poniedziałek, 30 września 2013

Pytanie



Trochę się dziś zastanawiam nad sensownością niektórych moich decyzji i sama już nie wiem, czy jestem aż tak głupia, czy aż tak odważna...

sobota, 28 września 2013

Jest okej

No to się ostatnio namęczyłam ze sobą. Dzisiaj miałam sesję u psycholożki. Opowiedziałam jej o tym co się u mnie działo i dzieje. Ona uważa, że ja mimo obecnej górki czy wcześniejszego obniżenia nastroju panuję nad sobą i mimo wszystko działam racjonalnie. Cieszę się, że ktoś z boku to tak ocenia. Ktoś, kto w jakimś sensie jest kompetentny. To daje mi poczucie bezpieczeństwa i ufność wobec siebie. To bezcenna świadomość.

Myślę o wylocie. To za miesiąc, ale tylko na tydzień. Po powrocie moja finalna decyzja. Trochę, przyznam, przeraża mnie to, że to będzie moja i tylko moja decyzja, i moja odpowiedzialność, i moje ryzyko. Dość spore wyzwanie, wymagające dojrzałości. Nie wiem czy sprostam.
Rozmawiałyśmy o tym dzisiaj z psycholog. Oczywiście jeśli podejmę decyzje o wylocie na dłużej, będę musiała zbudować dla siebie całe zaplecze medyczne i terapeutyczne. Będę musiała przetłumaczyć na angielski historie choroby i wypisy szpitalne. Znaleźć psychiatrę, psychologa. Dowiedzieć się jakie są procedury przyjęcia do szpitala psychiatrycznego w razie konieczności nagłej hospitalizacji.
Trochę mnie to przeraziło, ale jest we mnie ogromna potrzeba zmian. Wcześniej czułam jedynie presję robienia czegoś, nie mając pomysłu na siebie. To mnie pogrążało. Teraz mam plan i kurczę cholernie fajną ciekawość połączoną z jakimś takim zastrzykiem adrenaliny wynikającej co prawda z niepewności, ale też chęci przeżycia, ot tak zwyczajnie, przygody.

Te ostatnie dni były dla mnie swojego rodzaju sprawdzianem. Mocno mną zachwiało, ale skoro znalazłam się dziś w tym miejscu, to dlaczego mam nie próbować iść dalej. Jeśli coś będzie nie do przeskoczenia to się cofnę, albo zmienię kierunek. Zresztą nie wiem. Czemu by tego zwyczajnie nie sprawdzić?

Może właśnie o to chodzi, by nie traktować życia tak cholernie poważnie...

czwartek, 26 września 2013

Ups...

Oho! Jestem nie tylko na drugim brzegu. Jestem na innej orbicie! No cóż, jak to mówią, ta robota nigdy się nie kończy.

Dobranoc Dzienniczku!
Muaaa...

Wzorzec


Wzorzec to słowo, które może oznaczać wzór jednostki miary, wzór rzeczy, wyrobu albo zalecany wygląd lub zachowanie się osoby (wzór do naśladowania) lub zwierzęcia. Wzorzec to zwykle coś pozytywnego, godnego naśladowania a także cel, do którego należy dążyć.
(Źródło: Wikipedia.org)

No i chyba dotarłam na drugi brzeg. Jednak żeby to potwierdzić będę potrzebowała kolejnych kilku dni. Z jedzeniem jest dużo lepiej, zdecydowanie. Wieczory jeszcze są trudne, ale wczoraj sięgnęłam po książkę i fajnie się w niej zaczytałam. W ciągu dnia byłam też biegać, co bardzo podbudowało mi samoocenę.

Z tym bieganiem to nie jest coś czego nie da się udźwignąć. I jeśli można gorąco polecam. Ten marszobieg trener mi rozpisał tak, żebym mogła powoli nabierać kondycji i biegać już z jego grupą od października. Odkąd psychicznie zaczęłam iść w dół, czułam jak tracę energię do tego by biegać.
I tak właśnie w ostatnim czasie straciłam ją całkowicie.

Ale wczoraj znów pogadałam ze sobą i wytłumaczyłam, że przecież to nie ważne, czy będę biegała z grupą czy nie, ale czy będę kontynuowała to czego się podjęłam, w takim stopniu w jakim jest i będzie to możliwe.

Trening mam rozpisany na minuty. Marsz i bieg. Byłam już dość zaawansowana w czasie biegu i zaskoczyło mnie to, jak moja kondycja się poprawia. Tym bardziej ciężko było mi zaczynać od dużo niższego poziomu. Poczucie porażki dość mocno ciążyło na mnie psychicznie. Z bólem serca przestawiłam się bardziej na marsz, by jakkolwiek wytrzymać ten 30-sto minutowy trening.

Podobnie jest z jedzeniem. Dietetyk rozpisał mi przecież dietę w lipcu. Trzymałam się jej, aż nie poległam z bulimią. Ponieważ jednak miałam już jakiś wzór i opracowany sposób tego jak powinny wyglądać moje posiłki, dużo łatwiej jest mi teraz do tego wrócić. I wracam!

Oba te przykłady uzmysławiają mi, że podobnie mogę radzić sobie przecież w innych dziedzinach życia. A to, nad czym powinnam popracować, to umiejętność godzenia się z tym, że niekiedy, nie raz i nie dwa, trzeba będzie zaczynać od nowa.
Korzystając z nomenklatury gier komputerowych, niekiedy trzeba cofnąć się na niższy poziom. A i w w realnym życiu zdarzają się także poziomy bonusowe! Tak więc, gdy czasem przyjdzie nam stwierdzić, że znaleźliśmy się w czarnej dupie, nie ma co się chłostać i załamywać, bo naprawdę wychodzi różnie. Grunt to mieć plan/wzorzec/cel do którego dążymy, by wiedzieć w ogóle jak i dokąd iść.

W znaczeniu ogólnym z celami w życiu bywa już tak, że różnym ludziom ich osiąganie przychodzi dość różnie. Co zaś tyczy się mnie, doświadczenie pokazuje, że moim sukcesem będzie jeśli to życie swoje przeżyję "w drodze do celu", zaliczając przy tym możliwie najmniej katastrof i zataczając jak najmniej kół.

wtorek, 24 września 2013

Ciekawość

Przespałam dzisiejszy dzień. Przespałam, bo mój organizm odmówił posłuszeństwa. Po szóstej wieczorem podniosłam się z łóżka. Ból całego ciała ustąpił a i umysł jakby nieco się rozjaśnił. Tylko jeszcze rana na ręce od prowokowania wymiotów boli.

Bilety już zabukowane. Lecę 25-tego października. Wprowadza się do mnie dziewczyna. To też trudny temat. Jednak potrzebuję pieniędzy i szukam oszczędności, gdzie to możliwe. Czekam też na rozwiązanie innej, bardzo ważnej dla mnie kwestii.

Emocje tak jak pisałam, wyciągnęłam na wierzch. Boli jak cholera. Najgorszy jest strach. Uczę się jednak ufać sobie. Doszłam do wniosku, że to jest najważniejsze. To ja znam siebie najlepiej. Wiem kiedy i jak reagować. Jeśli bym tego nie potrafiła, mało kto mógłby w ogóle zauważyć, że coś się ze mną dzieje nie tak, i jakkolwiek zareagować. Świadomość, że mimo wszystko mogę na sobie polegać, jest dla mnie bardzo kojąca.

Jednakże wciąż potrzebuję sporo czasu na rozpoznawanie u siebie pogorszenia stanu zdrowia. Dlatego ta niedziela była taka ciężka. Tak czy owak, dziś jest dużo lepiej. Oczywiście wieczorem sięgnęłam po jedzenie, bo to nie działa jak ręką odjął. Kupiłam tylko coś, co jest zdrowe i pożywne. Tak by organizm się dożywił, bo jadłam jakieś śmieciowe rzeczy, a i wymioty wyjaławiają organizm bardzo. W każdym razie zjadłam i nie mam jakiejś silnej reakcji histerycznej, ale mała jest.

Dziś naturalnie jeszcze się pomęczyłam z tym moim ogólnym przerażeniem. W chwilach kiedy się budziłam dawało o sobie mocno znać. Teraz jednak potrafię objąć myślą, to co najprawdopodobniej w niedługim czasie się wydarzy. Lęk już tak nie blokuje myśli. Jest, ale nie zaciska mi się pętlą na szyi. Dzięki temu łatwiej mi rozważać to i owo.

Gdy jakaś moja myśl napotyka przeszkodę, on wkracza do akcji. Ale dostrzegam już działanie tego mechanizmu. Ponieważ zwyczajnie nie dysponuję wszystkimi danymi, które mogłyby mi umożliwić ocenę moich posunięć, psychika traktuje ten stan jako zagrożenie. Bowiem tam, gdzie nie ma dostatecznej wiedzy pojawia się lęk. Zauważam, że jest to naturalna, zdrowa reakcja i jest to dla mniej jak najbardziej akceptowalne.
I właśnie od chwili uświadomienia sobie tego, moim obawom zaczyna towarzyszyć ciekawość. Zwykła ludzka ciekawość związana z tym jak to będzie dalej. Czy sobie poradzę, jakich ludzi spotkam, jak będzie wyglądało miejsce, do którego się wybieram. Ciekawi mnie także to, jaką decyzję ostatecznie podejmę. Czy będzie to dobra decyzja, i czy będę umiała w ogóle ją podjąć.

To ciekawe, ale pierwszy raz w życiu na poziomie emocji rozumiem, że lęk, czy obawa w odpowiedniej dawce są wręcz wskazane, gdyż pozwalają zachować czujność w obliczu nowej sytuacji. Natomiast to, co działo się we mnie w ciągu ostatnich tygodni, było nieświadomym nakręcaniem spirali lęku, który przybrał najbardziej ekstremalną już chyba formę i uruchamiając ostre objawy chorobowe.

Mam nadzieję, że ta wiedza poprowadzi mnie dobrą drogą. Zobaczymy w najbliższych dniach.

poniedziałek, 23 września 2013

Przerażenie

Od wczorajszego popołudnia do teraz usilnie próbowałam odzyskać równowagę, którą utraciłam w wyniku narastającego napięcia i lęku przed decyzjami, które niebawem będę musiała podjąć. Nie byłam świadoma spustoszenia, jakie zaczęło mieć miejsce w mojej głowie, w wyniku silnego zaprzeczenia istnienia tej emocji.

Ale dość już o zaprzeczaniu i o analizowaniu. Czas pomówić o faktach.

Z końcem października wylatuję z kraju. Udaję się w podróż, której celem jest dokonanie rekonesansu, który ma mi pomóc w podjęciu pewnych, życiowych decyzji. Ważnych decyzji. Tak naprawdę niewiele było w moim życiu posunięć tak znaczących i budzących we mnie aż tak wielkie przerażenie jak to obecnie. Skonfrontowałam się z tym dopiero dzisiaj.

Właściwie zdarzyło się to tylko jeden, jedyny raz. Spróbuję wrócić do tamtych chwil i przypomnieć sobie towarzyszące im uczucia, Czuję, że jest to na ten moment ważne...

Byłam wtedy jeszcze mężatką. Niestety mój związek z mężem, moje małżeństwo były wynikiem pewnych, impulsywnych posunięć. Moich posunięć. Moi lekarze przeżywane przeze mnie stany tego typu, zwykli określać manią, ale wówczas nikt nie miał takiej wiedzy.

Byłam i jestem osobą wierzącą. Niestety ta wiara w zależności od mojego stanu zdrowia wzrasta lub maleje. Czasem przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, a czasem przejmuje władzę nad moim życiem.
Chwile, w których poznałam mojego męża do momentu naszego ślubu dzielił naprawdę bardzo krótki czas. Ten czas, ten krótki czas był wówczas wynikiem mojego silnego przekonania, że pewne obszary w życiu kobiety i mężczyzny są dostępne jedynie dla małżonków. Wzięliśmy ślub a ponieważ wierzyłam także w to, że związek dwojga ludzi zawarty przed Bogiem, jest nierozerwalny, co w konsekwencji zobowiązuje małżonków do trwania w nim, mimo kryzysów i trudności, stopniowo zaczęłam żyć w jakimś potrzasku, z którego nie tyle nie mogłam, co nie miałam prawa się wydostać!

Początkowo były to drobne nieporozumienia, ale z czasem zaczęły pojawiać się między nami - może inaczej - we mnie, tak silne emocje, że przerodziły się one w konflikt na niemalże globalną skalę.

Wtedy to właśnie po raz pierwszy trafiłam do szpitala psychiatrycznego. Był to mój pierwszy pobyt w takim oddziale. Niestety ani ja, ani nikt inny nie domyślał się co było przyczyną tego stanu. Trudno było wówczas doszukiwać się przyczyn, gdyż moje zachowanie i podejmowane przeze mnie działania były oznaką zaawansowanego stanu chorobowego. Niestety nie dałam ani sobie, ani lekarzom szansy na postawienie diagnozy. Po kilku dniach pobytu w oddziale wypisałam się na własne żądanie, po czym ot tak wyprowadziłam od męża. Zanim to jednak nastąpiło, co jest do dziś zagadką dla mnie, skorzystałam z sugestii znajomej, która pokierowała mnie do ośrodka terapeutycznego, w którym po jakimś czasie poznałam mojego przyszłego terapeutę.

Kiedy odeszłam od męża, po raz pierwszy w życiu zamieszkałam zupełnie sama. Oddalona od miasta i ludzi, żyjąc w zamkniętym osiedlu pod Warszawą, odzyskiwałam świadomość tego, co tak naprawdę się stało. Byłam pierwszy raz w swoim życiu tylko i aż tak zupełnie sama. Z powodu pewnych, nieobliczalnych zachowań zostałam wykluczona ze wspólnoty religijnej, do której należałam. Utraciłam także kontakt z rodziną i bliskimi mi osobami. Jedynym człowiekiem, który zaczynał zaznaczać swoją obecność w moim życiu, był terapeuta, którego roli i funkcji wówczas zupełnie nie rozumiałam.

Poza tym pozostawała mi cudem zachowana, ale zupełnie nowa praca, którą dopiero co dostałam. Moje dni zaczęły wyglądać tak samo. Praca, sesja, dom - trzy razy w tygodniu oraz praca dom, w pozostałe dni. Ponieważ miałam klucze do biura, weekendy niekiedy spędzałam w firmie.

Z czasem leki przepisywane przez psychiatrę, którą polecił terapeuta zaczęły działać. Aż pewnego dnia, po wielu tygodniach od tamtych wydarzeń, któregoś jesiennego wieczora, gdy wracając z pracy przestąpiłam próg mieszkania zionącego na mnie pustką, wtedy właśnie, dotarł do mnie, uderzył zupełnie znienacka cały ogrom zniszczeń, których dokonałam! Po prostu zwalił się na mnie wtedy w tym pustym mieszkaniu.

Nie wiedziałam, nie rozumiałam jak właściwie to wszystko się stało. Nie wiedziałam, dlaczego ludzie, z którymi dzieliłam życie przez długie lata przestali istnieć z dnia na dzień. Nic już nie było jak kiedyś.To był ogromny cios. Nie wiedziałam co robię tu, w tym pustym, obcym mieszkaniu. Z dala od znanych twarzy, miejsc. Naprawdę nie istniało nic, co mogłoby świadczyć o tym, że wiodłam kiedykolwiek inne życie niż to obecne. Wszystkie te nowe przedmioty, meble i sprzęty, droga do pracy, praca, i ten zupełnie obcy człowiek, do którego bezrefleksyjnie udawałam się trzy razy w tygodniu. Nigdy nie czułam się tak wyobcowana. Nigdy, naprawdę nigdy nie zaczynałam życia od zera!
Pominę opis tego co działo się dalej, ale była to bardzo długa, wyboista droga.
Pocieszające jest i o tym chcę wspomnieć, że po latach odzyskałam część z tego co utraciłam, jednak wiele rzeczy odeszło na zawsze. Bezpowrotnie uszło także coś ze mnie...

Gdyby nie ten "człowiek siedzący w fotelu" i wsparcie moich nowych szefów, nie wiem czy byłabym tu gdzie jestem. Nie fizycznie rzecz jasna, ale mentalnie. Było jednak coś, czego nie mógł dokonać za mnie nikt inny. To był ten moment, ten utkany w cierpieniu i niewymownym żalu cichutki szept, potem głos, który przerodził się w bijący głośno dzwon! Nigdy aż dotąd się tak nie bałam, a jednak wyruszyłam w tę drogę.
Nie wiedziałam, że przede mną tak ciężka praca, ani tego, że "człowiek siedzący w fotelu", stanie się dla mnie dziś moim wewnętrznym drogowskazem i głosem.

Od wczoraj wykonałam bardzo ciężką pracę. Odzyskałam kontrolę nad rozszalałymi emocjami. One wciąż tu są, lecz tym razem jawnie.
Usłyszałam swoje zawodzenie i otoczyłam troską, której uczona byłam przecież przez kilka dobrych lat. Tak, boję się. Jestem przerażona. Znów nic nie jest takie jak kiedyś, ale chcę wyruszyć w tę drogę, w której zamierzam towarzyszyć sobie możliwie świadomie.  

Czas usiąść przed podróżą.

"Zgoda na niepewność, niewygodę i niewiedzę otwiera drogę wolności" - Charlotte Kasl

Wierzę, że tak właśnie jest.


niedziela, 22 września 2013

Rzecz o Złym Pokarmie i negatwnych wzorcach

No to będą wpisy hurtowo. Inaczej nie mogę ze sobą porozmawiać. Nie widzę się, nie słyszę. Kartka, czy blog trochę jak lustro pozwalają się sobie przyjrzeć. Piszę i jem, jem i piszę. Jak w potrzasku, jak w matni jakiejś siedzę i opróżniam kolejne półki, pojemniki. Wcześniej siedziałam w pokoju, a teraz to już w kuchni, żeby było bliżej i do pisania i do jedzenia.

Zrobię sobie zielonej herbaty dla odmiany. Najlepszej jaką mam. Zaparzę jak trzeba. Niech i będzie związane z jedzeniem, ale dla odmiany spróbuję, mówiąc językiem niektórych terapeutów sięgnąć po "dobry pokarm".

Wybaczcie, będzie trochę psychoanalitycznie. Kto nie znosi takiej retoryki niech nie czyta. Ja muszę pisać i czytać. Muszę się jakoś ratować. Jestem taka niespokojna i taka zmęczona...

Jestem zmaltretowana psychicznie i fizycznie. Minęło dobrych kilka godzin a ja siedzę tu i klecę słowo po słowie, próbując cokolwiek zrozumieć. Próbuję dotrzeć do siebie. Próbuję siebie usłyszeć, zauważyć, zatrzymać.
W takich stanach, niezależnie od tego jak blisko przy nas są inni ludzie, potrafimy czuć się przerażająco zagubieni i niewymownie samotni. Choćby się siliło na mój spokój całe zgromadzenie terapeutów różnej maści, nie doznam ulgi, dopóki nie dogadam się sama ze sobą. Pytanie tylko, czy potrafię?

Widzieliście kiedyś matkę nerwowo karmiącą niemowlę?
Młode, niedoświadczone, przerażone matki, albo te przemęczone, zestresowane, niecierpliwe. Z drugiej strony wyczuwające matczyne emocje, płaczące, niespokojne, czy wręcz przerażone niemowlę. Matka kompletnie poirytowana wpycha do ust dziecka pierś lub smoczek butelki. Dziecko wypycha je językiem i jeszcze bardziej zanosi się płaczem. Matka traci cierpliwość. Dziecko traci poczucie bezpieczeństwa. Katastrofa.

Nigdy nie analizowałam z moim terapeutą dzieciństwa. Nasza praca polegała na zajmowaniu się tym, co TU i TERAZ. Często jednak terapeuta uczył mnie rozumieć moje reakcje i zachowania, odnosząc się do konkretnych przykładów.

Skoro więc mowa o przerażonym, domagającym się naturalnej bliskości, uwagi i troski niemowlęciu, to czy może ono liczyć na "Kojącą Pierś" bezradnej, przemęczonej, często także rozzłoszczonej, gwałtownej matki?
Zniecierpliwiona matka nie utuli z troską wrzeszczącego niemowlęcia. Przerażone niemowlę nie zadowoli się "Złą Piersią".

Niby zwykła rzecz, karmienie dziecka, ale jaki realny dramat dla obu stron.
Nawet teraz, próbując konstruować te słowa i formułować swój sposób rozumowania, jestem przerażona obrazem, który widzę przed oczami, niczym coś, co jest TU i TERAZ.

Dlaczego jest mi to takie bliskie?

Nie jestem matką, ale miałam wiele sposobności karmienia niemowląt. Niestety najczęściej jako mała dziewczynka, co często wiązało się również z moim własnym zniecierpliwieniem. Widząc przez okno bawiących się ze sobą rówieśników mój stopień niezadowolenia mógł jedynie rosnąć i rzeczywiście rósł. Potrafiłam nerwowo i gwałtownie podrzucać dziecko, albo kołysać na amen w wózku, jakby to "trzęsienie" miało dzieciaka uspokoić i uśpić. I rzeczywiście usypiało. Dziecko zasypiało zmożone długotrwałym płaczem a nie w wyniku kojącego tulenia i ciepłego tonu głosu, innymi słowy mówiąc "Łagodnej Piersi", której tak bardzo potrzebowało.

Czy można tu mówić o czyjejś winie? Chyba to złe określenie.

Gdy sytuacje, o których mowa powtarzają się i dziecko nie doświadcza innych (czytaj troskliwych) zachowań, dochodzi do utrwalenia negatywnych wzorców. W którymś momencie wszystko zaczyna się ze sobą mieszać. Zabieganie o troskę z przymusem natychmiastowego ukojenia. Role mieszają się. Matka krzyczy, dziecko płacze. Wywiązuje się ogólna histeria. Nie ma nikogo, kto mógłby przyjść z pomocą. Ani Matce ani Dziecku... Kiedy zatem dochodzi nas TU i TERAZ, pochodzący z naszego wnętrza zawodzący głos, potrząsamy sobą gwałtownie, gdyż tylko taki sposób ukojenia jest nam znany. Im większy niepokój, czy potrzeba bycia zaopiekowanym, tym mocniej musimy sobą "zachwiać".

Każdy z nas posiada opracowane przez siebie sposoby "kojenia się". Często jakże pozorne, bo przecież wcześniej czy później, ten okropny stan powraca jak bumerang. I tak oto jesteśmy "Wiecznie Niespokojni" i "Wiecznie Nieutuleni".

Słabość

Oho! I mamy spadek formy. Bulimia wróciła, że się tak wyrażę całą gębą. Bardzo się męczę. To znaczy męczę się w dniach, kiedy mnie męczy. Kiedy nie, normalnie zajmuję się swoimi sprawami. A sprawy są, a jakże! Zapewne nie łatwe. Mam jakąś przedziwną tendencję do podnoszenia sobie poprzeczki. Nie zdążę się nawet dobrze rozgościć na stabilnym gruncie a już sobie wymyślam, co by tu jeszcze. I tak oto dotarłam na szczyt. Szczyt swoich obecnych możliwości.
Ja swoje, że dalej a bulimia, ze nie i basta ! Co się jej wywinę i znów zaczynam majstrować przy drążku, to ta zaraz ciach! I leżę.

No ni cholery! Nie odpuszczam ani ja, ani ona. Brzmi to troszkę prześmiewczo, celowo zresztą, gdyż unikam konfrontacji z przykrymi uczuciami. Pewnie dlatego, że ciężki kaliber. A ja tu sama, samiusieńka. Nie to, że nie ma ludzi, tylko, że to moja własna praca, mój wkład musi być.
Męczy mnie ta bulimia, no męczy, tak Wam powiem. Przyznać się muszę to i przed sobą się też łatwiej przyznać.

No bo sprawa taka jest, że za trzy miesiące koniec zasiłku. Kredyt mam duuuży, raty duuuże a ja nie wiem, nie wiem co i jak dalej. A wiecie jak przy  bulimii jest. Bulimia to cholernie kosztowny objaw.
Ci, którzy chorowali albo chorują na to wiedzą jak jest. Moje długi, rosną i rośnie moje przerażenie.
To sprawia, że wszystko w tej chwili samoczynnie się nakręca, lęk - bulimię, bulimia - lęk.

Terapeuta zwykł mawiać w takich chwilach, że traktuję siebie po macoszemu. Bo w takim stanie, trzeba się zatrzymać i skłonić ku sobie. Pozwolić na poczucie tego, co jest tak trudne i zaopiekować się sobą.

No ale czy ja się sobą nie opiekuję? Cholera, może i nie. Bo w sumie to co teraz robię to mało ma wspólnego z troską o siebie, a raczej polega na poganianiu siebie kijem. W sumie to jest to całkiem znane mi zachowanie. Nie ma zmiłuj. Słabość jest be, za to super-hiper jest odwaga, siła, i poprzeczka tak wysoko, że kiedy człowiek ją przeskoczy, to nawet nie widzi, że sapie jak zziajany pies, tylko puchnie z dumy. A czemu puchnie? Bo to jest duma nie tylko moja ale i innych. Czego to człowiek nie zrobi, skomląc o uwagę i uznanie.

No i jest jeszcze jeden powód. Im wyżej poprzeczka, tym niżej choroba. Głupie rozumowanie a jednak się na nie łapię.

Tak naprawdę, choć ciężko mi to poczuć emocjami w tym momencie, bo narzuciłam sobie zbyt wiele, to pewnie też jakoś nieświadomie złoszczę się na siebie, że nie chodzę jak w zegareczku.
A jak się złoszczę to i bardziej siebie chłoszczę. Fakt, siedzi we mnie, nie ma co, Generał jak się patrzy. I komendy: W prawo! W lewo! W przód! i W tył! A jak padam to z kopa! Znane mi to?
Znane.

Jezusie, Mario! Dziewczyno! Cóż ja mam z Tobą począć?

Żeby tak człowiek mógł się ze sobą dogadać. Bardzo mi przykro. Przykro, że nie mogę sobie pomóc inaczej, niż tym wpisem. Trudno mi się w siebie wsłuchać. Co mam zrobić, czy naprawdę warto płacić tak wysoką cenę za uznanie? Nawet sama nie wiem czyje. Nie umiem rozróżnić swojego głosu od tych innych, które siedzą w mojej głowie.

Nie mogę się wyciszyć i wsłuchać. Ten przeklęty zegar wciąż odmierza TIK i TAK. Nie mam zbyt wiele czasu. Nie mam zbyt wiele czasu... Tylko to słyszę.




piątek, 13 września 2013

Gra w szachy

Moje życie coraz częściej przypomina grę w szachy. Uczę się przewidywać pewne sytuacje, to znów reagować na ich konsekwencje a także staram się akceptować i unosić zwyczajne sploty wydarzeń, na które nie mam wpływu.

Kiedy robi się zbyt szybko, szukam sposobu by zwolnić. Gdy tracę energię a podniesienie się z łóżka jest niemal niemożliwe, uczę się czekać. Nie sądziłam, że właśnie cierpliwe czekanie w tym przypadku jest tak ważne.

Czasem z niewiadomych powodów popadam w irytację. To u mnie coś nowego. Musze wówczas pamiętać, by nikomu nie dopiec, nie wyżyć się, co w tym stanie jest bardzo pociągające.
Potrafię irytować się kompletnymi pierdołami. Innym razem ze stoickim wręcz spokojem znoszę błyskawice przelatujące nad moją głową.

Trochę mi zajęło zanim połapałam się o co chodzi w tej całej zmienności. Z każdym tygodniem zwiększałam dawkę stabilizatora, tak jak zaleciła psychiatra. To zapewne także wpłynęło na mnie dodatnio. I tak oto dziś w gabinecie mojej psycholożki usłyszałam, że jestem w wyrównanym nastroju. A podejmowane przeze mnie dotąd działania były i są jak najbardziej sensowne.

Wciąż jestem na etapie szukania swojej niszy. Czegoś w czym się odnajdę, co będzie sprawiało mi przyjemność, dawało poczucie realizowania się. Dostrzegam coraz więcej możliwości. Wprowadzam pewne poprawki w dotąd podejmowane działania. Z niektórych po uprzednim rozeznaniu się zupełnie się wycofałam.

Mogę powiedzieć, że dziś stoję na dość stabilnym gruncie. Mam zachowany krytycyzm, ale nie kontroluję się nadmiernie jak to było do niedawna. W ostatnim czasie zmierzyłam się z dość wymagającymi wyzwaniami i nie poniosłam klęski. Mimo znacznego stopnia ich nasilenia i występowania jednego po drugim lub na raz, nie odniosłam uszczerbku w mojej kondycji psychicznej.

Wygląda na to, że moja pojemność psychiczna się zwiększa. Również powrót do mojej pierwszej lekarki wpłynął na mnie stabilizująco. Przede wszystkim dlatego, że jest to osoba, która zna mnie bardzo długo i nie załamuje rąk z powodu mojej choroby, a raczej zachęca mnie do przyglądania się sobie z jednoczesnym przyzwoleniem a nawet zachętą do podejmowania różnych aktywności.

Od obu pań, psycholog i psychiatry dostaję bardzo dużo pozytywnych zwrotów. Dostrzegam również poprawę w stosunkach z innymi, w tym z rodziną, i ich lepszy stosunek do mnie.

Mimo to gra w szachy wciąż trwa. Nigdy bowiem nie wiadomo co za chwilę się wydarzy.