poniedziałek, 31 grudnia 2012

Koniec i początek.

Kochani, bardzo Wam wszystkim dziękuję, za towarzyszenie mi przez te dwa lata. Tak jak zapowiedziałam zamykam blog.

Dziękuję za Waszą obecność i wszelkie komentarze. 
Zawsze możecie mnie znaleźć pod mailem zatrzymajmnie.blog@gmail.com

Nie wiem co mam Wam napisać na koniec.
Dziękuję i Wszystkiego dobrego!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Życzenia z okazji i bez.

Dzisiejszy dzień jest dla wielu dniem uroczystym, ciepłym i rodzinnym. Oby to się nigdy nie zmieniło. Pozdrawiam również tych, którzy samotnie lub mimo ludzi wokół siebie, spędzą ten czas boleśnie. Ściskam Was mocno. Myślę o Was wszystkich Ciepło. Wszystkiego dobrego!

niedziela, 23 grudnia 2012

wtorek, 11 grudnia 2012

Warsztaty dla BPD ruszają!

W pierwszą lub drugą sobotę stycznia (sprecyzuję to 22 grudnia) rusza grupa warsztatowa dla osób z BPD. Warsztaty będą prowadzić lekarz psychiatra oraz psycholog. Grupę będzie superwizjować, terapeutka z oddziału 7f w Krakowie, która zajmuje się tylko i wyłącznie BPD.

Jest to pierwsze tego rodzaju przedsięwzięcie w Polsce.
Osoby, które wezmą w niej udział będą miały możliwość wpływać na charakter warsztatów.
Pierwsze spotkanie będzie spotkaniem zapoznawczym oraz będzie miało na celu wymianę poglądów odnośnie funkcjonowania grupy. Oczywiście ostateczny kształt warsztatom nada superwizorka.

Ilość osób - maksymalnie 7
koszt - 150 zł/osoba
czas trwania - 2,5 h
miejsce - Warszawa, klinika Volta, na ulicy Belgijskiej 11

Godzinę rozpoczęcia będę znała 22 grudnia.

Jeśli ktoś z Was jest wstępnie zainteresowany proszę o kontakt na mój email: perfekcjonizm@gmail.com

Jeśli napisałam coś chaotycznie przepraszam.
W razie czego piszcie i dopytujcie.

Strach przed wieczorem.

Wczoraj wieczorem było ciężko. Nie wiem co się stało. Myślę, że to ma związek z nieumiejętnością zorganizowania sobie czasu, być może też tęsknotą za starymi nawykami. Nie wiem.

To co się zmieniło, to to, że nie wysyłam tysiąca smsów do znajomych, żeby mnie ratowali.
Napisałam tylko na blogu, że żałuję, że żyję, dając wyraz temu jak bardzo fatalnie się czuję.

Wzięłam hydroksyzynę i schowałam się pod kołdrę. Obudziłam się zlana potem nad ranem.
Za to nastrój był już całkiem ok, rano i później. Chwilami tylko spadek formy.

W pracy, dokładnie w moim pokoju siedzę z szefem i jeszcze jedną dziewczyną.

Wczoraj i dzisiaj mieli głupawkę. To rzucali się kolorowymi kartkami, to puszczali jakieś idiotyczne piosenki, tańczyli. Oczywiście po mnie (poza mimiką twarzy może) nie widać, że generalnie jakoś nie za dobrze.

Wciąż łapałam się za głowę i powtarzałam, że już nie wytrzymam z nimi, i że są kompletnymi świrami.

Generalnie odkąd tu pracuję oni tak się zachowują, poza czasem, gdy pilnie pracują.
Ja, gdy oni się tak wygłupiają staram się robić poważną minę i pukam się w czoło, ale są tak przezabawni, że za chwilę pękam ze śmiechu i dołączam do nich. I takie tu mamy przedszkole sobie, albo dom wariatów jak kto woli.

Piszę o tym, bo rzadko wspominam o tych dobrych stronach, gdyż skupiam się na tym co złe.
Dzięki takim ich wariackim zachowaniom łatwiej mi przeżyć dzień w pracy. Łatwiej mi było się tu zaadaptować.

No i co tam jeszcze. Boję się dzisiejszego wieczoru znów. Ale zostały mi jeszcze tabletki uspokajające a jutro mam już wizytę u doktor Sz.

No i mam dzisiaj to spotkanie z dr Jaroszyńską w sprawie warsztatów.
Już zaczęłam myśleć, że nic z tego nie wyjdzie a tu zadzwoniła do mnie. Fajnie.

Szef mój wczoraj, mówi do mnie. (moje imię), ty masz za dużo wolnego czasu, wiesz? Ty powinnaś sobie tak życie zorganizować, żebyś nie miała gdzie palca wetknąć. Dość z wymówkami, że z trudem przyswajasz wiedzę, od nowego roku idziesz do jakiejś szkoły.

Na co ja, że nie mam kasy itd, a on, że są szkoły, gdzie nie trzeba kasy (???). I on dalej do mnie masz zrobić porządek ze zdrowiem, idź do tego ginekologa, przebadaj się, chodź na tę terapię i dawaj w pracy z siebie tyle ile możesz. Jak będziesz się wysypywała to będę Cię jakoś ratował. Ale wszystko do czasu.

No i dalej, mówi, że potrzebuję wspierającego partnera. Kogoś, kto będzie mi towarzyszył w trudnych chwilach. Ale czy ja wiem, czy o to chodzi...

No i tak pogadaliśmy sobie. Tak szczerze, bo i on powiedział mi coś co w nim siedzi i go gryzie.

Póki co powoli podnoszę się z tego upadku. Jutro opowiem wszystko co się stało doktor Sz. bo wygląda na to, że jednak to ważne. Gdy tak patrzę wstecz na to co się stało, mam wrażenie, że nie do końca byłam sobą. Myślę, że w jakimś sensie straciłam kontakt z rzeczywistością.

Tęsknię za P.






poniedziałek, 10 grudnia 2012

Emocje

Przepraszam, że doprowadzam Was do szewskiej pasji. Pomyślcie, że ja ze sobą muszę żyć 24 h na dobę. Już tego nie wytrzymuję. Nie wytrzymuję.

Poszłam do pracy, poszłam na siłownię, kolacja i co dalej? Jak ja NIE CHCĘ NIC. Nie wiem nic. Nie dam rady, nie dam rady. Emocje jak w kalejdoskopie. Nie nadążam.

Już na siłowni zaczęło mną telepać z nerwów. Zazwyczaj tak trzęsło mną, gdy dostawałam ataku bulimii. Teraz nic, nic. Jeść nic, palić nic, pić nic.

Emocje rozpełzły się po mnie jak pchły. Ani się z nich otrząsnąć ani wybić.

Boję się. Boję się. Boże... źle, że napisałam wtedy na blogu, źle. Źle..

Warsztaty

Dzwoniła do mnie dr. Jaroszyńska z Volty. Chce się spotkać, by przedstawić mi ich pomysł na prowadzenie warsztatów dla nas. Warsztaty będzie prowadziła właśnie ta pani doktor, pani psycholog, której jeszcze nazwiska nie znam, i pani superwizjującą zajęcia, jakaś pani z Krakowa, która od lat pracuje z BPD. Jutro idę do Volty na spotkanie z tą panią doktor.

Pani doktor przeprosiła, że to wszystko tak długo trwa, ale uważa, że warsztaty dla tego typu zaburzenia są sprawą dość delikatną.

Jutro wieczorem dam znać czego dowiedziałam się ze spotkania.

niedziela, 9 grudnia 2012

Powroty

No dobrze. Dzisiejszy poranek znów spędziłam z siostrą A. a czas późniejszy do odjazdu pociągu z siostrą M. Moja przyjaciółka A. nie dała rady się ze mną spotkać. Ale na dobre wyszedł mi ten wyjazd bo dzisiaj z moim siostrami ustaliłam jeszcze kilka szczegółów co do świąt i mojego przyjazdu.

Rozmawiałam z siostrami o tym jak bardzo nie lubię domu rodzinnego, że bardzo się go boję i boję się tam jeździć. Siostra A. zapewniła mnie, że kolacja wigilijna i pobyt u matki potrwa maksymalnie do trzech godzin.

Siostry pytały czy będę dzielić się opłatkiem, powiedziałam, że nie. Muszę to jeszcze matce powiedzieć, bo odkąd nie jestem katoliczką nie byłam w domu rodzinnym w czasie wigilii i matka może nie rozumieć mojego zachowania. Mimo dziesiątek rozmów na ten temat.

Co do reszty, tj, moich obaw, że jako jedyna będę musiała latać przy wszystkich, tak jak to było kiedyś, moja siostrzenica powiedziała mi, że spokojnie się zajmą tym co trzeba. W takim wypadku i ja chętnie im pomogę. Choć ta złość na to, że miałabym biegać przy nich, donosić i dokrajać, wiązała się także z pragnieniem zwykłego posiedzenia z nimi, przy nich.

Ma być nas na kolacji 16 osób. Prawdopodobnie mój brat również. Dla mnie to będzie zbyt trudne.

Obawiam się, że na trzeźwo tego nie przejdę. Pierwsza wigilia od 14 lat i w domu u matki. Tłum ludzi i w tym spotkanie z bratem. Obawiam się, że nie uniosę tego. Zbyt dużo wrażeń.

Poproszę Panią E. tę terapeutkę by pomogła mi się przygotować na ten czas. Sama chyba tego nie udźwignę.

Wiecie, to będzie taki czas, gdy pierwszy raz od dziecka będziemy wszyscy przy jednym stole.
Zapewne po raz pierwszy od dawna zdam sobie sprawę z nieobecności ojca.

To tyle w temacie rodzinnego spotkania.

Jutro wracam do pracy. Przez moment wpadłam dziś w histerię. Wreszcie wzięłam kąpiel, wskoczyłam w piżamę, wzięłam leki i leżę już w łóżku i czekam, aż przyjdzie sen.

Nie ma się czego bać. Nie ma czego. Spokojnie.

Choć czuję, że robię to wszystko na siłę. Czuję, że to wszystko... ech..

Dobranoc. 
 

sobota, 8 grudnia 2012

U rodziny

Od 21-szej siedzimy wszyscy w piżamach. Zdążyłam już z synkiem mojej siostrzenicy przeczytać książkę, z dwóch, jakie mu kupiłam w prezencie i obejrzeć "świat Elma".

Jeśli chodzi o moje samopoczucie, to od rana do południa brałam wciąż coś na uspokojenie. Bardzo mnie dusiło w klatce piersiowej i z trudem oddychałam.

Nie udało mi się dzisiaj odwiedzić przyjaciółki, która mimo wczorajszych ustaleń, nie znalazła czasu na krótkie spotkanie. Spotkałam się za to z drugą przyjaciółką, do której pojechałam w ciągu dnia i po jakiejś godzinie rozmowy, padłam na jej łóżku z tych wszystkich wrażeń i zmęczenia. Sen bardzo dobrze mi zrobił. Dobrze było ją zobaczyć, tym bardziej, że nie widziałyśmy się od lipca.

Nie miałam okazji rozmawiać wczoraj z siostrą, u której nocowałam, bo przeziębienie ją zmogło i poszła spać. Za to dzisiaj o szóstej rano przyszła do mnie do pokoju i usiadła na łóżku i zaczęłyśmy rozmawiać. Rozmawiałyśmy o tym, jak bardzo zależy nam na bliskości z mężczyzną. Na byciu z kimś razem. O tym, że jeśli już kogoś takiego spotkamy, przy kim zechcemy zatrzymać się na dłużej, to pragnienie tej osoby staje się tak ogromne, że abstrahując już od tego co czuje ta druga strona, same nas przeraża taka nasza reakcja i musimy się natychmiast wycofać, bo najzwyczajniej nas to upokarza.

Rozmawiałyśmy właściwie tylko o tym. O samotności, o smutku, o lęku który się z tym wiąże, o poczuciu braku celu w życiu. Siostra nie pytała o to co się stało. Powiedziała tylko, że chciała mnie odwiedzić, ale druga siostra, jadąc do mnie nie powiedziała jej o tym.

Poprzedniego dnia, dowiedziałam się od siostrzenicy, że A. niepoinformowana przez M. o wyjeździe do mnie, wpadła w histeryczny płacz z tego powodu.

Zrobiło mi się wówczas głupio, bo myślałam, że A. nie przyjechała do mnie z M., bo jest wściekła na mnie. 

Odwiedziłam też w pracy tę siostrę czyli M., która była u mnie w poniedziałek w szpitalu. Od tej też nie usłyszałam nic przerażającego, ponadto co wcześniej w szpitalu, tj, że nie znam życia, nie mam prawdziwych problemów, jestem rozkapryszona i cwana. Potem zrobiłyśmy sobie kawę, zamieniłyśmy kilka neutralnych zdań i pojechałam do G. mojej przyjaciółki.

Tak czy owak, nikt tu nie miał do mnie żadnych pretensji, nikt nie krzyczał, nie prawił wyrzutów i nie robił scen. Nie wiem skąd u mnie ten lęk przed tym, że ktoś będzie na mnie krzyczał, czy bardzo mocno się pogniewa.

Siostry ucieszyły się, że przyjechałam. Ja w sumie chyba też, bo od jakiegoś czasu z wielkim trudem znoszę samotność. Wczoraj było mi ciężko z tym, że tu przyjechałam, zwłaszcza, że obawiałam się ataku na mnie.

Jutro jedziemy do matki prawdopodobnie. Jak znam życie, każe nam coś robić. Ja rozumiem i wiem dlaczego mam tak wielką niezgodę na takie jej zachowanie. Chciałabym, choć raz w życiu przyjechać do czystego domku mojej matki i usiąść z nią na spokojnie przy herbacie, czy kawie.

Pójść na spacer, na przykład na cmentarz do ojca.

A tam jest taki rytuał odwieczny, że gdy przyjeżdżam po roku niebycia, dostaję talerz żarcia na wjeździe i po chwili ścierkę w rękę.

To nie jest tak, że jestem leniwa. Ale chciałabym choć raz zostać potraktowana gościnnie. Wtedy może potrafiłabym zostać u niej na dłużej. Zostać na noc i kolejnego dnia rzeczywiście pomóc w czymś matce. A tu jestem u niej maksymalnie po 4 godziny dwa razy do roku, i dostaję to jedzenie, które z trudem przełykam i przysłowiową ścierkę czy grabki w rękę.

Kiedyś powiedziałam o tym matce, że tak to widzę, to powiedziała: "(moje imię) nie wkurwiaj mnie!"

Ot cała moja matka. Raz do rany przyłóż a jak mówię jej normalnie co myślę to zaraz się wkurza.

Na święta będę miała wyzwanie bo ta cała wigilia jest u matki w domu jednak, bo siostry bardzo chcą w domu rodzinnym, co oznacza, że ja nie będę tam gościem, a będę kroiła, donosiła, zmywała, ewentualnie objadała się bulimicznie i rzygała w kiblu.

Dlatego jeszcze zastanawiam się nad tym czy rzeczywiście tam jechać. Gdybym miała pieniądze pojechałabym może do jakiegoś domku z kominkiem, gdzieś w górach...





Chcę do domu

Jestem u jednej z sióstr. Wstępnie jest ok. Siedziałyśmy dzisiaj na spokojnie w domu, tj. siostra, jej córka i przyjaciółka córki. Przygotowałam nam grzane wino.

Dziewczyny początkowo rozmawiały między sobą. Mnie było trudno włączyć się do rozmowy. Bardzo się jakoś męczyłam sama ze sobą. Na próżno odpędzałam poczucie bezsensowności mojego przyjazdu tutaj. Czułam się fatalnie.

W między czasie dowiedziałam się, że kolacja wigilijna ma być jednak u matki. Pomyślałam, że jednak odpuszczę te święta z nimi. Może innym razem.

Chcę do Warszawy. Chcę do domu.

piątek, 7 grudnia 2012

Ból

Dzisiejszy poranek przez chwilę tak jak dawniej. Spokojny, dobry, pozytywny. Dokończyłam nawet robić porządek w szafce w łazience. Potem śniadanie a potem trach! Kompletny spadek formy.

Wróciła myśl o przyjaciółce. Właściwie o wszystkich i o tym co od Was usłyszałam. Bardzo mi z tym źle, ale nie chodzi tu o mnie, ale o to, że się przejęliście.

Pojadę do przyjaciółki i sióstr chyba dziś wieczorem. Tylko spakować się muszę jakkolwiek. Choć w sumie to bez sensu. Dziś pojadę, jutro wrócę. Nie ma sensu się pakować. Spotkam się z siostrami. Myślę, że jestem im winna rozmowę. Nawet gdyby mnie miały roznieść na strzępy ze zrozumiałej dla mnie złości. Choć może być i tak, że będziemy wszystkie beczeć. Choć jak znam nasz temperament to będziemy i krzyczeć i beczeć.

Dzwoniłam do siostry, że przyjadę. Powiedziała, że będą czekać na mnie.

A co mogę zrobić dla Was?

Coś mi przyszło do głowy. Gdy na początku tego roku po raz pierwszy od rozstania, to jest od siedmiu lat, rozmawiałam szczerze z moim byłym chłopakiem, z którym byliśmy silnie związani, to K. powiedział mi coś takiego:

"Wiesz co było najbardziej wyniszczające w byciu z tobą? Ten ciągły strach o ciebie. Każdego dnia, niemal w każdej chwili. Strach, od którego uwolniłem się dopiero niedawno."

Mój terapeuta powiedział mi kiedyś, że daję ludziom to co noszę w sobie...

Nie chcę już tak się bać. Nie chcę robić tych wszystkich złych rzeczy, by uciec przed strachem. Nie chcę nikogo ranić. Nie chcę ranić siebie.

To trudne podnosić się teraz z tego ogromnego bólu, z tego przerażenia, z rezygnacji, mając w sobie ogromne poczucie winy wobec Was, wobec P., wobec moich bliskich.

Mój terapeuta zaopiekował by się mną teraz próbując zrównoważyć skutki tego wszystkiego. Rozmawialibyśmy pewnie o karzącej, surowej matce, którą właśnie uruchomiłam a także o tym, jak bardzo musiało być mi trudno, skoro posunęłam się do takiego czynu.

Próbowalibyśmy zrozumieć co się stało. Nadać wszystkiemu jakieś znaczenie, jakiś sens. Ubrać w słowa i wyrazić emocjami. Mój terapeuta były dla mnie teraz ujmująco dobry i czuły. Zapewniałby mnie o tym, że jest w nim miejsce, by przyjąć moje emocje, by je przetrzymać, złagodzić, do momentu, gdy będę na tyle silna by zmierzyć się z nimi sama.

Mój terapeuta mówiłby do mnie teraz cichym, ciepłym głosem i niósł ulgę.
Pewnie zaczęłabym płakać jak dziecko i przepraszać, przepraszać, przepraszać. A on tłumaczyłby mi, że nie muszę przepraszać za to co w sobie noszę, ale żebym próbowała zrozumieć jak ogromną krzywdę wyrządzam przede wszystkim sobie a przez to także innym.

Co się takiego stało? Co się takiego stało Panie Michale? Co się takiego stało?

Może ta nowa Pani pomoże mi to zrozumieć, a może już to wiem?

Teraz stoję przed Wami, przed sobą z ogromnym bólem wynikającym z tych wszystkich rzeczy, które wydarzyły się w ostatnim czasie.

Jestem bardzo słaba. Jestem bardzo słaba. Potrzebuję wsparcia, potrzebuję tylko na tę chwilę, na ten czas. Potem dalej już pójdę sama.












Rzeczy różne

Z rzeczy dobrych:
  • Zjadłam dzisiaj najpyszniejszą szarlotkę z lodami, jaką kiedykolwiek dotąd jadłam.
  • Zadzwoniłam do matki i długo z nią rozmawiałam. Po upewnieniu się, że wigilia będzie u jednej z sióstr, podjęłam decyzję o spędzeniu tego czasu z rodziną.
  • Miałam drugą sesję z moją z nową panią i postanowiłam jej opowiedzieć wszystko, kompletnie wszystko co nosiłam w ostatnich tygodniach w sobie. Wrażenia może w osobnym wpisie.
  • Upewniłam się co do samopoczucia mojej siostrzenicy, odnośnie ostatnich wydarzeń zgotowanych przeze mnie.
  • Sprzątnęłam mieszkanie tak czysto, jak to było możliwe, co wzbudziło zachwyt mojej współlokatorki.
  • Podlałam kwiaty :)

Z rzeczy smutnych:

Moja przyjaciółka wpadła w depresję po niedzielnym wydarzeniu. To dlatego się nie odzywała. A. choruje na ChAD z tendencją do depresji. Niedawno wyszła ze szpitala w miarę pozbierana i ustawiona lekowo. Dzisiaj napisałam do niej i okazało się, że od kilku dni nie wstaje z łóżka. Myślę, że w sobotę wsiądę w pociąg i pojadę do niej. Strasznie mi głupio i odczuwam ból, z powodu tego, co się z nią teraz dzieje. Muszę być teraz bardzo silna i udźwignąć oraz zapamiętać na przyszłość ciężar konsekwencji ostatnich wydarzeń.

Z rzeczy trudnych:

Z końcem grudnia zamykam blog. Nie chcę już być ani perfekcyjna, ani pielęgnować w sobie oraz w innych przekonania, iż to co może mnie/nas zatrzymać może nadejść jedynie z zewnątrz.
Chciałabym, jeśli to możliwe, byśmy się w tym czasie pożegnali. Oczywiście biorę pod uwagę Wasze emocje i dlatego nie chcę zamknąć bloga z dnia na dzień. Z ogromnym trudem podejmuje tę decyzję i po dokładnym przemyśleniu. Pisząc to wstydzę się tego, że podejrzewam Was o jakieś emocje, które mogą wiązać się z tą decyzją. Jednak jakaś część mnie każe mi się wytłumaczyć i uprzedzić i chyba przeprosić.

Nie wiem, jeśli mogłabym coś dla Was zrobić. Coś wytłumaczyć, podjąć dyskusję, nie wiem co jeszcze, to proszę piszcie.








czwartek, 6 grudnia 2012

Prawda o mojej matce.

Właśnie wstałam. Póki co, poranek ok. Oj wymęczyło mnie wczoraj to poczucie winy. I może smutek trochę i wstyd. Ale z siostrą moją sobie popisałam na skype.

Nie tą co była u mnie w poniedziałek ale tą drugą, która w takich momentach kompletnie się wycofuje. Spytała mnie czy długo jeszcze zamierzam tak żyć? Że ona nie wie co ma mi napisać.
Że rozumie, że to się bierze z tego samego powodu, z którego ona sobie nie może ułożyć życia.

Pisałam jej o tym, że my wszyscy (jest nas czworo rodzeństwa), że my wszyscy nie umiemy z nikim wchodzić w trwałe relacje (wiem, mój Pan M. by zaprotestował).

Tak chorobliwie poszukujemy mamusiowego i tatusiowego "jesteś dla mnie ważna", że choćby się wszyscy posrali, to i tak tego nie usłyszymy.

To jest tak, że w życiu spotykamy wartościowych ludzi, zatrzymujemy się przy nich na chwilę i potem każdy powód jest dobry, by powiedzieć, eeech... to nie to, trzeba to spieprzyć, trzeba spieprzać. I tak się tłuczemy jak te ćmy od światła do światła.

Szkoda mi naszej czwórki. Jesteśmy na własne życzenie tacy bezpańscy i niczyi. Moje siostry i brat, jeszcze patologicznie krążą wokół matki. Brat rzadziej. Dziewczyny są na etapie ciągłego poprawiania matki. Jeżdżą do niej co chwila i pucują jej mieszkanie, ogród i jakieś inne rzeczy.

Brat z tego co wiem, wpada czasem znienacka i wyzywa je od kurew tudzież innych. A matka jak to matka, każe mu spierdalać. No i się tak kłócą przez czas jakiś. Do tego dochodzą moje siostry i ciągłe wypominanie, kto, kiedy, komu, gdzie...

Potem matka standardowo podaje obiad. I wszyscy jak grzeczne dzieci, zgodnie siadają do stołu i jedzą ten "matczyny pokarm" od mamusi, mamuni...

Ze mną jest troszkę inaczej. Kiedy tam zajeżdżam jestem wciąż na "nie". Zjedz coś prosi matka - bo to wszystko kręci się wokół jedzenia - a ja twardo, że nie. - No czemu nie zjesz? - pyta matka, takie dobre... no weź choć spróbuj.. A ja, że  nie. - Kawę sobie zrobię. No i zaczynam chodzić po kuchni i z odruchem obrzydzenia wyciągać tłuste kubki z szafki, tłustą łyżeczkę i tanią kawę z dyskontu.

Ostentacyjnie wykrzywiam buzię i wygłaszam swoją opinię na temat kawy. Sama do matki nie jeżdżę, więc zawsze jest ktoś, jakaś siostra choćby. Tak więc zaraz się włącza obrona Matki Przenajświętszej, że mogłabym choć co jakiś czas przyjechać i matce sprzątnąć mieszkanie i pomyć kubki, których się tak brzydzę.

Na co ja, że ja matki brudów sprzątać nie będę. No a matka to teraz już do mnie nie tak jak kiedyś z rękami i furią tylko po dobroci, tak jak jej kazał ksiądz na ambonie i Ojciec Dyrektor - po dobroci.

No i matka do mnie, że czemu ja taka jestem? Że chyba widzę, że ona już w takim wieku i jej ciężko, a poza tym to chyba nie byłam u sąsiadki takiej, szmakiej, to bym dopiero zobaczyła jak ludzie mieszkają.

No a ja na to, -  a co mnie ludzie obchodzą. Mnie obchodzi mój dom. - I tego domu się czepiam na różne sposoby. No i siadają tak na mnie wszyscy, że co to ja kurcze, paniusia z Warszawy przyjechała, że leń jestem i egoistka. Że tylko o sobie myślę, że nie pomyślę o tym co u nich.

A ja kurwa z nimi już żyłam sobie do 21 roku życia. Fakt od 16stego już sama, osobno. Ale do 21go męczyłam się jeszcze, bo byli za blisko. I doskonale pamiętam, choć już nie chcę pamiętać.

No i mija czas jakiś i  matka podchodzi i przytula mnie. No tak jak to w serialach robią, bo jak nie wiecie to seriale pełnią funkcję edukacyjną. [ironia]

No przytula mnie i mówi - no czego ty? No czemu ty taka jesteś? Czy my ci źle życzymy?
No to ja spuszczam z tonu i coś tam odbąkuję, że nie, że nie lubię tylko tego domu, że mogłybyśmy się na przyszłość gdzieś indziej spotykać.

Matka na to, żebym nie marudziła, tylko jak tu tak wszyscy jesteśmy to może jej pomożemy, nie wiem, fasolę na przykład kurwa przesiać czy coś takiego.

No i moja siostra, siostrzyczki,czy kto tam się nawinie... tup tup tup, za mamusią. One to są przygotowane, wyjmują z aut ciuchy na zmianę i zaczyna się sprzątanie i przesiewanie. Zaraz się schodzą sąsiadki, sąsiedzi i tak siedzą wszyscy przy tej przykładowej fasoli.

A mnie tam lotto. Biorę matki rower i mówię, że jadę do ojca na cmentarz. Przy ogólnym aplauzie (że niby dobrze, że do ojca jadę na grób) opuszczam towarzystwo, tylko gdzieś jeszcze słysząc skrawki rozmów, a kto to? Pytają sąsiadki - To Twoja... i tu pada moje imię. No tak tak, matka odpowiada z zachwytem. Przyjechała do mnie córcia z Warszawy...

No ja tak tym rowerem jadę sobię nad Bug... i siadam na brzegu i próbuję sobie przypomnieć coś dobrego, coś dobrego...

Ale wszystko już nie takie, nie to. Wszystko pozmieniane, cała wieś jakaś taka obca i ten dom obcy i ludzie obcy.

Czasem wpadam do kuzynki i jej męża, którzy tam mieszkają, Mają wspaniały wielki dom, i tak czyściutko i tak troszkę zanim wrócę do matki, próbuję ochłonąć u nich z tego szoku domu rodzinnego.

Pytają mnie co i jak u mnie, no to ja, że dobrze, wszystko dobrze. A Oni po chwili śmieją się, że pewnie znów spieprzyłam od matki i mówią, że rozumieją.

Potem telefon od siostry, gdzie jestem, ja na to, że już wracam, żegnam się z kuzynostwem i szybko jak dziecko, które coś właśnie zbroiło, do domu.

Pyta mnie siostra - na cmentarzu byłaś? - A ja że nie. - To gdzie byłaś? - A tak przejechać się. - Ot i cała rozmowa ze mną.

No i wtedy już siostra ze mną po dobroci. Żebym jej pomogła, że we dwie raz dwa zrobimy co trzeba i pojedziemy. No i jak już tak wszyscy po dobroci, to panieneczka z Warszawy z wielką niechęcią w dwa paluszki bierze grabki, dajmy na ten przykład i grabi listki mamusi, tudzież fasolkę co się gdzieś tam zawieruszyła w trawie pozbiera.

I tak po jakimś czasie zaczyna przychodzić świadomość, że jestem częścią jakiejś rodziny, że dom, ten obleśny dom, i obleśny jego kolor (facet od malowania, pomylił kolor), że to mój dom. I że jestem jakoś z tym wszystkim powiązana i nie ucieknę od tego, nie wyprę.

I zaczynam już nawet z jakąś satysfakcją zbierać tę fasolkę i grabić listki a mamusia (o Boże jakie to głupie) stoi obok i mówi, no proszę jak nasza.. (i tu pada moje imię) dzielnie pracuje, i jak żwawo jak mały samochodzik - czy coś tam.

Na co ja już z niemałym skrępowaniem - oj mamo, przestań - na co matka - no tak tak, widzisz jak dobrze ci to robi? Tu powietrze świeże, i poruszasz się. Nie to co w tej Warszawie, tam tylko z metra do autobusu, z autobusu pod dom. Co to za życie tam ty masz... a tu troszkę ruchu zaznasz.
Przyjechałabyś do matki, odżyłabyś tu, ja dobrze wiem.

I dalej matka monolg (siostra milczy i zapieprza ostro) - zobacz, my tu wszyscy w kupie. Razem się trzymamy. Jak co się komu stanie, to zaraz jedno, drugie wie. A ty co tam? Sama. Jak to tak można samemu żyć? Toż to niezdrowe, nienormalne. Ty jak ta stara panna tylko koty i dom. Co to z takiego życia, jak to tak można żyć?

Na co ja znowu z zażenowaniem - oj mamo...

No a czy ja źle mówie? (tu matka wymienia imię siostry i powtarza) No czy ja źle mówię?

Na co siostra - oj mamo, nie ma sensu. Jak sobie tak wybrała to niech ma. Jeszcze kiedyś zobaczy, co to znaczy samotność, na starość. O! Teraz myśli, że cały świat zwojuje. Przyjdzie taki czas, że człowiek będzie potrzebował do kogoś gębę otworzyć a tu nic, żywego ducha.

I tak już matka z siostrą sobie o mnie rozmawiają. O mnie przy mnie.

No ale czy ona kiedy doceniała to, że my tutaj się martwimy, że życzymy jej dobrze. Mamo - siostra na to - to taki samolub jak J. - tu pada imię mojego brata. - Gówniara myśli, że wszystkie rozumy, pozjadała. Żebyś ty ( i tu pada moje imię) wiedziała jakie ludzie mają problemy. Jakie my tu  mamy problemy. Tobie to byle paluszek skaleczysz to już histeria wielka. No pewnie, ona chora bardzo (znów o mnie koło mnie). Bo to paniusia musi do psychiatry, do terapeuty... Ja bym Ci tych lekarzy z głowy szybko wybiła. Jakbyś musiała zapierdalać tak jak my z A. (tu pada imię mojej drugiej siostry). Dom utrzymać, dzieci wychować. No powiedz (moje imię) co Ty wiesz o życiu, co Ty wiesz?

A ja już nic, tylko  grabię te pierdolone listki i na ten kurwa wózek co mi nim siostry w dzieciństwie wybiły dwie jedynki, na ten wózek kładę i wożę gdzieś na jakąś kupkę i w chuju to mam co one tam mówią.

One wiedzą swoje ja swoje. Ale ja już nie forsuję tego co one przeciw i do mnie. Tylko sobie słucham. A może nawet już nie słucham.

Na koniec mamusia, jeszcze ukłony w moją stronę i podziękowania. A mi już głupio samej i wstyd, że też kurwa jakaś uparta jestem, i ryczeć mi się chce i ze złości na nie i na siebie, że tak się narowię jak ten koń.

I tylko jeszcze, szykując się do drogi powrotnej matka, próbuje mi upchnąć jakiś słoiczek tego, śmego. Ale no sorry, nie jestem w stanie wziąć, nawet tak, żeby jej przyjemność zrobić. Tylko tłumaczę matce, że nie trzeba, że ja nie jem takich rzeczy, że nie chcę. No to matka choć siostrze coś wepchnie.

Potem wyściska mnie i spyta jeszcze - a pieniążków Ci nie trzeba? - Przyjeżdżaj do mnie częściej. Tu taki spokój, odpoczniesz sobie.

W drodze powrotnej jeszcze dostaję zjebkę od siostry, że chociaż mogłabym przy matce poudawać.
Ale nie podejmuję tematu.

I jeszcze, żeby siebie przed Wami pogrążyć to powiem, że roku pewnego przywiozłam matce, tak bez okazji, tylko dlatego, że bardzo chciałam jej coś dać a nie wiedziałam co, kupiłam jej ogromny bukiet róż. Zawiozłam jej te kwiaty a ona (wtedy tak myślałam) zamiast się ucieszyć pogadankę mi zrobiła, że ile to to musiało kosztować, że pieniędzy nie mam, to już mogłam jej kupić jakiś balsam, przecież wiem, że ona z tą skórą suchą się męczy.

Ech.. pomyślałam, chciałam dobrze, i wyszło jak zwykle. I potem, jakiś rok później (sorry będę beczeć) jak do niej zajechałam, stały te wysuszone, wyblakłe już róże w wazonie w pokoju.

Mówię do niej mamo (nie wiedząc, że to te moje), a po co Ty te suche kwiaty trzymasz, a matka na to - a bo to od córci mojej. I cholernie głupio mi się zrobiło i coś tak mocno ścisnęło za serce. I tylko coś przebąknęłam, że przywiozę jej nowe kwiaty. Ale nigdy już nie przywiozłam

 Wczoraj byłam w kinie na "Moim Rowerze". I tam jest bardzo wyraźnie pokazana ta pretensja dziecka do rodzica. Ta taka już zaśniedziała, taka skostniała już. Owszem płakałam i jeszcze wieczorem P. powiedziałam, że nie widziałam tam powiązań ze swoim życiem, ale tak sobie płakałam, nad losem bohaterów - z empatii.

Nieprawda. Było tam trochę o mnie i mojej matce.


Ot i tyle, jakoś mi się tak dzisiaj zebrało na to dziwne wspominanie.

Pewnie to dlatego, że z tyłu głowy mam gdzieś taką myśl, że niebawem święta i że oni tam wszyscy na mnie czekają...

środa, 5 grudnia 2012

Wstyd

P. właśnie mi uświadomił, że Wy wszyscy naprawdę macie emocje i nie jesteście jedynie systemem znaczków na monitorze. Wiem, to brzmi głupio. Przepraszam Was Kochani. Przepraszam póki to czuję, póki rozumiem.

Druga rzecz to taka, że jakoś trudno mi uwierzyć, że ja kogokolwiek obchodzę. Bardzo ciężko mi to sobie wyobrazić. Jestem tak zafiksowana na tym, że nic nie znaczę, że nie jestem w stanie przyjąć, że może być inaczej.

Mój terapeuta mówił, że ja właśnie jak ta bulimiczka, słyszę to co inni mi komunikują, przyjmuję na krótką chwilę ale zaraz muszę to zwymiotować, tak jakby to było coś złego.

Boże, tak bardzo boję się, że nic się nie zmieni. Że już taka pozostanę.

Wybaczcie mi.

Dziękuję wszystkim Wam, za troskę, za interwencję, przepraszam za nadszarpnięte nerwy.

Bardzo dziękuję Tobie P. Dziękuję i przepraszam, choć z ogromnym trudem.
Strasznie mi głupio. Strasznie. Pamiętam jak stałeś nad moim łóżkiem na izbie. Pamiętam tę troskę, czułam ją, a nie tylko suchą interwencję, bo tak trzeba było, bo ja zrobiłabym to samo. Pamiętam ale wstyd mi się do tego przyznać.

Dziękuję Ci moja A. moja kochana siostrzeniczko, że zawsze jesteś przy mnie w takich momentach.
Dzielnie to znosisz. I jesteś jedynym członkiem mojej rodziny, który zawsze jest blisko, potrafiąc zachować trzeźwość umysłu w tak trudnych chwilach.

Dziękuję moja Kochana. Dziękuję Mój Dzieciaku.

Jest mi wstyd ale ok, uniosę to. Chcę byście wszyscy usłyszeli, że teraz, nawet jeśli to tylko chwilowe i podyktowane rozmową z P. to teraz bardzo mi z tym źle. Bardzo mi głupio, że myślałam jedynie o sobie, ale tak jak pisałam wyżej. Ja NAPRAWDĘ jestem przekonana, że jestem kompletnie nieważna.


Rozmawiałam przed chwilą z moją współlokatorką. Ona także powiedziała mi co czuje i myśli.
Rozmawiałam z moją lekarką, która wyraziła swoje zaniepokojenie o mnie.
Rozmawiałam z szefem, który.....


ach...

przepraszam....







Dzień dobry.

Ufff.... jaki spokojny, dobry poranek. Owszem jajnik bardzo boli a z nim cała prawa noga. Zajmę się tym dzisiaj.
 
Pójdę zaraz do apteki zamówić leki przepisane przez doktor Sz., bo dwóch z trzech nie było.

Napisał do mnie I. - mój bezpośredni szef. Ten nad nim wkurza się za brak zwolnienia. Poprosiłam I. o rozmowę.  Spotykamy się na mieście o 11:30. Ja i I. jesteśmy starymi znajomymi. Pracowaliśmy kiedyś razem, razem mieszkaliśmy. Nie będę ściemniać. Zwyczajnie powiem mu, że nie dałam rady.

Jestem także gotowa, na to, że mnie zwolni. Praca zawodowa to moja pięta Achillesa. To bolący wrzód na dupie. To jakiś koszmarny przymus. Byłoby inaczej, ale szef główny, który jest nad moim szefem... ach, nie będę tego pisać. To się wyjaśni samo. To musi się wyjaśnić.

Zatem dzisiaj będę wiedzieć wóz albo przewóz z pracą. 

Poza tym czuję się dość dobrze. Psychicznie bardziej wytrzymała. Muszę się tylko teraz ubrać bardzo ciepło, bo nie znoszę zimna i iść załatwiać co się da.







Ja pierdolę!

Uwaga! Będzie dużo brzydkich słów. 
Nie mogę zasnąć. Ja niespokojna, koty także, bo co się przyjdą ułożyć przy mnie to ja z boku na bok. Aż wreszcie wstałam i wzięłam znów 20 mg hydroksyzyny. Ale nie bardzo to to działa, jak we mnie niepokój taki.
Jajnik mnie boli strasznie, przeokropnie. I tak przejrzałam sobie dostępne pakiety w Lux Medzie i jeszcze jutro na miejsce podjadę podpytać, bo tak czy owak muszę troszkę porządku ze sobą zrobić.
A skoro już mi przeszło umieranie to będę się obsesyjnie leczyła ze wszystkich bolączek ciała i tak na początek ginekolog i dentysta. Ginekolog od zaraz a dentysta stopniowo, na tyle ile fundusze pozwolą.
Ginekolog, na stówę, cytologia i usg, bo ja na domiar tego wszystkiego mam zespół policystycznych jajników (PCOS).  Tak sobie myślę, że to także może się rzucać na mózg.
Najważniejsze, w tym wszystkim, że nie palę, póki co nie palę i to może cieszyć. Bo prawdę mówiąc o ile całkiem przyjemnie było puścić dymka latem, gdzieś na dworze, to zimą jest to coś nie do zniesienia i kompletnie beze sensu.
Wyobraźcie sobie, że od maja kupowałam paczkę papierosów dziennie to jest, zaraz policzę....
O Fuck! Jeśli dobrze liczę a liczę 7 miesięcy od początku maja do końca listopada, po średnio 30 dni, czyli w sumie 210 dni i mnożę przez 12 złotych co to daje mi !!!!! 2520 zł!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dobrze policzyłam??? Ja pierdolę!
Jeśli doliczę do tego ataki bulimii po średnio 50 zł co dwa dni. Bulimia wróciła w czerwcu zaraz jakoś. Zaraz po wyjściu ze szpitala. Tu także liczę 30 dni w miesiącu dzielone przez 2, czyli 15 dni razy 6 miesięcy  co daje 90 dni razy średnio 50 złotych (nie chcę już nawet wspominać, że czasem było nawet i 100 zł jak sobie robiłam wypady do knajp, jedna po drugiej, a czasem atak był dzień po dniu, niekiedy kilka razy dziennie...) no tak czy owak to daje 4500 zł - jeśli dobrze liczę.
Na alkohol chyba wydałam najmniej i już liczyć nie będę, żeby się nie dobijać.
Więc jeśli ktoś chce spytać, co się stało z moim kredytem i częścią debetu to proszę bardzo 7000 zł wypieprzyłam w błoto.

Dzień dobry! Czyżbym zeszła na ziemię?
Powiem Wam tak. To do jakiego stanu się doprowadziłam, to patologia jakaś. Jeśli dbanie o siebie może dawać jakąś satysfakcję, to ja będę to robić, choćbym miała wydać 20 zł miesięcznie tylko na hennę brwi. O!
Ja pierdolę! Przecież za te pieniądze to już lepiej było na terapię iść, żeby tą bulimię przyhamować.

Ok. Jutro interwencja kryzysowa, czyli fryzjer i może masaż twarzy bo opuchlizna przeokropna, właściwie na całym ciele. W między czasie oddaję długi, oraz załatwiam ewentualnie pakiet medyczny do Lux Medu. Muszę to jeszcze dobrze przemyśleć.
No i co gorsze... telefon do doktor Sz.  Ale nie wiem czy już od razu jutro. No nie wiem, pomyślę.
No i muszę jakimś cudem usnąć a za cholerę, zwłaszcza po tym liczeniu, nie mogę.
Nie wiem co robić, nie mam pojęcia. Ale jedno wiem, nie umrę dopóki się kurwa z tej kasy nie odkuję. I nie ma, że się nie da....

O!

Jeśli jutro obudzę się połamana i zdołowana, bez chęci do życia i realizacji, choć w minimalnym stopniu moich ambitnych postanowień, to proszę kopnijcie mnie mocno w dupę.
Można prosić?
No! A teraz jeszcze 20 mg hydroksyzyny. Jak szaleć to szaleć.

Pa!

Jakby ten chuj sen  nie nadchodził, to jeszcze tu wrócę.

I sorry za wulgaryzmy, ale bez nich to bym z tej całej wściekłoty jeszcze co gorszego zrobiła.

wtorek, 4 grudnia 2012

Jestem

Cześć. Jestem już w domu. Póki co, nie żałuję. Żałuję, że napisałam tutaj, bo pierwszy raz w życiu nie oczekiwałam niczyjej pomocy. Nie przewidziałam, że P. będzie z moim blogiem na bieżąco.

To on pojawił się u mnie w domu niemal natychmiast. On wezwał pogotowie. Zawiadomił moją rodzinę i szefa. I nie wiem co jeszcze zrobił, bo potem już niewiele pamiętam. Pamiętam, że w którymś momencie dzwoniła doktor Sz.. Za pierwszym razem pomyślałam, że coś jej się pomyliło, potem gdy już odebrałam, spytała mnie o to czy napisałam na blogu, że chcę popełnić samobójstwo.

Byłam zaskoczona pytaniem, ale nie byłam w stanie już mówić. Wybełkotałam, że jestem w szpitalu, na co doktor Sz. poprosiła mnie, bym podała słuchawkę jakiemuś pracownikowi służby zdrowia. Podałam. I tyle.

A potem płukanie żołądka, a może to było wcześniej. To było okropne. Nigdy tego nie róbcie. To koszmar. Rurka przez gardło, rurka przez nos. Myślałam, że otrucie się to taka spokojna, lajtowa forma samobójstwa. Byłam już tak wszystkim zmęczona. Pomyślałam, że jeśli wezmę te leki to wystarczy by zadziałały, a żebym nie zwymiotowała.

Tak czy owak. Jestem znów w domu, znów w tym pokoju. Znów sama i umieram z przerażenia. Boję się. W przeciwieństwie do moich poprzednich prób "s", tym razem nie przeżyłam katharsis i nie mam poczucia, że mogę już teraz zacząć od nowa. Chyba mam jakąś depresję raczej.

Ponoć  w szpitalu przeprowadzał ze mną wywiad psychiatra, ale nie bardzo pamiętam. Owszem była jakaś terapeutka, która bezskutecznie próbowała ze mną mówić, ale ja byłam mało przytomna i nie byłam w stanie mówić.

Jeśli chodzi o ciało, no cóż, organizm mam jak rasowa dziewka ze wsi. Nic mnie nie powali.
Jestem tylko spuchnięta mocno, dostałam jakiegoś krwawienia z pochwy a poza tym wszystko ok.

Boję się jutra. Boję się tego co dalej. Nie mam pomysłu. Nie mam spokoju. Nie czuję sensu.
Nie czuję też sensu, by Was tu przepraszać.

Wiem, że P. zareagował poprawnie. Ja bym zrobiła to samo. Ale to nie on, siedzi tu teraz sam z głową pełną niepokojących myśli.

Nie. nie będę dzwonić do doktor Sz. Nie będę już nigdzie chodzić i szukać pomocy.

Nie będę już robić nic. Może tego mi właśnie trzeba, nic nie musieć.


niedziela, 2 grudnia 2012

Trzymajcie się...


Przygotowałam leki. Nie jest ich wiele, ale gdy kilka lat temu wzięłam ich dość sporo, zwymiotowałam wszystko w karetce.

Boje się. Przyznam, że się boję. Bardzo się boję. Chciałabym móc poprosić kogoś o pomoc, ale zupełnie nikt nie przychodzi mi do głowy.
Paweł, proszę weź koty albo poszukaj im dobrego domu, o to Cię proszę.
Zawsze chciałam żyć, zawsze było to coś. Teraz nie widzę nic. Nie wstydzę się tego, że nie dałam rady. Czasem nie da się i już.
Nie wiem, co chciałabym jeszcze napisać.
Nic więcej chyba. Wszystko co chciałam powiedzieć, no prawie wszystko, napisałam na blogu.
Nie bardzo wiem, z kim mam się żegnać. Jestem w takim stanie, że nikt nie przychodzi mi do głowy.
Nie wiem czy mi żal. Chyba nie...
Tylko boję się bardzo, choć wiem, ze tam nic nie ma.


Zrobiłam to...
Trzymajcie się!

Pustka

Boję się. Ciężko mi się podnieść z łóżka. Co będzie jutro? Co z pracą? Czy nieświadomie uciekam przed obowiązkami zawodowymi?

Kotka zasikała mi moje skórzane kozaki, golf, który spadł z krzesła na podłogę i kosmetyczkę, która stała na koszu w łazience. Pogryzła nakrywkę z pudełka, które sobie przywiozłam z Ikei. Kuchnia po wczorajszym obżarstwie jest w opłakanym stanie. Moja twarz także, tym bardziej, że postanowiłam z niej wycisnąć wszelkie możliwe niedoskonałości. Okropnie bolą mnie jajniki i w ogóle jest byle jak.

Czuję się jakbym była chora, w gorączce. Ciężko mi tu samej jednak. Moja współlokatorka wyjechała wczoraj rano i wraca dziś późnym wieczorem. To dziwne, że to osłabienie znów mnie powaliło z taką siłą, przecież jeszcze w czwartek i piątek byłam na siłowni. Może boję się jutra.
Pewnie tak.

Psychicznie czuję się o tyle lepiej, że nie myślę obsesyjnie o śmierci. Raczej potrzebuję by ktoś tu ze mną był. To dziwne, ale moje przyjaciółki wycofały się zupełnie. Siostry uznały, że skoro jestem niechodząca to nie ma sensu do mnie przyjeżdżać, bo i tak nie będzie ze mnie pożytku.

Właściwie został mi M. i P., który odwiedził mnie dwa razy.  No i została mi doktor Sz.

Chyba nie dam rady pójść jutro do pracy. Chyba się nie podniosę tak wcześnie. Mam też problem ze zwykłym zadbaniem o siebie. Przeraża mnie myśl o tym, że mam wstać rano, ubrać się lepiej i umalować. Następnie siedzieć osiem godzin w pracy i udawać, że wszystko ok.

Czemu dzisiaj jest gorzej? Czemu?

Muszę się sobą zaopiekować. Muszę zrobić dla siebie coś dobrego. Już nie mogę się obwiniać. Nie teraz. Teraz jestem zbyt słaba. Muszę poprosić kogoś o pomoc, kto będzie dla mnie dobry i nie zrobi mi krzywdy. Może powinnam iść do szpitala? Tam są jacyś ludzie przynajmniej a tu jestem sama.

Znów myślę o śmierci. A jakby pomyśleć o czymś dobrym? O czymś miłym.

Płaczę...






sobota, 1 grudnia 2012

Dzisiaj

Właśnie wracam z kolejnej wizyty u mojej lekarki. Dzisiaj byłam u niej w domu. Poznałam jej dwa koty. Grubego, rudego kocura i malutką, jakąś taką szarą kotkę. Od razu przylazły się do mnie łasić, tak jak to mają w zwyczaju moje koty.

Być może będziemy przedłużać zwolnienie, ale jest nadzieja, że w przypadku borderów zmiany nastroju następują błyskawicznie i do poniedziałku mogę być w całkiem dobrej formie.

Póki co dzisiejszy dzień przespałam z małymi przerwami na bulimiczne obżarstwo i prowokowanie wymiotów. Przespałam do momentu, gdy nie musiałam wstać, by udać się do doktor Sz.

Dziś i jutro siedzę sama w domu i odpoczywam od M., który skądinąd bardzo mi pomógł ostatnio.
Kurczę znów cholernie mi ciężko fizycznie i oczy mnie pieką i łzawią.

Dzisiaj jakoś tak na spokojnie mogę już myśleć o tym co się stało jakiś czas temu i doświadczać bólu z tym związanego. Szkoda, że tak daleko zabrnęłam. Jeśli to była cena, jaką musiałam ponieść by uznać wreszcie jakieś swoje granice to może, hm... może trzeba przełknąć tę gorycz.

Szkoda mi trochę siebie. Obawiam się, że to we mnie zostanie na długie lata. Może już na zawsze.
Na pewno tak jak wspomniałam, w którymś wpisie doświadczyłam czegoś zupełnie nowego. Mianowicie zatrzymałam się bo poczułam, że zmierzam donikąd. Zrozumiałam, że to co robię jest poniżające, uwłacza resztkom mojej godności, że to mnie rani, sprawia ból, że nie zasłużyłam na to, że tego nie chcę.

Zrozumiałam także, że nie ma nikogo, kto by to pasmo samoupadlania się mógł przerwać, że tylko ja decyduję o tym. Tylko ja mogę to powstrzymać. I to właśnie było w moim życiu nowe. Ta moja własna odpowiedzialność, moja decyzyjność.

Kolejna rzecz to taka, że wczoraj zrozumiałam, że tak naprawdę jestem odrębnym bytem. Moje życie nie zależy od nikogo, ani od niczego. Dla mnie póki co, to smutna świadomość, gdyż moje dotychczasowe funkcjonowanie opierało się na zdobywaniu uznania wśród innych, buntowaniu się przeciw innym, szokowaniu, zawstydzaniu, złoszczeniu, smuceniu - innych. Krótko mówiąc graniu na emocjach tych, którzy w jakiś sposób wikłali się w kontakt ze mną, bądź ja z nimi. 

W chwili obecnej nie wyobrażam sobie mojego dalszego życia. Ale jestem, czekam, trwam.
A nuż wydarzy się coś, czego nie przewidziałam, o czym nie mam zielonego pojęcia.

Mam poczucie, że aby stać się pełnowartościowym człowiekiem, muszę nauczyć się żyć prawdziwie dla siebie, z siebie. W oparciu o swoje własne wybory, decyzje i konsekwencje tych posunięć.

To cholernie trudne i może przerażać, gdy przez 35 lat mojego życia to inni świadomie lub nie, decydowali,, czy też wpływali na to kim jestem i dokąd zmierzam.

Tak. Jestem przerażona. Jestem okropnie wystraszona. Nie widzę w tym najmniejszego sensu. Dzisiaj...


Jakoś się kręci

Wstałam, zjadłam śniadanie, za dwie godziny idę na siłownię. Trudno mi uwierzyć, że dzisiejszy dzień mógłby być taki sam albo gorszy od wczorajszego. Dlatego odczuwam pewien spokój.

Myślę, że to co się działo wczoraj szybko się nie powtórzy. Jestem tylko tym wszystkim nieco zmęczona.

Za oknem słońce. Wpuściłam trochę świeżego powietrza do pokoju. Jest całkiem przyjemnie.
Poprosiłam siostry, by nie przyjeżdżały jednak. Tym bardziej, że zamierzały mnie zabrać na jakieś latanie po sklepach, bo chciały zrobić sobie jakieś przedświąteczne zakupy. Chyba bym tego nie przeżyła.

Mam kilka przemyśleń, które pojawiły się w dniu wczorajszym, ale chcę to sprawdzić jeszcze.
Dzisiaj chce mi się bulimicznie jeść. Niedobrze. Może to właśnie w związku z tym o czym pomyślałam wczoraj. Trudno.