ból. Boję się go. Ciężko go przetrwać. Bardzo się go boję. Stąd też nie mogę ryzykować stresu z powodu wybuchów agresywnego krzyku moich sióstr, różnych docinek, poniżania.

To nie jest dla mnie tak bardzo ważny czas by musieć tam być, bardziej ważny dla nich i stąd ich potrzeba jakiegoś komfortu mojego bycia tam. Poza tym świątecznym czasem telefony milczą, poza matką, która dzwoni co jakiś czas.
Matki mi brakuje najbardziej. Nie wiem jak mam wybrnąć z tego, że mieszka z nią teraz mój brat, który zachowuje się skandalicznie i bardzo agresywnie. To odcięło mi możliwość odwiedzania jej i mojego rodzinnego domu.
W wakacje muszę tam pojechać. Może poproszę A. moją dawną przyjaciółkę, by mi jakoś pomogła. Wiem chyba nawet jak. Może zrobię to wcześniej.  Czasem doskwiera mi i tęsknota za rodzinnym domem i poczucie winy, że nie odwiedzam matki, a i za nią tęsknię. To trudny temat.



wtorek, 19 grudnia 2017

Psychoedukacja i psychoterapia

Spotkałam się dwa razy z psychologiem z mojej obecnej poradni i dwa razy z terapeutką z fundacji.

Z terapeutką z fundacji zaczęłyśmy pracować z książką Monici Ramirez Basco Zaburzenia Afektywne Dwubiegunowe. To będzie czysta psychoedukacja pod kątem ChADu.
Obie mamy książki, p. J. nagrywa naszą pracę, po czym ma ją superwizjować u p. A. - terapeutki, która pomagała mi w kryzysie żałobnym i znalazła zainteresowaną pracą ze mną p. J. by ta pomogła mi w rozumieniu choroby i jej objawów.

Z terapeutką z Szaserów ustaliłam, że zapiszę się do kogoś, kto przyjmuje poza godzinami mojej pracy, ponieważ obecna godzina jest dość niewygodna i cały dzień mam rozwalony.
Jej zdaniem powinnam pracować także nad bulimią, bo to ona tak naprawdę ogranicza moją wolność i wpływa także na pojawianie się stanów depresyjnych. Do przepracowania jest także żałoba po utracie Nokii i Czestera. Problem w relacjach z ludźmi zdaje się wynikać z zaburzenia odżywiania się, dokładnie ma związek z krytycznym postrzeganiem swojego ciała. Wpływ na relacje mają także nastroje chadowe i związane z nimi spadki formy. Ale to już temat do dokładnego przyjrzenia się w terapii i w psychoedukacji. Wygląda na to, że ChAD i bulimia to moje kule u nogi.

Zapisałam się i czekam w kolejce do terapeuty. Poczucie, że jestem zaopiekowana jest teraz dla mnie bardzo ważne. To bardzo krytyczny czas. Te najbliższe dni i miesiące.

Od soboty mam małą kotkę, którą adoptowałam z fundacji Koci Azyl,  ale o tym w innym wpisie.

Niżej książka, z którą pracujemy z p. J. Jest podlinkowana, więc można w nią kliknąć by przejść na stronę wydawnictwa.



piątek, 15 grudnia 2017

Poprzeplatana

Bywają dni mroczne, które przemijają, chwile radosne, po których przychodzi smutek. Zmęczenie, poddenerwowanie, irytacja, czasem tłumiona wściekłość. Wszystko pulsuje, żyje swoim życiem we mnie. Bywają wspomnienia, które niosą łzy, tęsknota za tym co nie powróci, a wszystko to przeplatane godzeniem się i niezgodą na to co przynosi życie.

Jesteśmy stworzeni do kochania, do tego by nas kochano, do tego by kochać. Jesteśmy tak skonstruowani. To pomaga przetrwać nie tylko nam, jednostkom, ale całym społeczeństwom. Jeśli tej miłości zabraknie, ktoś lub coś nam ją odbierze, stajemy się nieludzcy. Stajemy się wysoko funkcjonującymi maszynami poszukującymi innego paliwa, które pozwoli nam przetrwać. Byśmy mogli powtórzyć cykl, który ma miejsce od miliardów lat.

Wiara w Boga, ewolucja, to odpowiedzi na nasze pytania, na nasze potrzeby.

Życie nie jest dobre ani złe. Życie jest i dobre i złe. Nie mamy wyboru. Gdybyśmy nie przyszli na świat byliby inni. Są inni. Gdzieś ktoś, może bardzo blisko nas, tka swoją historię przeplataną złym i dobrym życiem, podobnym do naszego. Tak się złożyło, że jesteśmy tu wszyscy razem.

Gdy postrzegasz świat i życie jako przypadek, jedyne co może tak naprawdę wydawać się znaczące i pełne podziwu, to właśnie to jak daleko ewoluowaliśmy. Nasz zmysł estetyczny, potęga tworzenia, potęga emocji. Ten jakże skomplikowany i długi proces. Można by rzec, że natura jest bardzo cierpliwa.

Wiara w Boga jest o wiele prostsza. Daje nadzieję. Proces tworzenia i odchodzenia jest również o wiele prostszy tak jak pojmowanie innych zjawisk.

Ale ja wierzę w świat bez Boga. To dziwne jak wiara sama zrodziła się we mnie a potem odeszła.
Cierpię bez wiary, bo życie bez niej wymaga więcej determinacji i w byciu, i w działaniu.

Dokąd to nas prowadzi? Ten świat, w który ja wierzę.

Kto przyjdzie po nas? Za miliony lat? Czy Ziemia przetrwa? Kim będą oni? Z jakimi będą żyć lękami, radościami, z jakimi emocjami? Czy miłość i przywiązanie będą determinowały ich wolę przetrwania?

A ja? W co będę wierzyć gdy będę umierać? I czy będę miała jeszcze w życiu szansę spotkać kogoś, kto zrozumie i pomoże mi podnieść się z tęsknoty za nimi? Kto pomoże mi przejeść przez rozpacz i żałobę?

Kto ją uprawomocni na tyle, żebym mogła z nimi się pożegnać? Cierpię każdego dnia, mimo, że każdy dzień ma w sobie wiele dobra. Ale nigdy nie byłam tak dziecięco samotna. Może tylko wtedy, gdy byłam tak mała, że tego nie pamiętam.





niedziela, 10 grudnia 2017

Idą święta. Wspomnienia. Bulimia i Żółty szalik.

Bulimia, a dokładnie atak bulimiczny i próba nieulegnięcia bardzo przypomina tę scenę od 33 minuty.
To znaczy. Co się właściwie stało? Przestałem pić? Tak? 
Idę na koktajl jako abstynent.
Tak właśnie witam nowy dzień poprzedzony silnym postanowieniem. Ale dzień niczym filmowy koktajl wigilijny alkoholem, naszpikowany jest bodźcami. I nie chodzi o pokusę jedzenia, ale ten emocjonalny koktajl wynikający z różnych chwil i zdarzeń, które musisz przetrwać tylko tego jednego dnia.

A zatem wracam po pracy do domu. Pędem. Roztrzęsiona. Po drodze zaliczam piekarnię Gromulskiego. Kupuję swoje ulubione drożdżówki z makiem oraz inne atrakcyjne dla kubków smakowych i mózgu kąski - po to by się dopchać. Choć dopychanie odbywa się bardzo rzadko. 
Najczęściej walczę by nie kupić tej jednej lub dwóch i nie zjeść po prostu. Nie chcę wymiotować, bo szkoda mi swojego organizmu. Nie chcę też mieć tej nabrzmiałej, wymęczonej prowokowaniem wymiotów twarzy i opuchlizny pod oczami. I tyję, a wraz z tyciem, zmniejszającą się sprężystością ciała wynikającą z wieku i niedbania o nie, tracę pewność siebie, poczucie atrakcyjności, wycofuję się z życia towarzyskiego.

Nie pamiętam już tak dobrze tych najgorszych okresów bulimii. Tych strasznych koszmarów. Wiem. że jeden z nich przypadł na prowadzenie tego bloga jeszcze. Jakieś kilka lat temu. Obecnie to już raczej echo tamtej niszczycielskiej siły, ale czuję się ograniczona, bo nieatrakcyjna, bardziej niż kiedykolwiek.

Najgorsze napady bulimii miałam między 21 a 25 rokiem życia. To wtedy trafiłam na kontrakt do Instytutu. I to w tym okresie upadłam chyba najniżej. Raz ukradłam coś z supermarketu. Raz wyjęłam z kosza, niedokończonego przez moją współlokatorkę pieczonego kurczaka z rożna. 

Atak to koszmar. Walczysz a jednocześnie się poddajesz.

Uwaga, uwaga, uwaga!!! 
Boże! Trzeba się ratować. Trzeba się ratować. Trzeba się ratować.
Boże, boże. Muszę się ratować.

Trzeba uporządkować doznania.

A zatem... 
Czy ja jestem w stanie wziąć kąpiel? 
Czy ja jestem w stanie się ubrać? 
Czy ja jestem w stanie tu posprzątać? 
Czy ja jestem w stanie się spakować i gdziekolwiek pojechać? 
Otóż... odpowiedź na te wszystkie pytania... brzmi...  
Nieeeeeeeeeeee...
Kurwa! Nieeeee...

Boże, nie dam rady... 

Płynę, ale jak powiada klasyk. Lód nade mną zamarza....

Nie udało się, nie udało się Pastereczko...
Nie, nieee, nie przepadło, nie przepadło... 
Musimy próbować... póki żyjemy.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!



 


poniedziałek, 4 grudnia 2017

Boję się tych czarnych rocznic

Płaczę od kilku dni z tęsknoty za Nokią i Czesiem. Bardzo boję się 7 stycznia i 4 lutego. Rocznic ich śmierci. Myślę każdego dnia, tęsknię. Nie wiem na ile ma to związek z chadem i spadkiem nastroju chadowym a na ile wspomnienia wracają, bo to właśnie ta pora.

Może poczułam się nieco samotna i nieważna. G. mnie wkurzył, bo nawet nie potrafi być dobrym kumplem. Jest mi przykro, że jest obecny tylko wówczas gdy mam dobre dni. Gdy zaczynam spadać w dół i potrzebuję by zwyczajnie był, wspólnie coś ze mną ugotował, obejrzał coś czy wyszedł na piwo, to wycofuje się. A ja przyzwyczaiłam się do niego i czuję się z nim dobrze. Nie wstydzę się być gorsza. Nie wstydziłam.

On woli raczej skupiać się na dobrej energii tej relacji i gdy takiej nie zapewniam, wycofuje się i czeka aż mi przejdzie. Dlatego uważam, że ta relacja niepotrzebnie utwierdza mnie w tym, że ludzie są wokół mnie, gdy tryskam energią, tworzę, organizuję, daję z siebie dużo innym.
Ale to nie prawda, to tylko ta relacja, z nim jest dla mnie toksyczna. Nikomu więcej nie pokazuję się w gorszej formie. Może gdybym oswoiła się z tymi ludźmi, których znam, gdybym wpuściła ich do swojego życia, wówczas miałabym okazję przekonać się jak reagują na mój spadek formy inni.
Może tych spadków, tej płaczliwości by nie było, gdybym czuła się dla kogoś ważna i nie odstawiana na bok, gdy staję się smutna. Bo czyż nie o to chodzi w życiu, żeby czuć się dla kogoś ważnym?

Tak naprawdę zapomniałam czym jest przyjaźń. Muszę dać ludziom poznać się bliżej. Zadbać o relacje z innymi. A nie powielać schemat. Ciągle wpadam w tę pułapkę. Nie mam czasu na kręcenie się w kółko.

W sobotę organizowaliśmy z moja grupą planszówki. Było sympatycznie. Dużo zabawy, dużo śmiechu. Po kilku godzinach, ponieważ klubokawiarnia, w której graliśmy się zamykała, przenieśliśmy się do mnie. Trudno mi było to zaproponować, ale ponieważ wszyscy bawili się w najlepsze, a moje mieszkanie było blisko, zaproponowałam. I tak w sumie graliśmy od siódmej wieczorem do prawie drugiej w nocy. Było bardzo przyjemnie, choć gdy przenieśliśmy się do mnie straciłam poczucie bezpieczeństwa. Zaczęłam się denerwować, że mam takie a nie inne mieszkanie, jakieś takie dziwne ocenianie się. Ale przecież niedawno robiłam wieczór horrorów u siebie, wcześniej jeszcze coś i wcześniej. Więc może ta sobota była taka, no bo cały tydzień był dla mnie ciężki, smutny, samotny. Może ciężko mi było tyle na raz udźwignąć. Tyle osób w moim mieszkaniu.

Jakiś czas temu odbywały się u mnie warsztaty umiejętności społecznych i osobistych. Prowadził je znajomy terapeuta, dla innych znajomych. Lubiłam gdy ludzie przychodzili do mnie. Każdy z jakimiś rarytasami, ja organizowałam kawę, herbatę i tak siedzieliśmy przez kilka godzin na tej psychoedukacji naszej. Nokia z Cześkiem niemal piały z radości, bo tyle ludzi głaszczących koty na raz to szaleństwo.

Zyziek też się odważa wychodzić. Boi się, ale w sobotę wyszedł zza łóżka, za którym się chowa, gdy ktoś przychodzi. Dał się pogłaskać nawet, choć nadal jeszcze czuje się niepewnie. W końcu wskoczył na półkę, rozłożył się i obserwował wszystkich.

Odwołałam wizytę u psychologa w zeszły piątek. Właśnie dlatego, że się zdołowałam G. i tymi samotnymi dniami. Nie chciało mi się podnieść z łóżka, nie miałam siły myć się, ubierać, wychodzić z domu. Ale mam wizytę przeniesioną na zbliżający się piątek, a w czwartek mam lekarkę. Tym razem dotrę.

No i jeszcze terapeutka z tej fundacji, którą mi poleciła pani A. Mieli oddzwonić do końca dnia w piątek, ale nie oddzwonili. Jutro zacznę ich ścigać, bo dzisiaj po urlopie miałam w pracy sajgon, to wyleciało mi z głowy. No i jeszcze to rozdrażnienie dzisiaj takie we mnie było i smutek, a momentami rozpacz.

Muszę zaopiekować się sobą jak tylko się da. Znów się obstawić kim się da. Boję się, że do rocznic śmierci Noki i Czesia mogę się rozsypać. Jak ja przeżyję te dni? Te dwa dni. Te dwie niedziele.
Muszę się jakoś ratować.

czwartek, 30 listopada 2017

Żarcie opanowane

Jeszcze jutro wolne i w poniedziałek do pracy.
Byłam trochę na siebie zła, że tylko ten Liverpool sobie zorganizowałam. No ale przecież urlop wzięłam dlatego by powstrzymać bulimię. Dokładnie cukrowe żarcie, bo znów się rozkręciłam. Zmęczenie pracą i praktycznie ciągły w niej pośpiech sprawiło, że nieświadomie zaczęłam szukać odprężenia w jedzeniu. Czułam, że nie jestem w stanie się zatrzymać. Nastrój leciał mi na łeb na szyję.
Po powrocie z Liv. odsypiałam nieprzespane noce aż wreszcie utknęłam na dobre w łóżku. Dopiero dzisiaj dotarło do mnie, że nie spędziłam tych dni latając po cukierniach i sklepach. Wczoraj i dzisiaj zamówiłam sobie obiad z dostawą, zjadłam smacznie i nic z tym dalej się nie wiązało. No i wyspałam się, wyleżałam, filmy obejrzałam, książkę skończyłam, odkryłam nowego wykonawcę, nową płytę.

Wygląda na to, że dobrze zinterpretowałam ten przymus obżerania się i konieczność wzięcia urlopu.
Co prawda w domu mam bałagan i absolutnie nic nie robię, ale zaczynam czuć się lepiej.
To jak postrzegam siebie, ma ogromny wpływ na mój kontakt ze światem zewnętrznym. Gdy nie czuję się upokorzona żarciem, a zwłaszcza rzyganiem, staję się pewniejsza siebie i spokojniejsza. Po prostu czuję się dojrzalsza. No i wtedy wychodzę bardziej do ludzi.
Między innymi dlatego w sobotę wychodzę na planszówki, które organizujemy z moją grupą integracyjną. A wczoraj wieczorem wykonałam telefon do mojej dawnej przyjaciółki i przyjemnie sobie pogadałyśmy, zwłaszcza o naszych doświadczeniach damsko-męskich. Okazało się, że obie jesteśmy w niby związkach i bardzo podobnie u nas to wygląda. Uśmiałyśmy się trochę z naszej nieporadności.

Jutro mam wizytę u pani psycholog ze szpitala na Szaserów, zgodnie z poleceniem mojej pani doktor. Próbuję się dodzwonić do terapeutki poleconej przez panią A. z SWPS, ale nie odbiera telefonu. W każdym razie chodzi o pracę nad objawami chadu. Tak jak sugerowała pani A.
W 2018 roku postaram się jeszcze troszkę popracować z terapeutami. Czuję, że w mojej osobowości nastąpiło wiele zmian i myślę, że mogłabym teraz nauczyć się kilku fajnych rzeczy by usprawnić swoje życie.

wtorek, 28 listopada 2017

Liverpool

Tym razem wpis w nieco innej formie. 

Byłam w weekend przez chwilę w Liverpoolu. Miałam bilet kupiony dawno temu. Wylot w sobotę wieczorem a powrót w poniedziałek wczesnym rankiem. Stwierdziłam, że polecę, choćby po to, by przejść promenadą w New Brighton. Było warto.












Zatrzymałam się w Liverpoolu u znajomych, których poznałam jeżdżąc do Liv. Trochę wypiliśmy, trochę pogadaliśmy a rano pojechałam do miasta kupić kilka rzeczy w Primarku, w ramach Black Friday. Nie miałam zbyt wiele kasy ale kupiłam :) Szalik, rękawiczki i czapkę. Wszystko za jedyne 15 funtów! Ucieszona zakupami pojechałam do New Brighton.














Powrotną noc z niedzieli na poniedziałek spędziłam na lotnisku w Liverpoolu. W sumie dlatego, że chciałam zaoszczędzić kilkanaście funtów na taksówkę, ponieważ strajkowała Arriva, a po części dlatego, że chciałam spędzić noc sama, na jakiejś neutralnej przestrzeni, jednocześnie z dala od domu i podumać sobie. Poza tym bardzo lubię lotniska. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Bardzo je lubię.











Mam wolne do końca tygodnia. Nie czuję się najlepiej, ale to dlatego, że muszę teraz zorganizować sobie czas i czeka mnie to zadanie już jutro. Na razie wrzucam fotki z Liv.  Tak, żeby zostały w pamięci bloga, bo chcę by był moją pamięcią. Nie wiem czy to przez leki, czy przez emocjonalność mojego życia, ale mam grube luki w pamięci.




wtorek, 21 listopada 2017

Co dalej z blogiem?

Coraz trudniej pisać mi tu o czymkolwiek a na pewno o sobie. Dużo treści przerabiam automatycznie na poziomie myśli. Coraz rzadziej potrzebuję zbierać się w garść. Poza sporadycznymi spadkami formy, z którymi już się oswoiłam, nie zdarza mi się już taki chaos jak przez moje całe dotychczasowe życie. Chaos dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku. Całe lata histerii, lęku, zagubienia.

Jeśli czuję się gorzej to często kończy się problemami z jedzeniem, bezsennością, pobudzeniem, ostatnio przeważnie nastrojem depresyjnym. Ale bez ekstremów. Biorę leki, chodzę regularnie do lekarza. Od czasu do czasu korzystam z pomocy psychologa lub psychoterapeuty. Poza tym życie toczy się w miarę przewidywalnie, a jeśli tracę kontrolę to szybko ją odzyskuję. Stosunkowo szybko.

Szkoda po tylu latach pisania tego bloga porzucić go. Jest dowodem na moje istnienie. Tamtej dziewczyny, tak bardzo pogubionej, skonflikotowanej, ze sobą przede wszystkim, ale też ze światem.
To moja historia. Widziana moimi chorymi oczami. Pełnymi przerażenia, głównie z powodu nieumiejętności kierowania swoim życiem.

Gdy spoglądam wstecz brakuje mi bardzo siebie, swoich młodych lat. Tęsknię za utraconym życiem. Utraconym na zmaganiach ze sobą, a tak mało przeżytym. Dlatego chcę zatrzymać te chwile, bo niezależnie od tego jak wówczas żyłam, to jednak istniałam. Nie chcę o sobie zapomnieć.

Dzisiaj jestem 40-letnią kobietą. Z w miarę ustabilizowaną sytuacją zawodową ale wciąż bez domu, partnera, dzieci. Prawie rok temu straciłam swoją rodzinę i raczej takiej już mieć nie będę. Jestem skazana na budowanie relacji z człowiekiem. Ich już nigdy nie odzyskam. Czy tęsknota za bliskoscią zwycięży i kiedyś stworzę coś na kształt ufności i bezpieczeństwa z istotą ludzką?

Nie tęsknię za czymś co ludzie nazywają domem. Nie znam tego uczucia. Nie tęsknię za byciem matką, nie znam takiej relacji. Nie tęsknię za byciem partnerką, żoną, nie znam takiej bliskości. Jedyne za czym tęsknię to one. Nokia i Czester.

To dowód na to, jak szalenie ważna jest bliskość. Ta przed którą tak uciekamy, choć bardzo jej potrzebujemy.  Ty i ja. Ludzie z pogranicza. Potrzebujemy bezpiecznej bliskości,  bezkrytycznej, bez tego jesteśmy dziwadłami. Dziećmi wydanymi na świat bez udziału matek i ojców.

Tym jesteśmy.


poniedziałek, 13 listopada 2017

Cholerna bulimia.

A raczej cholerna ja. No i przyszła smutna i zrezygnowana. Depresja. W domu zimno, bo nie mam ogrzewania tylko dwa olejaki na prąd. Do tej pory przez lata jakoś dawałam radę, ale teraz zimno jest jakby bardziej dotkliwe.
Wciąż wracają wspomnienia o Nokii i Czesiu. Stałam się płaczliwa. Właściwie to dzisiaj obudziłam się w takim stanie. Wydaje mi się, że wprowadziłam siebie w ten stan również przez bulimię.
Tyle czasu jej nie było, no i wróciła. Nie prowokowałam wymiotów przez jakieś dwa tygodnie, ale jadłam tony słodyczy. Przytyłam znacznie. Spadło mi poczucie akceptacji swojej osoby.
Podniosę się. Tylko czemu czuję się taka samotna? Muszę schudnąć. To cholerne jedzenie robi ze mnie introwertyczną neurotyczkę.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Rozsypka

No i napisałam właśnie do p. A., terapeutki, która wspierała mnie w wakacje, z prośbą o kontakt z osobą chcącą zająć się moim chadem.
Chyba jednak chcę spróbować. Mój nastrój się rozchwiał, chociaż moje życie w ostatnim czasie było pozbawione stresu, nadmiaru pracy, czy braku odpoczynku, alkoholu i zarwanych nocy.

Przyszło mi na myśl, że może rzeczywiście to chad, ale pisząc wiadomość do p. A. natychmiast przyszło mi do głowy, że akurat mija rok, gdy zaczęły chorować Nokia i Czesiek, gdy ja przygarnęłam Zyźka. Tak mi się to niestety układa, co jednocześnie uruchamia silne poczucie winy i bardzo bolesne wspomnienia.
No i znów poszło w stronę Freuda, bo teraz jestem skłonna przyznać, że to jakieś nieświadome treści zaczęły mnie atakować około trzy tygodnie temu, to jest dokładnie w tym czasie, gdy przyniosłam do domu Zyźka, aż mi się dzisiaj objawiły, gdy usiadłam i pochyliłam się nad sobą.

Maila do p. A. wysłałam, ale przekonanie o ponownym przeżywaniu tamtych wydarzeń jest niemal stuprocentowe.
Napisałam jej o tym również, bo może jednak mam rację.

Generalnie to jakiś stan mieszany znów. Chyba. Ograniczyłam swoje kontakty z otoczeniem niemal do zera. Pozostaje praca i sporadyczne kontakty wirtualne. Bulimia wróciła. Jem, jem i jem. Głównie słodycze. Przytyłam jakieś 4 kilogramy w ciągu dwóch tygodni. Tydzień temu wpadłam w jakąś histerię, ale to już nawet nie będę pisać.

Spróbuję może wziąć trochę wolnego w przyszłym tygodniu. Zeszły tydzień i obecny pracowo w szalonym tempie. Dzisiaj to już apogeum chyba. Tak czy owak daję radę, ale może nie do końca.
No nie wiem. W czwartek wizyta u doktor C. Może ona coś wymyśli.





piątek, 27 października 2017

Dlaczego mnie nie ma?

Nie umiem wytłumaczyć dlaczego nie piszę. A sama nad tym się zastanawiam. Trochę tak jakbym zapomniała o sobie, o jakiejś swojej części. Tylko nie jestem pewna czy to dobrze czy źle.
Wydarzyło się u mnie w międzyczasie i to i owo. Poznałam kogoś, dzięki czemu popchnęłam do przodu swoją kobiecość, swój kontakt z ciałem, bliskość.

W międzyczasie straciłam możliwość dorabiania a przy tym zadłużyłam się na kilkanaście tysięcy, zmuszona wziąć kredyt. Ale to było wpisane już dawno w pewne konsekwencje. Wiedziałam, że to może nastąpić.
Rozważam poszukiwania lepiej płatnej pracy. Uznałam, że po nowym roku zacznę się rozglądać za tym co jest w moim zasięgu obecnie. Po tym jak już dwa lata pracuję przekwalifikowana zupełnie w inną mańkę.

Bulimia jest i nie. Czasem mi czegoś brakuje i jem jakby na siłę. Czasem wymiotuję, czasem, tak jak dzisiaj siedzę z obolałym żołądkiem. Chyba wolę tyć niż rzygać, ale mimo to moja waga nie skacze tak wysoko jak jeszcze do niedawna.

Wychodzę do ludzi, choć czasem nie bardzo mam ochotę. Ale organizuję wyjścia, wycieczki, a w sobotę u siebie noc horrorów. Poza tym wolę spędzać czas sama lub w spokojnym towarzystwie.
Przyszła jesień i jest mi dobrze w tę szarą aurę. Jestem spokojniejsza. Lato mnie niepotrzebnie nakręca, każe mi coś ze sobą robić.

Nadal tęsknię za Nokią i Czesiem, ale przestałam umierać razem z nimi. Obiecałam sobie, że się wyciągnę z tej żałoby i zrobiłam to. W sposób kompletnie dla mnie zaskakujący, ale jakże skuteczny. Okazał się nim przypadkowo poznany mężczyzna, który przewrócił moje życie na dwa tygodnie, w trakcie których byłam sobą bardziej niż kiedykolwiek. To było dla mnie takie cenne, ważne, rozwijające. To mi pokazało, że jeszcze nie czas umierać, leżeć w grobie razem z Nokią i Czesiem.

Umrzemy. To jest pewne. Choć będąc Świadkiem Jehowy wierzyłam, że niektórzy z nas nie umrą, a przejdą żywo do świata, który się na naszych oczach przeobrazi tu na Ziemi w raj. Może już niebawem. Ale tak było kiedyś.
Teraz gdy już nie wierzę w żadnego Boga, chcąc wieść sensowne życie jestem skazana na poszukiwanie, działanie, tworzenie. Inaczej to tylko lęk, wegetacja, śmierć. W Boga już wierzyć nie potrafię. Nie zawiodłam się na nim. Po prostu jego istnienie przestało być logiczne. Poza wiarą, która akurat ma sens i co szanuję, w cokolwiek człowiek by nie wierzył.

Wbrew pozorom, teraz więcej we mnie dobra, mniej egoizmu. Mimo, że żyję dla siebie przede wszystkim ale tak, żeby realizować siebie poprzez dawanie z siebie innym. Bo wiem, że mam takie zasoby, że to cenne. To też wydaje się mieć sens. Zanim umrzemy.
Nie chcę być tu tylko przechodniem. Martwi mnie to co się dzieje z naszym środowiskiem, globem. Nie mam dzieci i nie będę ich miała, a mimo to myślę o dzieciach, wnukach, pokolenia tych, którzy dzisiaj niszczą Ziemię. To mnie martwi.

Tak właśnie spędziłam ostatnie tygodnie. Na dotykaniu wszystkiego o czym dzisiaj napisałam.

A co u Was? Jak Wam minęły te ostatnie tygodnie?

środa, 20 września 2017

Mojej terapii losy dalsze.

Dzisiaj pożegnałam się z panią A. Nie podejmę się terapii, ponieważ nie stać mnie na nią, a babka z poradni zdrowia psychicznego na NFZ, kompletnie mnie załamała brakiem wiedzy i profesjonalizmu.
Ostatecznie postanowiłam na razie odpuścić sobie terapeutowanie się. W przyszłości jednak muszę zająć się pracą nad swoim ChAD-em. Ponoć tu jest jej najwięcej do wykonania, tak powiedziała pani A. Na koniec życzyła mi wszystkiego dobrego. Ważne były dla mnie jej słowa uznania mojej pracy nad sobą. Powiedziała, że zaszłam bardzo daleko i to czuć w rozmowie ze mną, w atmosferze jaką tworzę. Że to ogromna wartość i żebym nie zapominała o tym jaką drogę przeszłam i ile osiągnęłam.
Najważniejsze bym teraz dbała o zdrowie. Nauczyła się choroby, popracowała nad bulimią. To są właśnie obszary do pracy. Powiedziała, że osobowościowo mam już dużo przepracowane i to przepracowanie było widać już w pierwszym kontakcie ze mną. Fajnie to słyszeć od kolejnego specjalisty. To dla mnie wiele znaczy. To znaczy, że jednak coś zrobiłam ze sobą. Że potrafiłam zrobić coś dobrego i nie do końca chyba tak oczywistego.

Pani A. powiedziała, że często na superwizjach jej szkolący się podopieczni wspominają, że potrzebują pacjentów, na których mogliby poćwiczyć pracę z zaburzeniami osi pierwszej, czyli te wynikające z choroby psychicznej a nie zaburzeń osobowości.
I jeśli ja bym się zdecydowała, to ona chętnie mnie komuś poleci. Powiedziała, że zapewne będę musiała wykazać się zrozumieniem, że jest to osoba szkoląca się i może nie tak sprawna terapeutycznie jak bym oczekiwała, ale nie o to ma chodzić, bo stażysta czy ktokolwiek to będzie miałby się skupić na mojej psychoedukacji w ChAD i ED.
Jakoś tak to zrozumiałam. Umówiłyśmy się, że ja się zastanowię i napiszę jej w mailu, czy jestem zainteresowana. Cieszę się, że chce mi pomagać ale jednocześnie mnie to peszy. Ona wie, że mam problem z przyjmowaniem pomocy. Zresztą podkreśliła to i choćby po to chciałaby zrobić coś dla mnie lub za mnie i jak powiedziała - fajnie by było, gdybym spróbowała to przyjąć.

Na koniec pojawił się jeszcze temat mojego terapeuty. Pani A. stwierdziła, że słyszy po mnie, że rzeczywiście potrzebuję przepracować to niefortunne moje z nim rozstanie.
Dzisiaj wiem jedno na pewno. Pan M. trochę sobie nie poradził z sytuacją i wyszło jak wyszło.
Na szczęście skończyło się dobrze. Cieszę się, że po latach wiem, rozumiem, mam taką wiedzę, że jestem w stanie ocenić jego błąd. Błąd człowieka, który przez wszystkie te lata pełnił w mojej głowię rolę jakiegoś boskiego bytu. Teraz jesteśmy równi. Myślę, że teraz bylibyśmy partnerami w terapii, ale wtedy był mi potrzebny jako autorytet, ojciec, bóstwo i facet, który mi po prostu imponuje.



wtorek, 19 września 2017

Spotkanie

Minął już drugi tydzień gdy ON jest. I jestem JA. Dużo nas, bo podwójnie. Łączy nas niekończąca się rozmowa i to, że jesteśmy bliźniaczo podobni. Jesteśmy niemal identyczni. Przez to jesteśmy nadzy przed sobą od pierwszego spotkania.

To nieco dziwne. Te wszystkie rytuały, gry i gody, które nie miały miejsca. To jakby spotkać się z własną myślą w głowie. Po prostu wiem, że jest moja. Nawet gdy ją kwestionuję, gdy z nią walczę - jest moja. Znam swoje myśli i swoje reakcje na nie. On jest moją reakcją. Jest moim słowem, moim gestem, moim pożądaniem, moją świadomą ucieczką, nawet gdy świadomość przychodzi z opóźnieniem. To zdecydowanie fenomen. Widząc go widzę siebie i lubię to co widzę.
Lubię siebie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, a teraz dociera do mnie, że jestem sobie bliska.
Wiem, że cokolwiek by się nie działo, mogę na sobie polegać. Przyjdę sobie z pomocą, nawet gdy odejdę od siebie za daleko.

Fajnie jest spotkać siebie w kimś. Fajnie i dziwnie. Na pewno bezpiecznie.

Mimo tych podobieństw jesteśmy niezależni. Niczego nam nie brakuje stąd też nie ma potrzeby zagarniania siebie. Jesteśmy oddzielnymi bytami. Czasem na innych poziomach, z innym stopniem przeżywania, ale wciąż pozostajemy tacy sami.

niedziela, 17 września 2017

W obliczu śmierci

Zniknęłam ale już wracam. Postawiłam sobie za cel wyciągnąć siebie z niekończącej się rozpaczy.
Dużo, naprawdę dużo się wydarzyło. Może kiedyś to opiszę. Jestem już sobą. Tą z zeszłego roku, gdy poczułam, że uwolniłam się wreszcie od tęsknoty za terapeutą i jestem gotowa na bliskie więzi.
Po tym gdy Nokia i Czesio zachorowały, a następnie zmarły, mój cały świat runął. Paradoksalnie wzbogaciło mnie to doświadczenie rozdzierającej straty. Przy tak ogromnej skali cierpienia i bólu jakiego doświadczyłam wiem, że nic nie jest stałe, ani pewne i dlatego staje się tak ważne. Nic co kochamy, czego pragniemy, co posiadamy. Nic nie jest nasze i dane nam na zawsze. Dlatego by żyć trzeba wstać i iść. Brać co się da, czasem wyrywać od życia. Dzielić się sobą i tym co nas ubogaca z innymi. Kochać i rozumieć ludzi, kochać przede wszystkim siebie. Dbać o swoje dobro, swój komfort i podejmować wyzwanie kroczenia na przód. Przy tym należy pamiętać, że na przód oznacza również śmierć. Ona czeka na nas. Przyszło nam żyć w obliczu śmierci.

sobota, 2 września 2017

Pan Miecugow

Zareagowałam dużym przejęciem na śmierć Grzegorza Miecugowa. Tak mnie to poruszyło, że gdy tylko się dowiedziałam zaczęłam płakać jakby odszedł ktoś bliski. Wczoraj oglądałam mszę żałobną a potem pojechałam na Powązki złożyć kwiaty na grobie pana Miecugowa. 
Bardzo go polubiłam w Szkle Kontaktowym i Innym Punkcie Widzenia. Budził we mnie bardzo bliskie emocje. Przy grobie postałam tylko chwilę bo rozpłakałam się do szlochu, a byli tam inni ludzie. Przez pewien czas zastanawiałam się, czy to jakieś przeniesienie, bo przecież nigdy go osobiście nie poznałam, ale czytając komentarze osób na fanpejdżu Szkła i pod artykułami na tvn24 zobaczyłam, że jest mnóstwo takich osób, które zareagowały podobnie.

Pan Grzegorz budził we mnie uczucie spokoju, opanowania a jednocześnie bawił swoim poczuciem humoru. Tak go odebrałam przez ekran telewizora. Kompletnie zaskoczyła mnie jego śmierć. Nie wiedziałam, że chorował. Wczorajszy dzień właściwie cały przepłakałam. Może mi trochę przypominał mojego byłego terapeutę, może ojca, którego bliskości nie doświadczyłam. Możliwe, że coś w tym jest. 
Jesteśmy śmiertelni, to mnie tak przerażanie. Nie wiem czy chcę umierać. Dzisiaj chyba nie.

środa, 30 sierpnia 2017

Podstępem

No i odbiłam się trochę z kaską i od razu poczułam się bezpieczniej. Od jutra idę na urlop.
Jestem zmęczona fizycznie i psychicznie, muszę, muszę zmusić się do odpoczynku.
Brzmi to dziwnie, ale martwię się o siebie. Czuję po sobie, że coś się dzieje niedobrego. Zabrakło gdzieś tej części mnie, z którą mogłam współpracować. To miejsce zajął ktoś obcy, ktoś o bardzo silnym, destrukcyjnym, depresyjnym wpływie. Mam pewien pomysł na siebie i dlatego potrzebowałam wziąć urlop.

piątek, 25 sierpnia 2017

Dobra. Zatem do roboty!

Leki załatwiłam od razu. Jak to dobrze mieć lekarza blisko. Zawiozłam też skierowanie na terapię.
Pierwsze spotkanie odbędzie się już 4 września. Po pracy skoczyliśmy z Zyźkiem po zakupy do zoologicznego. Wyjęłam go z torby bo mierzył szelki. Zrobiłyśmy mu z panią ekspedientką kilka fotek jak siedział przy kasie :) Żartowałam, że zakupy to takie ćwiczenia w ramach socjalizacji Zyzia, a może i nawet mojej :).

Stres przed wylotem osiągnął taki poziom, że wpadłam w nakręcenie. Teraz już niewiele mnie przeraża. Może to jakiś rodzaj zdrowej adrenaliny. Czuję się bardziej zwarta i silna. Przestałam się denerwować, ale za to zaczęłam ekscytować...

czwartek, 24 sierpnia 2017

Tyle wiemy o sobie...

Ankiety na SWPS zaniosłam przed pracą, a po pracy poleciałam kupić bilet na spektakl do Teatru Kamienica. Zupełnie zapomniałam o nim, a z końcem września przyjeżdżają moje siostry, bo jednym z ich prezentów urodzinowych były bilety do teatru. Poprosiły żebym z nimi poszła, więc dokupiłam sobie bilet.
Miałam wykupić dzisiaj leki, ale okazało się, że jedna z recept nie ma zaznaczonej refundacji i to ta, która jest w cholerę droga. Nie wiem czy ogarnę to jutro przed pracą, ale muszę, bo właśnie skończyły mi się psia mać leki. Gdybym wcześniej spojrzała na recepty to nową wypisałby mi lekarz z Tworek. Coś tam będę kombinować.
Nie zdążyłam zanieść skierowania na terapię. Ale to jutro po pracy albo w poniedziałek.

Czuję w sobie dziwne emocje. Inne, mniej sobie znane. Na pewno czuję dużą drażliwość i niechęć do ludzi. Jednocześnie organizuję kolejną wycieczkę. Raczej tak egoistycznie pod siebie, bo mam ochotę się powłóczyć po Mazowieckim Parku Krajobrazowym, a im więcej ludzi tym weselej. Chodzi o to by ktoś był obok. Ale niech nikt się do mnie nie zbliża.

Myśli o samobójstwie zamieniłam na czytanie o samobójstwach wśród osób chorych i zaburzonych psychicznie. Chciałam się dowiedzieć czy dużo osób w moim wieku i z moją chorobą popełnia samobójstwo. Zgodnie z jednym za artykułów, prawdopodobieństwo popełnienia samobójstwa rośnie proporcojonalnie do wieku.

"Próby samobójcze to domena ludzi młodych, samobójstwa są częstsze proporcjonalnie do długości życia."

"Ciężkie, przewlekłe i nawrotowe choroby, jak schizofrenia i choroba dwubiegunowa zwiększają ryzyko samobójcze. W przebiegu obu zaburzeń, ryzyko samobójstwa sięga 1/10 populacji." 

"Samobójstwa w Polsce narastają wśród mężczyzn i kobiet w średnim wieku. Starzenie się społeczeństwa pogłębi stres tej grupy. Giną też coraz częściej nastolatki, które do tej pory dokonywały z reguły raczej prób samobójczych. Niektóre zawody są związane z większym ryzykiem samobójstwa, dotyczy to lekarzy, w tym lekarzy-kobiet, a także psychiatrów, personelu wojskowego i policjantów. Ryzykowne są niektóre typy traumy, zespół stresu pourazowego (PTSD), utrata pracy, rozstanie. Ryzyko wzrasta w środowisku LGBT, wśród osób z zaburzeniami masy ciała, wśród pacjentów chronicznie chorych i terminalnych."

W innym artykule napisano:

"Śmiertelność w wyniku próby samobójczej wynosi w przypadku populacji osób z borderline 10%. Oznacza to, że 1 na 10 osób zdiagnozowanych jako BPD umrze w wyniku targnięcia się na własne życie."
"Ryzyko zwiększa się jednak, gdy pacjent cierpi dodatkowo na zaburzenia odżywiania, używa narkotyków i nadużywa alkoholu, podejmuje ryzykowne zachowania seksualne. Próba samobójcza w wywiadzie jest wskaźnikiem największego ryzyka."

"Schizofrenia dotyka 1% populacji [ChAD - 1-1,5%] a zaburzenie osobowości typu borderline ok 2-3%, a nawet 5.9% w nowych badaniach. Oznacza to, że o wiele więcej osób z borderline niż ze schizofrenią [ i niż z ChAD ]umrze śmiercią samobójczą. Ryzyko podjęcia próby samobójczej u osób z BPD jest 50 razy większe niż w populacji ogólnej."

A jedno i drugie? ChAD i BPD? Plus zaburzenia odżywiania. I jeszcze epizod mieszany, który obecnie u mnie stwierdzono... 

"Większej aktywności może towarzyszyć poczucie smutku, utraty radości i sensu życia, myśli samobójcze. Stany mieszane z drażliwością czy zwiększonym napędem psychoruchowym z utratą sensu życia („pobudzeniem z depresją”) wymagają szczególnie wnikliwej obserwacji pacjenta pod kątem myśli i tendencji samobójczych."

To brzmi nie tyle przerażająco co wręcz zadziwiająco. Jakim cudem jeszcze żyję? Albo jakim cudem robię te wszystkie rzeczy i żyję?

Co to dla mnie znaczy? To, że mogę zacząć traktować swoje myśli poważnie i po raz kolejny zastanowić się, czy nie chciałabym o siebie zawalczyć. A może to informacja o tym, że choćbym nie wiem jak walczyła, jestem skazana na samobójstwo. Może szukam usprawiedliwienia dla siebie.
Nie czuję, że mogłabym sobie teraz odebrać życie, ale gdy patrzę w przyszłość, nie widzę tam dla siebie miejsca.
Jest mi ciężko, a żałoba po kotach nie daje mi dużego wyboru. Ta strata przejęła nade mną kontrolę. Utknęłam. Na dodatek rośnie we mnie to cholerne napięcie i drażliwość. Staję się mniej cierpliwa w stosunku do siebie i innych ludzi. Mam potrzebę od wszystkich się odsunąć i chyba to robię. Odsuwam się także od siebie. Przestałam siebie zadowalać. Stałam się dla siebie obca.

Na podstawie:
www.medonet.pl/zdrowie/zdrowie-dla-kazdego,samobojstwo-po-polsku
www.emocje.pro/samobojstwo-borderline

środa, 23 sierpnia 2017

Mało mi zależy ale próbuję dalej.

Od kilku dni czuję, że znów gdzieś się oddalam. Na pewno od ludzi, być może także od siebie.
Możliwe, że zaczyna zjadać mnie stres i dlatego wszystko wydaje się takie bezkształtne i mało ważne. W sobotę muszę wyjechać by zarobić trochę kasy. Te wyjazdy nie są niczym miłym od jakiegoś czasu. Ale prawda jest taka, że gdyby nie one, nie spłaciłabym 30 tysięcznego zadłużenia ani nie byłoby mnie stać na ostatnie wydatki. Teraz muszę dociągnąć jakiś miesiąc -dwa prywatnych sesji, dokończyć leczenie stomatologiczne, oraz przeprowadzić mały remont drugiego pokoju.

W poniedziałek dzwoniłam po przychodniach zdrowia psychicznego w poszukiwaniu refundowanej terapii. Gdy tylko p. A. przeprowadzi diagnostykę udam się z badaniami do terapeuty NFZ.
Zarobione pieniądze, tyle ile się da, będę odkładać. To obecnie dla mnie ważne.
We wtorek pożegnałam się z poradnią w Tworkach. Złożyłam podanie o ksero całej dokumentacji medycznej. Zabiorę ją na Saszerów.
Jutro niosę na SWPS dosłane przez p. A. testy oraz idę ze skierowaniem od lekarza z Tworek do przychodni na Solec. Tam będę oczekiwała w kolejce na terapię. To tyle ile mogę dla siebie zrobić.
Nie ukrywam, że trochę to na fali spotkań z p. A. Chodzi o to, że chcę być konsekwentna, tym bardziej gdy widzę, że p. A wykonuje jakąś konkretną pracę, choćby te tony testów, które wypełniam, po każdej sesji. W przyszły wtorek mamy ostatnią sesję diagnostyczną. Potem dowiem się o wynikach. Odebrałam dzisiaj z Empiku książkę Moniki Ramirez Basco, Zaburzenia Afektywne Dwubiegunowe: podręcznik pacjenta: jak opanować wahania nastroju? O zakup książki poprosiła mnie p. A, będziemy z nią pracować. Muszę do przyszłego wtorku przeczytać pierwszy rozdział.

Podsumowując, przyznam, że tak ogólnie czuję się zmęczona, sfrustrowana i poirytowana. Mam nadzieję, że to w związku z wyjazdem i gdy tylko wrócę, powietrze mi trochę zejdzie. Czuję jak się wściekam na byle pierdołę. Znów żrę, choć nie objadam się.
Za to w większości czasu myślę albo o jedzeniu, albo o odchudzaniu. Z tego też zdałam sobie sprawę wypełniając testy, które dosłała p. A., kiedy powiedziałam jej na ostatniej sesji, że choruje na bulimię.

Moje facetowo-randkowe opcje odstawiłam na bok. Przerasta mnie to z różnych powodów. Niestety o tych sprawach będziemy rozmawiać na najbliższej sesji. Tak zapowiedziała p. A.

niedziela, 20 sierpnia 2017

Przemyślenia

Jutro muszę wykupić ten antydepresant.

Wczoraj zorganizowałam wyjście. Miało być ognisko, ale pogoda nie dopisała, więc poszliśmy posiedzieć do knajpki w Parku Skaryszewskim. Ostatecznie skończyliśmy wieczór o wpół do trzeciej nad ranem zaliczając po drodze kilka lokali. W tym wycieczkę do McDonalds, w którym nie byłam od lat. Ponieważ nikt z nas nie jest stałym bywalcem takich jadłodajni, potraktowaliśmy kolacjo-śniadanie w MaC-u jako atrakcję. Najbardziej ucieszyły nas kolorowe balony, które można było sobie wziąć z restauracji.
Jak zwykle robiłam zdjęcia grupie. Lubię uwieczniać różne spotkania. I mimo, że było radośnie i zabawnie, jak zwykle zresztą, to czułam, że w tym roku ciągnie się za mną mroczny cień smutku.
Z jednej strony wesoła i podskakująca, z drugiej nie mogłam się odnaleźć.
Może za bardzo skupiam się na swoim samopoczuciu. Może za bardzo chcę poczuć to "coś". Tę wolność, którą osiągnęłam w wakacje zeszłego roku. To był mój najlepszy rok życia. Byłam na urlopie, na wakacjach. Byłam w tylu nowych sytuacjach.
Byłam przekonana, że wszystko co złe jest za mną, a ja jestem dojrzalsza, spokojniejsza i pogodzona z życiem.

Śmierć Czesia i Noki podcięłam mi te skrzydła. Nie wiem ile to jeszcze potrawa.
Zaczynam już myśleć o jesieni i zimie, które będą mi się kojarzyły z walką o ich życie. Nie wiem co mogę jeszcze zrobić. Czuję, że moje życie odeszło wraz z ich odejściem.

Ciągle myślę o oddaniu Zyźka, tak by sobie zrobić furtkę. Z drugiej strony chcę się ratować.
Mam nadzieję, że tak wygląda żałoba, tylko śmierć Nokii i Czesia jest jednocześnie połączona u mnie z ogromnym poczuciem winy. Uważam, że to ja je zabiłam. Więc to nie tylko żałoba, a czucie się sprawcą ich śmierci i to pewnie cały szkopuł.

To pewnie dlatego to wciąż do mnie wraca i potrafi tak bardzo odebrać motywację do życia.
Poczekam jeszcze trochę. Mówią, że rok żałoby to mniej więcej taka norma. Ale czucie się morderczynią to sprawa do terapii, bo raczej samo nie minie. Tylko muszę znaleźć jakiś powód by walczyć o to swoje lepsze samopoczucie. Wciąż muszę to sobie przypominać.

czwartek, 17 sierpnia 2017

Nowa lekarka, stare życie.

Odkąd nie ma Nokii i Czesia czuję się bardzo samotna. Wyjazd w rodzinne strony uświadomił mi jak bardzo jestem bezdomna i bezpańska. Brak własnego kąta, brak własnej rodziny, przyjaciół.
To wzbudziło we mnie lęk, że skończę marnie.

Widzę dla siebie dwa scenariusze. Jeden jest taki, że zakończę swój żywot samobójstwem przed 50-ką i to coraz bardziej mnie przeraża.
Drugi, że jednak odważę się wejść w taki związek, z któregoś coś wyniknie. Jakiś dom, jakieś życie.

Obie te rzeczy budzą we mnie lęk. Pierwsza dlatego, że odciśnie to jakieś piętno na mojej rodzinie, siostrzeńcach albo znajomych. Druga to taka, że w jakiś sposób nadużyję siebie, że znów będę kogoś zabawiać lub zbawiać.

Byłam dzisiaj u nowej lekarki. Tu w szpitalu na Saszerów. Czekałam na tę wizytę trzy miesiące. To w ramach poszukiwania stałego lekarza.
Ta dzisiejsza pani doktor zrobiła na mnie bardzo miłe wrażenie. A przez moment wahałam się, zwłaszcza dzisiaj, czy iść tam czy nie.
Pani doktor podała mi rękę na przywitanie i pożegnanie. W czasie ponad godzinnej rozmowy była bardzo zwyczajna, ludzka i swojska. Taka..., no nie czuło się, że to lekarz, tylko jakaś kobieta, którą zainteresowało jakoś tak serdecznie to skąd przychodzę i kim jestem.
Zaniosłam ze sobą wszystkie wypisy szpitalne, które chętnie przejrzała i skserowała. Zaproponowałam, że dostarczę historię leczenia z Tworek, na co odrzekła, że nie chce narażać mnie na koszty, ale historia bardzo pomogłaby jej przyjrzeć się temu jak byłam leczona.

Pytała mnie przez tę godzinę o to i owo i na koniec stwierdziła w odniesieniu do rozpoznań, że trafił mi się "ciężki potrójny pakiet ", a słuchając mojej historii, że jestem "twardą zawodniczką", przez co poczułam się jakoś zauważona. Chyba potrzebowałam tego zauważenia, bo gdy to powiedziała, to pociekły mi łzy.
Pytała o terapie w których byłam, hospitalizacje, o to jak wyglądało wcześniej moje życie, jak wygląda obecnie mój dzień powszedni. Szczególnie zbiło mnie z tropu pytanie, o to co robię w ciągu tygodnia od momentu wstania do momentu położenia się. Jak te dni wyglądają. To pytanie było z rodzaju tych konfrontujących i znów się popłakałam.
Przez to zorientowałam się (a pani doktor tym bardziej), że jestem w kiepskiej formie, w której przeważa stan depresyjny. Nie czułam tak bardzo tego. Nawet zaczęłam się cieszyć przedwczoraj, że czuję się lepiej. Tymczasem mały sabotażysta kopie sobie pode mną dołek, jak zwykł to robić. I właśnie dlatego ta "twarda zawodniczka", bo mimo obciążeń, toczę bój ze swoimi przypadłościami. Bez urlopu, bez przystanku, bez wytchnienia. W ciągłej czujności, niepewności. Zdana na siebie, na to co sama wychwycę.

Koniec końców podniosła mi dawki leków i zaproponowała antydepresant, ten który brałam po śmierci Nokii i Czesia. Powiedziała, że jeśli będę szła w górę to mam odstawić, ale jej zdaniem antydepresant troszkę poprawi jakość mojego obecnego funkcjonowania.
Następna wizyta za ponad miesiąc. Teraz muszę zająć się terapią, zwłaszcza propozycjami prywatnych klinik, które nadesłała mi mailem p. A.  psycholog-psychoterapeutka, do której się zgłosiłam. Ponoć te kliniki prowadzą terapię w ramach NFZ. To bardzo by mi pomogło, bo szkoda mi pieniędzy. Wolałabym jednak coś odkładać miesięcznie, niż oddawać ostatnie pieniądze na terapię.









środa, 16 sierpnia 2017

Randka?

Wczoraj chyba byłam na randce. Z czego zdałam sobie sprawę na sam koniec. Chyba mnie to przeraziło. To, że to raczej nie było koleżeńskie spotkanie. Używam słów "chyba" i "raczej", bo nie do końca znam się na randkach, zwłaszcza takich, gdy wszystko dzieje się po raz pierwszy.

Po wszystkim poleciałam do G. Miałam potrzebę być blisko niego, kochać się, poczuć się bezpiecznie z kimś kogo już dobrze znam.

Dzisiaj, po pracy biegałam od sklepu do sklepu i kupowałam jedzenie, którym się objadałam, po czym prowokowałam wymioty. Wydałam sporo kasy, trochę się zmasakrowałam.
Od czasu gdy Nokia i Czesiek nie żyją nie miałam ataku bulimii.
Aż tu takie emocje. Emocje, których nie czuję, a jedynie chęć jedzenia, zajęcia głowy żarciem, co raczej jest dowodem na obecność jakichś silnych emocji.

Z jakiegoś powodu się denerwuję i czuję nieswojo. Nie chcę się pakować w jakieś kolejne gówno.
A czuję, że mogłabym w to wejść, tylko nie wiem po co. Z jednej strony ta relacja budzi moje zainteresowanie, z drugiej jestem wyczulona i martwią mnie pewne informacje, które do mnie docierają.
Może próbuję siebie jakoś zniechęcić, a może coś jest na rzeczy. W każdym razie, coś się we mnie zadziało. Coś mnie przeraziło.



poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Powrót

Byłam. Wróciłam. Jestem zadowolona. Miałam okazję zostać dłużej, ale wróciłam z siostrzenicą i jej chłopakiem autem. Chciałam jeszcze posiedzieć w Warszawie w te wolne dni.
Kiedy weszłam wczoraj do mieszkania i zobaczyłam swoje spartańskie warunki rozpłakałam się.
Pomyślałam, że muszę komuś oddać Zyźka i z czasem po prostu popełnić samobójstwo. Że niewiele mnie czeka i niewiele z siebie wycisnę.
Nie umiem więcej na ten temat napisać, ale po raz pierwszy dotarło do mnie, że tak naprawdę niczego nie mam. Podczas gdy tam piękne domy, auta, biznesy a przede wszystkim kupa ludzi, którzy mają swoje rodziny.
Ja do nich nie pasuję. Nie umiem żyć w takim tempie, tak jakoś szybko, głośno, choć osobowościowo jesteśmy podobni do siebie ze względu na temperament.

Moja mama wręczała mi i moim siostrom z okazji ich 50tych a moich 40tych urodzin po pięćset złotych. Mi wcześniej, gdy byłyśmy same. Nie umiałam przyjąć tych pieniędzy. Powiedziałam, że nie naprawdę nie trzeba. To nie tak, że jestem jakaż zamożna, bo nie jestem, a wręcz przeciwnie, nie czuję się aż tak bliską rodziną. Mam na myśli, że oni tam są wszyscy, pomagają sobie, a ja przyjeżdżam raz na rok - dwa lata i biorę od matki rencistki pieniądze. Wystarczy, że dała kaskę dziewczynom. To i tak tysiąc złotych. Poza tym płaci co kwartał podatek za działkę rolną, którą przepisała mi wiele lat temu. Ta działka jest wydzierżawiona itd.

Przez cały pobyt robiłam zdjęcia i filmowałam naszą rodzinę, domy, podwórka. Chciałam zabrać ze sobą te pamiątki do Warszawy.
Wszystko przebiegło dobrze. Nic się nie wydarzyło. Choć czułam po napięciu w swoim ciele, że pozostaję czujna i gotowa. W sobotę wzięłam lek na uspokojenie bo troszkę było mi ciężko. Ale dobrze było ich zobaczyć. Po przyjeździe wrzuciłam część zdjęć i filmików na naszą rodzinną grupę, co wywołało dużo radości jak się okazało.

W nocy po-urodzinowej nie spałam, mimo wzięcia leków. Sen nie przyszedł. Wszyscy się rozeszli do swoich pokoi, a ja siedziałam w salonie i zakładałam siostrze stronę jej sklepu z biżuterią na FB. Sama zaproponowałam, że by się jej przydała i że mogę to zrobić. Może chciałam dać od siebie coś, na czym się znam, a może chciałam być bliżej swojego życia. Nad ranem poszłam do siostry do sypialni, bo spałyśmy razem, już nie spała, więc rozmawiałyśmy, a raczej M. opowiadała swoje przemyślenia na temat związków jej dzieci. Coś tam doradzałam, komentowałam.
Rano wszyscy zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do domu mojej drugiej siostry. Przyjechali znajomi, posiedzieliśmy. Ja znów filmowałam i robiłam zdjęcia. Bardzo chciałam zatrzymać dla siebie te obrazy.

Gdy przyjechałam do Warszawy, czekał u mnie w domu G., ponieważ pilnował Zyźka. Strasznie pił ostatnie dwie doby. Przejęłam się tym i postanowiłam jakoś zainterweniować. Może nawet celowo, żeby odwrócić uwagę od tych luksusów, z których wróciłam.  Uznałam, że chcę mu jakoś pomóc. Uważam, że on ma jeszcze szansę by nie zmarnować sobie życia. Porozmawialiśmy, przeprowadziliśmy pewien terapeutyczny eksperyment. Podniosłam go z tego żulerskiego dołu. Poczułam, że są rzeczy, na których się znam, które umiem robić dobrze. Może to taki pomysł na siebie, aby pomagać ludziom. Może nie będę nigdy bogata, nie będę miała swojego domu, partnera, na pewno nie będę miała dzieci.
Są jednak rzeczy, które mogą być we mnie cenne jak na ten świat. Ta myśl mnie koi. Nie chciałabym być zawodowym terapeutą czy kimś takim, choć przez lata wiele osób zwracało mi na to uwagę.
Myślę, że jestem zbyt leniwa by się kształcić, albo nie wierzę w siebie.

Postaram się poprowadzić G. na tyle na ile uznam, że to terapeutyczne dla niego i dla mnie. Postaram się być pomocna dla tych, których spotykam w swoim życiu. Przez to czuję się potrzebna i ważna. Mam poczucie jako takiej wartości.

To tyle z takich raczej spontanicznych myśli i skojarzeń.

Dzisiaj w skali 1:10
smutek 6
lęk 2
złość na siebie 7
radość, zadowolenie 3
napęd mierny


czwartek, 10 sierpnia 2017

Przed wyjazdem

Wczoraj czułam się słabo, ale wytrwałam. Za to dzisiaj obudziłam się bardzo wcześnie i z dużą dawką energii. Nie wiem na ile to leki, na ile wyjazd w rodzinne strony.
Cieszę się, a jednocześnie obawiam, że może coś pójść nie tak. Zyźkiem będzie opiekował się G.

Dzisiaj pojechałam po pracy kupić siostrom i matce drobne upominki. Jeszcze muszę kupić coś półtorarocznej córeczce mojego siostrzeńca, której nie miałam dotąd okazji widzieć. Jutro w ciągu dnia pracy wyskoczę może, bo zaraz po pracy wyjeżdżam. Zabiera mnie autem  ze sobą siostrzenica ze swoim chłopakiem, która mieszka w Warszawie. Z nią nie widziałam się od jakiegoś roku. Ona z różnych powodów unika kontaktu ze mną. To smutne, ale rozumiem, że nie najlepiej znosi mój charakter.

Wyhamowałam z obżarstwem, znów zaczynam panować nad czystością w mieszkaniu. Ogólnie czuję się lepiej, ale wciąż uderzają we mnie jakoś tak znienacka obrazy z Nokią i Czesiem, z naszego wspólnego życia. Wtedy bardzo boli. Bardzo.

wtorek, 8 sierpnia 2017

Nie ma sensu odpuszczać.

Drugi dzień gorszego samopoczucia. Męczę się okropnie. W piątek prawdopodobnie wyjadę odwiedzić siostry, które obchodzą w niedzielę swoje 50-te urodziny. Myślę, że wpasuję się w nastroje, ponieważ dziewczyny też ciężko znoszą upływ czasu. Może jakimś cudem odwiedzę matkę. Powinnam, a nawet chciałabym ją odwiedzić. Kurczę, ta kobieta wydaje się być tak niezłomna. Jest bardzo silna. Teraz gdy jestem taka słaba potrzebuję jej energii.

Minęło trochę czasu odkąd napisałam ostatnie zdanie. Włączyłam jakiś kanał z programem o sukniach ślubnych i poszłam zmywać makijaż, przez co wkręciłam się w jakieś babskie klimaty, swoje nowe specyfiki, olejki, glinki, maseczki i tak poczułam się o niebo lepiej. To dowód na to, że mam wpływ na swoje samopoczucie, nawet to, wydaje się, najgorsze. Nie mam tylko wyrobionych interwencji, na tę moją żałobę. Zastanawiam się co robić. Jak mogę sobie pomóc bardziej?
Skoro nie zamierzam się zabić, muszę znaleźć pomysł na życie.

Dzisiaj miałam trzecią sesję, trzecie spotkanie z terapeutką. Padły ciekawe słowa, ale nie mam siły teraz o tym pisać.


poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Nie przestaję

Koszmar. Ledwie skończył się weekend, a ja już popadłam w histerię z powodu zbliżającego się, długiego weekendu.
Znalazłam sobie nową fiksację i od jakichś dwóch tygodni moja głowa zajmuje się kosmetykami naturalnymi, zdrowym odżywianiem, ekologicznymi ciuchami, chemią itd. Dużo czytam, analizuję, testuję. Trochę wydałam kasy na składniki do kosmetyków, ale to i tak o wiele mniej, niż gdybym miała kupić każdy kosmetyk z osobna.
Już od dawna szukałam sposobu na zmniejszenie wydatków kosmetycznych. Wreszcie po przestudiowaniu różnych źródeł uznałam, że samodzielnie przyrządzone kosmetyki starczą mi na dużo dłużej i wyniosą mnie dużo taniej.

Co do diety, chcę przyjrzeć się jak może ona wpływać na mój stan psychiczny. Czuję, że ilość chemii, którą teraz przyjmuję mnie zabija. A przecież lekarze nadal podnoszą mi dawki.
Znów wstaję ociężała, na twarzy pojawiła się opuchlizna, zmęczenie mnie nie opuszcza.

Teraz, gdy bulimia się wycofała, to znaczy nie objadam się i nie prowokuję wymiotów, łatwiej mi wprowadzać zmiany w diecie. W zeszłym tygodniu ciągle wcinałam słodkie, ale przeszło mi w sobotę, gdy rozpoczęłam dzień w towarzystwie osób, które zjawiły się w moim domu.
Dzięki temu wiem, że jedzenie pełni funkcję towarzysza, jeśli mogę zastąpić je ludźmi, psychika przestaje domagać się przyjemności w postaci jedzenia.

Jeszcze kilka tygodni temu spadałam w dół w zawrotnym tempie. Gdy zorientowałam się, co się dzieje, wszczęłam alarm i uruchomiłam wszystkie możliwe sposoby, które mogłyby mnie wyciągnąć z tego stanu, a które nie byłyby destrukcyjne. Wizyty u lekarzy, terapia, leczenie zębów, pozbycie się siedliska bakterii z brudnego materaca, kanapy, mycie okien, naturalne kosmetyki, zdrowa dieta. Wszystko co może kojarzyć się ze zdrowiem, by to zdrowie jakoś wywołać. Przez to odzyskałam więcej sił i łatwiej znoszę żałobę po Nokii i Czesiu. Nadal jest mi bardzo ciężko, ale umiem odwrócić uwagę od mojej rozpaczy i skupić się na czymś innym.

Nie wiem jeszcze na ile naprawdę to mi pomaga, a na ile to kolejna sztuczka, którą wymyśliła moja psychika, tak żebym nie domyśliła się, że nadal spadam w dół. Dlatego jak zwykle muszę być czujna.
To wszystko jest naprawdę męczące. Ten tydzień może być szczególnie ryzykowny, z powody lęku przed samotnymi, wolnymi dniami.
Dlatego w piątek planuję wyjazd, ale o tym później.





niedziela, 6 sierpnia 2017

Jednak nie

Nie spotkałam się z L. Odkręciłam to spotkanie. Poczułam, że robię coś na siłę.
To jednak dla mnie za dużo. Potrzebuję swobody, poczucia bezpieczeństwa, odpoczynku. Nie wiem, skąd u mnie ta potrzeba wywierania na siebie ciągłej presji.
Gubię się w tym co muszę, a co powinnam. A już na pewno nie wiem czego chcę, poza tym, że potrzebuję czuć się bezpiecznie. Te ostatnie dwa tygodnie były istnym szaleństwem. Ciągle siebie do czegoś zmuszałam. W większości uważam, że dobrze, bo chyba jest ze mną lepiej. Teraz gdy już mam więcej siły, powinnam wykorzystać ją na powracanie do zdrowia, a nie zmuszać się do kolejnych akrobacji. Przede mną ciężki tydzień i długi weekend. To może być ogromne wyzwanie.


Próbuję czegoś nowego

W dzień bywa lżej, gorzej wieczorami. Przez ostatnie dni wydałam sporą część swoich oszczędności.
Okazało się, że przez nerwowe zaciskanie szczęki pościerałam sobie zęby, naruszyłam plomby, pojawiły się ubytki. Wydałam sporo pieniędzy a to dopiero połowa. 
Niemniej stwierdziłam, że czas na zrobienie porządków w mieszkaniu, a ponieważ fizycznie wciąż czuję się źle, nie potrafiłam zmusić się do mycia koszmarnie brudnych okien, a przesikany wszerz i wzdłuż materac oraz łóżko, stały się siedliskiem bakterii i jednym wielkim oparem smrodu. Kuchenne i łazienkowe fugi dawno nie widziały swojego pierwotnego koloru. Nie byłam w stanie zrobić z tym wszystkim porządku, aż do tego tygodnia.
Wreszcie podjęłam decyzję. Zadzwoniłam do firmy piorącej materace oraz wynajęłam panią do sprzątania. 
Ruch spowodowany porządkami w domu bardzo mnie ożywił, miło było zamienić z kimś słowo, wypić kawę. W międzyczasie zrobiłam porządek na półkach z ciuchami, kosmetykami, dokumentami. Teraz już wiem, że w przyszłości, jeśli będzie mnie stać, będę korzystać z takiej pomocy. Ja też kiedyś sprzątałam, jak zwykle sfochowana czymś rzuciłam pracę i zatrudniłam się w firmie sprzątającej, gdzie zarabiałam dwa razy więcej, z tym, że pracowałam fizycznie. To było bardzo dawno, był nas cały zespół, od ogrodnika do kucharza oraz ochroniarzy w postaci byłych pracowników GROM-u. Bardzo mile wspominam tamten czas.
Od tej pory jestem mistrzem prania i prasowania białych koszul w postaci idealnej, a prasowanie mnie relaksuje.
W czwartym miesiącu tamtej pracy zachorował na raka mój ojciec. Lekarze nie dawali mu wiele czasu. Zwolniłam się i wyjechałam do rodziny. Ojciec od momentu wykrycia raka żył jeszcze przez cztery tygodnie. Nigdy nie byłam z nim blisko. Bardzo tego żałuję, ale nie miałam okazji. 

W każdym razie pani i pan od porządków byli bardzo mili i rzeczywiście pomocni. 
Jak mawiał Mały Książę, ludzie nie mają przyjaciół, bo nie można ich kupić, ale za to kupują inne rzeczy. Ważne, że w domu zapanowała inna atmosfera, a na pewno dużo bardziej higieniczna.
Wieczorem miałam iść z P. na Jazz na Starówce, ale nie dałam rady. Fizycznie byłam dość słaba.

Za to jutrzejszy dzień mnie nieco przeraża. Teraz nadszedł czas, żeby znów spróbowała chodzić sama. Choćby kilka małych kroczków. Bez otaczania się ludźmi, zwłaszcza za pieniądze lub za to, że coś dla nich robię. Muszę wyjść poza swoją rozpacz i spróbować coś dla siebie wziąć. Może ktoś zechce mi ofiarować coś od siebie, tak empatycznie, prawdziwie. Dużo takiego wsparcia dostałam w pracy od L. Tak, ważne, żebym to podkreśliła. L. bardzo mi pomogła w ostatnim czasie. Dzięki temu mogłam być mimo kiepskiej formy. Myślę, że wywinęłam się od szpitala. Przynajmniej tym razem.

Jestem w kontakcie z pewnym chłopakiem. Do tej pory był to bardzo sporadyczny kontakt. Poznaliśmy się na pierwszych kajakach, które zorganizowałam i od tamtego czasu raz na kilka miesięcy, raz na rok wymienialiśmy się sms-ami, dwa razy się spotkaliśmy.
W tym roku też się spotkaliśmy. To miły facet, ale jest w nim dużo smutku. A ja nie chciałabym po raz kolejny robić za maskotkę. Dzisiaj zaproponowałam, oczywiście pisząc sms, czy ma ochotę jutro wyjść gdzieś razem. Napisał, że to dobry pomysł. Mamy się spotkać jutro późniejszym popołudniem. Zdobyłam się na tę propozycję, bo L. napisał do mnie przedwczoraj z pytaniem co u mnie. Wtedy odpowiedziałam grzecznościowo, ale później pomyślałam, że jak zwykle uciekam.

Wydaje mi się, że obecnie L. wpasowuje się w mój klimat. Myślę, że jego też interesuje koleżeństwo i wspólne wyjście gdzieś od czasu do czasu. Jest ode mnie starszy o rok, ale wygląda bardzo młodo, fajnie się ubiera, jest wysoki i przystojny, zajmuje się fajnymi, społecznymi rzeczami. Wszystko to na ten moment chyba jakoś mnie dowartościowuje. Jaką wartość ze swojej strony daje mu ja - nie wiem do końca, ale wydaje mi się, że jest mnie trochę ciekawy i chyba też dobrze się ze mną czuje. Poznał mnie jako kajakową organizatorkę-wariatkę, a teraz ma okazję widzieć kobietę, która jest bardzo refleksyjna i dużo bardziej spokojna no i przyznająca się do swoich słabości. Ponieważ któregoś dnia powiedział mi o swojej historii, ja też powiedziałam mu o mojej chorobie i o tym, że obecnie jestem w nie najlepszej formie. W zeszłą niedzielę spotkaliśmy się nad Wisłą, chwilę posiedzieliśmy i pogadaliśmy o tym i owym.

Ja też jestem jego ciekawa. Póki co martwię się, że może potrzebuje mnie po to, żeby dodać sobie jakiejś odmiany w życiu. Ale właściwie ja potrzebuję tego samego. Może na tym polegają relacje, a ja próbuję już dorobić jakąś histeryczną ideologię. Czuję, że to jedno z tych spotkań, gdy ludzkie losy spotykają się w tym samym punkcie, po to by za jakiś czas pójść w swoją stronę. Tak chciałabym to widzieć. Bardzo boję się nowych ludzi, zwłaszcza mężczyzn. 

Myślę, że L. też szuka przyjaciela. Tak jest mi łatwiej przyjąć jego obecność. 

środa, 2 sierpnia 2017

Bez celu

Dziś dzień przeplatany bólem i brakiem bólu. Nie jestem bierna i wciąż podejmuje różne działania, ale wciąż nie wiem dokąd iść, nie widzę celu.
Próbuję się czegoś uchwycić, choć jedyną kotwicą, która potrafiła mnie trzymać przy życiu i z satysfakcją były one. Płaczę, a raczej wyję jak potępieniec. Z tęsknoty, z bólu, z tego, że nikt mnie już nie utuli, tak jak one.










poniedziałek, 31 lipca 2017

Winna

Dzisiaj znów strasznie tęsknię za nimi. Tak, że boli mnie całe ciało.
Wydaje mi się, że gdzieś podświadomie czuję się winna. Myślę, że przyczyniłam się do ich śmierci.
Czy ten ból kiedyś minie? Ta tęsknota?
Nie umiem się niczym cieszyć. A przecież w zeszłym roku czułam, że jestem w swoim życiu najdalej niż kiedykolwiek.
Potrzebuję ich. To była moja rodzina. Nigdy nie miałam nikogo tak blisko.

Myślę, że to moja wina. Myślę, że nie dam rady odbudować siebie na nowo.
Gdybym miała więcej czasu na pożegnanie się z nimi. Gdybym była bardziej uważna, czujna.

Myślę, że je zabiłam. W swojej głupocie straciłam to co najważniejsze. Jestem złem. Jestem siłą, która w swojej destrukcji niszczy wszystko co dobre i piękne.

piątek, 28 lipca 2017

Zmuszam się dalej

Wreszcie weekend. Wreszcie nigdzie nie jadę, niczego nie organizuję, nie jestem z nikim umówiona.

Niestety zaczęłam niepokojąco się objadać. Nadal nie objadam się bulimicznie, ale ilość jedzenia, którą ostatnio zjadam jest znaczna. Wróciłam do słodyczy. Przytyłam. Moje myśli zaczynają się kręcić wokół wyglądu i wagi. Z jednej strony rozumiem, że to mi pozwala odcinać się od nieprzyjemnych myśli, ale wolałabym skończyć raz na zawsze z problemem wyglądu i jedzenia, przez który straciłam już i tak większą cześć mojego życia.

Dzisiaj znów byłam w centrum psychoterapii. Skończyłam wypełniać testy. Było ich dość dużo.
Powiedziałam we wtorek pani A., że moim głównym problemem jest nieumiejętność wchodzenia w bliskie relacje. Z testów jakie mi przygotowała większa część dotyczyła relacji międzyludzkich.

To dzięki tym testom, ich wynikom terapia będzie dostosowana do mojego problemu. Po spotkaniach z panią A. spotkam się jeszcze z jedną psycholog i terapeutką. Może być tak, że na przyszłych spotkaniach w rozmowie będzie uczestniczył jeszcze jeden psycholog. Początkowo myślałam, że chcę poznać różnych terapeutów by mieć wybór u kogo chcę się leczyć, ale na rozmowie z p. A. i jej reakcji na niektóre moje wypowiedzi, zrozumiałam, że chciałabym, żeby to raczej terapeuci mieli wybór. Chodzi o to, by nikt nie musiał prowadzić mnie na siłę. A fakt, że płacę za terapię, może jeszcze bardziej to komplikować. Wiem, że potrafię być męcząca.
Wypełniając testy i zastanawiając się nad odpowiedziami, zauważyłam, że moje poczucie wartości kompletnie legło w gruzach.

Może gdyby Nokia i Czester żyli, byłabym dalej w tej swojej pracy nad sobą, a może dalej w swojej iluzji, że wszystko jest ok, a mi jest dobrze bez ludzi. Śmierć jedynych członków mojej rodziny, wstrząsnęła moim życiem. Bez nich po raz pierwszy w życiu czuję się przerażająco samotna. Jednocześnie nie umiem tęsknić za człowiekiem. Na pewno nie tęsknię i nie potrzebuję na poziomie świadomym. Nie przychodzi mi do głowy ani jeden człowiek, którego brak bym odczuwała. Nikt za kim bym tęskniła.
Po tym jak G. przeciągnął mnie po ziemi, nie mam również ochoty na kontakt z nim. Mam wręcz jakąś traumę. Obiecałam sobie, że wesprę go w leczeniu. Podrzuciłam mu link do poradni uzależnień. Zachęciłam do wykonania telefonu i umówienia się na wizytę. Reszta należy do niego i do jego przyjaciół i rodziny. Teraz mogę się wycofać. Nie mamy ze sobą kontaktu od kilku dni i czuję jak odpoczywam. To było coś strasznego.

Nie chcę już więcej doświadczyć z jego strony humorów i sarkazmu. Szczerze, żaden partner nigdy mnie nie upokorzył. Może P. też był dość odrzucający, ale nie był chamski. Z czasem P. poszedł na własną terapię i zajął się sobą. Mamy ze sobą dobry kontakt.
Wiem, że kwestia problemów G. z własnym życiem i alkoholizmem nijak ma się to do mnie, więc nie mogę go o nic obwiniać. Po prostu obrywało mi się bo byłam blisko, a im bliżej byliśmy ze sobą, tym bardziej zaczynałam odczuwać jego nastroje. Moja żałoba, moja rozpacz sprawiła, że poczuł się opuszczony. Przestało być przyjemnie i kolorowo. Pojawiła się frustracja, pustka i potrzeba picia powróciła. Powróciło patologiczne kłamstwo, potajemne picie i to ciągłe podminowanie. Cieszę się, że to się już skończyło. Było to coś koszmarnego i wiem, że nigdy więcej nie chcę tego powtórzyć.

Teraz muszę jakoś kontynuować to zmuszanie się do pracy nad sobą i unikać wikłania się w relacje z ludźmi, którzy mają bałagan we własnym życiu. Taka relacja zubaża, wypala i włącza destrukcyjne mechanizmy u obu stron. Może któregoś dnia to co robię zacznie służyć i mi, i innym, którzy zbliżą się do mnie. Póki co, będę się dalej chorobliwie trzymać z dala od ludzi.