środa, 20 stycznia 2016

Stany mieszane

Od niedzieli wieczór nastrój poszedł mi w dół. Momentami wchodzę w taką porządną fazę stanu mieszanego. Napęd przyspiesza, przy jednoczesnym odczuwaniu koszmarnego zmęczenia.

Znów nie mogę zasnąć. Tym razem ketrel nie zadziałał. Czekam i czekam. Nie wiem, czy mam wziąć więcej jeszcze. Normalnie bym się tym nie przejęła, a może nawet nie zauważyła tego. Siedziałabym do rana a spałabym po prostu do południa następnego dnia. No a teraz się denerwuję, bo rano do pracy. Ranne wstawanie to obecnie dla mnie jakiś koszmar.

Właśnie znalazłam w sieci. Tylko, że ten wykład doktora Święcickiego z 2010tego.
Stany mieszane w Chorobie Afektywnej Dwubiegunowej

Objawy kliniczne w stanie mieszanym według Winokura:
Nastrój depresyjny 100%
Nastrój euforyczny 100 %
Nastrój drażliwy 100 %
Skłonność do rozpraszania uwagi 100%
Zwiększona aktywność psychomotoryczna 100%
Bezsenność 93%
Wielomówność 93%
Wrogość 79%
Spadek zainteresowań seksualnych 63%
Postawa wielkościowa 57%

Coś w tym jest. Rozdrażnienie odczuwam też dzisiaj bardzo, co rzadko zdarza się być aż takie na wierzchu.
Szkoda, że oni w tych opracowaniach nie wspominają o terapii, że to ważne również dla poprawy funkcjonowania, czy wsparcia takiej osoby. Terapii już mi wystarczy póki co, ale chodzę na tę grupę wsparcia. To jedyna grupa wsparcia dla osób z ChAD w Warszawie. I to właśnie dzięki niej, zaczynam troszkę inaczej przyglądać się sobie. Wiem już, że na pewno muszę obserwować ilość snu. 
Przez tę grupę, zaczęło też docierać do mnie, że to jest choroba, i że naprawdę muszę dbać o siebie.
Na początku spojrzałam na to czysto technicznie, a teraz jakiś taki smutek, że w ogóle coś mi się takiego przydarzyło, i że to życie mam takie niepoukładane na dodatek.
Czasem sobie myślę, że z wiekiem będzie mi coraz ciężęj funkcjonować z tym. To znaczy boję się, że tak będzie. Od niedzieli nic nie zrobiłam. Pranie, sprzątanie, czy jakieś kosmetyczne zadbanie o siebie. Nie daję nawet rady posłać łóżka, czasem śpię w ubraniu. To trochę taka wstydliwa prawda. Nie miałam tak dawno. Bardzo dawno. Nie jestem w stanie nic zrobić, a przede mną tyle rzeczy do wykonania. Jak ja to wytrzymam? 
Dzisiaj chciałabym do szpitala. Paskudnie jestem zmęczona.
Dlaczego te leki nie działają?

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Czekając na sen

Sen niestety nie nadchodzi. Musiałam wziąć dwusetkę kwetiapiny i czekam aż mnie zetnie. Za późno się zorientowałam, że nie czuję się senna. Jutro rano nie dam rady podnieść się z łóżka.
P. odpisał i jak zwykle mnie znacznie uspokoił, podpowiadając rozwiązanie dla mojego "rodzinnego" problemu. On nie wie, że jestem chora, i że miewam takie stany.  Rozmawiamy o konkretach. Cenię go za to, że jest bardzo poukładany z pewnymi rzeczami. Na wielu się zna. Tak go odbieram. Gdy o czymś mówi, to w moim odczuciu tak jest. I to sprawia, że czuję się przy nim pewniej. Poznaliśmy się zupełnie przypadkiem. Zawdzięczam mu kilka rzeczy. Jest dla mnie jak starszy brat. Mojego prawdziwego brata straciłam w dzieciństwie.

Jutro znów pochłonie mnie praca i będzie mi dużo lepiej.


niedziela, 17 stycznia 2016

Panika

Miałam pisać o czym innym, ale zadzwonił telefon i po dłuższej rozmowie poczułam się kompletnie rozbita. Zagrożona. To mąż mojej siostrzenicy. Kontakty z rodziną, zwłaszcza po ostatnich miesiącach różnych z nią doświadczeń, zaczęły mnie na nowo przerażać, jak za dawnych lat, gdy K. musiał mnie przed nimi chronić. Nie byłam odporna na bomby emocjonalne, które mi fundowali. Po tym co stało się we wrześniu, październiku i listopadzie... gdy straciłam kontrolę nad sobą i bardzo mocno się zdekompensowałam, panicznie boję się, że znów we mnie uderzą. Znów coś się wywiąże. Boję się tych ludzi. Boję się, że znów mnie dopadną.

Wpadłam w histerię.

Ktoś musi mnie przed nimi chronić. Ja sama nie dam sobie rady. Tych ludzi jest cała sieć, która mnie osacza, oplata i infekuje swoim ładunkiem emocjonalnym. Wiem, że teraz wpadłam w panikę i startuję z poziomu choroby. Mój terapeuta tupnął by nogą. "Niech pani zobaczy, co pani robi. Zaburza się pani." Nie wiem, czy powiedziałby to w tej sytuacji, ale lepiej, żeby mi to teraz powiedział. Boję się. Po tym, czego doświadczyłam od nich.

Ktoś musi mi pomóc.
Wiem, że gdy P. tylko odpisze, uspokoi mnie. Jest dla mnie jak starszy brat. On na pewno mnie uspokoi. Na pewno mi pomoże.

sobota, 16 stycznia 2016

Poza kontrolą

Po przylocie do Warszawy tak planowałam sobie czas, by nie spędzać go samotnie. Przez pierwsze dni. Dzisiaj jestem sama, Głównie chodzi mi o to, by odciągnąć swoją uwagę od skupiania się na jedzeniu. Bałam się, że to natychmiast zacznie się po powrocie.

Cudownym wybawieniem okazała się moja praca. Moja nowa praca, po tak długiej przerwie.
Boję się, że coś zepsuję. Właściwie ciągle żyję w tym przeświadczeniu i przeważnie nie mam z tym kontaktu. Dlatego tu z kolejną kotwicą przybywa grupa wsparcia dla osób z ChAD.
Nowa, właściwie nieosiągalna jak dla mnie dotąd, praca, wsparcie i większa świadomość mechanizmu choroby, a także znaczna poprawa mojej sytuacji finansowej, to wszystko jakże ważne, zaczęło mnie stabilizować. Smutek ustąpił miejsca ciekawości i poszukiwania przyjemności w czymś innym niż dotychczas.

Po tym jak sytuacja wymusiła na mnie opuszczenie czterech ścian mieszkania, w którym mogłam skutecznie odtwarzać swoje patologiczne rytuały, wszystko zaczęło zmieniać się w błyskawicznym tempie. To co działo się w ostatnich miesiącach, o czym zresztą wspominam w swoich wpisach, wymuszało na mnie szybkie podejmowanie różnych decyzji w obszarach, których nigdy dotąd nie doświadczyłam. Musiałam sięgać po szybkie rozwiązania, szybko oceniać zmieniającą się sytuację. To wszystko było dla mnie nowe. Postrzegałam to jako coś silnie zagrażającego. I to właśnie doświadczenie tego zagrożenia i obcowanie z nim przez tak długi, intensywny czas, umiejscowiło mnie w zupełnie innej rzeczywistości. Normalnie wycofałabym się do zupełnego zaniechania wszelkich czynności, ale tu proces, zaskakująco przebiegał w jakimś stopniu niezależnie od tego czego bym chciała, czy też nie chciała. Zanim się obejrzałam, byłam już w zupełnie innym miejscu.

Nie piszę o tym co takiego dokładnie się wydarzyło, ale chyba nie chciałabym przeżyć tego drugi raz. Takiego zagubienia, silnego lęku, poczucia odrzucenia, Wszystko to doprowadziło do krótkotrwałej, ale bardzo bolesnej dekompensacji.

Obecnie trochę nie dowierzam, że pewne rzeczy mogły się tak radykalnie zmienić. Jestem, żyję, nawet trzymam się nieźle. Ta toksyczna więź z Warszawą i lęk przed opuszczaniem miasta, szczególnie przed spaniem w innym łóżku niż swoje, zostały zdominowane przez ciąg wydarzeń, będących splotami różnych, niezależnych ode mnie okoliczności. Przekonałam się, że poczucie sprawowania kontroli nad swoim życiem było kompletnym przekłamaniem. Iluzją, która pomagała mi unikać dyskomfortu. Zrozumiałam, że życie dzieje się samoistnie i przynosi ciągle coś nowego. Ucieczka przed tym co nowe prowadzi donikąd. Niczego nie uczy, nie rozwija, zabiera chęć do życia.
Ucieczka uniemożliwia jakiekolwiek zmiany. Przekonałam się, że niczego nie muszę, a ustawiając się bardziej z wiatrem niż pod wiatr sprzyjam nadarzającym się okolicznościom, które po prostu się dzieją. Bez przymusu, bez wymyślania powodów do życia. Przez wiele lat nieskutecznie próbowałam zmienić moje życie, tymczasem ono spłatało mi figla. Przyszło jak tsunami i zalało wszelkie dostępne miejsca, w których mogłabym się schronić przed jego porażającą siłą. Przeżyłam. Oczywiście boję się tego, że coś zaprzepaszczę. Zdaję sobie sprawę, że ta niepewność jest adekwatna. Teraz wiem, że można z nią żyć. Jest częścią życia każdego człowieka.

wtorek, 12 stycznia 2016

W podróży

Ostatnie wyjazdy czynią mnie bardziej uważną na świat zewnętrzny, który nieco inaczej komunikuje mnie z moim wnętrzem.
Nowe miejsca, nowi ludzie, obyczaje, kultura, klimat. Zderzam się z rzeczywistością tych, których poznaję i uświadamiam, że droga przez życie to pasmo niekończących się wyborów. Tych świadomych i mniej uświadomionych. Spotykam się niekiedy z rozpaczliwą samotnością. Trudnością nawiązywania relacji, uprzedzeniami.
Często słyszy się o Polakach na emigracji, nieprzyjaznych sobie, nieżyczliwych. Ja dostrzegam ludzi bardzo niepewnych siebie, swojej wartości i swojej przyszłości.
Myślę, że to ostatnie czyni nas bardzo skonfliktowanymi wewnętrznie. Sama często tego doświadczam. Ten wewnętrzny niepokój przenosimy na innych, po czym odgradzamy się murem, przekonani, że zagrożenie pochodzi z zewnątrz.

Tak więc spotykam tu ludzi odgrodzonych od świata licznymi konfliktami. Bardzo samotnych.
Ta samotność jest tak widoczna, że budzi we mnie ogromny smutek, który uświadamia mi moje położenie i moje wybory.
Postanowiłam zrobić dla tych ludzi coś dobrego. Dla nich i dla siebie. Organizuję wspólne wyjście do pubu następnym razem gdy tu przylecę. Niby nic specjalnego, a jednak dla niektórych zupełnie niemożliwego - taka inicjatywa.
Tych osób jest całkiem sporo i jak przyszło mi usłyszeć niedawno od dwojga z nich, nawiązałam tu więcej znajomości niż oni, mieszkający tu od lat. To również wywołało u mnie uczucie smutku.

W Warszawie ja też jestem samotna. Ta samotność pogłębia się za każdym razem kiedy wracam do domu. Po raz pierwszy od wielu lat jest mi ze sobą lepiej gdzie indziej. Ze sobą i z innymi, bo tu właściwie nie różnimy się od siebie. Kiedy tu wyruszam, już od samego początku otaczają mnie ludzie. W podróży, w hostelu, w mieście.. Nie zasypiam sama, nie jem sama, nawet teraz, gdy to piszę w pobliżu znajdują się inne osoby. Ktoś je, ktoś czyta książkę, ktoś, tak jak ja siedzi z nosem w laptopie. Ktoś pije z kimś kawę, ktoś z kimś je. Ktoś śmieje się głośno. Słychać rozmowy, muzykę dobiegającą z głośników.

Trochę mi to przypomina moje pobyty w szpitalu. Tam często czułam się dobrze. Różnica polegała na tym, że byłam zaopiekowana przez personel. Tu ja opiekuję się sobą.
Pamiętam o braniu leków, śnie, prysznicu, jedzeniu, które nie jest tu groźne. Tu liczę się z ludźmi. Tu bardziej ich dostrzegam. Tu chętnie organizuję sobie czas. Uczę się wydawać pieniądze racjonalnie. Ustalam sobie budżet, liczę wydatki. Tu uczę się pokonywać różne bariery, w szczególności językowe. Uczę się czegoś nie umieć, nie potrafić, radzić sobie z ograniczeniami i wstydem. Uczę się przyznawać do tych niedomagań, a nawet głośno o tym mówić. Tu uczę się samodzielności, innej niż w Warszawie. Gdzie moje życie przebiega monotonnie i zmierza do jakiegoś celu często wyłącznie z przymusu, a nie chęci.

Dzisiaj wracam. Samolot mam za trzy godziny, ale już zaczynam odczuwać silny niepokój i smutek.
Jak dziecko wywołane przez rodzica, zmuszone zakończyć zabawę z innymi dziećmi.

czwartek, 7 stycznia 2016

Budzik na drogę

Cały dzień spędziłam w łóżku. Teraz dochodzi już druga, a ja nie jestem ani zmęczona, ani senna. Wzięłam na sen dwie setki kwetiapiny. Czekam aż mnie zetnie. Jutro, a raczej już dzisiaj, sesja chadowej grupy. Chyba na nią czekam. To już będzie moje czwarte spotkanie. Jestem ciekawa co się na niej wydarzy, kto przyjdzie i co znów dla siebie dobrego z niej wezmę i co dam.

Do pracy też mam iść rano, ale ten dzień tak przyjemnie mnie rozleniwił, że potrzebuję jeszcze jednego by ocucić się z błogiego letargu. Lubię wszelkie święta i związane z nimi dni wolne od pracy. Nawet jeśli świąt tych nie obchodzę. Tylko w czasie takich dni potrafię wyłączyć w sobie napięcie i nie mieć przymusu ani presji robienia czegoś ze sobą, wiedząc, że inni moi znajomi też mają wolne. Swoją drogą ciekawe, że tak to postrzegam.
Z tym, że chyba przez ten dzisiejszy dzień zapomniałam o motywacji do życia, ale zdaje się, że chciałam spłacić wszystkie długi i coś tam jeszcze. 

Kiedy przestaję być czujna, zapominam dokąd zmierzam. Ale czy muszę nieprzerwanie dokądś zmierzać?

Szczerze mówiąc boję się zasnąć. Wiem, że jutro i przez kolejne dni znów będę musiała musieć.
Nastawiłam budzik. Wstanę i dam radę. Jak zwykle. Jak potrafię i tak jak będę musieć. Wiem, że pomimo chwil ogromnego stresu będę miała sporo powodów do radości, bo tak to ostatnimi czasy wygląda.

No i teraz już lepiej.


środa, 6 stycznia 2016

Związek z osobą z rozpoznaniem borderline.


Dzisiaj wrzuciłam na moją fejsbukową stronę tekst z wypowiedzią specjalistki z jednego z warszawskich centrów psychoterapii. Treść dotyczy związku, w którym jedna ze stron posiada osobowość chwiejną emocjonalnie. Brzmi następująco:

"Musisz się liczyć z tym, że twój partner jest bardzo chwiejny emocjonalnie – czułość przeplata się ze złością, uwielbienie z niechęcią. Raz uważa, że jesteś wspaniała, a za chwilę może stwierdzić, że nic niewarta. Może obwiniać cię bezpodstawnie o wszystkie problemy w waszym związku i oskarżać o rzeczy, których wcale nie zrobiłaś. Jeśli słuchasz tego regularnie – możesz dojść do wniosku, że to prawda. Że to z tobą jest coś nie tak. Ale nie wierz w to: przyczyną problemów są trudności emocjonalne twojego partnera. Nie znaczy to jednak, że masz się godzić na takie traktowanie. Nie oznacza to również, że jedynym wyjściem jest znalezienie sobie innego partnera."


Moje związki (o czym wspominałam nie raz na blogu) również wyglądały dość koszmarnie. Jedyną osobą, z którą trzymam, i która trzyma dystans do dzisiaj jest mój były mąż. Jemu chyba oberwało się najbardziej. Choć byliśmy ze sobą najkrócej. To bardzo smutna historia. Dla mnie do dziś traumatyczna i dla M. zapewne też.
Ale nasz rozwód przebiegł bardzo pokojowo, w dużym porozumieniu i zgodzie. Z tym, że rozwiedliśmy się po roku od mojego burzliwego odejścia od męża. W tym czasie pracowałam w terapii nad tym związkiem i tym, czy go naprawiać, czy raczej zakończyć. Mój terapeuta powiedział, że weszłam w tę relację w manii i wyszłam z niej w manii.

Kiedy patrzę na to dzisiaj, uważam, że było to coś bardzo, bardzo niedobrego dla obu stron. Z tym, że ja w jakimś stopniu przepracowałam te doświadczenia w terapii, a M, zaraz po moim odejściu, a jeszcze przed naszym rozwodem wpakował się w kolejny podobny związek. Potem opowiadał mi o tym. Niestety pojawiło się dziecko, był też kolejny ślub. Choć myślę, że dzisiaj jest szczęśliwy, że ma córkę i bardzo ją kocha.
Nie wiem co z drugą żoną. Była o mnie chorobliwie zazdrosna, więc zaprzestaliśmy kontaktu. To było w 2008 roku.
Jakieś dwa lata temu, założył konto na fejsbuku i zaprosił mnie do znajomych. Myślę, że rozstał się wtedy z żoną.
Wymieniliśmy ze sobą kilka słów, nie wypytywałam go o nic. Potem zniknął.
Znam jego historię i wiem z jakiego powodu wybierał takie partnerki. Ja swoją pracę wykonałam, ale czy on zrobił coś ze swoimi wyborami? Nie mam pojęcia. Życzę mu jak najwięcej dobrego. Myślę też, że jeszcze przyjdzie nam ze sobą rozmawiać.

Mój terapeuta mawiał, że sporo rzeczy da się naprawić. Często o tym wspominam, bo to rzeczywiście prawda. Nie udałoby mi się to bez zaangażowania w terapię i chyba, co może nawet jest podstawą - pokory. Jestem też wdzięczna pozostałym moim byłym partnerom, zwłaszcza K. za otwarcie się na moją osobę. Dziękuję również Tobie P. :) Zresztą rozmawialiśmy ostatnio o tym i wiesz jakie to dla mnie ważne.
K. sam zdecydował odezwać się po latach od naszego rozstania, a ja już wtedy byłam przy końcu terapii. Uważam, że był to mój najpoważniejszy związek. Zwłaszcza, że przygotowywaliśmy się do ślubu. To nasze na nowo oswajanie się trwało też kilka lat. W roku 2015 nastąpił przełom w naszej relacji. Spotkaliśmy się po raz drugi (pierwszy raz miał miejsce po dziewięciu latach od rozstania, przez osiem po rozstaniu nie mieliśmy żadnego kontaktu) i to było dla mnie bardzo uzdrawiające, w jakimś sensie domykające tamten nasz związek, a otwierające zwykłą znajomość. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wszystko to, co złe poszło w niepamięć. Nie katuję się poczuciem winy. To dla mnie ogromna ulga. Ulga również dlatego, bo mamy ze sobą kontakt (głównie skype) i potrafimy ze sobą gadać, tak jak kumple. Tak jak w liceum, kiedy byliśmy tylko kumplami.

Nie wiem jakby dzisiaj wyglądał mój obecny związek. Ostatnio się nad tym zastanawiam. I myślę, że jestem coraz bliżej tego, by na nowo spróbować coś stworzyć. Doświadczam fizycznej bliskości z mężczyznami. Niestety emocjonalnie jestem wycofana. Poza chwilowym zawirowaniem sprzed kilku tygodni naturalnie. Z czego zresztą wyciągnęłam całkiem pozytywne, choć zaskakujące wnioski.

Uważam, że jestem zbyt wymagająca co do związku, dotyczy to również mnie samej.

Tak to mniej więcej u mnie teraz wygląda. Poza tym mam borderline, chad i bulimię. Mam też po prostu ciężki charakter. Bo jak to mawiał jeden z moich lekarzy szpitalnych: "Choroba to jedno, a charakter to drugie." I uśmiechał się szelmowsko.
Tak więc sami rozumiecie. To duży kaliber. Dla mnie i dla każdego zapewne. Niemniej jednak chciałabym się z tym zmierzyć. Jestem w dużej mierze na to gotowa.




wtorek, 5 stycznia 2016

List otwarty Ani Gruszczyńskiej, Wilczogłodnej


Taki tekst wpadł dzisiaj na moją fejsbukową tablicę. Znajdziecie go niżej pod linkiem:

„To my, wstrętne grubasy, kryjący się po toaletach bulimicy”. Jesteśmy uzależni od jedzenia, potrzebujemy pomocy.



a wraz z nim:

List otwarty Ani Gruszczyńskiej, Wilczogłodnej

„W związku z tym, że moje dotychczasowe działania w sprawie ustanowienia Dnia Zaburzeń Odżywiania, nie spotkały się z żadnym odzewem ze strony Ministerstwa Zdrowia, postanowiłam opublikować list otwarty do Konstantego Radziwiłła, który od zeszłego roku pełni funkcję Ministra.
Szanowny Ministrze Zdrowia,
Piszę do Pana w imieniu tysięcy kobiet i mężczyzn cierpiących na Kompulsywne Zaburzenia
Odżywiania. To my, wstrętne grubasy i kryjący się po toaletach bulimicy.
Jesteśmy uzależni od jedzenia, tak jak alkoholicy od alkoholu. Tak jak oni, nie jesteśmy w stanie
kontrolować swojego zachowania i tak jak oni siejemy spustoszenie w naszym życiu i życiu naszych
rodzin.
Jesteśmy nieszczęśliwi, agresywni, zaniedbujemy swoich bliskich i swoje obowiązki.
Wydajemy ogromne sumy pieniędzy na niepotrzebne jedzenie. Często popadamy w długi.
Jesteśmy jednak pozostawieni sami sobie, praktycznie bez żadnej pomocy. No bo jak to? To można
uzależnić się od jedzenia?
W teorii wszystko wygląda bez zarzutu; każdemu obywatelowi przysługuje prawo do opieki
psychologicznej, psychiatrycznej i ambulatoryjnej. Ale to tylko teoria.
Rzeczywistość kompulsywnie objadających się, którzy wykończeni chorobą, szukają pomocy, wygląda
zgoła inaczej:
– Wielomiesięczne kolejki do psychologa i psychiatry,
– Brak specjalistów,
– Brak czasu, pieniędzy i pomysłu na leczenie takich jak my,
– Bagatelizowanie naszego problemu: jak się objada, to jego wina,
– Brak miejsc w szpitalach psychiatrycznych, a często także zwyczajny brak empatii.
– Wrzucanie wszystkich zaburzeń jedzenia do jednego worka. Powszechną praktyką jest, że bulimików
umieszcza się w szpitalu razem z anorektykami i wraz z nimi się je tuczy (po co?)
– Brak dostępu do rzetelnej informacji.
– Osoby kompulsywnie objadające się i nie stosujące żadnych form kompensacji (wstrętne grubasy)
nie mogą liczyć na jakąkolwiek pomoc.
W związku z tym, domagamy się stworzenia ogólnopolskiego programu pomocy; takiego z jakiego
korzystać mogą alkoholicy.
Uznania i rozpowszechnienia poglądu, że zaburzenia te, nie dotyczą tylko nastolatek. Z nich nie
wyrasta się z wiekiem. Je się przekazuje się z pokolenia na pokolenie!
Pragniemy być traktowani z szacunkiem i zrozumieniem.
Chcemy być w stanie uzyskać pomoc oraz rzetelne informacje na temat naszego stanu.
Pragniemy także, aby szkoła zajęła się głębszym uświadamianiem problemu, wykraczającym poza
powieszenie kilku plakatów ze zdjęciem wychudzonej anorektyczki. Bo co z tymi, którzy przestać jeść
nie potrafią?
W całym cywilizowanym świecie, do kompulsywnych zaburzeń jedzenia podchodzi się z należytą
uwagą. Wszak, wedle światowych statystyk, dotyka on 6% populacji. Dotyczy to więc 2,5 miliona
Polaków! Tyle z nas cierpi samotnie, często nie wiedząc nawet, że to jest zaburzenie, który można i
trzeba (!) leczyć. Tyle z nas powoli niszczy swoje życie i życie swoich rodzin.
Proponuję, aby pierwszym krokiem do zmian, było uchwalenie Dnia Kompulsywnych Zaburzeń
Odżywiania, którego projekt został złożony w parlamencie latem 2015 roku.
Niech to będzie okazją do szerszej dyskusji na temat tego palącego problemu.
Z poważaniem,
Anna Gruszczyńska”.

I ja także podpisuję się pod listem Ani. Również zwracam się z prośbą o pomoc. Ja zdominowana, ja zniewolona przez swój nałóg. Równie Głodna.