sobota, 27 grudnia 2014

Ludzie

Noc byla ciezka, ale przetrwalam do rana, a nastepnie zmeczenie zwalilo mnie z nog.
Nie wiem, czy to jakas paranoja zwiazana z moimi chorymi emocjami, ale zaczelam bardzo bac sie ludzi. Ludzi i nie tylko - siebie. Zaczelam znow mocniej odczuwac emocje. Nie wazne, czy to radosc, czy zlosc. Choc zlosc to taki nowy bonus, niestety nie tylko dla mnie, ale i dla mojego otoczenia.

Kontakt z drugim czlowiekiem mocno mnie rozchwiewa. Poza ludzmi, ktorzy sa podobnie aspoleczni, przychylni mi, a co najwazniejsze niczego ode mnie nie chca, nie prawia uwag, a po prostu sa.
Ostatnio ktos za bardzo wszedl na moj teren osobisty i niestety ani ja, ani ta osoba calo z tego nie wyszlysmy.

Moze powinnam sie cieszyc, ze czuje zlosc, reaguje zloscia, ale to nie tylko zlosc, to bomba atomowa.
Dzis zlapalam sie na tym, iz do tego stopnia zaczelam unikac kogokolwiek, ze niemal zupelnie przestalam wychodzic z domu. Zaczelam nawet robic zakupy przez internet.

Wczoraj wpadlo kilka osob i juz po tym nieco mnie rozedrgalo. Wieczorem znienacka wpadl sasiad z ciastem, zyczac dobrych swiat. Sasiada pierwszy raz w zyciu widzialam. Podziekowalam za ciasto i powiedzialam, ze w takim razie musze odwdzieczyc sie herbata, a on na to, ze bardzo chetnie i ze wlasciwie to nawet teraz ma czas. Wpadlam w ogromny poploch. Spytalam, czy nie mialby nic przeciw, by odwiedzic mnie w tygodniu, przeprosil i powiedzial, ze rozumie, i ze ok. W kazdym razie po tym jak wyszedl dostalam wlasnie tej histerii.



Nie wiem co

Nic nie pomaga. Pisanie stracilo sens. 

Tylko chcialabym nie wiem komu, powiedziec nie wiem co.
Zeby nie wiem kto uslyszal ze mowie nie wiem co i ze to jest dla mnie bardzo wazne.
I zeby ten nie wiem kto dal mi prawo do powiedzenia nie wiem czego i zrozumial, ze powiedzialam nie wiem co, bo uwazalam nie wiem co, bo czulam nie wiem co.

I ze ten nie wiem kto juz nigdy nie zrobi mi krzywdy i zostawi mnie w spokoju i zebym ja nie zrobila juz nigdy krzywdy nie wiem komu.

Ktos to musi ponazywac, ktos to musi ponazywac.




piątek, 26 grudnia 2014

BUM!

czuje cos czego sie boje, czego sie wstydze, czego nienawidze, czym gardze, czym rzygam

rzygam zloscia, ktora rozlala sie we mnie zolacia

chyba juz z tego nie wyjde,  nikt nie wyjdzie - calo

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Zbyt blisko

Myślisz, że gdybym nie czekała z taką niecierpliwością na to, co w końcu musi się wydarzyć, gdybym z takim wysiłkiem nie próbowała zapomnieć tego co było, gdybym na chwilę odpuściła, przystanęła, rozejrzała się wokół...

Jak myślisz, co bym zobaczyła?

Jak myślisz?

Wiesz, czego się boję?
Boję się ciebie, boję się każdego, kto jest zbyt blisko.
Nawet, gdy ty jesteś mną.

Bo wiesz... najtrudniej jest być blisko siebie.



niedziela, 9 listopada 2014

Praca vs. choroba

Dużo niepokoju zebrało się we mnie. Nie miałam czasu o tym myśleć wcześniej. Chciałam podomykać wszystkie sprawy. Jutro zaczynam pracę. Dzisiaj raz jeszcze muszę wszystko dobrze sobie poukładać. 

Mam w sobie dużo lęku, ale też zwykłej ciekawości. Zastanawiam czy osoba chora psychicznie, ktoś, taki jak ja ma prawo chcieć od życia więcej. Siedzi we mnie demon, który wszystko dyskredytuje, który wciąż szepcze. Prosiłam moją terapeutkę, by mi opowiedziała o ludziach takich jak ja. Takich, którzy miewają tyle energii, tyle pomysłów, tyle siły i tak wysoki temperament połączony z nadaktywnością wynikającą z choroby afektywnej dwubiegunowej. Spytałam czy zna kogoś, kto mimo choroby unosi pewne odpowiedzialności, robi fajne rzeczy. Podała mi kilka przykładów, zachęciła do czytania biografii różnych ludzi. 
Kiedy tak na nią patrzę, opowiadając jej o swoich poczynaniach, o moim życiu, nie dostrzegam w niej ani cienia wątpliwości, a ja - ja mam w sobie tyle obaw. Tak bardzo nie chcę zawieść dziewczyn, zawieść siebie. 

Dostałyśmy z dziewczynami propozycję dużego zlecenia. To znaczy jeszcze negocjujemy warunki. E. jedna z nas, mieszka za granicą. Ma też dom w Polsce. Wczoraj miałyśmy konferencję przez telefon. Omówiłyśmy informacje, które udało nam się zebrać od ostatniej rozmowy. Naszym zdaniem, Anglicy proponują zbyt niskie stawki pracownikom, których miałybyśmy im zrekrutować. Za takie pieniądze ludzie nie będą chcieli się nigdzie ruszać. 
Właściwie miałybyśmy zrekrutować dwie grupy ludzi, dwóch różnych specjalizacji. W sumie sto osób. Zgodnie uznałyśmy, że możemy podjąć się tego zlecenia, ale póki co, w przypadku jednej grupy i negocjując ludziom większe pensje, bez tego się narobimy jak głupie i być może z marnym skutkiem. Chcemy się jednak podjąć tej pracy, po to, by spróbować jak pójdzie nam tego typu projekt - nas jako "firmy" (na razie to coś w rodzaju konsorcjum). Zależy nam także na osobistym doświadczeniu. Jeśli będziemy rzeczywiście spójnie i rzeczowo działać, to w przyszłości zechcemy założyć spółkę.

Udało nam się powiesić stronę pod domeną. To strona dawnej firmy I. Potrzebowałyśmy podpiąć ją na szybko, bo w czwartek miałyśmy targi, sporo rozmów, zostawiłyśmy sporo wizytówek. No i musimy przygotować kilka ofert.
Teraz muszę te treści na stronie w znacznym stopniu zmienić. Dużą część strony okroić. Nie wiedziałam jak się do tego zabrać. Branża, w którą weszłam jest mi jeszcze mało znana. Co innego marketing. To znaczy nie mam jeszcze dokładnej wiedzy na temat funkcjonowania tego środowiska, zwłaszcza jego potrzeb, tych potrzeb, które my jako firma chcemy zaspokajać. Muszę przewalić jeszcze trochę badań. Przeanalizować wyniki. Odnieść je do tego, czym my będziemy się zajmować i oprzeć miedzy innymi o to argumentację naszych działań.

Błogosławieństwem okazała się piątkowa rozmowa z bardzo dużym klientem. Zostałyśmy z I. zasypane serią pytań. Na część z nich nie znałam odpowiedzi. Przysłuchiwałam się temu jak reaguje I., co mówi, jakiej argumentacji używa. Klient po rozmowie poprosił nas o przygotowanie oferty pod ich potrzeby, ale mocno rozbieżnej z naszymi. To mniej więcej zabrzmiało tak, że chętnie podejmą z nami współpracę, ale chcą, żebyśmy zrobiły tak, jak oni to widzą. Doskonale znam takich klientów z poprzedniej branży. Zmora agencji reklamowych. 

Usiadłyśmy po spotkaniu i uznałyśmy, że mimo bardzo nęcącej wizji posiadania kogoś takiego w portfolio, nie jesteśmy w stanie przystać na warunki, jakie proponuje Klient i nie chodzi nam tylko o pieniądze. Mało tego, nie mamy w swojej ofercie takiej usługi, co właśnie jest zamierzone i tym zdecydowanie chcemy się wyróżniać. Dzięki temu spotkaniu, zrozumiałam jak powinnyśmy przedstawić naszą ofertę i jak ją komunikować. Pod tym względem taka konfrontacja trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno. Chyba jeszcze dzisiaj zacznę pisać tę treść. W każdym razie zaraz  po spotkaniu z tymi ludźmi, usiadłam w kawiarni i zapisałam spontanicznie dziewięć kartek dużego notesu. 

Bardzo lubię swoją pracę, bo zarówno tu jak i w agencji, moja nadaktywność niczym nie różni się od funkcjonowania innych osób i w ogóle nie jest postrzegana jako nadaktywność. Czerpię ogromną przyjemność z pracy, także z tego, że mam zupełnie wolną rękę w podejmowaniu pewnych decyzji i działań. Lubię wymyślać, tworzyć, analizować, planować, wszystko to w połączeniu z pracą z ludźmi, dla ludzi.

Uzgodniłyśmy z dziewczynami, że z czasem będziemy wymieniać się umiejętnościami. Na tę chwilę, każda z osobna będzie korzystać z wyłącznie osobistych kompetencji, tak by nie przedłużać niektórych procesów. Moim zadaniem jest marketing i sprzedaż. W tym moja ulubiona analiza całego otoczenia pod kątem dostarczenia jak najlepszej jakości usług, co za tym idzie najtrafniejszej. Dzięki temu obie strony (Klient i my) będą mogły zaoszczędzić sobie, czy też zminimalizować liczbę powikłań, które mogą w sposób naturalny pojawiać się po drodze. To skraca proces i zwiększa efektywność, a za tym idą pieniądze.

Nie wiem dlaczego tak bardzo histeryzuję z tą swoją chorobą. Kiedy mam spadek formy, to mimo wszystko mój stosunek do pracy, moje działania utrzymują się na tym samym poziomie i pod tym względem moja terapeutka widzi constans. Cały czas mi to powtarza. 
Nie wiem czy, nie przesadzę, ale rzeczywiście kocham swoją pracę. Cieszę, że doszłam do takiego wniosku.Tu czuję się najlepiej, najpewniej. I może właśnie dlatego, że jest to dla mnie obszar niezwykle ważny, boję się nawalić i stracić to, co straciłam w 2012 roku, co w konsekwencji skończyło się wypadnięciem z rynku pracy na ponad półtora roku i tym okropnym poczuciem bezsensu. 

Mam nadzieję, że to kwestia czasu, że z czasem pozbędę się tej swojej wewnętrznej stygmatyzacji.
Z drugiej strony, gdyby nie postawiono mi tej diagnozy i nie dostosowano odpowiednich leków, mój stan mógłby być, rzeczywiście bardzo kiepski. Może tak powinnam o tym myśleć. O tym, że diagnoza jest dla lekarzy, a ja jestem mną, sobą, człowiekiem, którego dzień wygląda jak dni tysięcy, milionów ludzi, którzy żyją, czują i robią różne rzeczy, bez zastanawiania się nad tym, czy robią coś w wyniku choroby czy nie. 

Pojedynek

Zastanawiam się nad sobą. Myślę o tym kim byłam i kim jestem, również kim będę.
Moje emocje nigdy się nie zmienią. One już na zawsze pozostaną we mnie - chore.

Emocje
---
Nie mogę ich wyprzeć. Nie mogę ich oszukać. Przyjdą, wrócą. Są.
Chore i obolałe.

Chora radość
Chory smutek
Chory strach
Chora złość

Ona - złość i On - smutek
Ona - radość i On - strach

Ona i On
Oni i One

Jedyni i zarazem Wszyscy w moim życiu. I tylko jedna Ja. Wciąż jedna Ja.
Całe Moje Chore Życie.

Muszę to wiedzieć.
Po prostu to wiedzieć. I żyć.

Życie
---
Mówię mojemu życiu. Zechciej mnie Życie!
Tak bardzo pragnę żyć!

Mówię mojemu życiu. Zobacz, jestem!
Tak bardzo pragnę być!

Patrzy na mnie. Badawczo się przygląda.

muszę być jeszcze lepsza.
mądrzejsza
piękniejsza
zdrowsza!

zechciej mnie Życie
będę jeszcze lepsza!

---
Zechciej mnie Życie
Kochaj mnie Życie
Jestem zmęczona Życie
Dobranoc Życie

Rano znów obudzę się lepsza

Mój blog i moje życie

Spróbowałam zacząć czytać blog. Mój blog. Nie daję rady. Poprawiłam kilka przecinków. Sformatowałam tekst. Zajrzałam do kilku wpisów, kilku dat. Nie jestem w stanie tego czytać.

Podsumowanie - Rodzina

No dobrze. Wydaje się, że mam przed sobą już tylko czystą kartkę.
Z rodziną sprawę mam chyba postawioną jasno. Sierpniowo-wrześniowe wydarzenia, których na blogu celowo nie przytaczałam (a które pozostają do wiadomości jedynie mojej terapeutki) raz na zawsze (mam taką nadzieję) określiły mój stosunek do poszczególnych członków rodziny. Siostrom zabroniłam zbliżać się do mnie. Zwłaszcza w sytuacji znacznego pogorszenia mojego stanu zdrowia. Ojciec, jak wspominałam w niedawnym wpisie, nie żyje od 9 lat. Brat nie utrzymuje ze mną kontaktu od czasu kiedy byłam dzieckiem. Z tego co mi wiadomo, nie ma też żadnych kontaktów z siostrami. Wydaje mi się, że podobnie, choć zdecydowanie rzadziej niż ja, utrzymuje kontakt z matką.

Nie wybieram się też na żadne święta Bożo-Narodzeniowe, tudzież inne. Nie tylko dlatego, że określiłam swój stosunek do rodziny, ale też dlatego, że jako nie-katoliczka, takowych nie obchodzę.

Co do mojej relacji z matką, chcę ją utrzymywać, ale potrzebuję jeszcze bardziej się wzmocnić, tak by ten kontakt przebiegał w możliwie najmniej inwazyjny dla mnie sposób.

Nie utrzymuję też  kontaktu z siostrzeńcami i bratankami, oni ze mną także nie.

To nie tylko rodzina. To także SYSTEM. I ja wreszcie po latach, z pełną świadomością, z pełnym przekonaniem, choć mocno poturbowana, z tego systemu wychodzę. Biorę na siebie również wszelkie konsekwencje z tego wynikające. Choroby, śmierć, wszelkie wydarzenia losowe.

Biorę odpowiedzialność za moją NIEOBECNOŚĆ.


czwartek, 6 listopada 2014

Wyjątkowe spotkanie

Jutro ostatni dzień w firmie, w której podjęłam pracę we wrześniu. Właściwie potrzebowałam miesiąca, by zrozumieć, że mogę i chcę więcej. Miesiąca, w którym wydarzyło się więcej niż kiedykolwiek w moim życiu. Oswajam się i czuję, że to jest właśnie to, że jestem gotowa. Mam przyjemność współpracować z fantastycznymi babkami. Sama je sobie znalazłam i wybrałam, a one wybrały mnie. To doprawdy wyjątkowe spotkanie trzech kobiet...

Życie

Chciałabym coś powiedzieć mojemu życiu.
Podziękować mu, że na mnie zaczekało
Dogoniłam.

Teraz już tylko to, co tu i teraz.
I w przyszłości.
Dziękuję Życie.

niedziela, 2 listopada 2014

T.

To było ponad dwa tygodnie temu. Był piątek wieczór. Właśnie weszłam do domu i zajęłam się wypakowywaniem zakupów. Zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i na chwilę zastygłam.

- No cześć, co tam?
- Cześć, a tak sobie siedzę i przeglądam kontakty w telefonie.
- Kryzys znajomych?
- Taaa... i co jeszcze?
- Jeśli masz mnie wpisaną pod nazwiskiem to sporo kontaktów musiałeś przejrzeć. [śmiech]
- Jesteś jeszcze dalej, pod Z jak zgaga, bo jesteś taką Zgagą w moim życiu.




piątek, 31 października 2014

Ojciec, matka, ja i Dom

Mój ojciec zmarł na raka 9 lat temu, ale nigdy z tego powodu nie płakałam. Miałam z nim słaby kontakt. Umierał na szpitalnym łóżku, a cała rodzina zebrała się w sali, do której specjalnie go przeniesiono, żebyśmy się mogliśmy z nim pożegnać. Wszystkie jego czworo dzieci z żonami i mężami. Dziewięcioro wnucząt. Matka.... Umierał na naszych oczach. 

Nad ranem matka zadzwoniła do nas, że to już koniec. Tego dnia wszyscy się zjechaliśmy - wnuki ze szkół, dzieci z pracy. Ja dwa dni wcześniej przyjechałam z Warszawy. Około 16-tej nastąpiło zatrzymanie akcji serca. I wtedy... to był lament i histeria.

Tego dnia, jeszcze zanim serce ojca przestało bić, zobaczyłam niecodzienny widok, matkę, która siedząc w zupełnej ciszy przy łóżku ojca trzymała go za rękę. Nigdy w życiu nie widziałam ani jednego przejawu czułości ojca wobec matki, czy matki wobec ojca.
No a gdzie było moje miejsce w tym wszystkim? Schowałam się za obiektywem aparatu fotograficznego. Wciąż robiłam zdjęcia. Mam je do dziś, te emocje uchwycone, tę rozpacz.. Wszystkie emocje, do których ja nie byłam zdolna...

Kiedyś moja siostra powiedziała, że bardzo chciałaby zobaczyć te zdjęcia. Nikt ich nie widział poza mną. Pomyślałam, że mogłabym je wywołać i wysłać siostrom, matce i bratu w rocznicę śmierci ojca, tj. 28 listopada. Często wspominają ojca i dziadka. Ja zresztą też. W naszej rodzinie krąży mnóstwo anegdot związanych z różnymi sytuacjami z ojcem w roli głównej. 

Był zabawnym człowiekiem. Tak, to dobre określenie. Prostym człowiekiem, czasem prostackim, ale lubiłam go na tyle, na ile było to możliwe przy całej jego "nieobecności". Nie był ojcem, który brał czynny udział w życiu dzieci. Nie, nie był chłodny czy niedostępny tylko nieobecny. Raz tylko krzyknął na mnie i nawet dostałam od niego paskiem. Byłam mała, ale pamiętam, że próbowałam grzebać przy bolierze w łazience, ale po co? Tego nie pamiętam. To był mój jedyny bliski kontakt z ojcem i wyraźne dostrzeżenie jego obecności jako ojca.

Kiedyś przyjechała do nas jakaś daleka rodzina. Pamiętam scenę, gdy ten nieznany mi wujek, widząc mnie przechodzącą przez kuchnię spytał ojca? "A. a ile ta twoja E. ma już lat? Na co mój ojciec zwrócił się do mnie: E. ile ty masz lat?" 

To właśnie jedna z tych anegdot. Naturalnie to wspomnienie, ma również smutny odcień, ale ja to wspominam z rozbawieniem, bo chyba mam dużo zrozumienia dla charakteru ojca. Poza tym ojciec pełnił pewną ważną funkcję w moim życiu. Otóż matka była bardzo nerwowa. Pewnie pisałam kiedyś. Była impulsywna, porywcza, potrafiła znienacka uderzyć, czy pobić do krwi, zrywać z łóżka nad ranem. Brrr.. 

Kiedy ojciec wracał z pracy, agresja i cała uwaga matki skupiała się na nim . Dlatego zawsze czekałam na niego, by już z tej pracy wrócił. Lubiłam z nim siadać przy stole kiedy jadł. Bo wtedy mogłam przez chwilę być bliżej niego. Matka (co też wspominam z uśmiechem na twarzy) jak zwykle coś wyrzucając ojcu, krzycząc (ona nigdy nie mówiła tylko krzyczała) nakładała mu obiad (co było sprawą oczywistą), a ojciec wychodząc z łazienki po umyciu rąk siadał przy stole. Matka wciąż mówiąc coś podniesionym głosem, nerwowo stawiała przed ojcem talerz na stole. "Będziesz też jadła?" - pytała mnie matka (jedzenie u mojej matki było rzeczą świętą) na co ja niezależnie od tego, czy byłam głodna, czy też nie, przytakiwałam i siadałam przy stole, bo to był jedyny moment, żeby być bliżej ojca, właściwie ich obojga.

Tylko ojciec dostawał w swoim talerzu żeberka, na których była gotowana zupa (to dla mojej matki również było oczywistością - żeberka dla ojca). Ojciec jedząc rozkładał gazetę i jednym uchem słuchając matki, a drugim wypuszczając, przerywał jej w pół słowa i zaczynał czytać głośno fragment artykułu, po to oczywiście, by się z matką nim podzielić. Na co matka nadal podniesionym głosem komentowała tę treść. Naturalnie nie siadała przy stole, tylko ciągle przemieszczała się po kuchni, Wychodziła, po chwili znów wracała, poruszając się szybko i nerwowo. Ja siedziałam i jadłam. Nie pamiętam, czy ojciec coś w ogóle do mnie mówił wówczas. Nie pamiętam żadnej rozmowy. Być może były jakieś, na pewno, ale pewnie byłam tak zestresowana, albo raczej skrępowana, że nie pamiętam.


[Przy okazji tych wspomnień odpowiedź na moja bulimię mam gotową. Nigdy wcześniej na to nie wpadłam. Na to, że bulimia to ojciec redukujący napięcie, wynikające z agresywnego zachowania matki. A obecnie matką w moim życiu są stresujące sytuacje, czy też po prostu niepożądane emocje.]


Kiedy ojciec kończył jeść, jeszcze przez chwilę czytał w ciszy, która zapadała nagle, budząc we mnie ogromne uczucie skrępowania, ale też lęk, bo matka, gdy już się wyzłościła na ojca i wygadała, leciała gdzieś dalej coś robić, a mi w tej dziwnej bliskości z ojcem zaczynało być bardzo nieswojo. 
Tak czy owak, w taki jak wyżej opisany sposób mogłam przeżywać i pozytywnie doświadczać relacji z ojcem i matką, będąc w pewnym sensie niewidoczną. Ich uwaga była skupiona na sobie, a ja mogłam po prostu być, przysłuchiwać się temu co mówią i przyglądać im. To były takie właśnie chwile posiadania rodziców. Wtedy już byłam tylko "jedynaczką". Starsze rodzeństwo, od kiedy miałam 6 lat, już nie mieszkało z nami.

Mój charakterek ukształtował się nie tylko na obserwacji rodziców, byłam przecież dzieckiem, które urodziło po dziesięciu latach od przybycia na świat moich dwóch sióstr. Brat miał wówczas lat dwanaście. W domu było głośno, oczywiście burzliwie. Do szóstego roku wychowywałam się w domu pełnym ludzi. Dorosłych i dzieci. Zajmowanie się mną leżało w gestii mojego rodzeństwa. Bardzo mocno przeżyłam, gdy mój dom, zaledwie gdy miałam 6 lat, zupełnie opustoszał, a ja ni stąd ni zowąd znalazłam się w środku życia ludzi, ojca i matki, z którymi - to zabrzmi dziwnie - się nie znałam. 

Matka od momentu urodzenia mnie nie miała pokarmu, dlatego karmienie, przewijanie, kołysanie, usypianie mnie, było zadaniem mojego rodzeństwa, które na początku ciekawe małej siostrzyczki z czasem miało jej dość, bo raptem z dzieci stało się opiekunami. 

Co się zaś tyczy scen "przy rodzinnym stole", tj. matka, ojciec i ja, było ich całkiem sporo, bo matka przy każdym posiłku podawała ojcu talerz z jedzeniem, zawsze przy okazji za coś go opieprzając. Kiedy nie było mnie w mieszkaniu wychodziła z domu, stawała na schodach i krzyczała na całą wieś: "E. JEŚĆ!" A echo niosło jej głos po całej miejscowości, co naturalnie jej nie przeszkadzało, a mieszkańców bawiło. 

Aż się uśmiałam teraz. Takich ich pamiętam. Dużo w tym było pomieszania uczuć i jest nadal. 

To w co zostałam wyposażona przez rodziców, to pozwolenie na bycie sobą i brak lęku, czy skrępowania w kontakcie z ludźmi naprawdę przeróżnego pokroju i przekroju. W domu nigdy, ale to nigdy nie padły słowa w stylu: "A co ludzie powiedzą" To ojciec i matka wiedzieli najlepiej, to oni musieli mieć ostatnie słowo. Każde wiedziało lepiej, czy to w rozmowie ze sobą, czy z innymi ludźmi. Nie mieli żadnych autorytetów, nie mieli syndromu "świętości księdza". To byli zwykli ludzie, ale zawsze wiedzieli najlepiej. Jak ktoś matce podpadł na wsi, to miał kiepsko. 

Matkę jednak z dzieciństwa wspominam jako permanentne zagrożenie, łącznie z zagrożeniem życia.

Nigdy nie miałam okazji zauważyć u rodziców skrępowania, gdy mieli do czynienia z kimś, no nie wiem - z jakimś tam radnym, jakimś księdzem, czy nauczycielem. Mówię o wiejskich realiach. Generalnie byli pouczający, albo zadający pytania podważające to czy tamto. O ile matka robiła to z intelektem, ostro i często przebiegle, tak ojciec przybierał ton bardziej prostacki. Czasem będąc świadkiem takiej sytuacji, związanej z zachowaniem ojca, spalałam się ze wstydu. Naprawdę, niekiedy gadał straszne bzdury.
Teraz, gdy przyjeżdżam do domu matki, co ma miejsce raz, dwa do roku, nie chodzę na cmentarz. Może dlatego, że znów musiałabym zostać sama z ojcem. Z tej samej przyczyny ograniczam wyjazdy do matki. Ale lubię ciepłe światło płonących zniczy wieczorową porą i wkładanie palców w ciekły wosk.


czwartek, 30 października 2014

Wciąż niemożliwe

Właściwie to chodzi o tę chorobę właśnie.

Boję się, że stanie się coś złego, że nawalę. Kiedy padła propozycja naszej współpracy, wiedziałam, że w tej sytuacji muszę być z dziewczynami szczera. Tylko nie wiedziałam jak. 
Na razie wie tylko I, myślę, że E. też będę mogła powiedzieć, ale jeszcze trzeba czasu.
Któregoś dnia I. stwierdziła, że ma wrażenie, że się waham, jakby było coś, co sprawia, że nie do końca jestem przekonana czy chcę podjąć to wyzwanie. Było mi bardzo ciężko, ale wiedziałam, że na tym etapie muszę być szczera i powiedzieć, że to nie do niej, ale do siebie nie mam zaufania. Wiedziałam, że muszę to od samego początku zaznaczyć, skoro mamy być wspólniczkami, partnerkami. Powiedziałam I. o chorobie. 
Moja terapeutka, gdy opowiadałam jej tamto zdarzenie, z przejęciem skomentowała, że musiało mi być bardzo ciężko i rzeczywiście tak było.  Zwłaszcza, że I. stwierdziła, że po raz pierwszy ma do czynienia z kimś, kto choruje... p s y c h i c z  n i e  i nie wie na czym polega choroba afektywna dwubiegunowa. 

Zaraz po tamtej rozmowie I. powiedziała mi, że próbowała się dowiedzieć, czym jest ChAD. 
Była nieco przejęta, ale jej zasięgnięta wiedza dotyczyła permanentnych stanów depresyjnych i niekiedy manii.
Wyjaśniłam jej, że jestem tą szczęściarą, która miewa głównie stany hipomaniakalne. Depresję miałam w życiu tylko jedną. To dlatego nie widać po mnie szczególnie mojej choroby, niektórzy mówią o mnie, że jestem s z y b k a albo z a k r ę c o n a, albo, że ciężko za mną nadążyć. 

To ja to zaczęłam to wszystko. Kiedy je spotkałam, obie tego samego dnia, wiedziałam, że z tej znajomości może wyjść coś naprawdę dobrego. Umówiłam nam spotkanie. Przesiedziałyśmy kilka godzin w kawiarni. To było takie, dziwne... takie...  

Myślałam, że ta rozmowa skończy się na słowach, ale dziewczyny natychmiast zaczęły działać. 
Od tamtego dnia wciąż coś się dzieje, często dzwonimy do siebie, piszemy nocne smsy i maile. Spotykamy się. 
Postanowiłam nas umówić z różnymi ludźmi, którzy mogliby być pomocni. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że sporo osób, chętnie dzieliło się radami i pomysłami, a także proponowało bezinteresowną pomoc. Okazało się, że ludzie, z którymi jestem powiązana biznesowo, i którzy znali mnie raczej tylko od tej strony, bardzo pozytywnie zareagowali na wieść o tym, że rozkręcam coś swojego. 
Każdego dnia słowo, które wyrzekłam na początku, gdy tylko spotkałam każdą z dziewczyn nabiera niezwykłego kształtu. Kształtu, który nie tylko zachwyca, ale też przeraża.

I to dlatego wszystko zaczęło mnie teraz przerastać. To już chyba trzeci wpis o tym.  Chodzi o to, że mam taki lęk w sobie, że nie do końca mogę polegać na swoich zmysłach. Nie chcę też tego lęku w żaden sposób przenosić na dziewczyny. Właściwie niewiele o mnie wiedzą. Zresztą mało kto wie.
W tym znaczeniu stałam się mocno introwertyczna. Blog, grupa, terapia, rozmowy z moją lekarką. Mam dosyć miejsca na siebie. Mam lekarzy i terapeutów, by odkrywać przed nimi emocje, by odkrywać swoją codzienność, swoje życie. Do nich mam także zaufanie, co do zwrotów, których mi udzielają. Wiedzą o mnie wszystko. 

Nie chciałam by I. czuła się niekomfortowo, choć pewnie w jakimś stopniu będzie. Ale  nie mogłam inaczej, nie mogłam być z nią nieszczera. Opowiedziałam jej o chorobie, ale od razu zapewniłam, że biorę leki i jestem pod ścisłą kontrolą, że od bardzo długiego czasu funkcjonuję dobrze, a powrót do pracy zawodowej dowodzi, że jest lepiej niż kiedykolwiek.

Może dlatego nie pozwalam sobie na zmęczenie. Martwię się, że odtąd mimo wszystko, niektóre moje zachowania mogą być już odbierane tylko przez pryzmat tego co powiedziałam o sobie. O tej chorobie. Bardzo zależy mi na tym, by dziewczyny najbardziej poznały mnie od tej strony, która niewiele ma wspólnego z chorobą. 
Powiedziałam I., że jestem również osobą, która ma też spory temperament. Niekiedy te dwie rzeczy się zlewają i trudno odgadnąć co jest co.

Czy ja się kiedykolwiek z tym pogodzę?! Czy przestanę stygmatyzować siebie? 

Czasem wydaje mi się, że to nie ma znaczenia dla mnie. Widzę jak funkcjonują ludzie wokół mnie. Czasem nie ma czego zazdrościć, a może nawet często. Ale ja żyję w ciągłym lęku, że choroba zaskoczy mnie i zniszczy całe moje życie jak 2 lata temu. 

Dwa tygodnie temu w pewnym momencie dnia zaczęłam czuć się bardzo dziwnie.  To był taki dziwny stan, czułam, że zagarnia mnie jakieś szaleństwo. Wieczór i noc były istnym koszmarem. Byłam przekonana, że tracę rozum i kontakt z rzeczywistością. To był okropny stan, pamiętam tylko, że powtarzałam sobie, że muszę to przetrzymać.
Kiedy powiedziałam o tym terapeutce, spytała, dlaczego nie jestem w stanie dopuścić do siebie myśli, że mogę być zwyczajnie przepracowana. "Niech pani zobaczy ile pani robi. Normalnie człowiek czując się tak, jak pani, stwierdza, że jest przemęczony i musi odpocząć, ale pani jakby nie dawała sobie prawa do bycia zmęczoną, i każdy spadek formy uznaje pani za stan chorobowy."

Kompletnie zaskoczyło mnie to co powiedziała. Do tego stopnia, że nie wiedziałam, czy mam zaprzeczyć i przekonywać, że nie ma racji, czy odetchnąć z ulgą i się rozryczeć jak dziecko. 

Od kwietnia 2013 roku nie byłam w szpitalu. A przecież wszystkie poprzednie lata to były ciągłe hospitalizacje. Czasem boję się, że to tylko kwestia czasu, więc każdy dziwny objaw uznaję za coś niepożądanego i natychmiast wszczynam alarm. Spinam się i jeszcze bardziej staję się wymagająca wobec siebie. Tak jak teraz....

Tak, chyba czuję się porządnie zmęczona. Czas odpocząć.

Zatem jutrzejsza sesja będzie o tym.

Teraz będzie najtrudniej

Strasznie mi ciężko wytrzymać z tym, że to życie moje zrobiło się takie dorosłe... Boję się, chciałabym schować się przed sobą, uciec. Na każdym kroku odpowiedzialność, na każdym kroku konsekwencje. Odpowiedzialność i konsekwencje i ja sama, bo taka kolej rzeczy, że człowiek odpowiada za siebie sam. To wcale nie takie super nieść swoje życie na własnych barkach. Chciałabym zniknąć, zaburzyć się maksymalnie i nie czuć tej okropnej odpowiedzialności... Tak bardzo się boję...

Ciężko grać w grę zwaną życiem. Ja nie żyję, ale pisze sobie kolejne role, by móc się czegoś uchwycić i żyć, jak potrafię najsensowniej.
Kilka dni temu w komentarzu, na jeden z wpisów w grupie, którą prowadzę, zamieściłam poniższe słowa. Tak właśnie czuję, tak właśnie żyję...

"Wiesz, to ja jestem wariatką. 100, 300 procentową! Mam na to porządne papiery. Rentę inwalidzką, orzeczenie niepełnosprawności - wszystko to z powodu choroby psychicznej.
Nie skończyłam studiów, bo nigdy nie pociągało mnie uczenie się jakichś pierdół, które nawet mnie nie interesowały. Już nie wspomnę nawet, że w okresie, gdy prym wiodła moja zaburzona osobowość, nic mnie nie interesowało na dłuższą metę. Wszystko było byle jakie i gówniane, łącznie ze mną.
Ale wiesz co? Dzisiaj otwieram swoją firmę, mamy już pierwsze zlecenie i to naprawdę robiące wrażenie. Owszem, mogę to pewnie w dużej mierze zawdzięczać mojej chadowej nadaktywności, choć pewnie gdybym nie zapierniczała kiedyś w terapii i nie nauczyła iść przez życie z tym potężnym niepokojem i napięciem, nie umiałabym wykorzystać tej nadwyżki energii w taki sposób.

Ale nie o tym chcę mówić. Od zawsze marzyłam, żeby znaleźć ludzi, z którymi mogłabym wspólnie coś robić. I dziś mi się to udało! Choć odpowiedzialność i konsekwencja jaką sobie narzuciłam, surowo mnie smagają i nie dają spokoju.
Owszem zawsze miałam łatwość mnożenia pomysłów, docierania do ludzi, ale nigdy nie byłam w niczym konsekwentna. Do momentu, gdy zachorowałam na ciężką depresję...

Na początek to była mania. Wyrządziłam sobie wówczas sporą krzywdę, głównie upadlając się w sferze seksualnej. Kiedy zniszczyłam wszystko, co jeszcze miało jakikolwiek odcień zdrowia w moim życiu, moja desperacka destrukcja zaczęła wygasać a w jej miejsce wielkimi, ciężkimi krokami wdarła się depresja.
To była moja pierwsza od lat nastoletnich próba samobójcza. Tylko ten jeden raz naprawdę nie chciałam żyć. Był 2 grudnia 2012 roku. Odratowali mnie, ale depresja ciągnęła się za mną długie miesiące, które spędziłam w szpitalu psychiatrycznym a raczej w trzech, przenoszona z jednego miejsca w drugiego. Tam właśnie otrzymałam diagnozę, nie jakiegoś tam zaburzenia (tak sobie myślałam wówczas) ale choroby psychicznej! Nigdy, nigdy w życiu nie przeżyłam takiej porażki! Nigdy takiej straty!
Lata terapii, grube tysiące, które na nią wydałam, ten cholerny zapieprz. Wszystko okazało się bez znaczenia. Zapieprzałam tyle, by móc kiedyś godnie żyć, a skończyłam z chorobą psychiczną.

Teraz jednak z perspektywy czasu uważam, że wiadomość o niej stała się przyczynkiem do zmiany, na którą nigdy wcześniej bym się nie zdobyła. Postanowiłam mianowicie udowodnić sobie i światu, że nie jestem chora i że potrafię normalnie funkcjonować. Czas pokazał, że nie jest to takie proste, a stany chorobowe czasem zaostrzają się, a czasem niemal zupełnie wyciszają, ale to, co w sobie odkryłam, a raczej morderczo wypracowałam, to jakiś nieludzki upór w dążeniu do celu, mimo upadków, mimo cholernie złego samopoczucia. Nie mogłam się pogodzić z przegraną, nie po tylu latach tak ciężkiej pracy, gdy tak wiele mnie to kosztowało wyrzeczeń i wysiłku.

To poczucie przegranej napędza mnie każdego dnia i choć nienawidzę tego życia, to mając wybór smutnej wegetacji lub życia wariatki, która zafiksowała się na byciu lepszą sobą, wybieram to drugie i tak trwam. Trwam, będąc po raz pierwszy w takim momencie swojego życia, który gdzieś jeszcze w tyle mojej głowy jest zarezerwowany tylko dla poukładanych, dobrze wykształconych i dojrzałych ludzi.
Bardzo się boję, przeżywam potężny stres, ryzykuję, by wreszcie lepiej żyć. Ba, doświadczam jakiegoś niezrozumiałego dla mnie smutku... Ale jednocześnie mam ogromną przyjemność obcowania z ludźmi, do których kiedyś nie miałabym przystępu, z którymi nie potrafiłabym współgrać, współdziałać, tworzyć i być traktowana na równi i partnersko. To partnerstwo czasem mnie przeraża, a czasem daje ogrom satysfakcji.

Gdzieś mniej lub bardziej świadomie, przeżywam lęk przed odrzuceniem, przed oceną, ale po raz pierwszy w życiu, w tym gównianym życiu, doświadczam siebie i tego co mnie otacza na zupełnie nieporównywalnym poziomie psychologicznym. Nie cenię zbytnio tego świata, ale postanowiłam odwodzić od tej myśli swoją uwagę, robiąc coś, co daje mi niezmiennie ogromne poczucie satysfakcji, a mianowicie to, że mogę być dla innych, mimo całej swej aspołeczności. Pomyślałam, że te słowa jakoś mogą wydać się istotne."

Ktoś dzisiaj napisał: "Odpocznij, kiedy ostatnio gdzieś wyszłaś?" - Nie wychodzę. Wciąż tyle mam do zrobienia, tak wiele, by móc wreszcie godnie żyć...

"Będzie dobrze. Teraz będzie najtrudniej, a potem będzie już dobrze."

Z wdzięcznością aspołeczna

Na co dzień już o tym nie myślę, ale w ważnych chwilach jak te obecnie, tęsknię za wsparciem i docenieniem tych osób, których w gruncie rzeczy nigdy przy mnie nie było.

W najważniejszych chwilach mojego życia towarzyszyli mi najczęściej zupełnie obcy ludzie. Nauczyciele, rodzice moich koleżanek, potem rodzice moich chłopaków. Lekarze, psycholodzy, wykładowcy studiów, które rzuciłam, czy osoby, które poznawałam na gruncie zawodowym. 
Ludzie, którzy w moim odczuciu zupełnie bezinteresownie, postanowili mnie wspierać, nie chcąc nic w zamian, poza chęcią oszlifowania tej nieokrzesanej, zbuntowanej dziewczyny, którą byłam. Doceniali, dopingowali, szlifowali, hartowali i cierpliwie dawali kolejną szansę. Dziś widzę to bardzo wyraźnie. 
Takich ludzi w moim życiu było bardzo wielu, ale przez długi czas skupiałam się na tych, którzy mieli inne zdanie na mój temat, którzy agresywnie krytykowali i wyśmiewali. To im poświęciłam największą część swojego życia i mojej uwagi. To im wypowiedziałam walkę i toczyłam ją jeszcze bardzo długo, nawet jeśli już od dawna tych osób nie było w moim życiu.

W kontekście nieobecności tych, z którymi łączą mnie więzy krwi, przeżyłam wczoraj dziwnie niewymowny smutek, poza spontaniczną radością oczywiście. Skontaktowałam się w ważnej sprawie, z byłym szefem firmy, w której pracowałam ponad dziesięć lat temu. Zareagował na mój telefon takim pozytywnym zaskoczeniem, ciepłem i serdecznością, że poczułam się w jednej chwili kompletnie nieadekwatn. Absolutnie, bezdyskusyjnie znalazł czas na tę rozmowę, będąc w krótkiej przerwie między jedną a drugą konferencją, przy czym zachował się jakbym była w ciągu tej przerwy najważniejszym jego priorytetem. A przecież to był szef (jeden z wielu szefów jakich miałam i wielu prac), które w swoim burzliwym życiu impulsywnie i głupio rzucałam, najczęściej opuszczając firmę z wielkim hukiem.

To tylko jeden taki przykład. A jest ich całe mnóstwo. Mnóstwo ludzi, którzy mnie nie przekreślili.

Podobnie, i to także wczoraj, zostałam publicznie wyróżniona, przez osobę publiczną właśnie, którą osobiście darzę ogromnym uznaniem, i która jest dla mnie autorytetem jako kobieta, społecznik... człowiek. Gdzieś w mojej głowie będąc poza kręgiem pewnej jej dostępności, zupełnie nie podejrzewałam że ona widzi mnie, obserwuje i docenia moje starania, a nawet cytuje...

Albo w sytuacji, gdy nie byłam w stanie podnieść się z łóżka, umyć, ubrać, cokolwiek... żyć... 
Przyjaciel, który zobaczył mnie w tym stanie z oburzeniem, na które ja nigdy bym się nie zdobyła, wykrzyczał: "Gdzie jest do cholery twoja rodzina?! Czy oni w ogóle wiedzą co się z tobą dzieje?!"

 - Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam, to znaczy już od bardzo dawna... Ale dzisiaj, nie będąc słabą, a silną, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek i ja zapytuję siebie -  GDZIE?

Dostałam od życia więcej ojców, matek, sióstr i braci niż mogłam sobie wymarzyć. Dostałam ogrom życzliwości i wsparcia, być może o wiele więcej niż przeciętny człowiek.
Życie wybrało mnie na szczęściarę, która dostaje kolejne szanse. A ja te szanse umiałam pochwycić i nieść przez życie. Otrzymałam cztery łapy kota, na które wciąż spadałam i spadam, mimo swojej jeszcze często głupiutkiej natury i nierozwagi. Odradzam się w kolejnych życiach, a każde następne jest lepsze od poprzedniego, choćby tylko o milimetr.

Dostałam tak wiele od życia, od ludzi, od drugiego człowieka...Tak wiele cennych darów, w tym jakże często niesprawiedliwym, niedoskonałym świecie.
Ludzie od zawsze tracili bliskich, zdrowie, pieniądze, domy... A ja pozornie pozbawiona tych wymienionych rzeczy mam je wszystkie.

Pomimo to, ten niewymowny smutek, to cierpienie, którego prawie nigdy nie wyjawiam, często nie uświadamiam sobie - sprawiają, że już na zawsze pozostanę niepełna i na zawsze w jakimś stopniu aspołeczna.

p.s.
Dziękuję Ci moja Kochana E. za te wspaniałe słowa dziś. I za wszystkie inne. Za wszystko inne...







sobota, 18 października 2014

Chora lojalność

Wiesz, najgorszy jest powrót. Na początek robisz dokładnie to samo co przed laty, co zawsze, a potem czujesz, że kurczę, coś jest nie tak i wcale nie chcesz, by tak było. 
Tak więc ja właśnie czuję to bardzo wyraźnie. Wciąż zajmuje mi trochę, zanim zorientuję się, że znów ładuję się w stary schemat, ale po chwili wiem, że to nie ten kierunek. Zaczynam się wić, puchnąć jak balon, i wciąż jeszcze za późno, bo w momencie, gdy jestem bliska eksplozji, dostrzegam, że zmierzam nie tam, dokąd pragnę.
      Najgorsza w tym wszystkim jest wierność i lojalność wobec tych, z którymi przyszło nam grać w tę samą grę. Opuszczenia są bardzo bolesne dla obu stron i przez to właśnie niezwykle ważne. Nie jest sztuką trzasnąć drzwiami i wyjść z wielkim hukiem. Nie, teraz jest to niemożliwe. Każde trzaśnięcie drzwi potęguje w tobie uczucie, że coś jeszcze cię za nimi trzyma. I to właśnie owo wrażenie nakazuje ci wracać nieustannie w to samo miejsce. Po co? Po to, by tam być, by w tym trwać. Po nic więcej.

Życie ludzkie to nieustający dialog. Jestem mistrzynią wewnętrznego dialogu, ale w relacji z drugim człowiekiem wciąż nie znajduję spokoju. Spokoju, który wynika z wiedzy, jak mądrze wyjaśniać pewne sprawy i jak nawiązywać porozumienie.
Jedna relacja ludzka, to ciąg niekończących się pojednań. Zabawne, ale właśnie to odkryłam. 
Nie chodzi o to, by wyrzec czarodziejskie słowo, które wszystko wyjaśni raz na zawsze. Takie słowa zwyczajnie nie istnieją.
    Odkryłam coś jeszcze. Mianowicie, że pojednanie nie zawsze kończy się ciągłością relacji. Istnieje pewnego rodzaju osobliwe porozumienie stron, które zasadza się na czymś więcej. To jest na wyzbyciu się chorej lojalności względem infantylnych potrzeb, które nawzajem fundują sobie obie strony. Jest to taki rodzaj pojednania, które zmusza do obustronnego zaangażowania i heroicznego wręcz wysiłku. Być może dlatego właśnie zdarza się ono niezwykle rzadko...

niedziela, 12 października 2014

Porozumienie

Wcześniej w tym samym dniu, w którym napisałam poprzedni post poprosiłam o spotkanie z szefem w dniu kolejnym. Chciał żebym przyszła do biura, ale ja nalegałam na rozmowę, na neutralnym gruncie. Powiedziałam, że ma to być partnerska rozmowa.

Usiedliśmy w małej przytulnej restauracyjce, którą zaproponował I. Była właśnie pora lunchu. Natychmiast otoczyły nas smakowite zapachy i gwar rozmów siedzących obok ludzi. Cała ta sceneria, tak przyjazna i swojska, zdawała się nawoływać: ” Hej, Odpręż się. Rozejrzyj się dokoła. Życie to nie tylko krew, pot i łzy.”

- Powiedz mi.
- No, wal – odparł
- Powiedz mi proszę. Jakie ta firma ma plusy z mojej pracy w niej?
- Hm, no pracujesz na pół etatu. Mamy perspektywy na dużych klientów, mamy… (i tu wymienił nazwę firmy, z którą właśnie dopinałam temat.) - No choćby to.
- Wiesz, bo ja poza tym, że mam te pół etatu i zagwarantowaną pensję, nie widzę innych korzyści. Przy tej całej sytuacji i warunkach pracy, naprawdę trudno mi dojrzeć inne plusy bycia w tym miejscu.
Milcząco pokiwał głową i czekał co powiem dalej.
- Zgadnij o czym się dzisiaj dowiedziałam - I. ukrył głowę w dłoniach, domyślając się automatycznie co ma na myśli… Westchnął z przejęciem.
- Powiedz mi jak do tego doszło? Czy ty wiesz jak dużo pracy w to włożyłam? Ile mnie to wszystko kosztowało? Próbowałam przekonywać cię, że ma to sens. Zaaranżowałam tamto spotkanie, po którym jedyny zwrot jaki od ciebie otrzymałam to obojętne wzruszenie ramion. Nalegałam żebyś pochylił się na tym projektem, zobaczył, że to rewelacyjny pomysł. Zaangażowałam wszystkie siły, by być konsekwentną i profesjonalną w swojej pracy. W ogromnej niepewności i niepokoju, musiałam działać szybko. Szybko podejmować decyzje, wbrew twojej woli. Wykonałam dziesiątki telefonów do znajomych, do ludzi którzy byliby mi gotowi pomóc bezinteresownie, bo pomagaliby mnie, nie tej firmie. Nie wyobrażam sobie, że miałabym postąpić inaczej. Jest to dla mnie wręcz nie do pomyślenia, że mogłabym postawić klienta, nas, mnie w takiej sytuacji. Odwaliłam kupę roboty, znalazłam człowieka, który zrealizowałby ten projekt. Zrobiłam wszystko wbrew tobie. A Ty zbierasz całą śmietankę za moimi plecami?! Wiesz ile mnie to kosztowało? Wiesz?

- Przepraszam cię. – W jego głosie było słychać szczerość. - Wszystko wydarzyło się tak szybko. Musiałem podjąć szybką decyzję, Zdać sprawozdanie z pracy ludzi w firmie. Wspomniałem o twoim projekcie, A. to podchwycił. Wtedy wykonałem tamten telefon. Alex klepnął kwotę zaproponowaną przez I. Przepraszam. Przepraszam, że nie pomyślałam w tym wszystkim o tobie. Dopiero to do mnie dotarło. Teraz, gdy to wszystko mówisz, dociera, że nawet nie pomyślałem o tobie. Ja pierdolę. Ja pierdolę. Wiesz, nie chcę się przed tobą tłumaczyć. Po prostu w tym całym stresie, nie pomyślałem… jaki chuj ze mnie.. mam teraz w sobie takie poczucie winy…

Przestraszyłam się, że wzbudziłam w nim takie emocje. Z drugiej strony jego reakcja zupełnie mnie zaskoczyła. Uwierzyłam, że mówi prawdę. Zmieniłam ton, ale mówiłam dalej.

- Wiesz, jak się tylko o tym dowiedziałam dzisiaj rano, chciałam zawyć z bólu na głos w tej kawiarni, w której siedziałam. Nie złości, ale bólu. Ostatnie dni mojej pracy tu to był jakiś koszmar. Nie ułatwiałeś mi pracy. Dodatkowo ta niesprzyjająca atmosfera, którą tworzyłeś. Wyprułam żyły, by walczyć o profesjonalizm naszej pracy. Chciałam tylko jednego byśmy zachowali twarz przed klientem.

- To był dla mnie ciężki czas - powiedział. - Alex potrzebował wyników. Nie pomyślałem o Tobie. Wszystko potoczyło się tak szybko.
- Posłuchaj. Na ile jestem ci tu potrzebna?
- Potrzebuję Cię. Przecież widzisz jak wszystko się pieprzy.
- Umówmy się zatem tak. - W tym momencie położyłam przed I. wizytówkę. - Ja naprawdę wierzyłam, że ten projekt ma sens. - powiedziałam. Spojrzał na karteczkę, którą położyłam przed nim, westchnął boleśnie i jeszcze bardziej schował głowę w dłoniach.
- To moja wizytówka. Mojej własnej firmy. Firmy, którą właśnie założyłyśmy ja i moja wspólniczka.
- Przepraszam Cię, powtórzył po raz kolejny.- Jak mogłem to przeoczyć. Jak mogłem nie pomyśleć o nas, o tobie.
- Posłuchaj - powiedziałam. Zrobimy ten projekt. Oddaję go waszej firmie. Tylko tego klienta, ale innych projektów tego typu nie ruszam. To obszar mojej prywatnej działalności.
- Jasne - odparł. Jasne - wszystko rozumiem. Nawet nie musisz mi tłumaczyć. To zrozumiałe.
- Spróbujmy ustalić jak będziemy pracować w najbliższej przyszłości, dopóki jesteśmy tu razem. Pomogę ci. Będziemy wywiązywać się z obowiązków. Ustalmy tylko jak możemy to robić, by wspierać się w tej pracy i nie wchodzić sobie w paradę. Będę twoim pracownikiem, na tyle na ile ze swoim cholernym uporem być potrafię, a ty bądź moim szefem. Zróbmy co jest do zrobienia.


I tak w tej rozmowie z I. ustaliliśmy, że wstępnie zostajemy tu do końca roku. On spróbuje tę firmę postawić na nogi i bierze na siebie wszelkie konsekwencje bycia takim szefem jakim jest. Następnie opowiedział mi o tym co przeżywał w ostatnim czasie. Nie, nie tłumaczył się. Między nami wywiązała się już spokojna rozmowa. Opowiedział mi o ogromnym zmęczeniu, o tym co go złości, co rodzi w nim niepokój. O tym, że owszem, żyje w dużym stresie, ale nie boi się. Nie wisi nad nim widmo zagłady.

- Mogę pozwolić sobie na ryzyko – upewniał mnie. Dlatego z pełną konsekwencją chcę podjąć wyzwanie i zrobić wszystko co w mojej mocy. Chcę spróbować postawić tę firmę na nogi.
- A Twoja rodzina? Poradzicie sobie, gdybyś stracił te posadę?
- Poradzimy. Rozmawiałem z żoną. Stać nas na to.

W tym momencie poczułam ulgę. Zrozumiałam, że żyłam nie tylko w lęku o siebie, ale w ogromnym lęku o I. i o jego rodzinę. Czułam się winna, że jeśli nie będę przynosić firmie korzyści, gdy nie zrobimy jakichś pieniędzy w krótkim czasie, skończy się to bardzo źle.
Wtedy dotarło do mnie, co tak bardzo mnie zmiażdżyło w tych ostatnich dniach. Przez ten miesiąc nie tyko byłam pracownikiem tej firmy, ale także jej szefem i głową rodziny. Wszystko to chorobliwie niosłam na swoich barkach. Zrozumiałam poza tym jeszcze więcej, dużo więcej...

W czasie tej naszej rozmowy, nasze rysy złagodniały. Napięcie znikło i gdy żegnając się podaliśmy sobie dłoń, był to uścisk partnerskiego, wręcz męskiego porozumienia. Na naszych twarzach w miejscu silnego napięcia pojawiło się ogromne zmęczenie.
- Jesteś bardzo zmęczony, prawda? - Spytałam porozumiewawczo.
- Bardzo odparł.
- I ja bardzo.
Uśmiechnęliśmy się do siebie przyjaźnie, ale nadal z ogromnym zmęczeniem na twarzach.
-Do zobaczenia w poniedziałek.
-Do zobaczenia. Pa!



czwartek, 9 października 2014

Gdzie ja jestem?

Tak sobie usiadałam i myślę, że już pewne rzeczy mnie nie dotyczą, w innych nie chcę brać udziału.
Każda chwila mojego życia jest dla mnie niezwykle cenna. Nie dlatego, że tak je kocham. Nie. Nie cierpię go! W obliczu tej nieustannej walki samej ze sobą, zaczynam zapytywać siebie coraz głośniej: Dokąd zmierzam? 
Te ostatnie dni pamiętam jedynie fragmentami. Zadaniami. Zrobione - Odhaczone. 
Ciągły brak czasu, który upływa w zawrotnym tempie. Nieustający niepokój. Jestem przeładowana niepokojem. Zaszczuta lękiem.

Pamiętam moje zaskoczenie, gdy we wtorek późnym wieczorem w rozmowie ze znajomą, na którą natknęłam się w autobusie, powiedziałam: "O Boże! To dopiero wtorek!? Wtorek...., a ja jestem tak już zmęczona tym tygodniem..." Wtedy zatrzymałam się na chwilę w tej rozmowie z nią, opadłam pod ciężarem tygodnia, który się jeszcze nawet dobrze nie zaczął i poczułam, że jestem poważnie wykończona.

Chodzę i wciąż powtarzam w myślach i na głos. "Jestem zmęczona. Jestem potwornie zmęczona. Boże, jestem taka zmęczona." Ciągle to mówię.
Byłam dzisiaj na wizycie u mojej lekarki, ale zadzwonił mój szef, więc nawet nie mogłam jej powiedzieć, zapomniałam powiedzieć, że jestem taka cholernie zmęczona. Telefon zadzwonił w pierwszych kilku minutach rozmowy. Potem przyszły jeszcze dwa sms-y na firmowy numer - od szefa. Nie mogłam znaleźć telefonu w torebce, nie mogłam go wyciszyć. Jak nie ja! Zawsze wyciszam, wyłączam, ale dzisiaj? Czemu dzisiaj nie? 
Potem, już po wizycie były jeszcze telefony, głupie pytania, na które już nie miałam ani miejsca, ani cierpliwości. To miał być mój wolny dzień. Wolny, w którym zaplanowałam wiele spraw, w dużej mierze związanych jednakże z firmą. 
Dalsza jego część to był już raczej amok. Wciąż gdzieś jechałam, dokądś biegłam. Dzwoniły telefony, przychodziły sms-y. A ja byłam bardziej spanikowana i bardziej wściekła.

"Wiesz co jestem w autobusie, tramwaju, metrze.... trudno mi dać ci teraz odpowiedź. Wiesz, jeszcze nie myślałam nad tym. Nie wiem, kiedy będę przed kompem. Trudno mi decydować w biegu na raz o tylu rzeczach. Nie wiem, pomyślę, odezwę się, nie mogę teraz rozmawiać." 

Nie byłam w stanie. Na tym etapie przeładowania, mogłam wykonywać kilka rzeczy, ale nie kilkadziesiąt. Dlatego system wykonaj - odhacz i jedź dalej,  jest najlepszym z możliwych w takim stłoczeniu się spraw. Małych wielkich, pośrednich itd... Z tym, że pewne sprawy rodzą się na bieżąco. Trzeba nadawać temu wszystkiemu priorytety. Wartościować, oceniać co na już, na później, nigdy, zawsze... Przestawiać, zmieniać, przesuwać. 

Poleciałam do fryzjerki, bo jutro spotkanie z Klientem. Spytałam, czy mogę jej donieść pieniądze. Wstydziłam się, ale zaryzykowałam i spytałam ją. Tu też musiałam szybko przewartościować, wstyd, zażenowanie, złość na zaistniałą sytuację, czy konieczność, obowiązek, zasada. 
Pensja nie wpłynęła dziś na konto, a prosiłam go o to kilka razy. Dzisiaj minął termin pokrycia długu na karcie kredytowej, chciałam to uregulować. Zależy mi by wszystko pospłacać, możliwie najkorzystniej.
Ale to nic. Nie jest to ten ostateczny termin spłaty karty, tylko kwestie związane z płaceniem odsetek, za każde użycie karty. W porządku. Mam motywację, by już jej nie używać. Nic się nie stało, jeśli dobrze zrozumiałam konsultanta z infolinii, na którą dzwoniłam. Olać to. Niezrobione - też odhaczone.

Dziś w którymś momencie dnia poczułam obrzydzenie do samej siebie i do tej całej firmy.
Powiedziałam sobie - nie będę reprezentować gównianej, nieumiejętnie zarządzanej firmy. Tak właśnie pomyślałam. Nie jestem w stanie negocjować w jej imieniu, a co najważniejsze deklarować w jej imieniu. Tego na pewno nie mogę zrobić....

Ten opór, ta niezgoda od tej chwili wciąż wzbierały we mnie i to tak mocno, że zrozumiałam, że rzeczywiście dzieje się coś mocno nie tak. I nie jest to już tylko moja osobista sprawa związana z histerią wynikającą z powrotu na rynek pracy i stresem, że muszę się teraz wykazać, sprawdzić i  jak zwykle być najlepsza, albo, że ma mi się tak wydawać.

Coś się zaczęło dziać mocno nie tak. Coś bardzo nie mojego. I nie tylko dzisiaj, ale od dawna. Zupełnie niezwiązanego z moimi lękami i obsesjami. Czułam, że chłonę coś jak gąbka. Jestem szambem, do którego wpływają nie moje ścieki. To był moment. Jakieś słowo, jakiś ton, który przelał czarę. Po prostu poczułam, że oto znalazłam się w jakimś cyrku. A ja mam już cyrk. Własny cyrk i własne, autorskie małpy.

I wówczas.... napisałam mojemu szefowi, który miał wizytację swojego szefa ( i to stąd te wszystkie smsy i telefony do mnie), napisałam mu: "Acha i Przekaż Alexowi ode mnie proszę, żeby się jebał. Przekaż mu to ode mnie" - Tak właśnie zrobiłam. 

Tym samym oddałam mojemu szefowi co jego. Przy czym pokazałam, że ja też mam już jakieś emocje na ten temat.
Nie obchodziło mnie to jak sobie poradzi z tym dalej, ale gdy dzwonił do mnie później, brzmiał nieco lżej, a wtedy ja znów zaczęłam się przejmować tym, jak wiele na nim spoczywa.  

To jest jakieś chore. To pewne. Chcę z nim o tym porozmawiać. Powiedzieć mu jak obecnie to wszystko widzę, i że nie chcę reprezentować tej firmy. Martwię się o jego emocje. Bardzo się martwię, ale im bardziej się tym martwię, tym wyraźniejsza to dla  mnie informacja, że coś tu mocno śmierdzi. Znów w coś się wikłam, a raczej jestem już mocno uwikłana.

Myślę, że oboje jesteśmy podobnie wyczerpani. Ten statek wpadł w niezły wir i tylko kręci się w kółko, robiąc duży zamęt. Jedna osoba drugi miesiąc na L-4. Druga odeszła, trzecia złożyła właśnie wymówienie.

Co ty tu robisz dziewczyno? W co ty grasz? Zbawiasz świat? A może chcesz udowodnić jak bardzo jesteś tam potrzebna? Myślisz, że się nie znają? Mylą się? To niech się mylą. Czemu tyle w tobie emocji? To ich biznes. Ich pomysł na biznes. Chcesz zarządzać wizją ludzi, z którymi nawet nie jesteś w stanie zamienić słowa? Co właściwie chciałabyś im powiedzieć? Naprawdę chcesz tak wiele dla nich zrobić? W co ty grasz? W co my gramy?

Dokąd zmierzasz? Pomyśl. Rozejrzyj się. Spójrz na to wszystko wielowymiarowo. Wiesz już gdzie jesteś?

Gdzie?

Myśl!



wtorek, 23 września 2014

Pieniądze

Chciałabym tyle napisać, ale trudno pozbierać te myśli. Obrać je w jakiś sens. Może zwyczajnie, powinnam spisywać tu swoje stany, by zobaczyć, jaki to wachlarz i rozpiętość. Potem można to łączyć określonymi wydarzeniami, sytuacjami.

To co towarzyszy mi nieustannie to lęk o to, czy będę umiała na tyle o siebie zadbać, by zatroszczyć się o swój byt.  Ostatnio skrupulatnie prowadzę rachunki. Robię to od kilku lat i obecnie weszłam w stan konsekwentnego kontrolowania swoich wydatków. Długo to trwało. Ciągle się w tym gubiłam, albo zawodziłam na sobie, bo czegoś nie skontrolowałam, bo wydałam za dużo, bo nie wiedziałam jak wybrnąć z zaistniałej sytuacji. Obecnie raz w tygodniu zasiadam i analizuję swoje wydatki. 
Przestałam już z lękiem sprawdzać stan swoich rachunków bankowych, a następnie tabeli wydatków w arkuszu kalkulacyjnym. Wcześniej dostawałam ataku paniki, gdy miałam sprawdzić ile mam jeszcze pieniędzy i co muszę koniecznie opłacić, czy kupić.

Ponieważ stałam się konsekwentna w tym obszarze, a przez bardziej stabilna, zdobyłam się na kolejny krok. Był to pewien eksperyment, który unaocznił mi jaką dokładnie kwotę przejadłam w dość niezdrowy sposób w ciągu jednego miesiąca. Cierpię na zaburzenia odżywiania i niestety bywają sytuacje, gdy nie jestem w stanie zapanować nad pewnymi nawykami. Przyznam szczerze, że było to jedno z największych wyzwań na jakie się zdobyłam. 

Eksperyment polegał na przelewaniu, każdej przejedzonej sumy na drugie konto, podczas, gdy na tym pierwszym pieniądze znikały w podwójnych kwotach, przejedzonej i odłożonej. Musiałam lawirować między wydatkami. Patrzyłam z czego mogę jeszcze zrezygnować, albo czy mogę przełożyć opłatę za coś. Pieniądze na koncie kurczyły się w niesamowitym tempie. Zaczęłam bać się podwójnie. 

Moja sytuacja życiowa w tym czasie była naprawdę bardzo zła, dlatego duże ukojenie dawały mi obfite, kaloryczne posiłki i cały przebieg pewnego rytuału, dzięki któremu udawało mi się zbić napięcie, które w tych chwilach było nie do zniesienia.

Byłam w kropce, ale obiecałam sobie, że te przelewane kwoty, będą konsekwentnie przeze mnie realizowane. Czy moje napięcie rosło również w wyniku sytuacji związane z ekspresowym znikaniem pieniędzy? Pewnie tak. Na pewno. Wpadłam w niemały popłoch. Ale już było postanowione. Eksperyment zaś polegał na czymś innym. Zobaczyć te pieniądze, unaocznić je sobie. 

Kwoty przelewałam na drugie konto za każdym razem. Nie sumowałam ich. Byłam w bardzo ciężkim stanie psychicznym. Obiecałam sobie tylko, że będę w tym konsekwentna. Tylko to.
Czasem zupełnie przez mgłę z bólem serca, robiłam kolejny już przelew. Wreszcie nadszedł koniec miesiąca. Nie zadłużyłam się, ale bardzo restrykcyjnie zredukowałam wydatki. Okazało się, że muszę dokonać dwóch ważnych opłat, które spadły na mnie jak grom z jasnego nieba. Kiedy sprawdziłam kwotę na drugim rachunku, jej wysokość uderzyła mnie, na tyle, że zwyczajnie się rozpłakałam.

To było uczucie, zaskoczenia, ulgi i radości. Teraz rozwiązałam zagadkę i wiem skąd 16-cie tysięcy długu, jaki rósł przez lata. Taką kwotę winna jestem bankowi, po tym jak skonsolidowałam wszystkie swoje długi i kredyty w jeden kredyt w jednym banku. Od tej pory spłacam co miesiąc pewną kwotę i staram się nie pożyczać od innych, tak by nie tworzyć dziwnych zależności. Bardzo chcę tego pilnować, ponieważ w czasach przed terapią, ten motyw szczególnie mi towarzyszył, a przez to innym osobom z mojego życia, na których spoczywała pewna niezdrowa odpowiedzialność, za moją sytuację finansową. 

Być może jestem obecnie na etapie szoku, bo cała sytuacja z jedzeniem mocno się zmieniła. Czy teraz będzie inaczej? Nie wiem. Zauważyłam jednak pewną zależność. Nie mogąc redukować napięcia i w ten sposób odcinać się, albo dawać ujście tym wszystkim strasznie trudnym emocjom, które mi towarzyszą w życiu, zwłaszcza ostatnio, mój stan zdrowia radykalnie się pogorszył.

Przestałam za przeproszeniem żreć a następnie rzygać i wydaje mi się, że uwolniłam potwora.
Przyznam szczerze, że jestem w jakimś psychicznym potrzasku. Nie potrafię obecnie i cholernie boję się dostarczać sobie ukojenia w ten sposób. W jednej chwili wydać pieniądze na jedzenie i pochłonąć je, dając upust rozszalałej emocjonalności, by choć na chwilę poczuć spokój, przyjemność i ulgę. Zwłaszcza na koniec ciężkiego dnia, choćby takiego jak ten dzisiejszy, który ledwie przeżyłam. Wisi teraz nade mną jakaś karząca ręka, która wciąż przywołuje w pamięci wysokość przejedzonej kwoty i jednocześnie przypomina o wydatkach, które jeszcze muszę ponieść zanim pojawią się na moim koncie środki na przeżycie następnego miesiąca, w którym także będę musiała ponieść wydatki. Mam wszystko rozpisane do marca przyszłego roku. I wiem, że nie mam już zbytnio miejsca na lawirowanie. Wręcz muszę sobie jakoś jeszcze dorobić.

Takie właśnie moje wnioski i konsekwencje.
Czuję się dzisiaj parszywie. Mam wrażenie, że już dłużej nie wytrzymam tych wszystkich napięć. Nie wiem już z czym odpuścić, a w czym być bezwzględną czy po prostu konsekwentną. Chcę tylko jednego, stabilizacji finansowej. Od tego zależy mój komfort życia. Startuję z niskiego pułapu, ale jeśli zapanuję nad tym, co rzeczywiście ważne, może coś w końcu pójdzie do przodu.

W tej chwili zafiksowałam się na pracy, żyjąc w ciągłym lęku, że jednak nie poradzę sobie i ją stracę.
Zamiast na pół etatu, jak być powinno, siedzę w pracy długie godziny. A mimo to mam poczucie, że zupełnie jestem do niczego, a mój szef jest zawiedziony jakością mojej pracy. Ech.. długo by gadać. Może w kolejnym wpisie opiszę o co chodzi.

Jestem po prostu bardzo zagubiona. Potrzebuję moderacji, bo zupełnie się gubię w tym, jak powinnam rzeczywiście funkcjonować w pracy, w życiu, w relacjach z innymi.
Jestem bardzo zmęczona. Wiem, że ta niezdrowa presja może mnie tylko wpakować w tarapaty, ale zupełnie nie wiem, nie wiem jak zaradzić swojej obecnej sytuacji życiowej. Dlatego muszę pilnować pieniędzy, bo bez nich kompletny już brak poczucia bezpieczeństwa zmiażdży mnie tak, że się nie podniosę.


czwartek, 18 września 2014

Jutro

Jest nowy lek. Ponoć nadzieja dla mnie.
Moja lekarka wypisała mi już receptę, ale okazało się, że lek nie ma jeszcze refundacji i kosztuje kilkaset złotych. Dwa dni temu byłam na Izbie Przyjęć. Przesiedziałam jakiś czas z lekarzem dyżurnym. Wszystko bardzo pędziło we mnie już od kilku dni. Wszystko bardzo bolało. Bałam się, że już więcej, że już dłużej nie zniosę tego. Na Izbie było cicho i pusto. Nigdy takich pustek nie widziałam.

Wczoraj rano byłam na telefonie z moją lekarką, a wieczorem z moją terapeutką, która dzisiaj z samego rana zadzwoniła do mnie pytając jak się czuję.
Spytała, czy mogę do niej przyjść - poszłam. Poszłam cicho i na paluszkach, żeby nie zbudzić drzemiącego potwora. Mówiłam niemal szeptem, a moja terapeutka się rozpłakała. To znaczy popłynęły jej łzy.

Na koniec powiedziałam tylko, że bardzo dziękuję jej za pomoc, ale nie będę się z tego cieszyć, ani nie chcę być wdzięczna. Wdzięczność mnie zabija - powiedziałam.

Jutro znów mam sesję.

niedziela, 14 września 2014

Hipomania kontra smuta rzeczywistość

Spontaniczna twórczość własna:

- Dzień dobry Waszej Zajebistości. Czy Wasza Zajebistość ma chęć umoczyć pyska w tym gównie?
- Wielce dziękuję. Dziś pozostanę ze wszech miar Zajebista.




wtorek, 9 września 2014

Króliczek

Chciałam napisać coś przygnębiającego. Potem postanowiłam z tego zakpić. Następnie wszystko uznałam za zupełnie bezsensowne.
Właściwie wszystko jest tak samo. Zmieniają się tylko ludzie, sytuacje i dług na moim bankowym koncie. Jednakże tak naprawdę nie ma to większego znaczenia.

Jeśli życie jest króliczkiem, to pragnę jedynie nadmienić, że póki co, jeszcze go gonię.

środa, 20 sierpnia 2014

Milion małych kawałków

To się nigdy nie skończy.
Tych stanów jest nieskończenie wiele.
Przestałam nawet wierzyć w Boga, żeby było lżej...

Proszę, niech mi ktoś pomoże.

Omnipotencja

Boję się. Potrzebuję wsparcia. Czy jeszcze dotykam rzeczywistości? Czy raczej nieobecna wznoszę się w przestworza. Wyżej, jeszcze wyżej.

Pojawiają się nieoczekiwane zwroty akcji. Znów czuję się samotnym okrętem. Nie wiem czy dobrze oceniam rzeczywistość. Cholerna omnipotencja ograbia mnie z satysfakcji. Bardziej muszę niż mogę.
Boję się, że te decyzje rzeczywiście spoczywają na mnie. Tworzę struktury, będąc sama pozbawiona struktur.

Chciałabym, by ktoś mógł spojrzeć na to z boku. Czy rzeczywiście muszę? Czekam na telefon, który być może zdejmie ze mnie ten ciężar. Czekam, sama tego nie uniosę.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Na ostrzu noża

Lęk to okropny doradca. Złość, smutek... i choć te wszystkie emocje są nam potrzebne to trudno z nimi wytrzymać. Trudno je w sobie pomieścić. Większość życia przeżyłam nie wychodząc spoza strefy komfortu. Stworzyłam sobie nawet świat pełen iluzji, które dawały mi poczucie, że ja i świat zmierzamy do przodu. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam taki lęk.
Co mi to mówi?
Moje potrzeby, moje pragnienia mają status, rangę szalenie ważnych. Kiedy stawiam tak sprawę na ostrzu noża, rozsądzam je niemal między życiem, a śmiercią, to lęk przed tą domniemaną śmiercią, porażką, która położy się cieniem na całym moim życiu, porażką, której nie będę potrafiła sobie wybaczyć, nie pozwala mi już na nic więcej. Unieruchamia. Wycofanie się daje chwilową ulgę, ale potem znów wraca to okropne poczucie zmierzania donikąd.
Iluzja, a prawdziwe życie... Cena, jaką płacę za magię i czar złudzeń jest zbyt wielka. Teraz dotykam tego bardziej niż kiedykolwiek.
Najtrudniejsze dla mnie jest chyba to, że jest taki rodzaj zmian, które wymagają wyruszenia w samotną podróż w nieznane. Bez podpórek, bez wieszania się na innych. Te zmiany są właśnie najtrudniejsze ponieważ wymagają zmierzenia się z samym sobą. Bez udziału kogokolwiek.
Strach... moje przekleństwo. Iluzja, musi odejść, czas się z nią rozstać. Z radosną przyjaciółką, pełną kreatywnych pomysłów, które nie zmieniają mojej sytuacji ani o krok. Czas opuścić swój magiczny świat. Co tam jest poza tą przerażającą zasłoną lęku?
Co tam jest?
Tylko ja i on. Lęk i ja. Kim ty do cholery jesteś? Kim, że tak mnie ograniczasz? Kto dał ci prawo, by zawładnąć tą chwilą, całym moim życiem? Kto dał Ci prawo, by odbierać mi życie? Brzydzę się tobą. Brzydzę. Odebrałeś mi tyle wspaniałych chwil. Doznań, miejsc, a przede wszystkim wspaniałych ludzi. Władco mroku i ciemności. Władco mojego umysłu. Stoję przed tobą. Tak, jesteś przerażający. Tak, powaliłeś mnie na kolana. Tak, władasz mną, a mimo to jestem gotowa się z tobą zmierzyć. Odebrałeś mi już wystarczająco dużo. Odebrałeś mi całe moje życie...

sobota, 9 sierpnia 2014

O zaufaniu

Wczoraj miałam dobry dzień, przez który przeszłam łagodnie, ale z właściwą dla siebie w takich momentach jasnością umysłu. To był taki dobry, spokojny dzień. Dzień wypełniony pracą, obowiązkami, ale też byciem w realnym kontakcie z ludźmi spoza strefy biznesu. Moja terapeutka spytała niedawno o to gdzie ja jestem. A ja jej na to, że pytali wszyscy jej poprzednicy bez wyjątku. I ja też nie znałam odpowiedzi, ale w takich chwilach jak te, myślę, że właśnie jestem tu. Taka właśnie.

Pisałam poprzednio o dzieleniu na pół, a to już przecież się dzieje. Jak to możliwe, że inni nie mieli nic przeciwko mnie tak słabej? Pojawili się w moim życiu, gdy stałam się właśnie taka wątła i krucha. Być może dlatego, że wykonałam ten krok, zwracając się wreszcie do właściwych adresatów i we właściwy sposób. Nie wiedziałam, że można mówić o swoim zagubieniu, czy lęku i nie przerażać sobą. Można tego zagubienia nie przerzucać na innych, tylko trzymając je w swoich rękach mówić o nim. Kiedyś zachowywałam się wręcz przeciwnie. Coś przerastało mnie do takiego stopnia, że cały swój ciężar musiałam natychmiast oddać komuś. Nowego zachowania nauczył mnie mój teraz już były terapeuta. Na początku brał wszystko na siebie, potem pomagał mi częściowo, a później próbowałam już sama. Powtarzał, że mogę unosić znacznie więcej. O tym jak wiele przekonałam się jednak dużo później po zakończeniu terapii. Od tamtej pory myślałam, że wszystko już mogę sama. Mogłam nie chcieć, nie potrzebować, nie tęsknić, nie pragnąć, być samowystarczalną i ciągle być lepszą od tej, którą w danym momencie byłam.

A ostatnio tyle dobra spotkało mnie od innych. Już w kolejnym wpisie wspominam o tym. To co mnie najpiękniejszego spotkało to reakcja mojej rodziny. Matki i sióstr. Owszem, nigdy nie mogłam na nie liczyć, jeśli chodzi o wsparcie finansowe, w sensie pożyczki w kryzysowych sytuacjach, ale na ich miejscu zrobiłabym to samo. 
Odkąd pamiętam mam kłopot z zarządzaniem pieniędzmi. Może dlatego, że jeszcze w liceum, nie dostawałam żadnych pieniędzy do ręki, a wszelkie zakupy były dokonywane w obecności, którejś z sióstr, gdzie to one po wybraniu ze mną danego zakupu dokonywały płatności. 
Uniezależnić się od nich pomógł mi mój chłopak, jego mama, moja przyjaciółka i chyba najbardziej moja lekarka, dając mi zrozumienie pewnych rzeczy. W wieku 20 lat zaczęłam utrzymywać się sama, choć poza domem rodzinnym byłam już od 16-go roku życia. Gdy miałam 21 lat zamieszkałam ze swoim chłopakiem, wcześniej wynajmowałam pokoje. Wyjechaliśmy z naszego miasta, we dwoje było lżej. Z tym, że w tamtym czasie funkcjonowałam emocjonalnie bardzo kiepsko. W bardzo zaburzony sposób. Pracowaliśmy oboje i oboje byliśmy bardzo rozrzutni. Byłyśmy młodzi i zachłanni. Potem, gdy wyszłam za mąż, za innego partnera, przy nim właśnie nauczyłam się bardziej doceniać wartość pieniądza i rozumieć, jak bardzo mnie dużo kosztuje wysiłku, by ten pieniądz zarobić. M. wyprowadził mnie, przy pomocy naszych wspólnych pensji z długów. Dużo złego spotkało go z mojej strony, ale też dużo dobrego, za co mi podziękował. Choćby to, że pomogłam mu naprawić stosunki z ojcem, albo to, że wymyśliłam firmę i wykonałam wszystko, co było potrzebne do jej zaistnienia i funkcjonowania. Miałam wizję, miałam wiedzę i miałam umiejętność dotarcia do kogo trzeba. Przy rozwodzie zrzekłam się prawa autorskiego i oddałam pod zarządzanie firmę mojemu mężowi. Oczywiście wzięłam za to jakieś pieniądze. 
Firma do dzisiaj działa sprawnie z czego się cieszę, ponieważ wciąż mam poczucie, że to jakaś forma rekompensaty za wyrządzone przeze mnie krzywdy. Najbardziej się jednak cieszę, że M. odzyskał ojca. 
Jesteśmy kwita w jakimś sensie, bo M. dostał ode mnie nowe życie. Inne od tego, z którym wchodził w relację ze mną. 

Nie wiem właściwie, dlaczego piszę o pieniądzach i o tym jak pomogłam M. Może piszę o tym, że najbardziej chciałabym niczego nie chcieć od innych i nie być nikomu niczego winną.
Moja rodzina, chyba zasadnie uważając mnie za nieodpowiedzialną nigdy nie wykazywała właściwie żadnej formy wsparcia. Wychowali mnie rodzice moich koleżanek, nauczyciele i lekarze. To dzięki nim mam wiele odmiennych cech, których trudno szukać w mojej rodzinie. Mało kto wie, że gdy zdawałam maturę, moja rodzina chyba nawet o tym nie wiedziała. Zdawałam maturę z moją lekarką, moją polonistką, oraz mamą mojego chłopaka. Co do rodziny, miałam być albo taka jak oni, albo nie pojawiać się w ich życiu. No, a ja wybrałam bunt. Ta nasza wojna trwała długie lata. Terapia pomogła mi zrozumieć tę moją bezsensowną walkę z nimi, a także wszystkie moje oczekiwania, czy niewyartykułowane, przez długie lata nieświadome żądania wobec nich. W którymś momencie terapii zrozumiałam, co się między nami takiego dzieje i odpuściłam, a wtedy odpuścili oni, ale na swój wizerunek musiałam pracować jeszcze długie lata. Bardzo długie lata i wciąż to robię.

Jednak ostatnio otrzymałam coś więcej niż pieniądze. Każde dobro, które otrzymuję nakłada na mnie obowiązek bycia wdzięczną. Strasznie ciężko jest nieść tę wdzięczność przez całe życie. Wdzięczność do tych wszystkich ludzi, którzy tak bardzo wsparli mnie na mojej drodze. Terapeuta wciąż podkreślał, że to nie los na loterii, ale konkretne reakcje na to jaka jestem. Jak to możliwe? Przecież jestem nikim.
Moja rodzina...Właściwie nie wiem, co tym razem się zmieniło. Czy wciąż efekty tego samego toczącego się we mnie od lat procesu? A może zasłużyłam na współczucie swoją żałosnością? To było takie...  inne..., a mimo to uważam, że nie zasługuję aż na takie zrozumienie. Przeraziłam się ich bliskości i do tej pory nie umiem tego w sobie pomieścić. Bardzo, bardzo się boję, wręcz panicznie tych dobrych uczuć i tych życzliwych słów.  Boję się przyjąć tę bliskość, a po chwili głupio ją stracić lub otrzymać bolesny, sprzeczny komunikat. Chwiejność mojej rodziny miażdżyła mnie niejednokrotnie. 

Czytałam wczoraj książkę, była w niej scena z grupką chłopców i psem. Pies należał do ich nauczyciela, który bardzo się nad nimi znęcał podczas lekcji. Bił do krwi przy każdej sposobności. Właściwie każdego dnia szli do szkoły z lękiem, bo nikt nie wiedział, w jakim nastroju będzie ich belfer i w kogo tym razem wymierzy cios. Gdy miał dobry nastrój bił lżej, bez siniaków i krwi. Czasem przechadzając się po klasie znienacka uderzał kogoś, kto siedział niechlujnie, pisał koślawo, czy po prostu był. Chłopcy byli tak zastraszani i upokarzani każdego dnia. Nikt z dorosłych nie potrafił przeciwstawić się nauczycielowi. W czasach, w których działa się akcja, takie zachowanie było nie do pomyślenia. Któregoś dnia chłopcy dopadli psa swojego oprawcy, zwabili go przyjaznym wołaniem i wyprowadzili merdającego radośnie poza miasteczko, po czym okrutnie się nad nim znęcając, bestialsko zabili niewinnego psiaka. Straszna scena. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

Dzielenie na pół

Drugi dzień pikuję w górę. Wczoraj po żołniersku budzik za rana i mechaniczne wykonanie zaplanowanych spraw, głównie mnóstwa interakcji międzyludzkich. Pod koniec dnia okazuje się, że za dużo. Pobudzenie tak ogromne, że noc bezsenna do drugiej mimo leków. 

Dzisiaj zmęczenie. Pierwsza myśl: "Nie mam na nic siły". Jednak znów mechanicznie kąpiel ubranie się, śniadanie, kawa i praca. Drugi dzień realizuję zlecenie, na które umówiłam się z byłym szefem. Znów mnóstwo interakcji. Ogromny wysiłek intelektualny, w efekcie pobudzenie ze względu na wyniki, które wyzwalają we mnie poczucie nieograniczonej mocy. Mogłabym już się nie zatrzymywać, ale wczorajsze słowa terapeutki o powstrzymaniu się w porę sprowadzają mnie na ziemię.
Już, spokojnie, powoli. Cała się trzęsę, tyle tego we mnie. Znów jestem w czymś idealna, doskonała. Boże, jakie to wspaniałe uczucie pokonywać wszystkie poprzeczki i wreszcie BYĆ. Chciałabym jeszcze więcej, więcej, tak by móc wzlecieć, rozłożyć skrzydła i okryć nimi całą ziemię. "Spójrzcie - oto ja - jestem - przybywam."

Spytała wczoraj co z tym zrobię. Odparłam, że nie wiem. To dla mnie najlepszy substytut. Taki, który przykrywa mój brak. Nie wiem, czy mogłabym z tego zrezygnować, zatrzymać się w porę, zatrzymać i próbować mierzyć się z tym potwornym lękiem bycia w kontakcie.
"Kogo chciałaby pani znać?", "Kogo chciałaby pani mieć przy sobie?" 

Tylko praca daje mi poczucie komfortu bycia w relacji z innymi. Dystans, który nie zobowiązuje. Bliskość, która ma swoje ramy i granice. Nie ma oczekiwań, nie ma uprzedzeń, nie ma zaskoczenia.
Ludzie, których zachowanie, reakcje opierają się o konkretny schemat. Jestem w tym dobra. Jestem najlepsza. 
"Czy panie wie, jakimi unikalnymi umiejętnościami pani dysponuje?" - pyta mnie terapeutka, pyta również mila pani od doradztwa zawodowego. To dla również forma akceptacji. Słyszę to od szefów, którzy chcą żeby moje korzyści przynosiły im konkretne efekty, które dla mnie są sprawą wtórną, więc nie wymagam tego, by ktoś mnie za to wystarczająco wynagradzał. Skupiam się i często zatrzymuję tylko na relacji, by ją pochwycić, by ją zdobyć. To mnie zachwyca. Czy to unikalne? Interesuje kontakt z drugim człowiekiem. To mnie zachwyca. Ten kontakt, to otwieranie się w moim kierunku, słowo, po słowie i wreszcie potwierdzenie, na które czekam, którego jestem spragniona, wygłodniała: "Widzę Cię."; "Dostrzegam Cię"; "Jesteś interesująca" a nawet "Lubię Cię"; czy szczyt moich marzeń: "Chcę żebyś została". 
Taka obecność, ten bezpieczny kontakt, w którym pewne moje braki są niewidoczne, tak jakby w ogóle nie istniały. W tej kategorii,  w tych ramach jesteśmy blisko siebie. Coś co w moim prywatnym życiu nie jest możliwe. Dlatego tak trudno z tego zrezygnować, ale też łatwo zapędzić się i zapomnieć, a przecież wszystko ma swoje granice.
"Jak może to pani zmienić?" - Może dzielić na pół. - odpowiadam. Na tym może powinien polegać constans.
Dzielenie na pół.

A jeśli po drugiej stronie jest samotność, której nie da się nikim wypełnić?

wtorek, 5 sierpnia 2014

Czekając na jutro

Dzisiaj prawie mnie nie było. Szkoda. Nie wiedziałam jak to jest zmuszać się do czegoś. 
Dopiero dziesiąty dzień brania antydepresanta. Muszę to przetrzymać. Jestem w kontakcie z rodziną i znajomymi. Dam radę. Dziś było ciężko, ale jutro znów coś zrobię. Wyjdę z tego. Są chwile, które umiem wykorzystać. Muszę doceniać każdy krok. Małe rzeczy są ważne. Mniej nie znaczy gorzej. 
Wyjdę z tego impasu, to tylko chemia w mózgu i strach przed tym co dalej. 

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Zwyczajne życie

Po niedawnej rozmowie z przemiłą panią od doradztwa dowiedziałam się, że bardzo nisko wyceniam swoje zdolności i umiejętności. 
Egzekwować od innych to również umawiać się na coś i spełniać pewne warunki konsekwentnie i trwale.
Profesjonalista to człowiek kompetentny w swojej dziedzinie. Odpowiedzialny za wykonywane przez siebie działania. Świadczący pewne usługi, za których jakość jest odpowiedzialny. Działa konsekwentnie. Wywiązuje się z określonych działań, zgodnie z określonymi ustaleniami. Profesjonalista nie działa chaotycznie. 
Życie to nie zabawa. Praca to nie tylko przyjemności. Trzeba trzymać się określonego planu. Każdego dnia powtarzać pewne sekwencje działań. Raz za razem, raz za razem. Każdego dnia.
Na sierpień przygotowałam dla siebie pewien plan działania, a już zdążyłam kilkukrotnie od niego odejść.
Wywołało to u mnie tak ogromne niezadowolenie, że straciłam kilka dobrych dni na poukładanie się z tym.

Strasznie mi ciężko to życie wychodzi samej, a nie wyobrażam sobie, że mogłabym je z kimś dzielić. Z drugiej strony strasznie smutno jest budzić się każdego dnia w pustym mieszkaniu. Wracać do pustego mieszkania. Boję się związku, a przecież kiedyś ciągle byłam z kimś związana. Moja matka, mój brat, moje dwie siostry i ja - nikt z nas nie ma partnera. To cena jaką płacimy za swoją niezależność, a może raczej za własne ograniczenia. No może poza matką, która jest wdową. 

Nie dam rady tyle co kiedyś. Wstyd mi przed sobą i przed innymi. Potrzebuję o wiele więcej wsparcia, a nie wiem jak miałoby to wyglądać. A może potrzebuję po prostu robić mniej? Może stać mnie na wiele mniej i zawsze tak było?
Terapeutka ucieszyła się, gdy powiedziałam jej, że jest mi ciężko. Ludzie znają mnie od jednej, hipomaniakalnej strony i tak samo są skołowani, kiedy z czegoś się wycofuję, a przecież szło mi tak dobrze. Powtarzają, że dam radę, że jestem dobra w tym i owym, a ja nie jestem. Nie chcę spełniać tych bezsensownych oczekiwań. Po piątkowej rozmowie o pracę zrozumiałam, że chcę zacząć od mniej niż więcej. 
Mój terapeuta powtarzał zawsze, że te wszystkie wymogi pochodzą z wewnątrz mnie. Przy czym robię wszystko, by w efekcie się do nich nie stosować. Ciągle przeżywam jakiś bezsensowny bunt i sabotuję swoje działania. 
Ciężko mi. Po prostu mi ciężko...
Czy mogłabym zwyczajnie zarabiać na chleb i wieść życie korzystając ze wsparcia innych? Wcale nie jestem twarda. Wcale nie jestem silna. Mam tylko taki sposób bycia a w środku jestem rozlazła jak budyń.
Może zacznę od tego, że jutro zrobię o połowę mniej. Mount Everest niech zdobywają inni. Ja mogę co najwyżej popaść owce na halach. Może czas to sobie powiedzieć wprost.



piątek, 1 sierpnia 2014

Przerażająca myśl o równowadze

Dzisiaj wspólnie z terapeutką uznałyśmy, że mój ostatni rok był ciągłym pasmem zamierzonych zmagań ze sobą, a dokładnie z chorobą. Czasem mówiłam to wprost, a potem biegłam gdzieś dalej pisząc kolejne scenariusze, określając kolejne cele. Wciąż zastanawiałam się gdzie jest granica. A jeśli choroba jednak nie istnieje? Chciałam to sprawdzić, chciałam wiedzieć na pewno. Nie zatrzymałam się w porę, bo nie to było moim celem. Chciałam wiedzieć, chciałam mieć pewność i znalazłam granicę. Misja ukończona.

"Co dalej?" - spytałam terapeutkę. Zatrzymała się przy moich wyjaśnieniach związanych z badaniem swoich możliwości i granic, i spytała: - "Czy kiedy znów poczuję się pani lepiej, kiedy znów nabierze wiatru w żagle, to czy tym razem się Pani zatrzyma?" - "Nie wiem." - odparłam. Coś mnie zasmuciło, spuściłam głowę i zamilkłam na chwilę. Nie byłam w stanie dłużej o tym myśleć.

Opowiedziałam jej o kłopotach finansowych i o tym jak dokładnie wygląda moja sytuacja. Nakreśliłam jej moją interpretację co do pozbawiania siebie zabezpieczenia finansowego. Opowiedziałam też o sobotnim wsparciu, a przede wszystkim o przyznaniu się do swojej słabości przed innymi. Spytała jakie to było uczucie, a ja odpowiedziałam, że było to najcenniejsze doświadczenie jakie przydarzyło mi się w ciągu ostatnich lat. To było takie poczucie jedności z drugim człowiekiem, który być może czuje, czy czuł kiedyś to samo - ogromną słabość i wstyd przed jej okazaniem.
Doznanie zrozumienia, troski, życzliwości i wszystkich wspaniałych gestów, jakie głównie spotkały mnie ze strony mojej grupy, ale też osób, które znają mnie prywatnie, bardzo mnie wzruszyło i dodało wiary w siebie. Zrozumiałam, że grupa, którą stworzyłam, a dalej wraz ze mną inni, to miejsce szczególnie wyjątkowe, z ludźmi o szczególnych cechach, ludzi spragnionych zrozumienia, akceptacji i poczucia bezpieczeństwa. Ludzi, zdolnych do cudownej empatii, uważności na drugiego człowieka, potrafiących dawać innym to, czego sami pragną. Pięknych ludzi. Z ich bólem, z ich cierpieniem i z ogromnym lękiem przed bliskością, który uczą się przezwyciężać tu właśnie w tym miejscu.
Kiedy mówiłam o tym, popłakałam się, a wtedy jeszcze pełniej zrozumiałam jak potrzebowałam tej jedności, a przede wszystkim odkrycia tego kim i ja jestem, wraz ze swoimi ograniczeniami i słabością. Zdjęłam z siebie odpowiedzialność za uczucia innych, która wcześniej nie pozwalała mi być bliżej, z lęku przed krzywdą, którą mogłabym komuś wyrządzić swoim zagubieniem. To poczucie konieczności bycia dla innych nawet nie dopuszczało do mojej świadomości, że i jak mogę kogoś potrzebować w taki sposób.
Przede wszystkim jednak zdjęłam z siebie odpowiedzialność przed sobą. Tą surową, wymagającą, momentami wręcz bezduszną i nadużywającą siebie. Zdjęłam z siebie ten strasznie wyczerpujący przymus bycia silną i kontrolującą wszelkie przejawy swojej słabości.

Co dalej?

"A gdyby miała Pani żyć na jednym, stałym, umiarkowanym poziomie emocji, to jak, by pani żyła, jak pani myśli?" - spytała terapeutka. Natychmiast poczułam bolesny ucisk gdzieś w klatce piersiowej. - Nie wiem. Jakaś nieprzyjemna myśl przeleciała przez moją głowę tak szybka i nieświadoma, że pozostawiła po sobie jedynie uczucie lęku i niepewności.

Nie wiem...

poniedziałek, 28 lipca 2014

O pozbawianiu siebie poczucia bezpieczeństwa

Od rana czułam się już dobrze. Sztywność karku ustąpiła, a z nią bóle w tej okolicy ciała. Ale uda i ramiona mam jak z galarety. Ciężko mi się także oddycha. Musiałam wyjść na pocztę i choć to blisko od mojego domu, to z trudem przebrnęłam tę odległość. Miałam wrażenie, że za chwilę nogi ugną się pode mną i upadnę. Od piątku straciłam sporo na wadze. Czy to możliwe, że tak mi dał popalić ten lęk i ten koszmarny depresyjny stan? Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Mimo to dzięki wczorajszemu wsparciu umysł mi się rozjaśnił i dziś naprawdę czułam się dobrze. Teraz fizycznie męczę się okropnie. Paskudne osłabienie. Może to po części przez upały. Trudno zgadnąć.

Korzystając z psychicznie dobrego samopoczucia, wykonałam dziś kilka telefonów do firm w sprawie pracy. Co ciekawe przyszły mi dziś do głowy rzeczy, o których wcześniej nie pomyślałam. 
Uważam, że mocno siebie zaniedbałam i doprowadziłam do sytuacji, w której się teraz znalazłam. 
Z jakiegoś powodu postąpiłam bardzo nieodpowiedzialnie. Może właśnie z powodu lęku. Może z poczucia, że jestem w tym wszystkim osamotniona. Bo dlaczego po interwencji tak wielu osób nabrałam odwagi.
Czy to było moje wołanie o uwagę? Czy w ten sposób chciałam powiedzieć jak bardzo się boję? Jak sobie nie radzę? 

Dlaczego pozbawiam siebie poczucia bezpieczeństwa? Dlaczego pozbawiam siebie zabezpieczenia finansowego? Robię tak regularnie od lat. Owszem, mogę zrzucać wszystko na paskudną bulimię, która nawraca dłuższymi lub krótszymi epizodami i dosłownie sieje spustoszenie. Martwię się jednak, że pod tym wszystkim kryje się coś więcej. Na tę chwilę uważam to za najistotniejszy problem. Najbardziej kluczowy i chyba najbardziej złożony.

Nie wiem, czy to przymus powtórzenia braku bezpieczeństwa? Potrzeba życia w chaosie? W dezorganizacji? Nie mam siły, by to przemyśleć w tej chwili. Jednak zdecydowanie powinnam zanieść ten temat na sesję. Strasznie mi przykro, że wciąż wyrządzam sobie taką krzywdę i narażam na tak ogromne straty.

niedziela, 27 lipca 2014

Wdzięczna

Przeżyłam. Otrzymałam ogrom wsparcia. Serdecznie dziękuję za każdy gest. Moja wdzięczność pobudza mnie do podjęcia tej ciężkiej walki. Pojawiło się też wiele refleksji. Potworne osłabienie nie pozwala mi napisać więcej. W dzień było nieco lepiej.

Słabość ma swoje dobre strony. Pozwala poczuć się człowiekiem z krwi i kości. To dla mnie bardzo cenna nauka.

Jeszcze raz Wszystkim serdecznie dziękuję.