sobota, 14 grudnia 2013

Trochę mnie złamało, ale już dobrze.

Wydarzenia ostatnich dni nie pozostawiły na mnie suchej nitki. Czwartek był pod tym względem szczególnie wyjątkowy.
Po dawkę leków sięgnęłam dopiero wczoraj rano. Obudziłam się półprzytomna i strasznie wyczerpana. Zasnęłam jakoś nad ranem. Było jeszcze ciemno. W tym czasie przebudziłam się na chwilę. Miałam sen. Był bardzo dziwny, czego doświadczyłam w sposób szczególny.

Byłam wielkim lustrem, które pękło na malutkie kawałki. I z tych kawałków ja, jako obserwator przyglądający się temu, mogłam oglądać poszczególne sceny z mojego życia. Każde takie lustrzane szkiełko było osobnym jego fragmentem, w którym coś się działo. Gdy skupiałam swój wzrok na jednym szkiełku, natychmiast przenosiłam się do tej części życia, stając się sobą w tamtym czasie i przeżywając realnie tę scenę. Gdy oddalałam głowę, w zakresie mojego wzroku miałam więcej takich szkiełek, na których dokładnie było widać ruch. Tak jakby te szkiełka były ożywione, dosłownie jakby wszystko się ruszało.
Z tej perspektywy mój mózg żywo reagował na wszystkie te obrazy na raz, powodując jakieś kompletne splątanie tych wielowątkowych scen, przeżyć i emocji, których to na bieżąco doświadczałam.

Przedziwny sen i jeszcze bardziej niezwykłe uczucie. Bardzo eksploatujące zresztą, więc gdy tylko się przebudziłam, odczułam znaczną ulgę. Po chwili jednak wróciła świadomość tego, co działo się w ostatnich godzinach i znów zapadłam w sen.

Wcześniej, zanim w ogóle zasnęłam, pamiętam jak wszystko pędziło bardzo szybko. Myśli, obrazy. W którymś momencie pojawił się głos mojego terapeuty, wciąż nalegał a wręcz przymuszał mnie do wzięcia leków. Na okrągło komentował moje zachowanie, oskarżając mnie o rzeczy, których absolutnie nie chciałam słyszeć. Toczyłam z nim jakąś walkę i wciąż powtarzałam, że nie chcę tego słyszeć. Żeby się odpierdolił. Byłam wulgarna i dosłownie jak jakaś opętana.

W gruncie rzeczy dostałam chyba jakiejś psychozy. On powtarzał, że muszę wziąć leki, że jestem chora. Nazywał rzeczy po imieniu. Trudno mi dokładnie przywołać jego słowa, ale chodziło o to, że się odrealniam, że jestem w bardzo złym stanie, że muszę głównie zadbać o siebie. Że dokładnie wiem co mam zrobić, a nie uciekać w chorobę. Mówił o jakichś konkretach, odnośnie spraw dziejących się w moim życiu. Jakieś niewygodne słowa, które były nie do zniesienia, więc chyba nawet na głos krzyczałam, że nie chcę tego słuchać, żeby spierdalał.

Teraz też dokładnie nie wiem co mówił, ale mogę się domyślić. Myślę, że ten jego głos był głosem mojej zdrowej części reprezentowanej w tym momencie przez jego osobę.
W sumie to nie był głos. Nie wiem co to dokładnie znaczy słyszeć głosy. Ja toczyłam walkę z jakimś natłokiem oskarżających myśli. Tylko, że nie moich a jego. Czy jakoś tak. Nie umiem tego dookreslić.

Po tym jak nad ranem znów zasnęłam i obudziłam się na chwilę później, te jego myśli były już bardziej moimi. Wiedziałam, że natychmiast muszę wziąć leki i coś silnego na uspokojenie, bo wciąż w głowie czułam pęd. I choć głównie cały dzień przespałam, potrafiłam zbudzić się na podanie kotom jedzenia, zjedzenie śniadania, potem czegoś na obiad, a następnie kolację i wieczorną dawkę leków. Czułam ogromne zmęczenie i potrzebę by w żaden sposób nie myśleć o niczym. Zwłaszcza o tym, co się zadziało w ostatnich godzinach.

Dziś wstałam też w miarę wcześnie i czuję się już normalnie. Zmęczenie owszem jest, tak jakbym dochodziła do siebie po jakiejś ciężkiej grypie. Fizycznie jestem mocno zmęczona, obolała, ale psychicznie jest dość dobrze i na pewno już bardziej spokojnie.

Całe szczęście dzisiaj nie mam żadnych zobowiązań (prócz presji wewnętrznych), więc nie muszę robić niczego szczególnego. Jutro do wieczora też. Mogę odpoczywać. Okropnie mnie to zmasakrowało powiem szczerze.

piątek, 13 grudnia 2013

Przepraszam, że więcej nie mogę

Późnym popołudniem, po informacji o pobiciu mojej siostrzenicy przez jej męża, o tym do jakiego stopnia została pobita, mój nastrój z błyskotliwego pędu przeszedł w bardziej histeryczny i tu już zaczęłam poważnie męczyć się z chwiejnością, ale tempo nadal zawrotne.

Najgorsza ta niemoc i mogłabym teraz całą emocjonalność scedować na tę sprawę, a także na inne, i już byłam temu bliska. W jednej chwili dotarłam do specjalistów z Polish Psychologists' Association (PPA), przedstawiłam im problem, jutro będzie się kontaktował ze mną już z któryś z ich psychologów. Jestem w stanie przekopać całą Anglię, co tam Anglię. Jeśli gdzieś we wszechświecie jest ktoś kto potrzebuje pomocy to zapewniam, że jestem w stanie zrobić dużo!
W żaden jednak sposób nie potrafię ulżyć sobie.

Zadzwonili dzisiaj z  ZUS-u. W środę mam komisję. Wszystko w tak krótkim czasie. Przecież zdrowy człowiek by z tym wszystkim zwariował.

Wciąż  nie rozumiem, jak to się dzieje w mojej głowie, że tak wszystko zaczyna się bardzo szybko dziać. To jest taki pęd, że nie jestem już w stanie świadomie wyłapywać tych wszystkich bodźców, które odbieram wewnątrz i zewnątrz. To tak jakbym była jakąś maszyną.

Mogłabym to, to uczucie, przed którym uciekam nazwać, ale nie mogę. Nie mogę na nie pozwolić.
Ani by o nim myśleć, a już na pewno by czuć.

Minie to. Ile jeszcze tak będę mogła? Dzień? Dwa? Aż się zajadę. Potem dół a potem na dwoje babka wróżyła.

Nic nie mogę. Umyć się, wziąć leków, usiąść bezczynnie. Książka, film, nic na spokojnie.
Na szczęście w między czasie padł mi net i wtedy zauważyłam, że jest noc, cisza wokół. Nic, kompletnie nic się nie dzieje, a ja miliony galaktyk stąd. I rozmawiam gdzieś z jakimiś ludźmi o czymś.
I jeszcze chwila a poruszę niebo i ziemię i nie tylko psychologów z PPA. Jestem w stanie ściągnąć nawet wojsko i rozpętać kolejną wojnę światową w celu ratowania mojej siostrzenicy, która zapewne jest w podłym stanie, ale jej życie nie jest zagrożone, ma jakieś wsparcie a męża eksmitowano z domu i nałożono zakaz zbliżania się.

Tak trudno jest mi w tym stanie ocenić, co jest ważne a co nie.
Co prawdziwe.

Muszę wyłączyć komputer. To nie ma sensu. Zajadę się.

Jak on mógł ją tak pobić kurwa....

czwartek, 12 grudnia 2013

Wiktoria, jeśli mnie czytasz?!

Mój adres pocztowy, przez który kontktowałyśmy się nie istnieje i teraz sobie uświadomiłam, że nie pamiętam Twojego. Jeśli mnie czytasz, proszę odezwij się na zatrzymajmnie.blog@gmail.com Potrzebuję pilnie Twojej porady. To dla mnie bardzo ważne. Będę Ci ogromnie wdzięczna.


Jedna rzecz z głowy

No dobrze. To już mam gdzie mieszkać.

W ogóle zabawna sprawa. Siedziałam, przedwczoraj chyba, na necie i przeglądałam ogłoszenia wynajmu pokoi pod kątem mojej współlokatorki. A. była w pracy i jakoś ostatnio coś jej się działo z laptopem, więc ja szukałam jej czegoś. I tak znalazłam ogłoszenie, że kilka bloków ode mnie chłopak chce wynająć pokój na miesiąc. Pomyślałam, że to idealnie dla mojej A. Zadzwoniłam tam, powiedziałam o co chodzi i ustaliłam z chłopakiem, że jak tylko uzgodnię z A. o której może wpaść nazajutrz, oddzwonię do niego.
No i tak umówiłam ich na 17-stą. Ale gdy A. wróciła późnym wieczorem, powiedziała, że akurat tak się złożyło, że jej koleżanka zaproponowała zamieszkanie u siebie.
Rano dzwonię do chłopaka i mówię mu, że jednak nie, że co prawda ja też szukam pokoju i nawet miesiąc byłby w mojej sytuacji dobrym rozwiązaniem, ale ja mam dwa koty. Na co chłopak, że to absolutnie nie przeszkadza, bo on mieszkał tam z psem. No ale co na to inni lokatorzy i właścicielka? - pytam. On na to, że to są osoby, które na pewno nie będą miały nic przeciw kotom, że pies był bardziej upierdliwym zwierzakiem.

Kurde, sama już nie wiedziałam, co w tej sytuacji. Poprosiłam, żeby jednak ustalił to z nimi, tak bym miała pewność a ja później zadzwonię. No i on zadzwonił sam i mówi, że absolutnie nie ma problemu. Ok, umówiłam się na 17-stą. Miała też być właścicielka.
Z mojego bloku do ich bloku szłam może nawet niecałe 5 minut. Nie ukrywam, że to ogromny atut.

Weszłam do mieszkania i widzę, że widok nędzy i rozpaczy, ale wchodzę do pokoiku a tam całkiem ok. Pogadaliśmy i ja mówię, że jutro dam znać. A oni na to, że potrzebują szybkiej decyzji, bo jedzie już tu chłopak jakiś też obejrzeć pokój, ale oni ze mną się umówili pierwszą, no bo chcieliby dziewczynę.

Cholera, mówię, że nie wiem, że mnie zaskoczyli i naprawdę trudno mi podjąć decyzję. Myślę sobie jednak, kurczę, ten miesiąc to naprawdę niegłupia sprawa. Wypytałam o pozostałych lokatorów. W jednym pokoju chłopak z dziewczyną, w drugim chłopak. Wszyscy koło 30-stki.
No i myślę, i myślę, i myślę, że to wszystko co się ostatnio w moim życiu dzieje to i tak jedno wielkie szaleństwo. Tyle rzeczy na raz. Machnęłam ręką i pomyślałam, że jeden problem w tą czy w drugą stronę nie ma chyba dla mnie aż takiego znaczenia. Zresztą zobaczę sama.

No i zdecydowałam się. Po drodze poszłyśmy z panią E. - właścicielką, do bankomatu. Wypłaciłam jej zaliczkę. A w ogóle jak wyszłyśmy z bloku to ona wskazała na blok przed nami, że tam też ma mieszkanie i wynajmuje, tylko tamto w wysokim standardzie i tam się też zwolni pokój albo w połowie stycznia, albo z końcem. Więc jakbym miała ochotę to mogę to rozważyć. Że tu na pewno jak trzeba będzie, (w tym pokoju, który wynajęłam) to i mogę do końca stycznia, bo ten chłopak wspominał, że nie będzie kłopotu.

I znów kupa danych do przeanalizowania i jakaś ekscytacja postresowa i nastrój poleciał mi w górę.
Biedna A. była w domu jak wróciłam, więc wylałam na nią potok słów. Z radości, z przerażenia, ze zdziwienia i w ogóle ze wszystkiego. Jakoś to przetrwała.  Dziś mimo raczej dobrze przespanej nocy wciąż chodzę nakręcona.

W ogóle coś niesamowitego. Właścicielka mojego dotychczasowego mieszkania zadzwoniła ostatnio do mnie z informacją, że zdecydowała, że nie weźmie ode mnie ani grosza za mieszkanie w grudniu. Mogę tu zostać nawet do 23-ego. No i że jej syn przewiezie mi rzeczy, żebym się nie martwiła.

Wyobrażacie sobie? Jestem przekonana, że Ten w górze maczał w tym palce.
Choć znając mojego terapeutę, ten powiedziałby, że wiele dobra, które w życiu mi się przytrafia wynika z tego, jakim człowiekiem jestem i jak sama traktuję innych.
W każdym razie ja i tak jestem wdzięczna Bogu, że w bardzo konkretny sposób pomaga mi być lepszym człowiekiem.

Nowy pokój mogę zająć od 15-stego. Zatem od tego dnia mogę sobie nawet ponosić jakieś rzeczy tak po trochę i powoli urządzać sobie pokoik a nocowałabym cały czas tutaj. Jakbym już tam wszystko sobie przewiozła i urządziła, to i ja w międzyczasie mogłabym się powoli przyzwyczajać do bycia tam. Więc dla mnie byłoby to zbawienne. Ponieważ bardzo przeżywałam to, że będę musiała po prostu spakować wszystko i wyjechać w jakieś nowie miejsce, wiadomo, tak od razu. A tak jak przywiozę koty na koniec to też w pokoju będą miały rzeczy, zapachy z tego mieszkania.
No bardzo się martwię o ich komfort, ale terapeuta mi mówił nie raz, że koty to też w jakiejś mierze przeniesienie u mnie, z czym zgadzam się w stu procentach.

Martwię się tylko o jedno. Kim są tamci lokatorzy. Wychodząc poznałam jednego z chłopaków. Taki trochę "wymięty" był. To jedyne określenie, które mi przychodzi na myśl.
Pokoje są zamykane na klucz, mój też, ale ja ze względu na koty nie będę zamykać pokoju, nawet jeśli będę wychodzić. Może głupio myślę, ale mam nadzieję, że to uczciwe osoby. Martwię się tym trochę.

Kiedyś, już dawno temu, mieszkałam z dziewczyną, która miała jakiś zatarg z właścicielką. Chodziło o pieniądze. No i tamta któregoś dnia, kiedy ja byłam w szkole, spakowała się i wyjechała nie regulując sprawy z właścicielką. Po powrocie ze szkoły zastałam moją szafę z ubraniami prawie zupełnie pustą. Do dzisiaj mam traumę w związku z tym, choć od tamtego czasu mieszkałam z mnóstwem różnych ludzi i nic mi się takiego nie przytrafiło więcej. To taka jedna rzecz, która na tym etapie mnie martwi odnośnie mojego nowego lokum.

W niedzielę wieczorem będę wiedziała jak rozwiąże się moja kolejna ważna sprawa. Tylko ta jest bardzo osobista, więc nie będę zdradzać szczegółów.

W kolejnych dwóch tygodniach czeka mnie komisja ZUS-owska. Od tego czy przedłużą mi zasiłek rehabilitacyjny czy też nie, będą zależały moje kolejne posunięcia.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Długi wpis o jeszcze dłuższym dniu.

Jak już pisałam wcześniej, fakt, iż sprawy nie toczą się po mojej myśli, kompletnie mnie zdestabilizował i wprawił w wisielczy wręcz nastrój.
Toteż zgodnie z wczorajszym wpisem, postanowiłam zatroszczyć się o siebie. Dzbanuszek zielonej herbaty, odrobina sympatycznej lektury a na deser przemiły Herkules Poirot. Z czasem pojawiło się uczucie ulgi i dystansu do niewygodnych spraw, co w konsekwencji wprawiło mnie w całkiem radosny nastrój.

Pomyślałam sobie, że właściwie jest coś, co mogłoby przyspieszyć. Jeden z wątków, który gdzieś tam po drodze się pojawił. Tę chwilową jasnośc umysłu postanowiłam niezwłocznie wykorzystać.

I oto odkrywam jeden z palących mnie problemów. Moje mieszkanie, to znaczy to, które obecnie wynajmuję, zostało sprzedane. Właściciele mieszkania są przekochani, niestety sprzedaż była koniecznością. Ja i moja współlokatorka dostałyśmy wstępnie miesiąc na to, by znaleźć coś innego. Jednak tak jak i właściciele spodziewałyśmy się, że mieszkanie może sprzedawać się całe miesiące, a tymczasem sprzedało się w trzy tygodnie!

No i wtedy wszystko nabrało szaleńczego tempa. Ogłoszenia, rozpytywanie znajomych, rozważanie różnych alternatyw. I tak postanowiłyśmy, że moja współlokatorka A. już teraz wyjedzie do Anglii.
Nasz październikowy wyjazd w celu przeprowadzenia rekonesansu miał posłużyć takim planom, ale nie tak od razu. Było wręcz pewne, że o ile nie nastąpi u mnie wyraźna poprawa zdrowia, nigdzie się nie ruszam. A. też miała inne plany. Niestety, sprawy potoczyły się inaczej.

Kilka telefonów, maili - szybka decyzja. A. wyjeżdża już teraz a ja być może i jeśli już to raczej w bliżej nieokreślonej perspektywie. Na początek zdrowie no i cała reszta, która do wesołych nie należy.

Na szczęście pewne kontakty, które swego czasu ograniczyłam a także te, które gdzieś po drodze zakończyłam, stały się nader zbawienne dla mojego samopoczucia i co za tym idzie funkcjonowania. Do tego wzięły mnie w obroty (albo ja je) trzy specjalistki, przewijające się w poprzednich wpisach rzeczone Panie M.
Podczas jednej z rozmów z Panią M. (przypominam, że jest też Druga Pani M. - psycholog, oraz prowadząca mnie farmakologicznie Dr M. z Tworek) usłyszałam coś, co bardzo szybko ustosunkowało mnie do rozpoznania ChAD-u i do tego jak wpływa on na moje funkcjonowanie. Choć słyszałam to z wielu ust, to właśnie od Pani M. byłam w stanie przyjąć tę jakże niewygodną dotąd prawdę. Ach te Autorytety!
W jednej chwili zakończyłam wojnę, którą toczyłam, z całym światem, głównie w swojej głowie. No i cóż, postanowiłam zobaczyć, co też mnie czeka za tym kolejnym, życiowym zakrętem.

No ale znów rozpisuję się nie na temat. Choć już właściwie zastanawiam się czy w ogóle kontynuować.

Otóż na jedno z moich ogłoszeń, w którym wspominam, że poszukuję mieszkania, które mogłabym nająć z możliwością doboru pozostałych lokatorów, zareagowała pewna pani. Nasza rozmowa telefoniczna była bardzo miła. Odniosłam wrażenie, że rozmawiam z osobą na pewnym poziomie. Kulturalną, elokwentną, konkretną a przy tym sympatyczną.
Na informację o kotach, którą podałam w ogłoszeniu, zareagowała nie tylko przychylnie ale z widocznym zadowolenie, Cóż, kociara pomyślałam. Tak samo zresztą, jak właścicielka mojego dotychczasowego mieszkania. Wymieniłyśmy się wstępnymi informacjami, a ponieważ pani miała na głowie inne pilne sprawy, ja zaś potrzebowałam czasu na wyklarowanie się jeszcze innej alternatywy, chętnie przystałyśmy na kontakt za tydzień.

W tym czasie naturalnie nie rezygnowałam z dalszych poszukiwań. W tak ważnej sprawie jak mieszkanie nie mogę skupić się na jednej, dwóch, a nawet trzech możliwościach. Muszę dobrze poznać i ocenić sytuację i zdecydować się na coś naprawdę rozsądnego.
Przyznam jednak, że propozycja pani od mieszkania zaczęła jawić mi się jako całkiem interesująca. Również ze względu na bardzo bliskie położenie od miejsca, w którym mieszkam obecnie.

Pani jednak nie odezwała się w umówionym terminie. Powoli zaczęłam powątpiewać, czy wynajem całego mieszkania na zasadach, o których wspomniałam w ogłoszeniu, nie będzie dla mnie zbytnim obciążeniem. Zwłaszcza, że miałabym odpowiadać z kontakt z właścicielką, płatności, rachunki, przeglądy. etc. Dokładnie tak, jak miało do miejsce w przypadku dotychczasowego lokum.

Jednakże owa jasność umysłu, o której wspomniałam na początku, nasunęła mi myśl wręcz niezwykłą! Wynajęcie mieszkania jednak ma zdecydowanie większy sens, niż wynajęcie pokoju i wprowadzenie się do kogoś. Naprędce rozważyłam raz jeszcze za i przeciw, a następnie wykonałam telefon do rzeczonej pani. W taki oto sposób w dniu wczorajszym umówiłyśmy się, na niedzielne spotkanie i wstępne przedstawienie swoich warunków, tudzież propozycji. W tygodniu mogłabym ewentualnie obejrzeć mieszkanie.

Co prawda Pani spóźniła się godzinę, ale zatelefonowała i poprosiła o cierpliwość. Ponieważ nigdzie się nie spieszyłam i miałam ze sobą książkę, to jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Dzień był piękny, niebo bezchmurne a promienie słońca, które wpadały przez okno wprawiły mnie w przyjemny nastrój.
Miła pani zjawiła się, kulturalnie przy tym witając. Usiadła w fotelu i zapowiedziała przedwstęp do wstępu właściwego, argumentując, że jest on niezmiernie ważny dla dalszych wyjaśnień. Tu chyba zabłysła pierwsza, ale jeszcze nie dość czerwona lampka. Pani wyjawiła, że z zawodu jest zootechnikiem, z tego też tytułu piastuje stanowisko urzędnika państwowego gdzieś tam. Z racji jej zawodu "z powołania" darzy ogromną sympatią wszelkie zwierzaki, zwłaszcza koty. Sama od lat prowadzi hodowlę kotów. Z resztą w tym mieszkaniu, które chce wynająć, mieszkały koty i absolutnie nie stanowi problemu ewentualna obecność moich.

I tu uwaga! Wstęp właściwy.

Otóż Pani swego czasu była na językach całego kraju w postaci mediów wszelkiej maści i jej sprawa jest dość znana. Więc może jestem w temacie. Niestety z racji tego, że jakoś nieszczególnie z pewnymi informacjami jestem na bieżąco, z kocimi także, oznajmiłam pani, że nic mi w tej sprawie nie wiadomo. Jak się teraz domyślam, ku uciesze tej pani.

Dość lakonicznie nakreśliła sprawę. Otóż w konsekwencji pewnych okoliczności, które swego czasu miały miejsce, pewnego dnia do jej mieszkania, tego, które chce wynająć, wkroczyło Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt i wraz z Eko Patrolem Straży Miejskiej zabrało - i tu uwaga!!! 70 kotów!!!!!! Rasy już nie pamiętam.

Ścięło mnie z nóg, choć co prawda siedziałam. Zaczęłam wypytywać jak w ogóle do tego doszło? Dlaczego tyle tych kotów?! I w ogóle, o rany!!! Na co Pani, że to właściwie była bezpodstawna interwencja sąsiadów. Że jako wspomniany wcześniej zootechnik doskonale "zarządzała" swoja "hodowlą"!!! No a teraz toczą się przeciw niej jakieś dwa postępowania, w tym jedno w celu pozbawienia jej prawa do prowadzenia jakiejkolwiek hodowli. Oczywiście zaznaczyła, że jej prawnik zapewnił, że wszystko skończy się z korzyścią dla niej. Bo to właściwie tylko pewnego rodzaju nieporozumienie.

Cóż, siedziałam jak wryta i na bieżąco dedukowałam. Pani bardzo elokwentna, nie wiem, dykcja głos, jakoś to komunikowało, powagę, rozsądek, pewność siebie. Ubiór właściwie w normie. Styl prosty, stawiający na wygodę, stosowny do wieku tej pani - na oko 50+
W którymś momencie pani nawet wzbudziła moje współczucie. Zaczęłam się zastanawiać co właściwie takie się wydarzyło. Mimo, iż sprawa w dalszym ciągu pozostawała dość enigmatyczna, całkiem poważnie zastanawiałam się nad pewnym rozwiązaniem, które w porozumieniu nakreśliłyśmy. Mianowicie stanęło na tym, że zatrzymałabym się u niej przez miesiąc. Ja i moja A. Razem i tylko do połowy stycznia. Po tym terminie ja będę miała najprawdopodobniej już za sobą, to co w tej chwili ogranicza te moje najbardziej sensowne posunięcia.

Spytałam Panią o koszt najmu. Choć w ogłoszeniu podałam dużo wyższy, pani uznała, że właściwie jeśli na miesiąc, to ona proponuje tylko pokrycie czynszu i dosłownie kilka złotych dla niej.
Im bardziej propozycja owej pani stawała się atrakcyjniejsza (na moje pytanie o estetykę mieszkania, wspomniała, że mieszkanie przeszło gruntowny remont) tym większe zagrożenie sygnalizowała już nie jedna czerwona lampka, ale cały system alarmowy. Ale nie ukrywam mojej ambiwalencji, która nie pozwalała mi jednoznacznie ocenić sytuacji. Tak czy owak miałam przecież czas na przemyślenie tego co i jak usłyszałam. Uzgodniłyśmy, że w najbliższą środę wpadnę obejrzeć mieszkanie. Oczywiście zdzwonimy się jeszcze.

Pożegnałyśmy się bardzo miło, życząc sobie wszystkiego dobrego. Wróciłam do domu i natychmiast zaczęłam przeszukiwać internet. Szukałam jednak po frazie z nazwą ulicy tej pani, o której w rozmowie wspomniała. Cholera i nic. Może też z racji przejęcia, może z pomysłu jaki się zrodził w mojej głowie, nie wpisywałam innych wyrażeń. Postanowiłam za to coś innego.
Znając nazwę ulicy i mając na uwadze, że sprawa była głośna, odszukam jej mieszkanie i zwyczajnie pogadam z sąsiadami. Muszę wiedzieć co właściwie jest grane.

Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Zajęło mi to naprawdę chwilę. Na ulicy tej pani od mieszkania spotkałam panią z psem, która okazała się mieszkać w sąsiednim bloku. Powiedziałam z grubsza o co mi chodzi, na co pani z psem także z grubsza wypowiedziała się o sprawie, zaznaczając, że osobiście to nie widziała na własne oczy, ale w telewizji dwa razy szedł dokument w TVN Uwaga! I gazety pisały, i w internecie to pod takim i takim hasłem można znaleźć też. No i jak to przyjechało Towarzystwo Przyjaciół Nad Zwierzętami to te 70 kotów w klatkach wynoszono. Tu padły pierwsze mrożące krew w żyłach informacje. Dowiedziałam się w międzyczasie o numer bloku pani od mieszkania i wybrałam się tam, mając na celu rozmowę bezpośrednimi sąsiadami.

Trafiłam pod podany adres i obeszłam blok dokoła. Blok, a raczej bloczek malutki. Dwanaście mieszkań. Jedna klatka. Od pani od mieszkania wiedziałam, że to drugie piętro. Przyglądałam się oknom, próbując odgadnąć, które to może być mieszkanie. W tym czasie dołączyła do mnie pani z pieskiem i wskazała na balkon - to ten. Powiedziała, że jeśli chodzi o sąsiadów, to raczej nie ma nikogo w domu, ale mogę spróbować zadzwonić domofonem pod taki i taki numer. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle dobrze robię. Czułam, że muszę rozwiać moje wątpliwości, zwłaszcza. Mimo uwagi pani z psem, że raczej nie ma nikogo, pomyślałam, że niedzielnym popołudniem chyba mam większe szanse na zastanie sąsiadów aniżeli w tygodniu. Pani z psem oddaliła się, uprzednio życząc mi powodzenia a ja weszłam do klatki.

Zadzwoniłam pod podany numer. Odezwał się mężczyzna, mniej więcej w średnim wieku. Właściwie nie bardzo wiedziałam jak zacząć i w efekcie pan odniósł wrażenie, że jestem chyba kolejną osobą, szukającą sensacji. Mężczyzna odłożył słuchawkę.
Niestety, byłam zbyt blisko celu i zbyt zaangażowana w to emocjonalnie, by dać za wygraną. Zadzwoniłam domofonem jeszcze raz. Znów ten sam męski głos, tym razem mocno poirytowany. Miałam kilka sekund na to, by zainteresować pana, tak by zdążył wychwycić o co mi chodzi, zanim znów się rozłączy. Jednym tchem poprosiłam, by nie odkładał słuchawki, że chcę wynająć mieszkanie Pani od kotów i koniecznie muszę porozmawiać z sąsiadami.
Chwila konsternacji, cisza w domofonie, więc pytam czy mnie słyszy. Na co pan, że tak, ale nie rozłącza się i cisza. Na co ja, że proszę tylko o krótką rozmowę. Że to tylko kilka pytań. Znów cisza i po chwili sygnał odblokowania drzwi. Weszłam na klatkę. Szczerze przyznam, że wtedy naprawdę zaczęłam się zastanawiać nad swoją obecnością w tym miejscu, ale adrenalina nie pozwalała mi się wycofać. Pan przywitał mnie stojąc w progu mieszkania raczej z pewną dezaprobatą i zniecierpliwieniem.

Przywitałam się uprzejmie i raz jeszcze powtórzyłam to, co powiedziałam przez domofon. Byłam dobrze, to znaczy wyglądałam dobrze. W sensie, że raczej budziłam zaufanie. Z racji wykonywanego zawodu jestem w stanie tonem głosu i odpowiednio dobranymi słowami zjednać sobie nawet niechętnie nastawione osoby. Jednak w tej chwili nie wiem, czy tak naprawdę myślałam o jakimkolwiek doborze słów. Byłam już chyba zanadto przejęta tym, co zdążyłam usłyszeć od pani z psem.

Informacje jakich udzielił mi ten mężczyzna - sąsiad, a następnie jego żona, która pojawiła się w drzwiach po kilkunastu minutach naszej rozmowy... Nie znajduję słowa...  Były tak drastyczne, że absolutnie nie jestem w stanie tego powtórzyć.
Naprawdę jestem wdzięczna tym państwu, że poświęcili mi tyle czasu. Małżonka tego pana wspomniała, że tak w ogóle, to udzielała wywiadu dla TVN Uwaga! Więc mogę też odsłuchać jej wypowiedzi w sieci. Szczerze? Byłam pewna, że nie chcę wiedzieć o tej sprawie niczego ponad to, co usłyszałam.

Powiem tak. Wyszłam z bloku i płakałam. Nad losem tych kotów. Co chwila przywoływałam się do porządku, ale te obrazy w mojej głowie... przerosły moją pojemność psychiczną.
To długa historia, ale problem zwierząt, a dokładnie mój problem z przyjmowaniem treści związanych z cierpieniem zwierząt wypłynął przy okazji pewnego zdarzenia w czasie trwania mojej terapii. Kilka sesji poświęciliśmy na zrozumienie moich silnych, wstrząsów psychicznych, które uprzykrzały mi życie. Od tamtej pory coś tam mi się rozjaśniło, ale też nauczyłam się unikać i natychmiast wycofywać w sytuacjach, gdy działo się coś niepokojącego w tej materii.

Ale nie dziś. Dziś nie spodziewałam się usłyszeć czegoś takiego. Owszem, rozważałam różne możliwości, snułam domysły, ale nigdy w życiu, nigdy nie słyszałam, nie zetknęłam się osobiście z takim dramatem. Dramatem zwierząt! Doznałam takiego wstrząsu, że kompletnie nie wiedziałam jak mam wrócić do domu. Pomyślałam, że w obecnym stanie nie wolno mi do niego wrócić. Absolutnie w grę nie wchodził też tzw. "telefon do przyjaciela". Obiecałam sobie, że to co usłyszałam, nigdy nie wyjdzie z moich ust. Pozostawało tylko pytanie, czy wyjdzie z mojej głowy, zważając na formę, jaką w niej przybrało.
Czułam, że jest naprawdę ciężko. Wiedziałam, że w pobliżu znajduje się całodobowa lecznica weterynaryjna. Poszłam tam. Było to na tę chwile jedyne i w miarę adekwatne miejsce, gdzie mogłam o tym z kimś porozmawiać. Miałam adzieję, że weterynarz, który w życiu widział a przynajmniej słyszał nie jedno, umie przecież zachować odpowiedni dystans w obliczu niejednokrotnie krytycznych sytuacji. I tego dystansu w tej chwili potrzebowałam, by jakoś przetrwać kolejne godziny.

W lecznicy były dwa gabinety i dwie młode panie weterynarz. Drzwi do obu były uchylone, żadnych pacjentów, więc spytałam czy mogę. Jedna z nich zaprosiła mnie do siebie.
Teraz się trochę do siebie uśmiecham, ale usiadłam właściwie nie pytając, a stwierdzając, że zanim cokolwiek powiem to muszę usiąść. Usiadałam i wzięłam głęboki oddech i głośno wypuściłam powietrze. Sam fakt, że znalazłam w miejscu, w którym niesiona jest pomoc zwierzętom, pani w uniformie, sprawiające wrażenie sterylnego pomieszczenie, to wszystko jakoś zneutralizowało drastyczne sceny w mojej głowie. Pani weterynarz żywo zareagowała na to co mówiłam, zaznaczając, że chyba nawet kojarzy sprawę. W pewnym stopniu na pewno podzielała moje odczucia, ale chyba była także dobrym psychologiem. Z cierpliwością i uwagą pozwoliła mi dać wyraz swojemu nazwijmy to zrównoważonemu przejęciu i oburzeniu (miejsce na histerię i łzy dla niepoznaki zostawiłam za drzwiami lecznicy), a potem pogadała ze mną już jako specjalista. I tak z emocji, w wyniku których pani weterynarz bardzo dosadnie podsumowała właścicielkę kotów, przeszłyśmy w konwersację bardziej już specjalistyczną. Pani opowiedziała mi o różnych pasożytach. Wewnętrznych, zewnętrznych. O tym, że te zewnętrzne mogły przetrwać w mieszkaniu, mimo jego rzekomo generalnego remontu. Kilka ciekawostek, kilka uwag pozbawionych ładunku emocjonalnego i czułam, że odzyskuję jako taką równowagę.

Pamiętając interpretację mojego terapeuty, przestawiłam sobie kilka rzeczy w głowie i naprawdę poczułam się już całkiem znośnie. Co prawda w drodze powrotnej jeszcze kilka razy zapłakałam, ale nie zapadłam w jakiś stupor, co niestety w mojej przeszłości miało miejsce. Wręcz przeciwnie poczułam, że muszę jeszcze dziś coś załatwić. Coś na co dotąd nie miałam odwagi.
To był jeden telefon. I jakaś moja niesamowita pewność i siła. Odłożyłam słuchawkę i poczułam, że wszystko to co dziś zrobiłam, to właśnie, było takim stuprocentowym zaopiekowaniem sobą.

Herbatka, książka, film - ok, ale kiedy wciąż próbujemy racjonalizować swoją bierność, kiedy uparcie trwając przy swoim, mozolnie, cegła po cegle budujemy mur bezradności i niemocy, to pozbawiamy siebie możliwości. Możliwości zadziania się czegokolwiek.

To prawda, sen jeszcze nie nadszedł, choć prawie ranek. Trudno było zasnąć po takim dniu. Nie chciałam, nie umiałam dziś położyć się do łóżka i... spać.
Siedziałam i rozmyślałam o tym, w jak ważnym i trudnym momencie życia się znalazłam. Co teraz ze mną będzie? Wszystko co wydarzyło się od czasu zakończenia terapii i nadal wydarza, Boże, tyle tego... i ciągle nowe  wnioski, które nasuwają się wciąż i wciąż. Czy to jakoś mnie zmieniło? Mam wrażenie, że tak się właśnie stało. Co ciekawe, teraz po tym wszystkim, gdy przychodzą te lepsze dni, naprawdę cieszę się, że mogę żyć jak inni. To niesamowite. Całe życie walczyłam, zabiegałam o szczególną uwagę. Byłam JA, MNIE, MOJE. A teraz został mi ten blog a poza nim... cieszę się, gdy mogę przeżywać dni w towarzystwie całkiem zwyczajnych ludzi i mieć jakiś udział w tym całkiem zwyczajnym życiu...

A dzisiejszy dzień? Co mogę o nim powiedzieć? Czy to wszystko było poszukiwaniem sensacji, dreszczyku emocji, który pozwoliłby choć na chwilę zapomnieć o tym, co trudne? Bynajmniej. Chyba rzeczywiście starałam się upewnić w czymś, co do czego nie miałam zupełnej jasności.
W czymś, co w takiej samej mierze było za, a jednocześnie przeciw. Szukam spokoju. Szukam jasnych sytuacji. Staram się nie pozostawiać miejsca niedomówieniom. Zbyt wiele ich było, i jeszcze pewnie sporo jest.

Znalazłam się w takiej życiowej sytuacji, która wymaga ode mnie podejmowania szybkich i możliwie najrozsądniejszych decyzji. Nigdy wcześniej nie decydowałam o swoim życiu w takim stopniu jak obecnie. Nie ma już dobrego tatusia, a moja chorobliwa lojalność i ufność w stosunku do niego, jedynej tak ważnej osoby we wszechświecie, wciąż pozostaje niezmienna.

Może z czasem pokonam tę barierę. Póki co muszę sama godzić się ze stratami, zmianami, wytrzymywać z niepewnością i potwornym lękiem. Stawiać czoła wszelkim konfliktom, które przeżywam. Nie uciekać, ale jednocześnie chronić siebie. Umiejętnie sięgać po pomoc.
To ciekawe, jak w związku z dzisiejszymi wydarzeniami, kiedy wszystko naprawdę mnie przerosło, potrafiłam takiej pomocy w pewnym sensie sama sobie udzielić.

Być może o wiele łatwiej znaleźć wsparcie wśród tych, którym właściwie nie mówi się nic o sobie...


sobota, 7 grudnia 2013

Chwiać się nie znaczy upadać.

 
 "Czas bywa samobójczy i wisi godzinami na drzewach."
                                                                       (Ewa Lipska)

Któregoś dnia wyrzucę mojego kota Cześka przez balkon. Od kilku miesięcy urządza mi histerię rano. Nie wiem czemu się taki zrobił. W każdym razie rano od szóstej mniej więcej siedzi na mnie i łapą mnie po twarzy i głowie, żebym wstała i dała żreć. Zrzucam go co chwila z siebie i mówię, że nie, ale ten swoje. Po jakiejś półtorej godziny wstaję i teraz siedzę i przeżywam jakiś stres.
Znów zaczęłam o tym wszystkim myśleć. Napięcie jak cholera.

Boję się. Nie wiem jak to się poukłada. Najgorsze, że to wszystko wymaga czasu. Co mogłam zrobiłam, a teraz pozostaje to czekanie. Dzisiaj jestem okropnie zestresowana. Wstałam i od razu lawina niewdzięcznych myśli. Z drugiej strony może niech ten stres sobie będzie. Byle tylko się nie zaburzyć i nie uruchomić ChAD-owej huśtawki.
Ostatnio czułam się dość stabilna. Mimo tych trudnych emocji do tej pory trzymałam się nieźle. Najgorszy bywa ten emocjonalny roller coaster, który jest o wszystkim i o niczym, byle tylko nie dotykać tego co jest pod spodem.

Boję się, ale nie jestem w stanie przed kimkolwiek się do tego przyznać. Nie chcę. No może poza mną i Panią M. 
Gdyby nie fakt, że zapanowałam nad bulimią, to może próbowałabym zajeść ten stres.
Mogłabym to zrobić, ale obecnie nie widzę w tym sensu. To co jeszcze? Alkohol wchodzi w grę jakoś tak bardziej w ramach radosnych uniesień. Kiedy się włącza górka i ma się ochotę wyjść do ludzi, i zwyczajnie dać sobie na luz. Nawet może to nie górka, tylko normalna potrzeba relaksu.

W ostatnich miesiącach modliłam się nie raz i nie dwa. Próbuję się dogadać z Bogiem. Przyglądam się Mu a On chyba mnie. Nie bardzo wiem o co Go prosić. O siły proszę, mądrość też.
Wracam do tych fragmentów biblii, które w jakimś sensie pozwalają rozumieć, że Bóg interesuje się także mną, gdzie podaje wskazówki, pomaga dokonywać mądrych decyzji. Wciąż myślę, że nie zasługuję na Jego pomoc, ale proszę Go o nią, zaznaczając, by mi pomógł, jeśli oczywiście uważa to za słuszne.

Straszne jest to czekanie. To najgorsze co mogło mi się przydarzyć. Chyba nigdy nie przeżywałam czegoś takiego. Nie w tylu tak ważnych kwestiach na raz.
Co jeszcze mogę zrobić? Co robić by nie musieć tak bezczynnie stać?
Dużo siły daje mi pomaganie innym, ale mimo to psychika wciąż się upomina o swoje. Muszę czekać. Muszę nauczyć się czekać. W tym obszarze jestem jak dzieciak. Nie umiem wytrzymać.
Tyle dobrego w tym wszystkim, że nie drę się i nie tupię nogami, jak rozwydrzony bachor próbując coś wymuszać. Może dlatego, że akurat w tych kwestiach naprawdę nie mam możliwości. Może tylko od siebie wymagam i krzyczę - no zrób coś, słyszysz?! Ale co ja.

Trudno. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy prócz tego by próbować zadbać o siebie. Zaopiekować jak umiem najlepiej. Zaparzyłam dzbanek zielonej herbaty. Pójdę dokończyć książkę. Potem może obejrzę kolejny odcinek Herkulesa Poirot albo odwrotnie. W każdym razie obie pozycje są dość odprężające, co także pomaga spuścić z tonu.
Koleżanka zapraszała mnie do pójścia z nią dzisiaj na Międzynarodowy Festiwal Filmowy.
Początkowo miałam iść, ale dowiedziałam się, że D. załatwiła wejściówki na dokument, który mówi o tym jak są traktowane osoby psychicznie chore w Indonezji. Członkowie rodziny zakuwają chorego w łańcuchy i trzymają go w przydomowej klatce. Generalnie dla mnie tematyka drastyczna, więc odpadam.

No nic. Jeszcze młoda godzina. Troszkę tu popisałam i jakby nieco lżej.
Lubię tu przychodzić. Lubię tu przychodzić jak nigdzie indziej. W takich chwilach właśnie.

piątek, 6 grudnia 2013

Aby do przodu

Kurwa, jeszcze ten Terapeuta mój. Że też musiałam zacząć to przepracowywać właśnie teraz.Z drugiej strony to dobrze, bo akurat ta kwestia przysłania pozostałe. Poniedziałkowa sesja z Panią M. była dla mnie czymś bardzo intymnym i dotykała bardzo delikatnych obszarów. To dlatego wpis poleciał z lekka poetycko. 
Może w końcu da się to zamknąć. Z tym, że kurczowo się Go trzymam. Na dodatek nie wpuszczam do swojego życia innych ludzi. Kto się zbliża odpada w przedbiegach. Totalnie zero tolerancji dla bliższych relacji. Nie daję rady.

No a jak coś mnie łamie psychicznie to do ludzi tak lekko nos wystawiam, ale tak, żeby nie było o mnie. Stąd też sprawdzam się w udzielaniu tu i tam. Maksymalnie kończę w Irisch Pubie, który sobie ostatnio upodobałam. Barmani to przyzwoite chłopaki, zawsze jest o czym pogadać. I dystans jest, i zero zobowiązań. Tylko żeby nie było tam tak kurewsko drogo.

Byłyśmy ostatnio z moja współlokatorką. Generalnie skończyło się tym, że z powrotu do domu pamiętamy tylko jakieś urywki. A. co innego a ja co innego więc parę rzeczy dało się złożyć w całość. Na przykład to, że z Bankowego szłyśmy pieszo na Centralny i sikałam w krzakach pod Pałacem Kultury (???).

W nocnym (autobusie) podeszły do nas jakieś młode chłopaki. A to dlatego, że intensywnie do nich machałyśmy, bo siedzieli vis a vis. Nadawałam jak ta durna na cały autobus i szczerzyłam zęby do wszystkich, snując opowieści z krypty - co pamiętam szczątkowo. W każdym razie to był taki wesoły autobus.
No a z chłopakami okazało się, że wysiadamy na tym samym przystanku. Oni z propozycją, że idziemy pić dalej, a ja (czego jakoś nie pamiętam, a co pamięta A.) nie omieszkałam zwrócić uwagi na mój podeszły wiek, ale że to miło z ich strony.  Przy pożegnaniu wyściskałam i wycałowałam ich jak dobra ciotka. To pamiętam trochę. No i poszłyśmy z A. do nocnego jeszcze. Ona po piwo a ja... po lody.

O kacu nie będę się wypowiadać...

W każdym razie przepiłam już moje "kieszonkowe".  Nie to, że chleję jak durna. W tym miesiącu jak do tej pory tylko raz :)))

No dobra, ale tak na poważnie, to nie wiem kurczę jak ja to wszystko ogarnę. Najważniejsze by się nie załamać. Mówiąc lakonicznie Te Trzy Sprawy, które przewijają się ostatnio w moich wpisach są z tych, co mnie przerastają. Dlatego może dobrze, że temat Terapeuty nieco ujrzał światło dzienne, co przyćmiewa ważność tamtych. Kilka rzeczy (odnośnie Terapeuty) dotarło do mnie. Odetchnęłam z ulgą, że aż się poryczałam. Zaczęłam mówić wreszcie o tym głośno. Ponad dwa lata temat był dla mnie nie do przeskoczenia. Musiałam w pierwszej kolejności rozpieprzyć swoje życie. Upokorzyć siebie, upodlić, zmieszać się z błotem, pozbawić godności a potem już było z górki. Próba "S" i deprecha. Nie mówiłam o Nim tyle czasu. Nie było nikogo, komu mogłabym chcieć o tym powiedzieć. Dopiero Pani M. Myślałam, że wróciłam do niej po coś innego, ale widać, że tak naprawdę chciałam z nią porozmawiać o Panu M.

Pan M. i Pani M. jest pewne podobieństwo. I klimat sesji ten sam. Sympatycznie freudowski wystrój przy wieczornym świetle lampki. Może tak jest łatwiej się rozstawać. Zamykać coś, co jest bardzo bliskie, czego się niemal dotyka. Wówczas naprawdę słyszę i rozumiem o czym On mówił. Chciałam tylko usłyszeć, że to nie z mojej winy. Ciągle się o to obwiniałam. Jak dziecko, kiedy rodzice się rozwodzą i tatuś odchodzi. Dużo powiedziała mi Pani M. i ja jej też. Coś o czym nie umiałam  i nie miałam odwagi powiedzieć nikomu.

A dziś Druga Pani M. (dla odróżnienia będę ją tak nazywać). Trochę ją wpuściłam do mojego świata i przeprosiłam, że nie umiem z nią wejść głębiej. Odkryć to co siedzi we mnie, póki co jestem w stanie Pani M. Druga Pani M. spytała dlaczego to tak wygląda. Powiedziałam, że nie jestem w stanie jej wpuścić do tak intymnego świata moich emocji. To byłoby dla mnie jakimś obnażeniem, nadużyciem. Spytała do czego w takim razie jest mi potrzebna. Odpowiedziałam, że tylko po to, by zanosić jej już gotowy materiał, który samodzielnie klaruję. Z nią jedynie ustalam, upewniam się czy przypadkiem nie jest to jakiś chory kawałek. Wiem, że będąc terapeutą poznawczym, stara się zwracać uwagę na to co wartościowe, co sensowne i właśnie do tego jej potrzebuję. Do konkretów, krótkich piłek bez analizowania, bez mazania się. Natomiast to co emocjonalnie trudne i zbyt delikatne nie wchodzi w grę. Nie potrafię i już.

No i mam przeprawę. Trochę się naharuję. Łatwo nie będzie.
Pan M.; Pani M.; Druga Pani M; i jeszcze Dr M. z Tworek... Paranoja...

Nawet już mam pewną interpretację Tych Wszystkich M.

wtorek, 3 grudnia 2013

Drugiego grudnia


 "Breughel, co osiwiał
pojmując ludzi, oczy im odwracał
od podniebnych dramatów. Wiedział, że nie gapić
trzeba się nam w Ikary, nie upadkiem smucić
- choćby najwyższy…
- A swoje ucapić.
- Czy Dedal, by ratować Ikara, powrócił?"
           ****
"A Ikar jednak leci. Choć nie tam gdzie marzył
I pod ciężarem morza płetwy w skrzydła zmienia
Musi nauczyć się prawa ciążenia
Sparzył się. Poszedł na dno. I kto wie jak marzy?"
 
 Ernest Bryll - O Ikarze po raz drugi.

Rok temu o tej porze wybudzałam się powoli w szpitalnej sali Oddziału Chorób Wewnętrznych i Hepatologii MSW w Warszawie. 
W rozpoznaniu napisano: "Próba samobójcza ( świadome nadużycie...) u chorej z zaburzeniami osobowości typu borderline." a w konsultacji psychiatrycznej: "Chora z wieloletnim wywiadem leczenia psychiatrycznego z rozpoznaniem zaburzenia osobowości borderline."

Data, Pieczątka, Podpis...

Wiem, że rok temu zadaniem personelu medycznego MSW nie było analizowanie powodu, z którego tam się znalazłam i pochylania się nad moim losem. Ich celem było ratowanie życia, ustabilizowanie czynności życiowych i w momencie poprawy odesłanie do domu. Powód był jasny, przynajmniej dla "znawców" tematu: BPD. Ale tak naprawdę nikt nie wiedział dlaczego, także ja.

Od zakończenia terapii minęły ponad dwa lata. W tym czasie nie tylko inni po raz pierwszy mogli obserwować u mnie takie zaburzenie się. Kiedy i ja w końcu zatrzymałam się nad zgliszczami mojego życia, byłam równie zaskoczona tym co się stało, i równie przerażona ogromem zniszczeń. 
Rozejrzałam się wokół i nie było już nic i nikogo. I właśnie wtedy dotarło do mnie, i poczułam ten niewyobrażalnych rozmiarów BRAK!

Tego nie dało się zastąpić niczym innym. Niczym, nikim, żadnym. Nawet sam Bóg nie był w stanie konkurować z Moim BRAKIEM.

Potem długo mnie nie było. Stałam się Czarną Dziurą a we mnie/ze mną był Mój BRAK.

Wczoraj mogłam zacząć Mu o tym mówić. Akurat wczoraj, właśnie wczoraj, dopiero wczoraj...
On jakby zmartwychwstał, ożył dla mnie na chwilę, na pewien czas. Tylko i specjalnie dla mnie mówiąc:

"WRÓCIŁEM BY CI ODPOWIEDZIEĆ."

I stoi przy mnie, i trzyma mnie za rękę, i mówi, mówi, mówi... Każde jego słowo jest WRESZCIE odpowiedzią. Płaczę i zapewniam go: " Teraz SŁYSZĘ i ROZUMIEM..."

Dziękuję Pani M.