poniedziałek, 31 grudnia 2012

Koniec i początek.

Kochani, bardzo Wam wszystkim dziękuję, za towarzyszenie mi przez te dwa lata. Tak jak zapowiedziałam zamykam blog.

Dziękuję za Waszą obecność i wszelkie komentarze. 
Zawsze możecie mnie znaleźć pod mailem zatrzymajmnie.blog@gmail.com

Nie wiem co mam Wam napisać na koniec.
Dziękuję i Wszystkiego dobrego!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Życzenia z okazji i bez.

Dzisiejszy dzień jest dla wielu dniem uroczystym, ciepłym i rodzinnym. Oby to się nigdy nie zmieniło. Pozdrawiam również tych, którzy samotnie lub mimo ludzi wokół siebie, spędzą ten czas boleśnie. Ściskam Was mocno. Myślę o Was wszystkich Ciepło. Wszystkiego dobrego!

niedziela, 23 grudnia 2012

wtorek, 11 grudnia 2012

Warsztaty dla BPD ruszają!

W pierwszą lub drugą sobotę stycznia (sprecyzuję to 22 grudnia) rusza grupa warsztatowa dla osób z BPD. Warsztaty będą prowadzić lekarz psychiatra oraz psycholog. Grupę będzie superwizjować, terapeutka z oddziału 7f w Krakowie, która zajmuje się tylko i wyłącznie BPD.

Jest to pierwsze tego rodzaju przedsięwzięcie w Polsce.
Osoby, które wezmą w niej udział będą miały możliwość wpływać na charakter warsztatów.
Pierwsze spotkanie będzie spotkaniem zapoznawczym oraz będzie miało na celu wymianę poglądów odnośnie funkcjonowania grupy. Oczywiście ostateczny kształt warsztatom nada superwizorka.

Ilość osób - maksymalnie 7
koszt - 150 zł/osoba
czas trwania - 2,5 h
miejsce - Warszawa, klinika Volta, na ulicy Belgijskiej 11

Godzinę rozpoczęcia będę znała 22 grudnia.

Jeśli ktoś z Was jest wstępnie zainteresowany proszę o kontakt na mój email: perfekcjonizm@gmail.com

Jeśli napisałam coś chaotycznie przepraszam.
W razie czego piszcie i dopytujcie.

Strach przed wieczorem.

Wczoraj wieczorem było ciężko. Nie wiem co się stało. Myślę, że to ma związek z nieumiejętnością zorganizowania sobie czasu, być może też tęsknotą za starymi nawykami. Nie wiem.

To co się zmieniło, to to, że nie wysyłam tysiąca smsów do znajomych, żeby mnie ratowali.
Napisałam tylko na blogu, że żałuję, że żyję, dając wyraz temu jak bardzo fatalnie się czuję.

Wzięłam hydroksyzynę i schowałam się pod kołdrę. Obudziłam się zlana potem nad ranem.
Za to nastrój był już całkiem ok, rano i później. Chwilami tylko spadek formy.

W pracy, dokładnie w moim pokoju siedzę z szefem i jeszcze jedną dziewczyną.

Wczoraj i dzisiaj mieli głupawkę. To rzucali się kolorowymi kartkami, to puszczali jakieś idiotyczne piosenki, tańczyli. Oczywiście po mnie (poza mimiką twarzy może) nie widać, że generalnie jakoś nie za dobrze.

Wciąż łapałam się za głowę i powtarzałam, że już nie wytrzymam z nimi, i że są kompletnymi świrami.

Generalnie odkąd tu pracuję oni tak się zachowują, poza czasem, gdy pilnie pracują.
Ja, gdy oni się tak wygłupiają staram się robić poważną minę i pukam się w czoło, ale są tak przezabawni, że za chwilę pękam ze śmiechu i dołączam do nich. I takie tu mamy przedszkole sobie, albo dom wariatów jak kto woli.

Piszę o tym, bo rzadko wspominam o tych dobrych stronach, gdyż skupiam się na tym co złe.
Dzięki takim ich wariackim zachowaniom łatwiej mi przeżyć dzień w pracy. Łatwiej mi było się tu zaadaptować.

No i co tam jeszcze. Boję się dzisiejszego wieczoru znów. Ale zostały mi jeszcze tabletki uspokajające a jutro mam już wizytę u doktor Sz.

No i mam dzisiaj to spotkanie z dr Jaroszyńską w sprawie warsztatów.
Już zaczęłam myśleć, że nic z tego nie wyjdzie a tu zadzwoniła do mnie. Fajnie.

Szef mój wczoraj, mówi do mnie. (moje imię), ty masz za dużo wolnego czasu, wiesz? Ty powinnaś sobie tak życie zorganizować, żebyś nie miała gdzie palca wetknąć. Dość z wymówkami, że z trudem przyswajasz wiedzę, od nowego roku idziesz do jakiejś szkoły.

Na co ja, że nie mam kasy itd, a on, że są szkoły, gdzie nie trzeba kasy (???). I on dalej do mnie masz zrobić porządek ze zdrowiem, idź do tego ginekologa, przebadaj się, chodź na tę terapię i dawaj w pracy z siebie tyle ile możesz. Jak będziesz się wysypywała to będę Cię jakoś ratował. Ale wszystko do czasu.

No i dalej, mówi, że potrzebuję wspierającego partnera. Kogoś, kto będzie mi towarzyszył w trudnych chwilach. Ale czy ja wiem, czy o to chodzi...

No i tak pogadaliśmy sobie. Tak szczerze, bo i on powiedział mi coś co w nim siedzi i go gryzie.

Póki co powoli podnoszę się z tego upadku. Jutro opowiem wszystko co się stało doktor Sz. bo wygląda na to, że jednak to ważne. Gdy tak patrzę wstecz na to co się stało, mam wrażenie, że nie do końca byłam sobą. Myślę, że w jakimś sensie straciłam kontakt z rzeczywistością.

Tęsknię za P.






poniedziałek, 10 grudnia 2012

Emocje

Przepraszam, że doprowadzam Was do szewskiej pasji. Pomyślcie, że ja ze sobą muszę żyć 24 h na dobę. Już tego nie wytrzymuję. Nie wytrzymuję.

Poszłam do pracy, poszłam na siłownię, kolacja i co dalej? Jak ja NIE CHCĘ NIC. Nie wiem nic. Nie dam rady, nie dam rady. Emocje jak w kalejdoskopie. Nie nadążam.

Już na siłowni zaczęło mną telepać z nerwów. Zazwyczaj tak trzęsło mną, gdy dostawałam ataku bulimii. Teraz nic, nic. Jeść nic, palić nic, pić nic.

Emocje rozpełzły się po mnie jak pchły. Ani się z nich otrząsnąć ani wybić.

Boję się. Boję się. Boże... źle, że napisałam wtedy na blogu, źle. Źle..

Warsztaty

Dzwoniła do mnie dr. Jaroszyńska z Volty. Chce się spotkać, by przedstawić mi ich pomysł na prowadzenie warsztatów dla nas. Warsztaty będzie prowadziła właśnie ta pani doktor, pani psycholog, której jeszcze nazwiska nie znam, i pani superwizjującą zajęcia, jakaś pani z Krakowa, która od lat pracuje z BPD. Jutro idę do Volty na spotkanie z tą panią doktor.

Pani doktor przeprosiła, że to wszystko tak długo trwa, ale uważa, że warsztaty dla tego typu zaburzenia są sprawą dość delikatną.

Jutro wieczorem dam znać czego dowiedziałam się ze spotkania.

niedziela, 9 grudnia 2012

Powroty

No dobrze. Dzisiejszy poranek znów spędziłam z siostrą A. a czas późniejszy do odjazdu pociągu z siostrą M. Moja przyjaciółka A. nie dała rady się ze mną spotkać. Ale na dobre wyszedł mi ten wyjazd bo dzisiaj z moim siostrami ustaliłam jeszcze kilka szczegółów co do świąt i mojego przyjazdu.

Rozmawiałam z siostrami o tym jak bardzo nie lubię domu rodzinnego, że bardzo się go boję i boję się tam jeździć. Siostra A. zapewniła mnie, że kolacja wigilijna i pobyt u matki potrwa maksymalnie do trzech godzin.

Siostry pytały czy będę dzielić się opłatkiem, powiedziałam, że nie. Muszę to jeszcze matce powiedzieć, bo odkąd nie jestem katoliczką nie byłam w domu rodzinnym w czasie wigilii i matka może nie rozumieć mojego zachowania. Mimo dziesiątek rozmów na ten temat.

Co do reszty, tj, moich obaw, że jako jedyna będę musiała latać przy wszystkich, tak jak to było kiedyś, moja siostrzenica powiedziała mi, że spokojnie się zajmą tym co trzeba. W takim wypadku i ja chętnie im pomogę. Choć ta złość na to, że miałabym biegać przy nich, donosić i dokrajać, wiązała się także z pragnieniem zwykłego posiedzenia z nimi, przy nich.

Ma być nas na kolacji 16 osób. Prawdopodobnie mój brat również. Dla mnie to będzie zbyt trudne.

Obawiam się, że na trzeźwo tego nie przejdę. Pierwsza wigilia od 14 lat i w domu u matki. Tłum ludzi i w tym spotkanie z bratem. Obawiam się, że nie uniosę tego. Zbyt dużo wrażeń.

Poproszę Panią E. tę terapeutkę by pomogła mi się przygotować na ten czas. Sama chyba tego nie udźwignę.

Wiecie, to będzie taki czas, gdy pierwszy raz od dziecka będziemy wszyscy przy jednym stole.
Zapewne po raz pierwszy od dawna zdam sobie sprawę z nieobecności ojca.

To tyle w temacie rodzinnego spotkania.

Jutro wracam do pracy. Przez moment wpadłam dziś w histerię. Wreszcie wzięłam kąpiel, wskoczyłam w piżamę, wzięłam leki i leżę już w łóżku i czekam, aż przyjdzie sen.

Nie ma się czego bać. Nie ma czego. Spokojnie.

Choć czuję, że robię to wszystko na siłę. Czuję, że to wszystko... ech..

Dobranoc. 
 

sobota, 8 grudnia 2012

U rodziny

Od 21-szej siedzimy wszyscy w piżamach. Zdążyłam już z synkiem mojej siostrzenicy przeczytać książkę, z dwóch, jakie mu kupiłam w prezencie i obejrzeć "świat Elma".

Jeśli chodzi o moje samopoczucie, to od rana do południa brałam wciąż coś na uspokojenie. Bardzo mnie dusiło w klatce piersiowej i z trudem oddychałam.

Nie udało mi się dzisiaj odwiedzić przyjaciółki, która mimo wczorajszych ustaleń, nie znalazła czasu na krótkie spotkanie. Spotkałam się za to z drugą przyjaciółką, do której pojechałam w ciągu dnia i po jakiejś godzinie rozmowy, padłam na jej łóżku z tych wszystkich wrażeń i zmęczenia. Sen bardzo dobrze mi zrobił. Dobrze było ją zobaczyć, tym bardziej, że nie widziałyśmy się od lipca.

Nie miałam okazji rozmawiać wczoraj z siostrą, u której nocowałam, bo przeziębienie ją zmogło i poszła spać. Za to dzisiaj o szóstej rano przyszła do mnie do pokoju i usiadła na łóżku i zaczęłyśmy rozmawiać. Rozmawiałyśmy o tym, jak bardzo zależy nam na bliskości z mężczyzną. Na byciu z kimś razem. O tym, że jeśli już kogoś takiego spotkamy, przy kim zechcemy zatrzymać się na dłużej, to pragnienie tej osoby staje się tak ogromne, że abstrahując już od tego co czuje ta druga strona, same nas przeraża taka nasza reakcja i musimy się natychmiast wycofać, bo najzwyczajniej nas to upokarza.

Rozmawiałyśmy właściwie tylko o tym. O samotności, o smutku, o lęku który się z tym wiąże, o poczuciu braku celu w życiu. Siostra nie pytała o to co się stało. Powiedziała tylko, że chciała mnie odwiedzić, ale druga siostra, jadąc do mnie nie powiedziała jej o tym.

Poprzedniego dnia, dowiedziałam się od siostrzenicy, że A. niepoinformowana przez M. o wyjeździe do mnie, wpadła w histeryczny płacz z tego powodu.

Zrobiło mi się wówczas głupio, bo myślałam, że A. nie przyjechała do mnie z M., bo jest wściekła na mnie. 

Odwiedziłam też w pracy tę siostrę czyli M., która była u mnie w poniedziałek w szpitalu. Od tej też nie usłyszałam nic przerażającego, ponadto co wcześniej w szpitalu, tj, że nie znam życia, nie mam prawdziwych problemów, jestem rozkapryszona i cwana. Potem zrobiłyśmy sobie kawę, zamieniłyśmy kilka neutralnych zdań i pojechałam do G. mojej przyjaciółki.

Tak czy owak, nikt tu nie miał do mnie żadnych pretensji, nikt nie krzyczał, nie prawił wyrzutów i nie robił scen. Nie wiem skąd u mnie ten lęk przed tym, że ktoś będzie na mnie krzyczał, czy bardzo mocno się pogniewa.

Siostry ucieszyły się, że przyjechałam. Ja w sumie chyba też, bo od jakiegoś czasu z wielkim trudem znoszę samotność. Wczoraj było mi ciężko z tym, że tu przyjechałam, zwłaszcza, że obawiałam się ataku na mnie.

Jutro jedziemy do matki prawdopodobnie. Jak znam życie, każe nam coś robić. Ja rozumiem i wiem dlaczego mam tak wielką niezgodę na takie jej zachowanie. Chciałabym, choć raz w życiu przyjechać do czystego domku mojej matki i usiąść z nią na spokojnie przy herbacie, czy kawie.

Pójść na spacer, na przykład na cmentarz do ojca.

A tam jest taki rytuał odwieczny, że gdy przyjeżdżam po roku niebycia, dostaję talerz żarcia na wjeździe i po chwili ścierkę w rękę.

To nie jest tak, że jestem leniwa. Ale chciałabym choć raz zostać potraktowana gościnnie. Wtedy może potrafiłabym zostać u niej na dłużej. Zostać na noc i kolejnego dnia rzeczywiście pomóc w czymś matce. A tu jestem u niej maksymalnie po 4 godziny dwa razy do roku, i dostaję to jedzenie, które z trudem przełykam i przysłowiową ścierkę czy grabki w rękę.

Kiedyś powiedziałam o tym matce, że tak to widzę, to powiedziała: "(moje imię) nie wkurwiaj mnie!"

Ot cała moja matka. Raz do rany przyłóż a jak mówię jej normalnie co myślę to zaraz się wkurza.

Na święta będę miała wyzwanie bo ta cała wigilia jest u matki w domu jednak, bo siostry bardzo chcą w domu rodzinnym, co oznacza, że ja nie będę tam gościem, a będę kroiła, donosiła, zmywała, ewentualnie objadała się bulimicznie i rzygała w kiblu.

Dlatego jeszcze zastanawiam się nad tym czy rzeczywiście tam jechać. Gdybym miała pieniądze pojechałabym może do jakiegoś domku z kominkiem, gdzieś w górach...





Chcę do domu

Jestem u jednej z sióstr. Wstępnie jest ok. Siedziałyśmy dzisiaj na spokojnie w domu, tj. siostra, jej córka i przyjaciółka córki. Przygotowałam nam grzane wino.

Dziewczyny początkowo rozmawiały między sobą. Mnie było trudno włączyć się do rozmowy. Bardzo się jakoś męczyłam sama ze sobą. Na próżno odpędzałam poczucie bezsensowności mojego przyjazdu tutaj. Czułam się fatalnie.

W między czasie dowiedziałam się, że kolacja wigilijna ma być jednak u matki. Pomyślałam, że jednak odpuszczę te święta z nimi. Może innym razem.

Chcę do Warszawy. Chcę do domu.

piątek, 7 grudnia 2012

Ból

Dzisiejszy poranek przez chwilę tak jak dawniej. Spokojny, dobry, pozytywny. Dokończyłam nawet robić porządek w szafce w łazience. Potem śniadanie a potem trach! Kompletny spadek formy.

Wróciła myśl o przyjaciółce. Właściwie o wszystkich i o tym co od Was usłyszałam. Bardzo mi z tym źle, ale nie chodzi tu o mnie, ale o to, że się przejęliście.

Pojadę do przyjaciółki i sióstr chyba dziś wieczorem. Tylko spakować się muszę jakkolwiek. Choć w sumie to bez sensu. Dziś pojadę, jutro wrócę. Nie ma sensu się pakować. Spotkam się z siostrami. Myślę, że jestem im winna rozmowę. Nawet gdyby mnie miały roznieść na strzępy ze zrozumiałej dla mnie złości. Choć może być i tak, że będziemy wszystkie beczeć. Choć jak znam nasz temperament to będziemy i krzyczeć i beczeć.

Dzwoniłam do siostry, że przyjadę. Powiedziała, że będą czekać na mnie.

A co mogę zrobić dla Was?

Coś mi przyszło do głowy. Gdy na początku tego roku po raz pierwszy od rozstania, to jest od siedmiu lat, rozmawiałam szczerze z moim byłym chłopakiem, z którym byliśmy silnie związani, to K. powiedział mi coś takiego:

"Wiesz co było najbardziej wyniszczające w byciu z tobą? Ten ciągły strach o ciebie. Każdego dnia, niemal w każdej chwili. Strach, od którego uwolniłem się dopiero niedawno."

Mój terapeuta powiedział mi kiedyś, że daję ludziom to co noszę w sobie...

Nie chcę już tak się bać. Nie chcę robić tych wszystkich złych rzeczy, by uciec przed strachem. Nie chcę nikogo ranić. Nie chcę ranić siebie.

To trudne podnosić się teraz z tego ogromnego bólu, z tego przerażenia, z rezygnacji, mając w sobie ogromne poczucie winy wobec Was, wobec P., wobec moich bliskich.

Mój terapeuta zaopiekował by się mną teraz próbując zrównoważyć skutki tego wszystkiego. Rozmawialibyśmy pewnie o karzącej, surowej matce, którą właśnie uruchomiłam a także o tym, jak bardzo musiało być mi trudno, skoro posunęłam się do takiego czynu.

Próbowalibyśmy zrozumieć co się stało. Nadać wszystkiemu jakieś znaczenie, jakiś sens. Ubrać w słowa i wyrazić emocjami. Mój terapeuta były dla mnie teraz ujmująco dobry i czuły. Zapewniałby mnie o tym, że jest w nim miejsce, by przyjąć moje emocje, by je przetrzymać, złagodzić, do momentu, gdy będę na tyle silna by zmierzyć się z nimi sama.

Mój terapeuta mówiłby do mnie teraz cichym, ciepłym głosem i niósł ulgę.
Pewnie zaczęłabym płakać jak dziecko i przepraszać, przepraszać, przepraszać. A on tłumaczyłby mi, że nie muszę przepraszać za to co w sobie noszę, ale żebym próbowała zrozumieć jak ogromną krzywdę wyrządzam przede wszystkim sobie a przez to także innym.

Co się takiego stało? Co się takiego stało Panie Michale? Co się takiego stało?

Może ta nowa Pani pomoże mi to zrozumieć, a może już to wiem?

Teraz stoję przed Wami, przed sobą z ogromnym bólem wynikającym z tych wszystkich rzeczy, które wydarzyły się w ostatnim czasie.

Jestem bardzo słaba. Jestem bardzo słaba. Potrzebuję wsparcia, potrzebuję tylko na tę chwilę, na ten czas. Potem dalej już pójdę sama.












Rzeczy różne

Z rzeczy dobrych:
  • Zjadłam dzisiaj najpyszniejszą szarlotkę z lodami, jaką kiedykolwiek dotąd jadłam.
  • Zadzwoniłam do matki i długo z nią rozmawiałam. Po upewnieniu się, że wigilia będzie u jednej z sióstr, podjęłam decyzję o spędzeniu tego czasu z rodziną.
  • Miałam drugą sesję z moją z nową panią i postanowiłam jej opowiedzieć wszystko, kompletnie wszystko co nosiłam w ostatnich tygodniach w sobie. Wrażenia może w osobnym wpisie.
  • Upewniłam się co do samopoczucia mojej siostrzenicy, odnośnie ostatnich wydarzeń zgotowanych przeze mnie.
  • Sprzątnęłam mieszkanie tak czysto, jak to było możliwe, co wzbudziło zachwyt mojej współlokatorki.
  • Podlałam kwiaty :)

Z rzeczy smutnych:

Moja przyjaciółka wpadła w depresję po niedzielnym wydarzeniu. To dlatego się nie odzywała. A. choruje na ChAD z tendencją do depresji. Niedawno wyszła ze szpitala w miarę pozbierana i ustawiona lekowo. Dzisiaj napisałam do niej i okazało się, że od kilku dni nie wstaje z łóżka. Myślę, że w sobotę wsiądę w pociąg i pojadę do niej. Strasznie mi głupio i odczuwam ból, z powodu tego, co się z nią teraz dzieje. Muszę być teraz bardzo silna i udźwignąć oraz zapamiętać na przyszłość ciężar konsekwencji ostatnich wydarzeń.

Z rzeczy trudnych:

Z końcem grudnia zamykam blog. Nie chcę już być ani perfekcyjna, ani pielęgnować w sobie oraz w innych przekonania, iż to co może mnie/nas zatrzymać może nadejść jedynie z zewnątrz.
Chciałabym, jeśli to możliwe, byśmy się w tym czasie pożegnali. Oczywiście biorę pod uwagę Wasze emocje i dlatego nie chcę zamknąć bloga z dnia na dzień. Z ogromnym trudem podejmuje tę decyzję i po dokładnym przemyśleniu. Pisząc to wstydzę się tego, że podejrzewam Was o jakieś emocje, które mogą wiązać się z tą decyzją. Jednak jakaś część mnie każe mi się wytłumaczyć i uprzedzić i chyba przeprosić.

Nie wiem, jeśli mogłabym coś dla Was zrobić. Coś wytłumaczyć, podjąć dyskusję, nie wiem co jeszcze, to proszę piszcie.








czwartek, 6 grudnia 2012

Prawda o mojej matce.

Właśnie wstałam. Póki co, poranek ok. Oj wymęczyło mnie wczoraj to poczucie winy. I może smutek trochę i wstyd. Ale z siostrą moją sobie popisałam na skype.

Nie tą co była u mnie w poniedziałek ale tą drugą, która w takich momentach kompletnie się wycofuje. Spytała mnie czy długo jeszcze zamierzam tak żyć? Że ona nie wie co ma mi napisać.
Że rozumie, że to się bierze z tego samego powodu, z którego ona sobie nie może ułożyć życia.

Pisałam jej o tym, że my wszyscy (jest nas czworo rodzeństwa), że my wszyscy nie umiemy z nikim wchodzić w trwałe relacje (wiem, mój Pan M. by zaprotestował).

Tak chorobliwie poszukujemy mamusiowego i tatusiowego "jesteś dla mnie ważna", że choćby się wszyscy posrali, to i tak tego nie usłyszymy.

To jest tak, że w życiu spotykamy wartościowych ludzi, zatrzymujemy się przy nich na chwilę i potem każdy powód jest dobry, by powiedzieć, eeech... to nie to, trzeba to spieprzyć, trzeba spieprzać. I tak się tłuczemy jak te ćmy od światła do światła.

Szkoda mi naszej czwórki. Jesteśmy na własne życzenie tacy bezpańscy i niczyi. Moje siostry i brat, jeszcze patologicznie krążą wokół matki. Brat rzadziej. Dziewczyny są na etapie ciągłego poprawiania matki. Jeżdżą do niej co chwila i pucują jej mieszkanie, ogród i jakieś inne rzeczy.

Brat z tego co wiem, wpada czasem znienacka i wyzywa je od kurew tudzież innych. A matka jak to matka, każe mu spierdalać. No i się tak kłócą przez czas jakiś. Do tego dochodzą moje siostry i ciągłe wypominanie, kto, kiedy, komu, gdzie...

Potem matka standardowo podaje obiad. I wszyscy jak grzeczne dzieci, zgodnie siadają do stołu i jedzą ten "matczyny pokarm" od mamusi, mamuni...

Ze mną jest troszkę inaczej. Kiedy tam zajeżdżam jestem wciąż na "nie". Zjedz coś prosi matka - bo to wszystko kręci się wokół jedzenia - a ja twardo, że nie. - No czemu nie zjesz? - pyta matka, takie dobre... no weź choć spróbuj.. A ja, że  nie. - Kawę sobie zrobię. No i zaczynam chodzić po kuchni i z odruchem obrzydzenia wyciągać tłuste kubki z szafki, tłustą łyżeczkę i tanią kawę z dyskontu.

Ostentacyjnie wykrzywiam buzię i wygłaszam swoją opinię na temat kawy. Sama do matki nie jeżdżę, więc zawsze jest ktoś, jakaś siostra choćby. Tak więc zaraz się włącza obrona Matki Przenajświętszej, że mogłabym choć co jakiś czas przyjechać i matce sprzątnąć mieszkanie i pomyć kubki, których się tak brzydzę.

Na co ja, że ja matki brudów sprzątać nie będę. No a matka to teraz już do mnie nie tak jak kiedyś z rękami i furią tylko po dobroci, tak jak jej kazał ksiądz na ambonie i Ojciec Dyrektor - po dobroci.

No i matka do mnie, że czemu ja taka jestem? Że chyba widzę, że ona już w takim wieku i jej ciężko, a poza tym to chyba nie byłam u sąsiadki takiej, szmakiej, to bym dopiero zobaczyła jak ludzie mieszkają.

No a ja na to, -  a co mnie ludzie obchodzą. Mnie obchodzi mój dom. - I tego domu się czepiam na różne sposoby. No i siadają tak na mnie wszyscy, że co to ja kurcze, paniusia z Warszawy przyjechała, że leń jestem i egoistka. Że tylko o sobie myślę, że nie pomyślę o tym co u nich.

A ja kurwa z nimi już żyłam sobie do 21 roku życia. Fakt od 16stego już sama, osobno. Ale do 21go męczyłam się jeszcze, bo byli za blisko. I doskonale pamiętam, choć już nie chcę pamiętać.

No i mija czas jakiś i  matka podchodzi i przytula mnie. No tak jak to w serialach robią, bo jak nie wiecie to seriale pełnią funkcję edukacyjną. [ironia]

No przytula mnie i mówi - no czego ty? No czemu ty taka jesteś? Czy my ci źle życzymy?
No to ja spuszczam z tonu i coś tam odbąkuję, że nie, że nie lubię tylko tego domu, że mogłybyśmy się na przyszłość gdzieś indziej spotykać.

Matka na to, żebym nie marudziła, tylko jak tu tak wszyscy jesteśmy to może jej pomożemy, nie wiem, fasolę na przykład kurwa przesiać czy coś takiego.

No i moja siostra, siostrzyczki,czy kto tam się nawinie... tup tup tup, za mamusią. One to są przygotowane, wyjmują z aut ciuchy na zmianę i zaczyna się sprzątanie i przesiewanie. Zaraz się schodzą sąsiadki, sąsiedzi i tak siedzą wszyscy przy tej przykładowej fasoli.

A mnie tam lotto. Biorę matki rower i mówię, że jadę do ojca na cmentarz. Przy ogólnym aplauzie (że niby dobrze, że do ojca jadę na grób) opuszczam towarzystwo, tylko gdzieś jeszcze słysząc skrawki rozmów, a kto to? Pytają sąsiadki - To Twoja... i tu pada moje imię. No tak tak, matka odpowiada z zachwytem. Przyjechała do mnie córcia z Warszawy...

No ja tak tym rowerem jadę sobię nad Bug... i siadam na brzegu i próbuję sobie przypomnieć coś dobrego, coś dobrego...

Ale wszystko już nie takie, nie to. Wszystko pozmieniane, cała wieś jakaś taka obca i ten dom obcy i ludzie obcy.

Czasem wpadam do kuzynki i jej męża, którzy tam mieszkają, Mają wspaniały wielki dom, i tak czyściutko i tak troszkę zanim wrócę do matki, próbuję ochłonąć u nich z tego szoku domu rodzinnego.

Pytają mnie co i jak u mnie, no to ja, że dobrze, wszystko dobrze. A Oni po chwili śmieją się, że pewnie znów spieprzyłam od matki i mówią, że rozumieją.

Potem telefon od siostry, gdzie jestem, ja na to, że już wracam, żegnam się z kuzynostwem i szybko jak dziecko, które coś właśnie zbroiło, do domu.

Pyta mnie siostra - na cmentarzu byłaś? - A ja że nie. - To gdzie byłaś? - A tak przejechać się. - Ot i cała rozmowa ze mną.

No i wtedy już siostra ze mną po dobroci. Żebym jej pomogła, że we dwie raz dwa zrobimy co trzeba i pojedziemy. No i jak już tak wszyscy po dobroci, to panieneczka z Warszawy z wielką niechęcią w dwa paluszki bierze grabki, dajmy na ten przykład i grabi listki mamusi, tudzież fasolkę co się gdzieś tam zawieruszyła w trawie pozbiera.

I tak po jakimś czasie zaczyna przychodzić świadomość, że jestem częścią jakiejś rodziny, że dom, ten obleśny dom, i obleśny jego kolor (facet od malowania, pomylił kolor), że to mój dom. I że jestem jakoś z tym wszystkim powiązana i nie ucieknę od tego, nie wyprę.

I zaczynam już nawet z jakąś satysfakcją zbierać tę fasolkę i grabić listki a mamusia (o Boże jakie to głupie) stoi obok i mówi, no proszę jak nasza.. (i tu pada moje imię) dzielnie pracuje, i jak żwawo jak mały samochodzik - czy coś tam.

Na co ja już z niemałym skrępowaniem - oj mamo, przestań - na co matka - no tak tak, widzisz jak dobrze ci to robi? Tu powietrze świeże, i poruszasz się. Nie to co w tej Warszawie, tam tylko z metra do autobusu, z autobusu pod dom. Co to za życie tam ty masz... a tu troszkę ruchu zaznasz.
Przyjechałabyś do matki, odżyłabyś tu, ja dobrze wiem.

I dalej matka monolg (siostra milczy i zapieprza ostro) - zobacz, my tu wszyscy w kupie. Razem się trzymamy. Jak co się komu stanie, to zaraz jedno, drugie wie. A ty co tam? Sama. Jak to tak można samemu żyć? Toż to niezdrowe, nienormalne. Ty jak ta stara panna tylko koty i dom. Co to z takiego życia, jak to tak można żyć?

Na co ja znowu z zażenowaniem - oj mamo...

No a czy ja źle mówie? (tu matka wymienia imię siostry i powtarza) No czy ja źle mówię?

Na co siostra - oj mamo, nie ma sensu. Jak sobie tak wybrała to niech ma. Jeszcze kiedyś zobaczy, co to znaczy samotność, na starość. O! Teraz myśli, że cały świat zwojuje. Przyjdzie taki czas, że człowiek będzie potrzebował do kogoś gębę otworzyć a tu nic, żywego ducha.

I tak już matka z siostrą sobie o mnie rozmawiają. O mnie przy mnie.

No ale czy ona kiedy doceniała to, że my tutaj się martwimy, że życzymy jej dobrze. Mamo - siostra na to - to taki samolub jak J. - tu pada imię mojego brata. - Gówniara myśli, że wszystkie rozumy, pozjadała. Żebyś ty ( i tu pada moje imię) wiedziała jakie ludzie mają problemy. Jakie my tu  mamy problemy. Tobie to byle paluszek skaleczysz to już histeria wielka. No pewnie, ona chora bardzo (znów o mnie koło mnie). Bo to paniusia musi do psychiatry, do terapeuty... Ja bym Ci tych lekarzy z głowy szybko wybiła. Jakbyś musiała zapierdalać tak jak my z A. (tu pada imię mojej drugiej siostry). Dom utrzymać, dzieci wychować. No powiedz (moje imię) co Ty wiesz o życiu, co Ty wiesz?

A ja już nic, tylko  grabię te pierdolone listki i na ten kurwa wózek co mi nim siostry w dzieciństwie wybiły dwie jedynki, na ten wózek kładę i wożę gdzieś na jakąś kupkę i w chuju to mam co one tam mówią.

One wiedzą swoje ja swoje. Ale ja już nie forsuję tego co one przeciw i do mnie. Tylko sobie słucham. A może nawet już nie słucham.

Na koniec mamusia, jeszcze ukłony w moją stronę i podziękowania. A mi już głupio samej i wstyd, że też kurwa jakaś uparta jestem, i ryczeć mi się chce i ze złości na nie i na siebie, że tak się narowię jak ten koń.

I tylko jeszcze, szykując się do drogi powrotnej matka, próbuje mi upchnąć jakiś słoiczek tego, śmego. Ale no sorry, nie jestem w stanie wziąć, nawet tak, żeby jej przyjemność zrobić. Tylko tłumaczę matce, że nie trzeba, że ja nie jem takich rzeczy, że nie chcę. No to matka choć siostrze coś wepchnie.

Potem wyściska mnie i spyta jeszcze - a pieniążków Ci nie trzeba? - Przyjeżdżaj do mnie częściej. Tu taki spokój, odpoczniesz sobie.

W drodze powrotnej jeszcze dostaję zjebkę od siostry, że chociaż mogłabym przy matce poudawać.
Ale nie podejmuję tematu.

I jeszcze, żeby siebie przed Wami pogrążyć to powiem, że roku pewnego przywiozłam matce, tak bez okazji, tylko dlatego, że bardzo chciałam jej coś dać a nie wiedziałam co, kupiłam jej ogromny bukiet róż. Zawiozłam jej te kwiaty a ona (wtedy tak myślałam) zamiast się ucieszyć pogadankę mi zrobiła, że ile to to musiało kosztować, że pieniędzy nie mam, to już mogłam jej kupić jakiś balsam, przecież wiem, że ona z tą skórą suchą się męczy.

Ech.. pomyślałam, chciałam dobrze, i wyszło jak zwykle. I potem, jakiś rok później (sorry będę beczeć) jak do niej zajechałam, stały te wysuszone, wyblakłe już róże w wazonie w pokoju.

Mówię do niej mamo (nie wiedząc, że to te moje), a po co Ty te suche kwiaty trzymasz, a matka na to - a bo to od córci mojej. I cholernie głupio mi się zrobiło i coś tak mocno ścisnęło za serce. I tylko coś przebąknęłam, że przywiozę jej nowe kwiaty. Ale nigdy już nie przywiozłam

 Wczoraj byłam w kinie na "Moim Rowerze". I tam jest bardzo wyraźnie pokazana ta pretensja dziecka do rodzica. Ta taka już zaśniedziała, taka skostniała już. Owszem płakałam i jeszcze wieczorem P. powiedziałam, że nie widziałam tam powiązań ze swoim życiem, ale tak sobie płakałam, nad losem bohaterów - z empatii.

Nieprawda. Było tam trochę o mnie i mojej matce.


Ot i tyle, jakoś mi się tak dzisiaj zebrało na to dziwne wspominanie.

Pewnie to dlatego, że z tyłu głowy mam gdzieś taką myśl, że niebawem święta i że oni tam wszyscy na mnie czekają...

środa, 5 grudnia 2012

Wstyd

P. właśnie mi uświadomił, że Wy wszyscy naprawdę macie emocje i nie jesteście jedynie systemem znaczków na monitorze. Wiem, to brzmi głupio. Przepraszam Was Kochani. Przepraszam póki to czuję, póki rozumiem.

Druga rzecz to taka, że jakoś trudno mi uwierzyć, że ja kogokolwiek obchodzę. Bardzo ciężko mi to sobie wyobrazić. Jestem tak zafiksowana na tym, że nic nie znaczę, że nie jestem w stanie przyjąć, że może być inaczej.

Mój terapeuta mówił, że ja właśnie jak ta bulimiczka, słyszę to co inni mi komunikują, przyjmuję na krótką chwilę ale zaraz muszę to zwymiotować, tak jakby to było coś złego.

Boże, tak bardzo boję się, że nic się nie zmieni. Że już taka pozostanę.

Wybaczcie mi.

Dziękuję wszystkim Wam, za troskę, za interwencję, przepraszam za nadszarpnięte nerwy.

Bardzo dziękuję Tobie P. Dziękuję i przepraszam, choć z ogromnym trudem.
Strasznie mi głupio. Strasznie. Pamiętam jak stałeś nad moim łóżkiem na izbie. Pamiętam tę troskę, czułam ją, a nie tylko suchą interwencję, bo tak trzeba było, bo ja zrobiłabym to samo. Pamiętam ale wstyd mi się do tego przyznać.

Dziękuję Ci moja A. moja kochana siostrzeniczko, że zawsze jesteś przy mnie w takich momentach.
Dzielnie to znosisz. I jesteś jedynym członkiem mojej rodziny, który zawsze jest blisko, potrafiąc zachować trzeźwość umysłu w tak trudnych chwilach.

Dziękuję moja Kochana. Dziękuję Mój Dzieciaku.

Jest mi wstyd ale ok, uniosę to. Chcę byście wszyscy usłyszeli, że teraz, nawet jeśli to tylko chwilowe i podyktowane rozmową z P. to teraz bardzo mi z tym źle. Bardzo mi głupio, że myślałam jedynie o sobie, ale tak jak pisałam wyżej. Ja NAPRAWDĘ jestem przekonana, że jestem kompletnie nieważna.


Rozmawiałam przed chwilą z moją współlokatorką. Ona także powiedziała mi co czuje i myśli.
Rozmawiałam z moją lekarką, która wyraziła swoje zaniepokojenie o mnie.
Rozmawiałam z szefem, który.....


ach...

przepraszam....







Dzień dobry.

Ufff.... jaki spokojny, dobry poranek. Owszem jajnik bardzo boli a z nim cała prawa noga. Zajmę się tym dzisiaj.
 
Pójdę zaraz do apteki zamówić leki przepisane przez doktor Sz., bo dwóch z trzech nie było.

Napisał do mnie I. - mój bezpośredni szef. Ten nad nim wkurza się za brak zwolnienia. Poprosiłam I. o rozmowę.  Spotykamy się na mieście o 11:30. Ja i I. jesteśmy starymi znajomymi. Pracowaliśmy kiedyś razem, razem mieszkaliśmy. Nie będę ściemniać. Zwyczajnie powiem mu, że nie dałam rady.

Jestem także gotowa, na to, że mnie zwolni. Praca zawodowa to moja pięta Achillesa. To bolący wrzód na dupie. To jakiś koszmarny przymus. Byłoby inaczej, ale szef główny, który jest nad moim szefem... ach, nie będę tego pisać. To się wyjaśni samo. To musi się wyjaśnić.

Zatem dzisiaj będę wiedzieć wóz albo przewóz z pracą. 

Poza tym czuję się dość dobrze. Psychicznie bardziej wytrzymała. Muszę się tylko teraz ubrać bardzo ciepło, bo nie znoszę zimna i iść załatwiać co się da.







Ja pierdolę!

Uwaga! Będzie dużo brzydkich słów. 
Nie mogę zasnąć. Ja niespokojna, koty także, bo co się przyjdą ułożyć przy mnie to ja z boku na bok. Aż wreszcie wstałam i wzięłam znów 20 mg hydroksyzyny. Ale nie bardzo to to działa, jak we mnie niepokój taki.
Jajnik mnie boli strasznie, przeokropnie. I tak przejrzałam sobie dostępne pakiety w Lux Medzie i jeszcze jutro na miejsce podjadę podpytać, bo tak czy owak muszę troszkę porządku ze sobą zrobić.
A skoro już mi przeszło umieranie to będę się obsesyjnie leczyła ze wszystkich bolączek ciała i tak na początek ginekolog i dentysta. Ginekolog od zaraz a dentysta stopniowo, na tyle ile fundusze pozwolą.
Ginekolog, na stówę, cytologia i usg, bo ja na domiar tego wszystkiego mam zespół policystycznych jajników (PCOS).  Tak sobie myślę, że to także może się rzucać na mózg.
Najważniejsze, w tym wszystkim, że nie palę, póki co nie palę i to może cieszyć. Bo prawdę mówiąc o ile całkiem przyjemnie było puścić dymka latem, gdzieś na dworze, to zimą jest to coś nie do zniesienia i kompletnie beze sensu.
Wyobraźcie sobie, że od maja kupowałam paczkę papierosów dziennie to jest, zaraz policzę....
O Fuck! Jeśli dobrze liczę a liczę 7 miesięcy od początku maja do końca listopada, po średnio 30 dni, czyli w sumie 210 dni i mnożę przez 12 złotych co to daje mi !!!!! 2520 zł!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dobrze policzyłam??? Ja pierdolę!
Jeśli doliczę do tego ataki bulimii po średnio 50 zł co dwa dni. Bulimia wróciła w czerwcu zaraz jakoś. Zaraz po wyjściu ze szpitala. Tu także liczę 30 dni w miesiącu dzielone przez 2, czyli 15 dni razy 6 miesięcy  co daje 90 dni razy średnio 50 złotych (nie chcę już nawet wspominać, że czasem było nawet i 100 zł jak sobie robiłam wypady do knajp, jedna po drugiej, a czasem atak był dzień po dniu, niekiedy kilka razy dziennie...) no tak czy owak to daje 4500 zł - jeśli dobrze liczę.
Na alkohol chyba wydałam najmniej i już liczyć nie będę, żeby się nie dobijać.
Więc jeśli ktoś chce spytać, co się stało z moim kredytem i częścią debetu to proszę bardzo 7000 zł wypieprzyłam w błoto.

Dzień dobry! Czyżbym zeszła na ziemię?
Powiem Wam tak. To do jakiego stanu się doprowadziłam, to patologia jakaś. Jeśli dbanie o siebie może dawać jakąś satysfakcję, to ja będę to robić, choćbym miała wydać 20 zł miesięcznie tylko na hennę brwi. O!
Ja pierdolę! Przecież za te pieniądze to już lepiej było na terapię iść, żeby tą bulimię przyhamować.

Ok. Jutro interwencja kryzysowa, czyli fryzjer i może masaż twarzy bo opuchlizna przeokropna, właściwie na całym ciele. W między czasie oddaję długi, oraz załatwiam ewentualnie pakiet medyczny do Lux Medu. Muszę to jeszcze dobrze przemyśleć.
No i co gorsze... telefon do doktor Sz.  Ale nie wiem czy już od razu jutro. No nie wiem, pomyślę.
No i muszę jakimś cudem usnąć a za cholerę, zwłaszcza po tym liczeniu, nie mogę.
Nie wiem co robić, nie mam pojęcia. Ale jedno wiem, nie umrę dopóki się kurwa z tej kasy nie odkuję. I nie ma, że się nie da....

O!

Jeśli jutro obudzę się połamana i zdołowana, bez chęci do życia i realizacji, choć w minimalnym stopniu moich ambitnych postanowień, to proszę kopnijcie mnie mocno w dupę.
Można prosić?
No! A teraz jeszcze 20 mg hydroksyzyny. Jak szaleć to szaleć.

Pa!

Jakby ten chuj sen  nie nadchodził, to jeszcze tu wrócę.

I sorry za wulgaryzmy, ale bez nich to bym z tej całej wściekłoty jeszcze co gorszego zrobiła.

wtorek, 4 grudnia 2012

Jestem

Cześć. Jestem już w domu. Póki co, nie żałuję. Żałuję, że napisałam tutaj, bo pierwszy raz w życiu nie oczekiwałam niczyjej pomocy. Nie przewidziałam, że P. będzie z moim blogiem na bieżąco.

To on pojawił się u mnie w domu niemal natychmiast. On wezwał pogotowie. Zawiadomił moją rodzinę i szefa. I nie wiem co jeszcze zrobił, bo potem już niewiele pamiętam. Pamiętam, że w którymś momencie dzwoniła doktor Sz.. Za pierwszym razem pomyślałam, że coś jej się pomyliło, potem gdy już odebrałam, spytała mnie o to czy napisałam na blogu, że chcę popełnić samobójstwo.

Byłam zaskoczona pytaniem, ale nie byłam w stanie już mówić. Wybełkotałam, że jestem w szpitalu, na co doktor Sz. poprosiła mnie, bym podała słuchawkę jakiemuś pracownikowi służby zdrowia. Podałam. I tyle.

A potem płukanie żołądka, a może to było wcześniej. To było okropne. Nigdy tego nie róbcie. To koszmar. Rurka przez gardło, rurka przez nos. Myślałam, że otrucie się to taka spokojna, lajtowa forma samobójstwa. Byłam już tak wszystkim zmęczona. Pomyślałam, że jeśli wezmę te leki to wystarczy by zadziałały, a żebym nie zwymiotowała.

Tak czy owak. Jestem znów w domu, znów w tym pokoju. Znów sama i umieram z przerażenia. Boję się. W przeciwieństwie do moich poprzednich prób "s", tym razem nie przeżyłam katharsis i nie mam poczucia, że mogę już teraz zacząć od nowa. Chyba mam jakąś depresję raczej.

Ponoć  w szpitalu przeprowadzał ze mną wywiad psychiatra, ale nie bardzo pamiętam. Owszem była jakaś terapeutka, która bezskutecznie próbowała ze mną mówić, ale ja byłam mało przytomna i nie byłam w stanie mówić.

Jeśli chodzi o ciało, no cóż, organizm mam jak rasowa dziewka ze wsi. Nic mnie nie powali.
Jestem tylko spuchnięta mocno, dostałam jakiegoś krwawienia z pochwy a poza tym wszystko ok.

Boję się jutra. Boję się tego co dalej. Nie mam pomysłu. Nie mam spokoju. Nie czuję sensu.
Nie czuję też sensu, by Was tu przepraszać.

Wiem, że P. zareagował poprawnie. Ja bym zrobiła to samo. Ale to nie on, siedzi tu teraz sam z głową pełną niepokojących myśli.

Nie. nie będę dzwonić do doktor Sz. Nie będę już nigdzie chodzić i szukać pomocy.

Nie będę już robić nic. Może tego mi właśnie trzeba, nic nie musieć.


niedziela, 2 grudnia 2012

Trzymajcie się...


Przygotowałam leki. Nie jest ich wiele, ale gdy kilka lat temu wzięłam ich dość sporo, zwymiotowałam wszystko w karetce.

Boje się. Przyznam, że się boję. Bardzo się boję. Chciałabym móc poprosić kogoś o pomoc, ale zupełnie nikt nie przychodzi mi do głowy.
Paweł, proszę weź koty albo poszukaj im dobrego domu, o to Cię proszę.
Zawsze chciałam żyć, zawsze było to coś. Teraz nie widzę nic. Nie wstydzę się tego, że nie dałam rady. Czasem nie da się i już.
Nie wiem, co chciałabym jeszcze napisać.
Nic więcej chyba. Wszystko co chciałam powiedzieć, no prawie wszystko, napisałam na blogu.
Nie bardzo wiem, z kim mam się żegnać. Jestem w takim stanie, że nikt nie przychodzi mi do głowy.
Nie wiem czy mi żal. Chyba nie...
Tylko boję się bardzo, choć wiem, ze tam nic nie ma.


Zrobiłam to...
Trzymajcie się!

Pustka

Boję się. Ciężko mi się podnieść z łóżka. Co będzie jutro? Co z pracą? Czy nieświadomie uciekam przed obowiązkami zawodowymi?

Kotka zasikała mi moje skórzane kozaki, golf, który spadł z krzesła na podłogę i kosmetyczkę, która stała na koszu w łazience. Pogryzła nakrywkę z pudełka, które sobie przywiozłam z Ikei. Kuchnia po wczorajszym obżarstwie jest w opłakanym stanie. Moja twarz także, tym bardziej, że postanowiłam z niej wycisnąć wszelkie możliwe niedoskonałości. Okropnie bolą mnie jajniki i w ogóle jest byle jak.

Czuję się jakbym była chora, w gorączce. Ciężko mi tu samej jednak. Moja współlokatorka wyjechała wczoraj rano i wraca dziś późnym wieczorem. To dziwne, że to osłabienie znów mnie powaliło z taką siłą, przecież jeszcze w czwartek i piątek byłam na siłowni. Może boję się jutra.
Pewnie tak.

Psychicznie czuję się o tyle lepiej, że nie myślę obsesyjnie o śmierci. Raczej potrzebuję by ktoś tu ze mną był. To dziwne, ale moje przyjaciółki wycofały się zupełnie. Siostry uznały, że skoro jestem niechodząca to nie ma sensu do mnie przyjeżdżać, bo i tak nie będzie ze mnie pożytku.

Właściwie został mi M. i P., który odwiedził mnie dwa razy.  No i została mi doktor Sz.

Chyba nie dam rady pójść jutro do pracy. Chyba się nie podniosę tak wcześnie. Mam też problem ze zwykłym zadbaniem o siebie. Przeraża mnie myśl o tym, że mam wstać rano, ubrać się lepiej i umalować. Następnie siedzieć osiem godzin w pracy i udawać, że wszystko ok.

Czemu dzisiaj jest gorzej? Czemu?

Muszę się sobą zaopiekować. Muszę zrobić dla siebie coś dobrego. Już nie mogę się obwiniać. Nie teraz. Teraz jestem zbyt słaba. Muszę poprosić kogoś o pomoc, kto będzie dla mnie dobry i nie zrobi mi krzywdy. Może powinnam iść do szpitala? Tam są jacyś ludzie przynajmniej a tu jestem sama.

Znów myślę o śmierci. A jakby pomyśleć o czymś dobrym? O czymś miłym.

Płaczę...






sobota, 1 grudnia 2012

Dzisiaj

Właśnie wracam z kolejnej wizyty u mojej lekarki. Dzisiaj byłam u niej w domu. Poznałam jej dwa koty. Grubego, rudego kocura i malutką, jakąś taką szarą kotkę. Od razu przylazły się do mnie łasić, tak jak to mają w zwyczaju moje koty.

Być może będziemy przedłużać zwolnienie, ale jest nadzieja, że w przypadku borderów zmiany nastroju następują błyskawicznie i do poniedziałku mogę być w całkiem dobrej formie.

Póki co dzisiejszy dzień przespałam z małymi przerwami na bulimiczne obżarstwo i prowokowanie wymiotów. Przespałam do momentu, gdy nie musiałam wstać, by udać się do doktor Sz.

Dziś i jutro siedzę sama w domu i odpoczywam od M., który skądinąd bardzo mi pomógł ostatnio.
Kurczę znów cholernie mi ciężko fizycznie i oczy mnie pieką i łzawią.

Dzisiaj jakoś tak na spokojnie mogę już myśleć o tym co się stało jakiś czas temu i doświadczać bólu z tym związanego. Szkoda, że tak daleko zabrnęłam. Jeśli to była cena, jaką musiałam ponieść by uznać wreszcie jakieś swoje granice to może, hm... może trzeba przełknąć tę gorycz.

Szkoda mi trochę siebie. Obawiam się, że to we mnie zostanie na długie lata. Może już na zawsze.
Na pewno tak jak wspomniałam, w którymś wpisie doświadczyłam czegoś zupełnie nowego. Mianowicie zatrzymałam się bo poczułam, że zmierzam donikąd. Zrozumiałam, że to co robię jest poniżające, uwłacza resztkom mojej godności, że to mnie rani, sprawia ból, że nie zasłużyłam na to, że tego nie chcę.

Zrozumiałam także, że nie ma nikogo, kto by to pasmo samoupadlania się mógł przerwać, że tylko ja decyduję o tym. Tylko ja mogę to powstrzymać. I to właśnie było w moim życiu nowe. Ta moja własna odpowiedzialność, moja decyzyjność.

Kolejna rzecz to taka, że wczoraj zrozumiałam, że tak naprawdę jestem odrębnym bytem. Moje życie nie zależy od nikogo, ani od niczego. Dla mnie póki co, to smutna świadomość, gdyż moje dotychczasowe funkcjonowanie opierało się na zdobywaniu uznania wśród innych, buntowaniu się przeciw innym, szokowaniu, zawstydzaniu, złoszczeniu, smuceniu - innych. Krótko mówiąc graniu na emocjach tych, którzy w jakiś sposób wikłali się w kontakt ze mną, bądź ja z nimi. 

W chwili obecnej nie wyobrażam sobie mojego dalszego życia. Ale jestem, czekam, trwam.
A nuż wydarzy się coś, czego nie przewidziałam, o czym nie mam zielonego pojęcia.

Mam poczucie, że aby stać się pełnowartościowym człowiekiem, muszę nauczyć się żyć prawdziwie dla siebie, z siebie. W oparciu o swoje własne wybory, decyzje i konsekwencje tych posunięć.

To cholernie trudne i może przerażać, gdy przez 35 lat mojego życia to inni świadomie lub nie, decydowali,, czy też wpływali na to kim jestem i dokąd zmierzam.

Tak. Jestem przerażona. Jestem okropnie wystraszona. Nie widzę w tym najmniejszego sensu. Dzisiaj...


Jakoś się kręci

Wstałam, zjadłam śniadanie, za dwie godziny idę na siłownię. Trudno mi uwierzyć, że dzisiejszy dzień mógłby być taki sam albo gorszy od wczorajszego. Dlatego odczuwam pewien spokój.

Myślę, że to co się działo wczoraj szybko się nie powtórzy. Jestem tylko tym wszystkim nieco zmęczona.

Za oknem słońce. Wpuściłam trochę świeżego powietrza do pokoju. Jest całkiem przyjemnie.
Poprosiłam siostry, by nie przyjeżdżały jednak. Tym bardziej, że zamierzały mnie zabrać na jakieś latanie po sklepach, bo chciały zrobić sobie jakieś przedświąteczne zakupy. Chyba bym tego nie przeżyła.

Mam kilka przemyśleń, które pojawiły się w dniu wczorajszym, ale chcę to sprawdzić jeszcze.
Dzisiaj chce mi się bulimicznie jeść. Niedobrze. Może to właśnie w związku z tym o czym pomyślałam wczoraj. Trudno.






piątek, 30 listopada 2012

Wizyta.

Wybaczcie, że nie będę odpowiadała na Wasze komentarze.

Jestem po wizycie u mojej psychiatry. Powiedziała, że trudno stwierdzić co jest przyczyną załamania nastroju u mnie, gdyż w krótkim czasie nałożyło się bardzo wiele rzeczy.

Powiedziała, że czarno widzi, żebym się pozbierała do poniedziałku, ale jak coś to będziemy wtedy myśleć.

Wyłam u niej całą sesję. Wyłam z bólu i z poczucia winy.

Na początek mam wrócić do leków, tak jak mi je ustawili w szpitalu. Potem zobaczymy co dalej.
Mam dzwonić do niej na początku tygodnia i dać znać jak się czuję.

W niedzielę przyjeżdżają moje siostry.

Dzisiaj miałam, krótki stan psychotyczny, ogólnie przestałam w jakimś stopniu kontaktować. Pamiętam tylko tyle, że powtarzałam w myślach swoje imię i nazwisko i prosiłam M. z którym właśnie byliśmy na obiedzie, by szybko zabrał mnie do domu.

To było dziwne uczucie, bo wszystko we mnie zwolniło i zamknęły mi się oczy. Nie wstydziłam się przed M., bo on sam zmaga się od jakiegoś czasu z dość dużą depresją a ja staram się go wspierać.

Widziałam go już w różnych stanach. Tak czy owak, dzisiaj nie byłam w stanie powstrzymać tego co się ze mną stało, ale M. poradził sobie ze mną i zabrał mnie do domu.

Pamiętam, że leżąc na jego łóżku na przemian śmiałam się i płakałam i wszystko mi było jedno co on sobie o mnie myśli, grunt, że się nie przerażał. W końcu zasnęłam budząc się po jakiejś godzinie.

Kiedy się zbudziłam zupełnie nie mogłam zrozumieć co też się takiego ze mną stało. M. odwiózł mnie do mojej lekarki no a tam wyryczałam się porządnie powtarzając mojej pani doktor, że wszystko się skończyło, że nie ma nic czego mogłabym się uchwycić. Skończyły się ucieczki w stylu alkohol, papierosy bulimia. Przestały mnie ekscytować jakieś dziwne rzeczy. Skończyłam się.

Teraz jestem tu. Co dalej? Nie wiem. Mogę udawać, że żyję. Mogę udawać, że coś ma sens, ale moje ciało, moja psychika, wcześniej czy później się zbuntują.

Nie wiem, właściwie nie mam już ochoty na poszukiwanie rozwiązań.


Chwieję się

No dobra. Nie dbam o siebie. Wczoraj już prawie stanęłam na nogi. A wieczorem zrobiłam sobie kuku. Na dodatek rano obudził mnie stos lądujących na mnie pudełek plus mój tonowy kot, który spadł centralnie na moją klatkę piersiową. Wykrzyknęłam histerycznie: "Czesiek Kurwa!" i pobiegłam za nim do kuchni i uderzyłam go w głowę. Chyba pierwszy raz w życiu uderzyłam mojego kota. Nie jest dobrze.

Muszę to wszystko jakoś przetrwać, muszę. Jestem już w takim stanie, że zwróciłam się o pomoc do moich sióstr. Napisałam im pełen rozpaczy sms.

Co się ze mną dzieje do cholery?! Co to za pierdolona chwiejność?

Jak mogłam wyrządzić sobie tyle krzywdy. Jak mogłam do tego doprowadzić? Co ja zrobiłam... co ja najlepszego zrobiłam....

Siedzę i wyję... nie ma nic, co koi. Nie ma nic...


czwartek, 29 listopada 2012

Odpoczywam

Hej, odpoczywam od wszystkiego. Oglądam jakiś dokument o niedźwiadkach na Kamczatce. Za chwilę podniosę się z łóżka i idę na siłownię poruszać się jakkolwiek. Przez ostatnich kilka dni jadłam za dwoje. Przytyło mi się okropnie. A jak wiadomo, moja waga strasznie wpływa na moje poczucie wartości.

Byłam wczoraj u internistki. Osłuchała mnie, zebrała wywiad i stwierdziła jednak, że to wszystko na tle psychicznym. Zwolnienie dała mi do końca tygodnia. W piątek idę do mojej psychiatry. Jestem z nią także w kontakcie telefonicznym w razie potrzeby.

Ogólnie jest już ok. Bardzo dużo śpię. Mam bardzo dużo spokoju. Czarne myśli odeszły.
Z dodatkowych plusów to takie, że nie palę już od kilku dni, nie jestem w stanie, nie sięgam po alkohol no i po bulimii nie ma śladu. Przestał mnie także bawić internet i przestałam mieć obsesję na punkcie bycia z kimkolwiek w ciągłym kontakcie.

Czuję, że potrzebuję dużo spokoju i dużo czasu dla siebie. Nie chce mi się także specjalnie pisać na blogu. Właściwie nie ma mnie praktycznie dla nikogo.

wtorek, 27 listopada 2012

To jakaś paranoja

Boże... niech mi ktoś pomoże...napisałam sms do mojej lekarki, bo nie mogę się do niej dodzwonić.
Dzwoniłam do mojej przychodni internistycznej, ale najgorsze jest to, że już nie dam rady się stad ruszyć a jestem w pracy. Nie wiem po jaką cholerę tu przyszłam. Czekam na szefa, musi mi pomóc, musi mnie zawieźć do domu, muszę się położyć. Muszę spać... Już nigdzie nie pójdę. Nie dam rady.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Umieram

Nie bardzo wiem co się dzieje. Od zeszłego tygodnia okropnie cierpię z jakiegoś bliżej nieokreślonego zmęczenia. Mam wrażenie, że dzisiaj stan ten osiągnął apogeum. Jeśli jednak w najbliższych dniach będzie podobnie, długo tak nie pociągnę.

W weekend zaplanowałam sobie wypoczynek. Miałam w ramach rozrywki i relaksu wybrać się na siłownię i zajęcia z ceramiki. Niestety całą sobotę przespałam. Wieczorem z trudem poniosłam się z łóżka i wyszłam do znajomego. Niedziela też na spokojnie choć zmęczenie nadal dawało o sobie znać. No ale dzisiejszy dzień przerósł moje najśmielsze oczekiwania.

Do godziny 13stej męczyłam się z jakimś fatalnym, niskim ciśnieniem i sennością. Do tego stopnia czułam się z tym źle, że zaczęłam wyobrażać sobie mój niebyt. Pomyślałam, że może to moje życie nie ma sensu, że zmierzam donikąd i wiele innych beznadziejnych myśli.

Przez większość dnia wspierał mnie znajomy, który próbował przytaczać jakąś logiczną argumentację na temat sensu tego wszystkiego, co tak bardzo zaczęłam dyskredytować. Właściwie to muszę mu podziękować, że był dzisiaj przy mnie. Teraz wiem, że to było dla mnie ważne.

Z trudem dotrwałam do końca dnia pracy. Jedynie ożywiając się na chwilę podczas małego szkolenia, które zrobił mój szef. Potem droga do domu, w przepełnionym ludźmi tramwaju, potem metrze.

Weszłam do domu i padłam na łóżko. Po dwóch godzinach obudził mnie telefon. To inny znajomy dzwonił z pytaniem, czy nie potrzebuję zrobić zakupów do domu, bo on właśnie jedzie do marketu.

Wstałam z łóżka z przerażającym bólem całego ciała i zawrotami głowy i zeszłam na dół, gdzie czekał już na mnie M. Zrobiliśmy zakupy a potem pojechaliśmy na gorący rosół, który miał mnie postawić na nogi. Rzeczywiście troszkę czuję się lepiej, bo mam siłę chociażby na to by pisać tu teraz. Ale generalnie chcę się pożalić, że strasznie mnie wszystko boli. Z trudem się poruszam. Naprawdę nie wiem co mi jest.

Mam pewne doświadczenia z takimi stanami. Zazwyczaj pojawiają się jako reakcja na silny stres i inne psychiczne nadużycia mojej osoby. Ostatnio, nie pamiętam już kiedy, przeleżałam tak w łóżku dwa tygodnie z podejrzeniem jakiegoś wirusa grypy. Jednak internistka mnie prowadząca wyraźnie zaznaczyła, że wyniki mam w porządku i że mój stan musi być wynikiem jakiegoś stresu.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jestem kompletnie nieodporna na to co dzieje się ze mną w tej chwili. Jestem przerażona swoją niemocą.

Jeśli macie jakiś pomysł jak mogłabym sobie pomóc to piszcie proszę. To co głównie mi dokucza to nie ból psychiczny, ale dosłownie fizyczny ból, który mnie ogranicza w najprostszych rzeczach.
Nie jestem przyzwyczajona od ograniczeń fizycznych. 

Wybaczcie to użalanie się nad sobą. Ale takie stany zdarzają mi się epizodycznie i za każdym razem mam wrażenie, że to już koniec wszystkiego.


sobota, 24 listopada 2012

Rzecz o relacjach międzyludzkich

No dobra, sesja za tydzień ale już mogę zacząć pracować sama wiedząc, że to co wymyślę będę mogła skonfrontować z terapeutką.

Moje spostrzeżenia są następujące. Otóż zauważyłam, że po wczorajszej sesji wyhamowałam natychmiast jeśli chodzi o moje intensywne w ostatnim czasie relacje z ludźmi.

Tylko P. poprosiłam o spotkanie. Jego chciałabym póki co "zachować" i sprawdzić jak go odbieram teraz, gdy tak blisko jest mój terapeuta.

Resztę określiłam mianem substytutów i atrap, które wynikły z potrzeby wypełnienia pustki po Panu M. Wczoraj Pan M. wrócił do mojego życia. Przywołałam sporo emocji z nim związanych.

Znów czuję jak szaleńczo go kocham i pragnę. Jak bardzo chciałabym mieć go blisko. To mój mężczyzna. Facet, z którym dzieliłam życie przez długie lata. To mój mentor, to człowiek, którego ceniłam, z którym się liczyłam, który dzięki argumentacji jakiej używał w kontakcie ze mną miał na mnie przemożny wpływ.

Zatem czuję teraz tak. Otóż, w tej chwili "zamrażam" większość relacji, w które weszłam w ostatnim czasie. Postaram się je po drodze poddać analizie.

Sprawdzę, które są prawdziwie, które są tylko tymczasowe na tzw. zastępstwo. Będę to robić w oparciu o analizę i interpretację więzi z Panem M.

Co do samego Pana M. mam taką cichą nadzieję, że na zawsze pozostanie znaczącą postacią w moim życiu. Jednak wiem, że przede mną jeszcze sporo tych niewygodnych emocji z nim związanych.

Nie chciałabym go dyskredytować, ale będę to musiała zrobić na poziomie emocjonalnym, gdyż tego wymaga moja sytuacja. W mojej głowie na poziomie emocji ale też na poziomie rozumu istnieje przeświadczenie, że ja i mój terapeuta zdecydowanie byliśmy sobie bliscy. To już osnute sławą "serce do mnie" jak to artykułował mój terapeuta bardzo namieszało mi w głowie. Gdzieś w środku uwierzyłam, łudziłam się, że uczucia jakie do mnie żywi to właściwie początek do jeszcze większej zażyłości.

Czekałam na dzień, kiedy ja i on staniemy się sobie bliscy również na gruncie prywatnym. Mówiłam mu o tym i tłumaczyłam, że fantazja taka wynika z moich wcześniejszych doświadczeń życiowych.
Tak to już było, że znaczące postaci z mojego żucia, lekarze, którzy mnie leczyli, nauczyciele, szefowie, klienci zapraszali mnie do swojego życia prywatnego. Pan M. zgodził się z taką moją interpretacją, podkreślając jednocześnie, że część z tych osób przekroczyła pewne granice kontaktu, których przekraczać nie powinna. Przez to wszystko się rozmywało i burzyło panujący ład.

Pan M, zdecydowanie pozostanie w mojej pamięci kimś, kto nigdy nie przekroczył moich granic a także nie pozwolił bym ja wtargnęła na jego obszar. Stał na straży naturalnego porządku. Przez większość pracy w terapii na różne sposoby próbowałam sforsować tę barykadę z czasem skupiając się już tylko i wyłącznie na tym. Na różne sposoby próbowałam się przypodobać Panu M.
Wchodziłam w role błyskotliwej pacjentki, uroczej kobietki, koleżanki po fachu. To jednak nie zadziałało a Pan M. natychmiast wyłapywał moje rozgrywanie i boleśnie je przede mną obnażał.

Właściwie większość czasu i energii w mojej terapii poświęciłam na "uwodzenie" mojego terapeuty.
Tak bardzo chciałam mieć go blisko w moim życiu. Tak bardziej osobiście, intymnie. Byłam szalenie ciekawa jego prywatności. Chciałam mieć go przy sobie na własność, karmić się nim, uczyć się od niego, czerpać z niego. Wydawał mi się tak interesującym człowiekiem, że gdzieś mniej lub bardziej świadomie postawiłam sobie za cel przedarcie się do jego świata.

To się nigdy nie udało. I to chyba niezgoda na to czyni mnie tak od niego zależną. To jest spory materiał do przepracowania.

Muszę zrozumieć i poczuć, że to ma sens, gdy ludzie, których spotykamy w swoim życiu pozostają na swoim miejscu. Muszę zrozumieć, że inwazja na ich prywatność jest niekiedy ani wskazana ani dobra. Często dla obu stron.

Dobrze by było, żebym zrozumiała, że fakt iż ktoś nie wchodzi w bliską relację ze mną nie musi wypływać od razu z jakiejś negatywnej oceny mnie. Bo tak to już jakoś ze mną jest, że gdy ktoś stawia mi granicę to ja natychmiast słyszę "nie lubię Cię", "nie jesteś dla mnie atrakcyjna w żaden sposób", "jesteś beznadziejna" itd.

Warto by przedyskutować z terapeutką czym jest stawianie granic w takich przypadkach. Czemu to służy, co to mi daje, jakie korzyści z tego płyną dla mnie?

Tak, jestem szalenie inwazyjna, choć potrafię to także ukrywać. Jestem w stanie latami krążyć wokół mojej "ofiary" i czekać na taki moment, na taką chwilę jej "słabości", gdy będę mogła wreszcie sforsować dzielący nas mur.

Ja właściwie tak działam w moim życiu i tak jestem zorientowana na relacje z ludźmi. Wybieram sobie takie osoby w moim życiu, które w jakimś sensie są dla mnie niedostępne a jednocześnie na tyle atrakcyjne, że zaczynam odczuwać ogromną potrzebę zdobycia ich.

Warto by w tych rozważaniach pójść dalej i zastanowić się nad tym co właściwie dzieje się później z taką relacja właśnie. Ile z tych osób przetrwało w moim życiu do dziś? Garstka. Kilka.
Nie jestem zorientowana na budowanie więzi, jestem nastawiona na łowienie, polowanie, uwodzenie i porzucanie, ewentualnie prowokowanie porzucenia.

W ludziach interesuje mnie jedynie ich powierzchowność, ta tajemniczość, magia, mistycyzm, który w nich dostrzegam, gdy jeszcze nie są mi bliżej znani. Nie interesuje mnie ich czysto ludzka strona.

A przecież tacy właśnie jesteśmy, gdy już siebie zgłębimy nawzajem. Bardzo typowi i w pewnym sensie zwyczajni. Mało tego domyślam się, że ta zwyczajność, powszedniość właśnie może być całkiem atrakcyjna i stanowi podstawę do budowania prawdziwej więzi. 

No i teraz mogę sobie zadać pytanie, czy to przedzieranie się przez ludzką powierzchowność, ta cała historia z polowaniem na ludzi nie jest jedynie smutną namiastką bliskiej relacji, za którą tęsknie, a której przeraźliwie się boję ze względu na autentyczną bliskość?

I tu pojawia się temat lęku przed bliskością jak widać.

Dużo tego. Mam nadzieję, że uda mi się wykonać taką pracę, która pozwoli zrozumieć i poczuć jeszcze więcej, co poprawi jakość mojego życia i relacji, które podejmuję.

Dobranoc.










piątek, 23 listopada 2012

Nowa terapeutka i inne

Za dziesięć dwunasta, przed chwilą weszłam do domu. Dzień spędzony w szaleńczym tempie i mega stresie. Spotkanie z Klientem udane. Kupili nas. Oczywiście jak na mnie przystało, nic a nic się nie przygotowałam do spotkania, bo stres mnie tak zżerał. Po spotkaniu sesja. Pani psychoanalityczka, hm... no cóż, Pan Michał to to nie jest. Ale jest chyba dobra, bo już na pierwszej sesji się poryczałam.

Będę pisać o tym później, bo teraz to jakoś ciężko mi o tym mówić. Kolejna sesja za tydzień. Takich wstępnych spotkań ma być trzy do pięciu, potem zobaczymy. Babka jest wiceprezeską Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego. Moje pierwsze odczucia? Szok. Szary, smutny gabinecik, Pani też szara i smutna w moim odbiorze. To pewnie będzie się zmieniać jak będę ją poznawać bliżej, ale póki co, co oczywiste, będę ją porównywać z Panem Michałem. Oj ciężka droga przede mną. Ciężka jak diabli.

Oczywiście powiem jej o swoich odczuciach. Będę mówić wszystko. Na sesji opowiadałam o moim terapeucie, bo taki jest cel mojego powrotu do terapii na chwilę obecną. Zmierzyć się z ogromnym poczuciem odrzucenia i straty.

W pierwszej chwili, zaraz po wyjściu z gabinetu tej babki, miałam ochotę zadzwonić do Pana Michała i wykrzyczeć mu, że nie chcę żadnej innej terapeutki, że chcę jego, że nie dam rady, że to mnie przerasta. Ale jakoś się powstrzymałam. Wsiadłam do tramwaju i zaczęłam beczeć jak dzieciak.

Nie, nie, nie chcę! Chcę mojego doskonałego terapeuty. Wiecie, to dlatego, nie byłam wstanie przebrnąć dotąd przez "Uratuj Mnie". Bo to mój terapeuta jest najlepszy. Mój. Mój Terapeuta.

Tych emocji będzie teraz we mnie sporo. Smutna konfrontacja, że coś dwa razy się nie zdarza. Że ta nasza relacja była unikalna. Pewnie to plus. To czyni tę więź jeszcze bardziej wyjątkową.

Wiem, wiem, każda relacja terapeutyczna jest unikalna. Ale pozwólcie, że ja będę pisać o swoich odczuciach. Na poziomie rozumu, wiem jak jest, ale teraz chcę konfrontować się z emocjami. I powiem tyle. Jestem rozdarta, pełna rozpaczy. Jestem rozczarowana. Jestem zawiedziona.

Będzie mnie terapeutować teraz jakaś baba. Kurwa (sorry za wulgaryzm) totalnie nieatrakcyjna, i ten gabinet taki obciachowy - tak jakby to miało być najważniejsze co? :) Pewnie, że nie.

Ale będę teraz dyskredytować babę na rzecz uwielbienia dla mojego PANA M.

Wiecie co chcę teraz napisać? Chcę napisać, że ten człowiek był terapeutą doskonałym. Pracował ze mną tyle ile mógł, ale to właśnie dla mojego dobra zakończył terapię, bo nic już z niej nie wynosiłam. Nie robiłam żadnych postępów. To wiem, wiem, że mój terapeuta mnie nie odrzucił, że to było najlepsze co mógł dla mnie zrobić. Wiem.

Jestem mu za to wdzięczna. Teraz muszę zmierzyć się z pustką po nim. Z tą ogromną, czarną dziurą.
Nie wiem czy teraz będę chciała Waszych komentarzy tu, teraz. Proszę teraz nie próbujcie mi tłumaczyć jak jest. Ja wiem, ja dużo wiem, ale teraz nie chcę rozumieć. Teraz chcę czuć, czuć.

Chcę tęsknić, wyć z tęsknoty, z rozpaczy. Chcę przeżyć stratę terapeuty-brata-matki-ojca-mężczyzny.

Muszę się skonfrontować ze wszystkimi znaczącymi opuszczeniami w moim życiu. Chcę raz na zawsze przepracować odrzucenie i lęk przed nim.

Strasznie tego dużo. Piszę naprędce. Niewiele myśląc, sporo czując. I to dobrze właśnie.

Dobranoc.




 


środa, 21 listopada 2012

Ciężko

No i wróciłam do Warszawy. Wyjazd uważam za bezsensowny i nieudany. Katowic prawie nie widziałam. Tyle, że spałam w Katowickim Spodku w ramach rozrywki.

Jutro mam bardzo ważne spotkanie z dużym, potencjalnym Klientem. No i mam konsultację u nowej terapeutki. Zobaczymy.

Generalnie padam na pysk i nie mam już siły. A tu przede mną jeszcze dwa dni pracy i weekend, który także zapowiada się dość ciężko. Postanowiłam zadbać jednak o siebie i w sobotę idę na siłownię a potem z kumplem na warsztaty ceramiki. Tak sobie pobabrać w glinie i jakoś się odprężyć.

Ataków bulimii nie mam, ale jem jakoś tak byle jak i tyję, co mnie niepokoi. Strasznie się skupiam na swoim wyglądzie. Nie akceptuję mojego ciała. Wydaję się sobie obrzydliwie brzydka i zaniedbana.
Z wielką niechęcią oglądam się w lustrze.

Co do komentarzy z poprzedniego wpisu, to pragnę zaznaczyć, że jestem świadoma sinusoidy samopoczucia i jestem wręcz przekonana, że złe stany mnie nie ominą i będą się pojawiać. Przecież są wpisane w moje zaburzenie. Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie będę dbać o higienę psychiczną pojawią się już niebawem. Zwłaszcza, że mój tryb życia przybrał na intensywności.

Czuję, że moja pojemność psychiczna jest mocno nadwyrężona. Czuję, że muszę natychmiast interweniować i zatrzymać pewne procesy, które uruchomiłam.

To co mogę dla siebie zrobić już teraz to położyć się do łóżka i porządnie wyspać.
Toteż pozdrawiam Was serdecznie, życząc dobrej nocy Wam i sobie.

wtorek, 20 listopada 2012

To, co jest.

Mam chwilę. Właśnie jadę do Katowic do centrali i na jakieś networkingowe wydarzenie dla kobiet biznesu. Szef wszystkich szefów uznał, że powinnam się tam pojawić. Ok. Choć ja ten czas wykorzystałabym inaczej.  W każdym razie mam teraz chwilę by usiąść na tyłku i napisać coś więcej.

No więc wczoraj, rzeczywiście chciało mi się wyć ze szczęścia. Te zmiany, które mam na myśli, zaczęły zachodzić już dawno, zaczęły się dziać mimochodem, gdzieś poza moją silną potrzebą dopieprzenia sobie.

Część z Was, którzy są ze mną w kontakcie mailowym wie, że zrobiłam kilka ekstremalnych rzeczy. Nawet P. o tym nie wiedział i nigdy mu o tym nie powiem. Czułam wtedy jakąś dziwną potrzebę przeciągnięcia się po ziemi. Dokopania sobie. Ale w tym samym czasie lgnęłam też mocno do ludzi i cały ten czas było ze mną kilka osób, o których dotychczas nie wspominałam.

To był pierwszy tak silny upadek od lat. Może nawet wcześniej nie zapuszczałam się w tak niebezpieczne rewiry. To co chciałam sobie udowodnić udowodniłam. To co chciałam poczuć poczułam. Jednocześnie w tym samym czasie utrzymywałam taki kontakt ze sobą, który pociągał mnie w kierunku życia. Który mimo wszystko pozwalał na refleksję.

Stanęłam na granicy dwóch światów i mogłam świadomie wybierać między dobrem a złem, życiem a śmiercią. Poczułam ogromną moc. Moc wyboru, wolność wyboru. Kiedy zrozumiałam, że nie ma ludzi ani rzeczy, które potrafią mnie powstrzymać. Kiedy zrozumiałam, że w jednej chwili mogę przekreślić wszystko co ważne. Kiedy dostrzegłam jak wielką mam moc, moc decydowania o sobie, wtedy poczułam się wolna i szalenie niezależna. I wówczas zrozumiałam, że to nie ma najmniejszego sensu. Oto co zrozumiałam. Wolność nie ma najmniejszego sensu. Wolność tak naprawdę nie istnieje.

Wolność to śmierć, nie można żyć i być całkowicie wolnym.

Nie urodziliśmy się po to by być wolni. Żyjemy by współdziałać, współżyć, współgrać. Ta owa bliżej nieokreślona wolność jest właściwie niczym innym jak ucieczką od brania odpowiedzialności za uczucia innych. Ucieczką od świadomości bycia jednym z wielu, bycia trybikiem ale za to w jak ważnym układzie ludzkich powiązań. Nasze wybory, decyzje zawsze będą się odbijać na życiu innych - tych bliskich i tych dalekich. Zrozumiałam to, kiedy balansowałam na krawędzi mojego życia.


Nigdy wcześniej nie czułam się także tak samotna, jak w momencie, gdy dałam sobie prawo do przekraczania wszelkich granic. Stała się poza tym rzecz najgorsza. Moje otoczenie także dało mi do tego prawo. I wówczas zrozumiałam, że to nie jest wolność, której pragnę. To jest opuszczenie.

Zwykłam funkcjonować w życiu na zasadzie buntu jako reakcji na wszelką krytykę i zakazy. Tym razem tak się nie stało. Nikt mnie nie zatrzymał. Owszem wiele osób przedstawiło swoją opinię, miałam okazję także doświadczyć poczucia troski o moją osobę. Ale to co było zupełnie nowe, to to, że nikt nie zaszedł mi drogi i nie powiedział STOP.

Czy mnie to ucieszyło? Skądże. Oburzona i wielce rozczarowana brnęłam dalej i dalej w głąb. W pewnym momencie przystanęłam z nadzieją, że jest może ktoś, jakaś ciocia, jakiś wujek dobra rada. Jakiś książę na białym koniu, jakiś empatyczny terapeuta, troskliwy szef... Nic...cisza.

I tylko słowa, "nikt nie może Cię powstrzymać poza Tobą samą". Doprawdy nie rozumiałam. Jak można tak żyć, bez granic narzucanych z zewnątrz.  A jednak dano mi to odczuć i natychmiast mój bunt stracił na znaczeniu. Owszem byłam ogromnie rozczarowana i rozgoryczona.

Poczułam się szalenie mało ważna i niczyja. Smutek złość, poczucie ogromnej straty i opuszczenia.
Nie było już nikogo, kto chciałby za mnie decydować a przeciw komu ja następnie mogłabym się buntować. To niesamowite, ale moje otoczenie wykazało się ogromną dojrzałością. A może wszystkim już opadły ręce. Tak czy owak, to był pierwszy taki raz, kiedy już nikt nic ode mnie nie chciał, nie wzbraniał, nie doradzał.

I to była najpiękniejsza rzecz, która mogła mi się przydarzyć. Teraz zaczynam to rozumieć.









poniedziałek, 19 listopada 2012

Szczęście

Ponieważ nie umiem pisać o sobie dobrze, nie wymienię ile sukcesów, małych i dużych, odniosłam w ostatnim czasie. Nie napiszę też jak wspaniałych ludzi poznałam w ostatnich miesiącach. Nie opowiem jaką dojrzałość i odpowiedzialność we mnie wyzwolili. Nie będę pisać o tym jak alkohol zamieniłam na picie zielonej herbaty, a bulimię na kontakt z uczuciami. Nie wspomnę o tym jakim cudem udało mi się doprowadzić do tego, że w czwartek mam swoją pierwszą sesję z moją NOWĄ TERAPEUTKĄ.

Powiem tylko tyle: Pierwszy raz mam ochotę usiąść i wyć ze szczęścia....

poniedziałek, 12 listopada 2012

Ordnung muss sein.

Najważniejsze teraz to zapanować nad bulimią, która daje mi się we znaki. Nad bulimią i finansami i uzależnieniem od internetu.

Właściwie cały czas siedzę na necie. Mam ogromną potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem. Prawie cały czas rozmawiam z kimś na skype, gg, fb, wchodzę czasem na czat.

Mój znajomy zaproponował, że zabierze ode mnie na jakiś czas laptop i modem. Powiedział, że warto bym się przekonała na ile dalece posunięte jest to uzależnienie.

Miał wziąć komputer już dzisiaj, ale nie byłam gotowa, więc pewnie oddam mu go jakoś w tym tygodniu. Bardzo się tego boję i już dostaję drgawek na samą myśl.

Jutro będę dzwonić do mojej lekarki, by umówić się z nią na wizytę. Dzwoniła do mnie w piątek ale nie odebrałam.

Co się tyczy bulimii, ma ona ogromny wpływ na moją sytuację finansową. Znaczna część mojego budżetu idzie na ataki. Jeden napad to koszt 20-50 zł. Napadów bulimii mam średnio dwa dziennie.

Gdybym była w terapii mogłabym przepracować emocje, które próbuję wentylować bulimią. Z drugiej zaś strony powinnam już umieć wsłuchać się w siebie i próbować rozumieć, co tak naprawdę przeżywam.

Stąd myślę, że oddanie komputera na jakiś czas będzie dobrym rozwiązaniem. Pomoże mi to na konfrontację uczuć. Może się tak zdarzyć, że nie będę pisać na blogu przez dłuższy okres.

A co mogłabym robić w wolnym czasie? Chciałabym wybrać się na łyżwy na Torwar i chyba zrobię to już w tym tygodniu. Będę chodzić do kina i na siłownię, spotykać się z ludźmi poza siecią. Może zadbam troszkę o siebie. Ostatnio się trochę zaniedbałam. Nie mam ochoty nic przy sobie robić.
Nie zależy mi na tym jak się ubieram. Postaram się utrzymywać porządek w mieszkaniu, bo to też zaniedbałam i moje rzeczy walają się po całym domu. Koty roznoszą na łapkach żwirek z kuwety.

Postaram się chodzić spać o normalnej porze. Może czasem poczytam coś do snu, czy coś obejrzę.
Tu głównie mam obecnie problem z koncentracją i ciężko mi skupić uwagę na czymś dłużej.

Co do finansów, muszę popłacić resztę rachunków i przeżyć jakoś do wypłaty.

Dobranoc.

sobota, 10 listopada 2012

Przeniesienie

Dzisiaj zmejlowaliśmy się z P. podejmując decyzję o definitywnym rozstaniu. Oboje uznaliśmy, że to dobry kierunek.

Staram się teraz zrozumieć, czy ja się rzeczywiście w nim zakochałam, czy raczej to było jakieś moje pragnienie miłości. I myślę, że to drugie.

Czuję ulgę po tej szczerej wymianie myśli. Chce mi się trochę beczeć, bo czuję się zawiedziona, nie tyle P., co samą sytuacją. Tak bardzo zależało mi widocznie na tym, by gdzieś ulokować uczucia, które żywiłam do terapeuty.

W gruncie rzeczy niedostępny, introwertyczny P. był bardzo dobrym obiektem, do nieświadomego kontynuowania relacji z terapeutą.

Próbuję zanalizować relację z P. i myślę, że nie widziałam w nim samego P. a próbowałam doszukać się mojego terapeuty z jednoczesnym rozszerzeniem tej znajomości o moje fantazje żywione do Pana M. Głównie chodziło mi o bliskość fizyczną i dostępność.

To dlatego tak bardzo wściekałam się, gdy P. barykadował się w swoim introwertycznym świecie a ja nie miałam do niego dostępu. Przeżywałam tę samą frustrację, co z Panem M.

Pytanie, czy celowo wybrałam niedostępnego P. by móc odtworzyć "związek" z terapeutą? Czy raczej to był przypadek? W sumie mimo jakichś uczuć do P. potrafiłam złożyć mu propozycję rozstania się. Czyli nie chodziło mi już o przeżywanie i doświadczanie niedostępności terapeuty.
Mam wrażenie, że obecnie pragnę głębszej relacji. A może nie tak, ja wciąż pragnę skonsumowania związku z terapeutą zgodnie z moimi wyobrażeniami z czasu terapii.

A P? Co tak naprawdę o nim wiem? Hm.. Kim jest P?

Może teraz gdy wszystko wróci na swoje miejsce, będę mogła bliżej poznać P. Może zechcę.

W przyszłym tygodniu mam wpaść do niego na herbatę. Może bycie razem nam nie wyszło, ale kontynuowanie niezobowiązującej znajomości będzie miało rację  bytu.

Ciekawa jestem.




środa, 7 listopada 2012

Podziękowania

Dziękuję Wam Kochane za bardzo ciekawe komentarze w ostatnim czasie. Dziękuję za wsparcie, krytykę, cenne wnioski i rady.

Zadziwiające jest, że tak potraficie się angażować w moje sprawy. Jednocześnie dodajecie mi ogromnej otuchy swoją obecnością. To niesamowite ile kobieta potrafi dać kobiecie. Pewnie o to chodziło mojemu terapeucie, kiedy sugerował kontynuację terapii z kobietą właśnie.

Mam także wsparcie przyjaciółek i koleżanek, także tych bi i less. Trochę tęsknię za P., ale z nim czułam się przerażająco samotna. Jak to się stało? Nie potrafię tego wytłumaczyć. I choć zdawał się być szalenie czułym mężczyzną, gdy był blisko. To gdy znikał, znikał na dobre. Wiem, że miał ku temu swoje powody, akceptuję je jako koleżanka, ale nie jako partnerka.

Kochane, chciałabym móc Was zapewnić, że będę walczyć o siebie i starać się być dla siebie lepszą. Jest jednak jakaś siła, która ciągnie mnie w dół. I choć na płaszczyźnie zawodowej od samego początku zaczęłam odnosić małe sukcesy, to moje życie wydaje mi się tak mało warte. Nie mam w sobie motywacji, by je ulepszać i zmieniać.

Staram się zrozumieć co chce mi przekazać Ula. Rozumiem, że starasz się Ulu przywołać mnie do porządku przez pryzmat jakichś własnych doświadczeń. Tak jak każda z Was zresztą komentując moje wpisy.

Każda z nas ma odznacza się jakimś specyficznym ładunkiem emocjonalnym. Indywidualnym stopniem wrażliwości. Wachlarzem doświadczeń i nabytych umiejętności.

Nie wiem co bym napisała takiej osobie jak ja, gdybym była na Waszym miejscu. Chyba wściekałabym się na nią. Byłoby mi jej chwilami żal. Czasem reagowałabym obojętnością.

Czy dałabym jej prawo do bycia tym kim jest? Tym kim jest w stanie być w danym momencie, danej chwili? Nie wiem. To byłoby dla mnie ogromne wyzwanie. Gdybym miała się opiekować kimś takim jak ja, to chyba długo bym nie wytrzymała. Bo przecież ile można kogoś wspierać, kibicować mu, w jakimś sensie poświęcać swój czas i uwagę i widzieć jak ta osoba potrafi w jednej chwili wszystko zniszczyć. A Wydawać by się pomogło, że już wyszła na prostą.

To byłoby ogromne wyzwanie. Dlatego też ja niespecjalnie opiekuję się sobą. Znoszę siebie z konieczności bycia ze sobą 24h.  Ciężko jest mi się wciąż i wciąż mierzyć ze swoimi słabościami. Bo choć czasem naprawdę staram się czynić to co słuszne, to mój umysł podpowiada inne rozwiązania. To niekończąca się walka z wiatrakami...

Pozwólcie, że na koniec ja grzeszna zacytuję wielce wymowne słowa Apostoła Pawła, które brzmią następująco:

„Stwierdzam więc u siebie to prawo, że gdy chcę czynić to, co słuszne, jest we mnie to, co złe. Doprawdy rozkoszuję się prawem Bożym zgodnie z człowiekiem, jakim jestem wewnątrz, ale w mych członkach dostrzegam inne prawo, toczące wojnę przeciwko prawu mego umysłu i prowadzące mnie jako jeńca prawa grzechu, które jest w mych członkach” (Rzymian 7:18, 19, 21-23).


wtorek, 6 listopada 2012

Refleksja

Lecę bordem, bo chcę zniszczyć to wszystko co wypracował ze mną mój terapeuta. To na złość jemu, że mnie zostawił. Tak naprawdę wciąż to rozgrywam.

Tęsknię za nim, bo on się o mnie mądrze troszczył. Często powtarzał mi, że widzi, jak ciężko pracuję w terapii, jak się staram, że dochodzę do trafnych wniosków, jestem błyskotliwa.

W terapii czułam się kimś ważnym dla mojego terapeuty. Tak bardzo chciałabym być ważna jeszcze kiedyś dla kogoś...

Moje przyjaciółki mówią mi, że jest sporo takich osób. Tylko czemu ja nic nie czuję? Czemu tak brakuje mi bycia ważną i kochaną.

Wiem, że nikt nigdy nie zastąpi mojego terapeuty. Wiem, że to była bardzo unikalna relacja.

Bardzo za nim tęsknie... Panie Michale, niech mnie Pan zatrzyma i pomoże mi nie wyrządzać sobie tyle zła.

Bardzo za Panem tęsknie....


Ryczę...


Dobrze, tak rzadko płaczę... Prawie nigdy.

Chyba przede wszystkim powinnam przeprosić siebie za to co sobie zrobiłam w ostatnim czasie.

A zrobiłam wiele złego.

Moja lekarka mówi, że jestem dość ciężkim przypadkiem BPD.

Dlatego znalazła mi terapeutkę, która postanowiła się podjąć leczenia mnie. Jednak chwilowo nie mogę pozwolić sobie na terapię... Może niebawem...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Rozstanie z P.

Rozstałam się z P. Wstępnie na jakiś czas. Mam jednak wrażenie, że ani ja nie jestem kobietą, której on potrzebuje, ani on mężczyzną, którego potrzebuję ja.

Tak czy owak zakochałam się w nim jakoś dziwnie. Ale jest to miłość niepełna, wynikająca z niedosytu raczej. P. jest szalenie inteligentnym mężczyzną i myślę, że nad wyraz dojrzałym.
Myślę, że może być mu ciężko z kimś takim jak jak, ale rozstania nie zaplanowałam ze względu na niego lecz na siebie.

Będę za nim tęsknić. Za jego czułością, której tak bardzo potrzebuję. Za wyrozumiałością i za tym kim jest. Jednak nie widzę u nas wspólnego mianownika. Ja jestem zwyczajną, prostą, zaburzoną kobietą. On ma za to poukładane w głowie i wie czego chce.

Ja jestem chwiejna, impulsywna, niestabilna. Ale kocham go to swoją neurotyczną częścią. A dawno nikogo już nie kochałam.

Brakuje mi Cię Kochanie... Każdego dnia. Jestem wygłodniała Ciebie. Bliskości z Tobą, Tylko Ty i ja. Brakuje mi zmysłowości między nami. Brakuje mi intymności - tylko Ty i ja.

Chcę tylko Ciebie. Tylko. Chcę i pragnę Cię tak bardzo, że niedosyt, który odczuwam zamieniam na pożądanie ku innym mężczyznom, kobietom. Tym, z którymi kontakt przychodzi mi tak łatwo.

Mój Drogi P. Kocham Cię jak typowa wariatka i dlatego nie mam nic do zaoferowania ponad to, co może dać zaburzona kobieta.

Chciałabym mieć Cię blisko, w każdej chwili, każdego dnia. Chciałabym móc się Tobą karmić, wypełniać.

Wiem jednak, że nie jestem kobietą dla Ciebie...

niedziela, 4 listopada 2012

Mea culpa

Od czwartku nie palę i nie piję. Dzisiaj rano byłam na siłowni. Teraz będę starać się być dobra, lepsza. Teraz jest się od czego odbić, Wcześniej tylko spadałam niżej i niżej. Teraz jest się za co uderzyć w pierś. Teraz... Do następnego razu...




sobota, 3 listopada 2012

Spieprzajcie!

Naprawdę nie interesuje mnie to co kto ma do powiedzenia. Interesuje mnie brnięcie w bagno, w syf, w samozniszczenie. Rozpływam się w tym. Jestem pełna zachwytu nad tym jak nisko może upaść człowiek. Ja upadłam i podoba mi się to. Nienawidzę tego życia. Nienawidzę tej beznadziejnej egzystencji. Nie interesuje mnie iluzja, którą żyją inni. Ci, którzy próbują mi wmówić, że to co robią ma sens. Gówno prawda. Oto moje zdanie.

Krótko mówiąc... wypieprzajcie z mojego bloga i zajmijcie się swoim życiem! Na pewno macie w nim wiele do zrobienia. 




Grupa warsztatowa

Czy sobota od godziny 10:00, odpowiada Wam zainteresowanym, jeśli chodzi o zajęcia dla BPD?

wtorek, 30 października 2012

Pierwszy dzień

Pierwszy dzień nowej pracy za mną. Nie było aż tak źle. Najtrudniej jest mi z tą całą masą nowych informacji. Dużo cyfr i liczb. To dla mnie na tę chwilę nie do opanowania.

Wyszłam z pracy i rzuciłam się bulimicznie na jedzenie. Sięgnęłam też po alkohol. Nie jestem z siebie dumna. Mam nadzieję, że z czasem to wszystko się we mnie poukłada. Oby.

P. wyjechał ale nie czuję jakiejś histerii z tego powodu. Nie wiem, chyba praca mnie tak absorbuje. Nie myślę o tym, że nie ma go teraz blisko. Być może mam ambicję rozprawić się z tym wszystkim sama. Może właśnie coś jest na rzeczy.

Gdzieś w środku czuję się bardzo zlękniona. Na szczęście ten lęk mnie nie paraliżuje, tylko nieco mąci spokój, jeśli w moim przypadku można mówić o jakimkolwiek spokoju.

Jutro ciąg dalszy. Oby do środy wieczór.

poniedziałek, 29 października 2012

No to zaczynamy :)

No to jutro, a właściwie już dzisiaj zaczynam nową pracę. Już sama nie wiem czy się denerwuję czy nie. Nie czuję jakoś specjalnie, ale napięcie jakieś jest.

P. mnie wspiera, jest dobrze. Ja za to w wolnej chwili nawiązałam trochę nowych kontaktów. Niestety z branży HR znam niewiele osób decyzyjnych. Na szczęście udało mi się skontaktować z dość wpływowymi osobami, które już obiecały pomóc, czy też pomogły.

Właściwie to jestem podekscytowana bardziej niż przerażona. To chyba dobrze. Spać tylko przez to nie mogę a jutro muszę wstać dość wcześnie, bo w tej nowej firmie pracujemy od 8 do 16.

Kolejna rzecz to ciuchów nie mam takich biznesowych zbytnio. Dotychczas mogłam chodzić w czym chciałam, a tu mamy mieć dość sporo spotkań z Klientami. 

P. teraz wyjeżdża na tydzień do domu. Ja zostaję w Wawie. Nie bardzo mi się chce jechać do domu. Bo i po co? Ja tam tych świąt nie obchodzę a z rodziną to spotkam się jakoś w międzyczasie.

P. coś wspominał żebym przyjechała do niego na święta Bożego Narodzenia, ale dla mnie to przesada. Wolę jednak zostać w Wawie. No ale jeszcze zobaczymy. Nie bardzo mi się chce jechać do P. i poznawać jego rodzinę. Jakoś tak dziwnie. Już chyba za stara jestem na takie wizyty.
W sensie, że dziewczyna przyjeżdża do chłopaka i takie tam. To dobre dla małolatów chyba raczej. Sama nie wiem.

Nie wiem jeszcze co wymyślimy na Sylwestra. Sylwestra też nie obchodzę, więc nie bardzo widzę sens się ruszać dokądkolwiek. Poza tym z kasą krucho. No pomyślimy jeszcze. Jeszcze jest trochę czasu.

Najważniejsze teraz to rozruszać się w tej nowej pracy. Stanąć na nogi finansowo, no i z terapią ruszyć na ile się da. A nie wiem czy się da, bo póki co muszę wyjść z długów.

Kurcze już późno a ja nie bardzo mam ochotę na sen.

Ciekawe czy sobie poradzę w tej nowej pracy? Czy mnie tam polubią. Czy będą ze mnie zadowoleni.
Chciałabym rzeczywiście wnieść tam trochę czegoś nowego. Jakiegoś świeżego powiewu. Wiem, że oni tam na to liczą. No cóż, zobaczymy.

Napiszę jeszcze do pana Piotra z Volty co z tą grupą. Bo piątki to do dupy są, nie?
Ja liczyłam na soboty. A Wy co o tym sądzicie? Bo oni chcą, żeby warsztaty odbywały się w piątek od 11 do 15. Prowadziłyby je dwie babki. Psychiatra dr Jaroszyńska i psycholożka Ewa Narkiewicz.

Dobra, chyba się zbieram do łóżka. Może wezmę jakąś książkę do poczytania, to zasnę.
O! Najlepiej kodeks pracy :)))

Ok. Buziaki. Pa!






sobota, 27 października 2012

Coś nowego

Witajcie Kochani! :)
Dziś jestem pełna optymizmu. Czuję, że jestem gotowa zacząć nowy etap. Czuję, że dojrzałam do pewnych decyzji i wyborów.

Obudziłam się rano a za oknem...


Toteż z tego miejsca zasyłam Wam mnóstwo całusów i życzę dobrego dnia!

środa, 24 października 2012

Coś tam robię

Wczorajszy plan trochę nie wypalił. Ale jestem zadowolona z tego co zrobiłam, a mianowicie podliczyłam sobie finanse, załatwiłam pieniądze na przeżycie i rachunki do końca listopada. No i zrobiłam porządek w dokumentach. Dziś wieczorem będę kontynuować to co zamierzyłam.

Usiadłam wczoraj z kolegą, który jest tak miły i zwariowany, że postanowił pożyczyć mi pieniądze. Obliczyliśmy ile mi trzeba i na co i ustaliliśmy plan spłaty mojego zadłużenia u niego.

Co do zarządzania tymi pieniędzmi, tu pomoc uzyskam od P. Postanowiłam, że oddam mu loginy do kont, pod czas gdy ja dysponuję hasłami. Co kilka dni będę sobie przelewała niezbędną do przeżycia sumę. Mam nadzieję, że z czasem wejdę w ten tryb oszczędnościowy i będę już działać samodzielnie.

Ostatnio jakoś dużo rozmawiamy z P. Właściwie tak przyglądam się temu co on preferuje i właściwie wydaje się to być całkiem interesujące. Rzeczywiście kusi mnie, żeby spróbować.

Działa to troszkę jak w terapii. Wiem, że gdzieś obok jest P. i inne wspierające mnie osoby i w związku z tym nie boję tak bardzo eksperymentować z tym co zwie się odpowiedzialnością. Mam poczucie, że gdy będę spadać to ktoś mnie przytrzyma. To daje mi dość duży komfort i budzi ciekawość na to co nowe.

Kurcze P. to jest fajny facet. Szalenie go cenię i respektuję to co do mnie mówi. Podobnie było z moim terapeutą. Szanowałam go bardzo za argumentację jakiej używał do interwencji ze mną. Szanowałam za sposób, w jaki stawiał mi granice. P. rzeczywiście bardzo przypomina mi mojego terapeutę. Choć mam wrażenie, że P. jest bardziej wymagający, ale to dobrze.

Mój terapeuta powiedział mi kiedyś, że być może przez to jak do mnie podchodzi nauczę się doceniać w mężczyznach inne wartości niż dotychczas. I tak chyba jest. Póki co wciąż świadomie bądź nie porównuję P. z moim terapeutą jako nie tyle specjalistą, co mężczyzną jakim dla mnie był.
 Minie trochę czasu zanim zaprzestanę tych porównań. Póki co terapeuta to taki wzorzec.

Ok uciekam. Dziś lecę na te Dni Kariery do SGH. Pa!











wtorek, 23 października 2012

Znów planuję

No dobra, plan na najbliższe dni. Wypełnić cholerne papiery do pracy, ogarnąć świadectwa pracy, które mam w rozsypce. W środę idę na Dni Kariery do SGH, w czwartek do lekarza medycyny pracy. W piątek i sobotę ogarniam konkurencję mojej nowej firmy i przygotowuję plan działania na poniedziałek do nowej pracy. W niedzielę odpoczywam i odprężam się.

A i może jutro wyliczę ile potrzeba mi pieniędzy, bym mogła spokojnie przeżyć do wypłaty.

Jeszcze raz to co na jutro:
  • Wypełnić dokumenty, które dali mi z nowej firmy.
  • Przygotować świadectwo maturalne
  • Odgrzebać świadectwa pracy
  • Obliczyć finanse
  • Trzymać się diety
  • Być może wieczorem wyjść do koleżanek
Tyle.









poniedziałek, 22 października 2012

Pająk

Unieruchomiona w pajęczynie tego co było i jest rozglądam się w poszukiwaniu znaczeń i nazw. Nerwowo skanuję rzeczywistość z obawy przed opasłym pająkiem zależności. Łudzę się, że to tylko iluzja a ja jedynie dojrzewam jak owoc, na który przecież przyjdzie czas. Bez pośpiechu, bez potrzeby działania.

Utknęłam w sieci przymusu powtarzania, która jest zbyt mocna by się z niej wydostać. Dlatego wolę być jabłkiem w ogrodzie własnej wyobraźni. Mogę być kwaśną antonówką, która dojrzewa późnym latem lub wczesną jesienią. Mieć czas. Mieć dużo czasu.

I już miałam być aromatycznym kompotem na świątecznym stole a nawet szarlotką, gdy wyrwało mnie z letargu jakieś dragnie. I wtedy zrozumiałam, że wiszę na siódmym piętrze mojej nic nie wartej fantazji a sześcionogi drapieżca oplata mnie w kokon konieczności, która uciska moje ciało.

Zastygłam w bezruchu. Czekam na najgorsze...

niedziela, 21 października 2012

Wściekła!

Tak rzadko odczuwam złość. Raczej ją rozgrywam i jej sobie nie uświadamiam.
Dzisiaj był u mnie P. Mieliśmy rozmowę. Wynikła nieoczekiwanie. Nie byłam na nią gotowa. Nadal nie jestem.

To głównie ja mówiłam. Starałam się powiedzieć jakąś prawdę. Powiedzieć co myślę, co czuję, czego oczekuję i tak doszłam do tego, że oczekuję, by ludzie osoby, którymi się otaczam przeżyły moje życie za mnie. By inni ponosili konsekwencje moich zachowań.

Jest tak, że  nie mam ochoty, żyć jak każdy. Wydaje mi się, że jestem wyjątkowa przez chaos, który tworzę. Nie umiem być wyjątkowa pracując, ucząc się, biorąc życie w swoje ręce. To wydaje mi się takie pospolite. A jednak, gdy patrzę na P., zazdroszczę mu jego życia. Jego poukładania. Jego przewidywalności. Mam ochotę to wydrzeć teraz z niego siłą. Zabrać mu to co mi tak bardzo w nim imponuje. Jestem wściekła, że się tak nie da, że na wszystko trzeba samemu zapracować.

JESTEM WŚCIEKŁA!!!

Jak żyć bez manipulowania innymi? Jak żyć bez rozgrywania? Jak?!

Tak bardzo chciałabym udowodnić P., że potrafię być odpowiedzialna. Z drugiej zaś strony, mam ochotę powiedzieć mu "cześć" i żyć dalej jak żyłam. Żerując na innych. Eksploatując, wysysając, manipulując. Tak jest łatwiej. Prościej.

JESTEM CHOLERNIE WŚCIEKŁA!!!

Po tej dzisiejszej rozmowie czuję się jak po sesji. Coś sobie uświadomiłam. Albo ostry zapieprz albo resztę życia przeżyję tak jak do tej pory. Na pół gwizdka.

Oczywiście, że nic mnie nie interesuje i nie zajmuje. Kto by na to znalazł czas i miejsce, gdy cała energia idzie na destrukcję, manipulację (znów to słowo), na stwarzanie pozorów.

Żyję pozorami. Od zawsze. Ludzie się na to świetnie nabierają. Jednak do czasu. Wiem, że do czasu.
Żyję w kłamstwie. Okłamując siebie i innych. Ech...

Przelewa się w tej chwili przeze mnie fala goryczy, żalu i złości.

Nie dam rady. Nie dam. Nie umiem. Nie wiem jak żyć. Nie mam pojęcia jak większość kobiet w moim wieku żyje i radzi sobie z codziennością. Widzę kobiety zaradne, inteligentne, odpowiedzialne.

Ja natomiast jestem wieczną dziewczynką, która szuka kogoś do zabawy.

Ach... chce mi się ryczeć! Ten blog czytają głównie kobiety. No wypowiedzcie się. Jak to jest? Jak Wy do cholery żyjecie, radzicie sobie z tym wszystkim. Potraficie sprostać tylu rzeczom. Potraficie wygospodarować sobie czas na obowiązki i na przyjemności. Czy nie nużą Was te obowiązki?

Czy nie nuży, męczy odpowiedzialność. Co To Wam daje? Tak wiele osiągnęłyście. Niektóre z Was zrobiły fantastyczną karierę zawodową. Sprostały macierzyństwu. Jesteście szalenie mądre, silne i przez to takie kobiece.

Zazdroszczę Wam tego. Zazdroszczę, że są w Waszym życiu obszary, w których się świetnie odnajdujecie.

Czemu ja w życiu wybrałam rozgrywanie a nie odpowiedzialność? W którymś momencie musiałam uznać to za bardziej korzystne. Może za łatwiejsze. Może za dojrzałe odruchy byłam jakoś karana, bądź niedoceniana. Być może w domu, w którym panował chory układ nie było miejsca na racjonalne zachowania.

Mam 35 lat. Przeżyłam te lata okłamując siebie i innych. Przeżyłam ten czas stosując szereg ucieczek od odpowiedzialności. Kto mi sprzedał ten mechanizm? Kto pokazał, że takie życie się opłaca?

Teraz gdy konfrontuje się z dojrzałością P,. widzę jak daleko odeszłam. Czy da się to zmienić?
Nie wiem...

Bardzo się boję. Boję się, że sama tego nie udźwignę. A wiem, że muszę sama. Bo prosząc P. o pomoc, będę jedynie powtarzać chore nawyki wysługiwania się innymi.

Nie wiem jak to ma wyglądać. Czuję się teraz samotna i opuszczona. P. wyszedł i zostawił mnie z głową pełną piętrzących się myśli.

Nie dam rady. Nie dam rady. Nie wiem od czego zacząć zmieniać to swoje zachowanie, to życie swoje...


piątek, 19 października 2012

Finanse

No i poległam. Jestem paskudnie zadłużona. Nie mam opłaconego mieszkania. Skończyły mi się pieniądze. Kredyt, debet, pożyczka od kolegi. Już więcej nie mogę pożyczać. Nie zdaje to egzaminu, bo wszystko natychmiast wydaję. Potrzebuję jakiegoś trenera do pomocy w zarządzaniu wydatkami.
Nie wiem co robić. Opłaciłam telefon i internet. Zapłaciłam ratę kredytu i odsetki od debetu. Zostało mi 150 zł do końca miesiąca. Muszę zapłacić jeszcze 360 zł składki do KRUS-u. Właśnie dzisiaj dzwoniła do mnie matka w tej sprawie.

Pod koniec listopada powinnam dostać jakieś pieniądze z dopłaty za ziemię. Kiedy dostanę te pieniądze będę musiała opłacić zaległe dwa miesiące mieszkania i prąd. W międzyczasie będę musiała znów dokonać spłaty raty kredytu i odsetek debetu. Kupić bilet miesięczny, opłacić telefon i internet, no i mieć na życie. Strasznie się wpieprzyłam z tymi pieniędzmi. Jestem w czarnej dupie.

Nie wiem już co robić. Nie panuję nad wydatkami...


środa, 17 października 2012

Sesja

Wczoraj byłam u mojej lekarki - psychoanalityczki. Spotkanie miało charakter sesji. Mówiłam o związku z P. i pracy.  Mówiłam także o tym, że mam problem z granicami. Wszystko mi się rozmywa. Nie czuję, czy robię coś dobrze, czy źle. Nie zastanawiam się nad konsekwencjami. Nie myślę o tym, że ranię innych, czy siebie.

Doktor Sz. powiedziała, że nie może mnie wziąć do terapii, bo nie ma miejsc, ale postara się znaleźć terapeutkę, która nie będzie się bała podjąć pracy ze mną. Dokładnie tak powiedziała, że nie będzie się bała. Po chwili dodała, że jestem dość trudną (czytaj zaburzoną) pacjentką i nie każdy będzie potrafił mnie udźwignąć.

No dobrze. Trochę mnie to zasmuciło, bo wydawało się że terapia z Panem M. szła jak po maśle, ale widać on sobie dobrze ze mną radził.

Nie piszę Wam tu Kochani wszystkiego, co aktualnie ma miejsce w moim życiu. W pewnym sensie boję się Waszej reakcji. Po tym jak dostałam reprymendę od Baabci, dwa razy zastanawiam się nad tym, o czym piszę.

W każdym razie mamy z P. swoje wzloty i upadki. Mam nadzieję, że niebawem będę mogła uporządkować to wszystko w terapii.

Dzisiaj idę na targi pracy do PKiN z tej nowej firmy. Jestem jeszcze co prawda trochę przeziębiona ale bardzo chcę zobaczyć jak to wszystko wygląda.

Ok. no i tyle. Będę pisać jeszcze. Buziaki.




sobota, 13 października 2012

Pesymistycznie

Chciałabym już mieć terapię. Potrzebuję mieć z kim omawiać swoje bieżące sprawy. Ciężko mi i mimo wszystko jakoś samotnie. Alkohol przestał być dla mnie istotny. Dziś wypiłam dwie lampki wina, ale bez zbytniego entuzjazmu. Gorzej jest z jedzeniem. Jem, jem z nudów, nerwów, braku poczucia bezpieczeństwa, niepewności, stresu, zajadam co się da.

Tyję. Tyję i zaczynam wyglądać źle. A to niedobrze bo ja i tak już nie akceptuję swojego ciała.
Muszę zadzwonić do K. - dietetyka i instruktora z siłowni. Niech mi pomoże ułożyć na nowo dietę i ćwiczenia. Muszę zacząć dbać o siebie, a wtedy będę miała do siebie więcej szacunku. Wygląd jest dla mnie bardzo ważny.

A tak naprawdę to brakuje mi poukładanego życia. Na ten przykład wsunęłabym się teraz pod kołdrę obok mojego mężczyzny i zasnęła wtulona. Tak mi tego trzeba. Brakuje mi wspólnego życia. Wspólnych zajęć, dążeń, planów. Nie chcę już zajadać tej samotności. Nie chcę już zajadać tęsknoty.

Z P. jest trochę tak jakby go nie było. Rzadko się do mnie odzywa, pisze, dzieli swoimi przemyśleniami. Jest rzeczywiście trochę tak jakby go nie było. Ja chyba jestem na innym etapie i mam inne potrzeby. A on ma inne.

Nie wiem, może jestem zbyt przeziębiona i włączyły mi się jakieś pesymistyczne wizje. W każdym razie mam pewien niedosyt w tym związku. I nie chodzi mi o to, że P. fizycznie nie ma, tylko, że tak naprawdę niewiele nas łączy. 

Wciąż tęsknię za nim. Za czymś czego między nami nie ma...