środa, 20 sierpnia 2014

Milion małych kawałków

To się nigdy nie skończy.
Tych stanów jest nieskończenie wiele.
Przestałam nawet wierzyć w Boga, żeby było lżej...

Proszę, niech mi ktoś pomoże.

Omnipotencja

Boję się. Potrzebuję wsparcia. Czy jeszcze dotykam rzeczywistości? Czy raczej nieobecna wznoszę się w przestworza. Wyżej, jeszcze wyżej.

Pojawiają się nieoczekiwane zwroty akcji. Znów czuję się samotnym okrętem. Nie wiem czy dobrze oceniam rzeczywistość. Cholerna omnipotencja ograbia mnie z satysfakcji. Bardziej muszę niż mogę.
Boję się, że te decyzje rzeczywiście spoczywają na mnie. Tworzę struktury, będąc sama pozbawiona struktur.

Chciałabym, by ktoś mógł spojrzeć na to z boku. Czy rzeczywiście muszę? Czekam na telefon, który być może zdejmie ze mnie ten ciężar. Czekam, sama tego nie uniosę.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Na ostrzu noża

Lęk to okropny doradca. Złość, smutek... i choć te wszystkie emocje są nam potrzebne to trudno z nimi wytrzymać. Trudno je w sobie pomieścić. Większość życia przeżyłam nie wychodząc spoza strefy komfortu. Stworzyłam sobie nawet świat pełen iluzji, które dawały mi poczucie, że ja i świat zmierzamy do przodu. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam taki lęk.
Co mi to mówi?
Moje potrzeby, moje pragnienia mają status, rangę szalenie ważnych. Kiedy stawiam tak sprawę na ostrzu noża, rozsądzam je niemal między życiem, a śmiercią, to lęk przed tą domniemaną śmiercią, porażką, która położy się cieniem na całym moim życiu, porażką, której nie będę potrafiła sobie wybaczyć, nie pozwala mi już na nic więcej. Unieruchamia. Wycofanie się daje chwilową ulgę, ale potem znów wraca to okropne poczucie zmierzania donikąd.
Iluzja, a prawdziwe życie... Cena, jaką płacę za magię i czar złudzeń jest zbyt wielka. Teraz dotykam tego bardziej niż kiedykolwiek.
Najtrudniejsze dla mnie jest chyba to, że jest taki rodzaj zmian, które wymagają wyruszenia w samotną podróż w nieznane. Bez podpórek, bez wieszania się na innych. Te zmiany są właśnie najtrudniejsze ponieważ wymagają zmierzenia się z samym sobą. Bez udziału kogokolwiek.
Strach... moje przekleństwo. Iluzja, musi odejść, czas się z nią rozstać. Z radosną przyjaciółką, pełną kreatywnych pomysłów, które nie zmieniają mojej sytuacji ani o krok. Czas opuścić swój magiczny świat. Co tam jest poza tą przerażającą zasłoną lęku?
Co tam jest?
Tylko ja i on. Lęk i ja. Kim ty do cholery jesteś? Kim, że tak mnie ograniczasz? Kto dał ci prawo, by zawładnąć tą chwilą, całym moim życiem? Kto dał Ci prawo, by odbierać mi życie? Brzydzę się tobą. Brzydzę. Odebrałeś mi tyle wspaniałych chwil. Doznań, miejsc, a przede wszystkim wspaniałych ludzi. Władco mroku i ciemności. Władco mojego umysłu. Stoję przed tobą. Tak, jesteś przerażający. Tak, powaliłeś mnie na kolana. Tak, władasz mną, a mimo to jestem gotowa się z tobą zmierzyć. Odebrałeś mi już wystarczająco dużo. Odebrałeś mi całe moje życie...

sobota, 9 sierpnia 2014

O zaufaniu

Wczoraj miałam dobry dzień, przez który przeszłam łagodnie, ale z właściwą dla siebie w takich momentach jasnością umysłu. To był taki dobry, spokojny dzień. Dzień wypełniony pracą, obowiązkami, ale też byciem w realnym kontakcie z ludźmi spoza strefy biznesu. Moja terapeutka spytała niedawno o to gdzie ja jestem. A ja jej na to, że pytali wszyscy jej poprzednicy bez wyjątku. I ja też nie znałam odpowiedzi, ale w takich chwilach jak te, myślę, że właśnie jestem tu. Taka właśnie.

Pisałam poprzednio o dzieleniu na pół, a to już przecież się dzieje. Jak to możliwe, że inni nie mieli nic przeciwko mnie tak słabej? Pojawili się w moim życiu, gdy stałam się właśnie taka wątła i krucha. Być może dlatego, że wykonałam ten krok, zwracając się wreszcie do właściwych adresatów i we właściwy sposób. Nie wiedziałam, że można mówić o swoim zagubieniu, czy lęku i nie przerażać sobą. Można tego zagubienia nie przerzucać na innych, tylko trzymając je w swoich rękach mówić o nim. Kiedyś zachowywałam się wręcz przeciwnie. Coś przerastało mnie do takiego stopnia, że cały swój ciężar musiałam natychmiast oddać komuś. Nowego zachowania nauczył mnie mój teraz już były terapeuta. Na początku brał wszystko na siebie, potem pomagał mi częściowo, a później próbowałam już sama. Powtarzał, że mogę unosić znacznie więcej. O tym jak wiele przekonałam się jednak dużo później po zakończeniu terapii. Od tamtej pory myślałam, że wszystko już mogę sama. Mogłam nie chcieć, nie potrzebować, nie tęsknić, nie pragnąć, być samowystarczalną i ciągle być lepszą od tej, którą w danym momencie byłam.

A ostatnio tyle dobra spotkało mnie od innych. Już w kolejnym wpisie wspominam o tym. To co mnie najpiękniejszego spotkało to reakcja mojej rodziny. Matki i sióstr. Owszem, nigdy nie mogłam na nie liczyć, jeśli chodzi o wsparcie finansowe, w sensie pożyczki w kryzysowych sytuacjach, ale na ich miejscu zrobiłabym to samo. 
Odkąd pamiętam mam kłopot z zarządzaniem pieniędzmi. Może dlatego, że jeszcze w liceum, nie dostawałam żadnych pieniędzy do ręki, a wszelkie zakupy były dokonywane w obecności, którejś z sióstr, gdzie to one po wybraniu ze mną danego zakupu dokonywały płatności. 
Uniezależnić się od nich pomógł mi mój chłopak, jego mama, moja przyjaciółka i chyba najbardziej moja lekarka, dając mi zrozumienie pewnych rzeczy. W wieku 20 lat zaczęłam utrzymywać się sama, choć poza domem rodzinnym byłam już od 16-go roku życia. Gdy miałam 21 lat zamieszkałam ze swoim chłopakiem, wcześniej wynajmowałam pokoje. Wyjechaliśmy z naszego miasta, we dwoje było lżej. Z tym, że w tamtym czasie funkcjonowałam emocjonalnie bardzo kiepsko. W bardzo zaburzony sposób. Pracowaliśmy oboje i oboje byliśmy bardzo rozrzutni. Byłyśmy młodzi i zachłanni. Potem, gdy wyszłam za mąż, za innego partnera, przy nim właśnie nauczyłam się bardziej doceniać wartość pieniądza i rozumieć, jak bardzo mnie dużo kosztuje wysiłku, by ten pieniądz zarobić. M. wyprowadził mnie, przy pomocy naszych wspólnych pensji z długów. Dużo złego spotkało go z mojej strony, ale też dużo dobrego, za co mi podziękował. Choćby to, że pomogłam mu naprawić stosunki z ojcem, albo to, że wymyśliłam firmę i wykonałam wszystko, co było potrzebne do jej zaistnienia i funkcjonowania. Miałam wizję, miałam wiedzę i miałam umiejętność dotarcia do kogo trzeba. Przy rozwodzie zrzekłam się prawa autorskiego i oddałam pod zarządzanie firmę mojemu mężowi. Oczywiście wzięłam za to jakieś pieniądze. 
Firma do dzisiaj działa sprawnie z czego się cieszę, ponieważ wciąż mam poczucie, że to jakaś forma rekompensaty za wyrządzone przeze mnie krzywdy. Najbardziej się jednak cieszę, że M. odzyskał ojca. 
Jesteśmy kwita w jakimś sensie, bo M. dostał ode mnie nowe życie. Inne od tego, z którym wchodził w relację ze mną. 

Nie wiem właściwie, dlaczego piszę o pieniądzach i o tym jak pomogłam M. Może piszę o tym, że najbardziej chciałabym niczego nie chcieć od innych i nie być nikomu niczego winną.
Moja rodzina, chyba zasadnie uważając mnie za nieodpowiedzialną nigdy nie wykazywała właściwie żadnej formy wsparcia. Wychowali mnie rodzice moich koleżanek, nauczyciele i lekarze. To dzięki nim mam wiele odmiennych cech, których trudno szukać w mojej rodzinie. Mało kto wie, że gdy zdawałam maturę, moja rodzina chyba nawet o tym nie wiedziała. Zdawałam maturę z moją lekarką, moją polonistką, oraz mamą mojego chłopaka. Co do rodziny, miałam być albo taka jak oni, albo nie pojawiać się w ich życiu. No, a ja wybrałam bunt. Ta nasza wojna trwała długie lata. Terapia pomogła mi zrozumieć tę moją bezsensowną walkę z nimi, a także wszystkie moje oczekiwania, czy niewyartykułowane, przez długie lata nieświadome żądania wobec nich. W którymś momencie terapii zrozumiałam, co się między nami takiego dzieje i odpuściłam, a wtedy odpuścili oni, ale na swój wizerunek musiałam pracować jeszcze długie lata. Bardzo długie lata i wciąż to robię.

Jednak ostatnio otrzymałam coś więcej niż pieniądze. Każde dobro, które otrzymuję nakłada na mnie obowiązek bycia wdzięczną. Strasznie ciężko jest nieść tę wdzięczność przez całe życie. Wdzięczność do tych wszystkich ludzi, którzy tak bardzo wsparli mnie na mojej drodze. Terapeuta wciąż podkreślał, że to nie los na loterii, ale konkretne reakcje na to jaka jestem. Jak to możliwe? Przecież jestem nikim.
Moja rodzina...Właściwie nie wiem, co tym razem się zmieniło. Czy wciąż efekty tego samego toczącego się we mnie od lat procesu? A może zasłużyłam na współczucie swoją żałosnością? To było takie...  inne..., a mimo to uważam, że nie zasługuję aż na takie zrozumienie. Przeraziłam się ich bliskości i do tej pory nie umiem tego w sobie pomieścić. Bardzo, bardzo się boję, wręcz panicznie tych dobrych uczuć i tych życzliwych słów.  Boję się przyjąć tę bliskość, a po chwili głupio ją stracić lub otrzymać bolesny, sprzeczny komunikat. Chwiejność mojej rodziny miażdżyła mnie niejednokrotnie. 

Czytałam wczoraj książkę, była w niej scena z grupką chłopców i psem. Pies należał do ich nauczyciela, który bardzo się nad nimi znęcał podczas lekcji. Bił do krwi przy każdej sposobności. Właściwie każdego dnia szli do szkoły z lękiem, bo nikt nie wiedział, w jakim nastroju będzie ich belfer i w kogo tym razem wymierzy cios. Gdy miał dobry nastrój bił lżej, bez siniaków i krwi. Czasem przechadzając się po klasie znienacka uderzał kogoś, kto siedział niechlujnie, pisał koślawo, czy po prostu był. Chłopcy byli tak zastraszani i upokarzani każdego dnia. Nikt z dorosłych nie potrafił przeciwstawić się nauczycielowi. W czasach, w których działa się akcja, takie zachowanie było nie do pomyślenia. Któregoś dnia chłopcy dopadli psa swojego oprawcy, zwabili go przyjaznym wołaniem i wyprowadzili merdającego radośnie poza miasteczko, po czym okrutnie się nad nim znęcając, bestialsko zabili niewinnego psiaka. Straszna scena. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

Dzielenie na pół

Drugi dzień pikuję w górę. Wczoraj po żołniersku budzik za rana i mechaniczne wykonanie zaplanowanych spraw, głównie mnóstwa interakcji międzyludzkich. Pod koniec dnia okazuje się, że za dużo. Pobudzenie tak ogromne, że noc bezsenna do drugiej mimo leków. 

Dzisiaj zmęczenie. Pierwsza myśl: "Nie mam na nic siły". Jednak znów mechanicznie kąpiel ubranie się, śniadanie, kawa i praca. Drugi dzień realizuję zlecenie, na które umówiłam się z byłym szefem. Znów mnóstwo interakcji. Ogromny wysiłek intelektualny, w efekcie pobudzenie ze względu na wyniki, które wyzwalają we mnie poczucie nieograniczonej mocy. Mogłabym już się nie zatrzymywać, ale wczorajsze słowa terapeutki o powstrzymaniu się w porę sprowadzają mnie na ziemię.
Już, spokojnie, powoli. Cała się trzęsę, tyle tego we mnie. Znów jestem w czymś idealna, doskonała. Boże, jakie to wspaniałe uczucie pokonywać wszystkie poprzeczki i wreszcie BYĆ. Chciałabym jeszcze więcej, więcej, tak by móc wzlecieć, rozłożyć skrzydła i okryć nimi całą ziemię. "Spójrzcie - oto ja - jestem - przybywam."

Spytała wczoraj co z tym zrobię. Odparłam, że nie wiem. To dla mnie najlepszy substytut. Taki, który przykrywa mój brak. Nie wiem, czy mogłabym z tego zrezygnować, zatrzymać się w porę, zatrzymać i próbować mierzyć się z tym potwornym lękiem bycia w kontakcie.
"Kogo chciałaby pani znać?", "Kogo chciałaby pani mieć przy sobie?" 

Tylko praca daje mi poczucie komfortu bycia w relacji z innymi. Dystans, który nie zobowiązuje. Bliskość, która ma swoje ramy i granice. Nie ma oczekiwań, nie ma uprzedzeń, nie ma zaskoczenia.
Ludzie, których zachowanie, reakcje opierają się o konkretny schemat. Jestem w tym dobra. Jestem najlepsza. 
"Czy panie wie, jakimi unikalnymi umiejętnościami pani dysponuje?" - pyta mnie terapeutka, pyta również mila pani od doradztwa zawodowego. To dla również forma akceptacji. Słyszę to od szefów, którzy chcą żeby moje korzyści przynosiły im konkretne efekty, które dla mnie są sprawą wtórną, więc nie wymagam tego, by ktoś mnie za to wystarczająco wynagradzał. Skupiam się i często zatrzymuję tylko na relacji, by ją pochwycić, by ją zdobyć. To mnie zachwyca. Czy to unikalne? Interesuje kontakt z drugim człowiekiem. To mnie zachwyca. Ten kontakt, to otwieranie się w moim kierunku, słowo, po słowie i wreszcie potwierdzenie, na które czekam, którego jestem spragniona, wygłodniała: "Widzę Cię."; "Dostrzegam Cię"; "Jesteś interesująca" a nawet "Lubię Cię"; czy szczyt moich marzeń: "Chcę żebyś została". 
Taka obecność, ten bezpieczny kontakt, w którym pewne moje braki są niewidoczne, tak jakby w ogóle nie istniały. W tej kategorii,  w tych ramach jesteśmy blisko siebie. Coś co w moim prywatnym życiu nie jest możliwe. Dlatego tak trudno z tego zrezygnować, ale też łatwo zapędzić się i zapomnieć, a przecież wszystko ma swoje granice.
"Jak może to pani zmienić?" - Może dzielić na pół. - odpowiadam. Na tym może powinien polegać constans.
Dzielenie na pół.

A jeśli po drugiej stronie jest samotność, której nie da się nikim wypełnić?

wtorek, 5 sierpnia 2014

Czekając na jutro

Dzisiaj prawie mnie nie było. Szkoda. Nie wiedziałam jak to jest zmuszać się do czegoś. 
Dopiero dziesiąty dzień brania antydepresanta. Muszę to przetrzymać. Jestem w kontakcie z rodziną i znajomymi. Dam radę. Dziś było ciężko, ale jutro znów coś zrobię. Wyjdę z tego. Są chwile, które umiem wykorzystać. Muszę doceniać każdy krok. Małe rzeczy są ważne. Mniej nie znaczy gorzej. 
Wyjdę z tego impasu, to tylko chemia w mózgu i strach przed tym co dalej. 

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Zwyczajne życie

Po niedawnej rozmowie z przemiłą panią od doradztwa dowiedziałam się, że bardzo nisko wyceniam swoje zdolności i umiejętności. 
Egzekwować od innych to również umawiać się na coś i spełniać pewne warunki konsekwentnie i trwale.
Profesjonalista to człowiek kompetentny w swojej dziedzinie. Odpowiedzialny za wykonywane przez siebie działania. Świadczący pewne usługi, za których jakość jest odpowiedzialny. Działa konsekwentnie. Wywiązuje się z określonych działań, zgodnie z określonymi ustaleniami. Profesjonalista nie działa chaotycznie. 
Życie to nie zabawa. Praca to nie tylko przyjemności. Trzeba trzymać się określonego planu. Każdego dnia powtarzać pewne sekwencje działań. Raz za razem, raz za razem. Każdego dnia.
Na sierpień przygotowałam dla siebie pewien plan działania, a już zdążyłam kilkukrotnie od niego odejść.
Wywołało to u mnie tak ogromne niezadowolenie, że straciłam kilka dobrych dni na poukładanie się z tym.

Strasznie mi ciężko to życie wychodzi samej, a nie wyobrażam sobie, że mogłabym je z kimś dzielić. Z drugiej strony strasznie smutno jest budzić się każdego dnia w pustym mieszkaniu. Wracać do pustego mieszkania. Boję się związku, a przecież kiedyś ciągle byłam z kimś związana. Moja matka, mój brat, moje dwie siostry i ja - nikt z nas nie ma partnera. To cena jaką płacimy za swoją niezależność, a może raczej za własne ograniczenia. No może poza matką, która jest wdową. 

Nie dam rady tyle co kiedyś. Wstyd mi przed sobą i przed innymi. Potrzebuję o wiele więcej wsparcia, a nie wiem jak miałoby to wyglądać. A może potrzebuję po prostu robić mniej? Może stać mnie na wiele mniej i zawsze tak było?
Terapeutka ucieszyła się, gdy powiedziałam jej, że jest mi ciężko. Ludzie znają mnie od jednej, hipomaniakalnej strony i tak samo są skołowani, kiedy z czegoś się wycofuję, a przecież szło mi tak dobrze. Powtarzają, że dam radę, że jestem dobra w tym i owym, a ja nie jestem. Nie chcę spełniać tych bezsensownych oczekiwań. Po piątkowej rozmowie o pracę zrozumiałam, że chcę zacząć od mniej niż więcej. 
Mój terapeuta powtarzał zawsze, że te wszystkie wymogi pochodzą z wewnątrz mnie. Przy czym robię wszystko, by w efekcie się do nich nie stosować. Ciągle przeżywam jakiś bezsensowny bunt i sabotuję swoje działania. 
Ciężko mi. Po prostu mi ciężko...
Czy mogłabym zwyczajnie zarabiać na chleb i wieść życie korzystając ze wsparcia innych? Wcale nie jestem twarda. Wcale nie jestem silna. Mam tylko taki sposób bycia a w środku jestem rozlazła jak budyń.
Może zacznę od tego, że jutro zrobię o połowę mniej. Mount Everest niech zdobywają inni. Ja mogę co najwyżej popaść owce na halach. Może czas to sobie powiedzieć wprost.



piątek, 1 sierpnia 2014

Przerażająca myśl o równowadze

Dzisiaj wspólnie z terapeutką uznałyśmy, że mój ostatni rok był ciągłym pasmem zamierzonych zmagań ze sobą, a dokładnie z chorobą. Czasem mówiłam to wprost, a potem biegłam gdzieś dalej pisząc kolejne scenariusze, określając kolejne cele. Wciąż zastanawiałam się gdzie jest granica. A jeśli choroba jednak nie istnieje? Chciałam to sprawdzić, chciałam wiedzieć na pewno. Nie zatrzymałam się w porę, bo nie to było moim celem. Chciałam wiedzieć, chciałam mieć pewność i znalazłam granicę. Misja ukończona.

"Co dalej?" - spytałam terapeutkę. Zatrzymała się przy moich wyjaśnieniach związanych z badaniem swoich możliwości i granic, i spytała: - "Czy kiedy znów poczuję się pani lepiej, kiedy znów nabierze wiatru w żagle, to czy tym razem się Pani zatrzyma?" - "Nie wiem." - odparłam. Coś mnie zasmuciło, spuściłam głowę i zamilkłam na chwilę. Nie byłam w stanie dłużej o tym myśleć.

Opowiedziałam jej o kłopotach finansowych i o tym jak dokładnie wygląda moja sytuacja. Nakreśliłam jej moją interpretację co do pozbawiania siebie zabezpieczenia finansowego. Opowiedziałam też o sobotnim wsparciu, a przede wszystkim o przyznaniu się do swojej słabości przed innymi. Spytała jakie to było uczucie, a ja odpowiedziałam, że było to najcenniejsze doświadczenie jakie przydarzyło mi się w ciągu ostatnich lat. To było takie poczucie jedności z drugim człowiekiem, który być może czuje, czy czuł kiedyś to samo - ogromną słabość i wstyd przed jej okazaniem.
Doznanie zrozumienia, troski, życzliwości i wszystkich wspaniałych gestów, jakie głównie spotkały mnie ze strony mojej grupy, ale też osób, które znają mnie prywatnie, bardzo mnie wzruszyło i dodało wiary w siebie. Zrozumiałam, że grupa, którą stworzyłam, a dalej wraz ze mną inni, to miejsce szczególnie wyjątkowe, z ludźmi o szczególnych cechach, ludzi spragnionych zrozumienia, akceptacji i poczucia bezpieczeństwa. Ludzi, zdolnych do cudownej empatii, uważności na drugiego człowieka, potrafiących dawać innym to, czego sami pragną. Pięknych ludzi. Z ich bólem, z ich cierpieniem i z ogromnym lękiem przed bliskością, który uczą się przezwyciężać tu właśnie w tym miejscu.
Kiedy mówiłam o tym, popłakałam się, a wtedy jeszcze pełniej zrozumiałam jak potrzebowałam tej jedności, a przede wszystkim odkrycia tego kim i ja jestem, wraz ze swoimi ograniczeniami i słabością. Zdjęłam z siebie odpowiedzialność za uczucia innych, która wcześniej nie pozwalała mi być bliżej, z lęku przed krzywdą, którą mogłabym komuś wyrządzić swoim zagubieniem. To poczucie konieczności bycia dla innych nawet nie dopuszczało do mojej świadomości, że i jak mogę kogoś potrzebować w taki sposób.
Przede wszystkim jednak zdjęłam z siebie odpowiedzialność przed sobą. Tą surową, wymagającą, momentami wręcz bezduszną i nadużywającą siebie. Zdjęłam z siebie ten strasznie wyczerpujący przymus bycia silną i kontrolującą wszelkie przejawy swojej słabości.

Co dalej?

"A gdyby miała Pani żyć na jednym, stałym, umiarkowanym poziomie emocji, to jak, by pani żyła, jak pani myśli?" - spytała terapeutka. Natychmiast poczułam bolesny ucisk gdzieś w klatce piersiowej. - Nie wiem. Jakaś nieprzyjemna myśl przeleciała przez moją głowę tak szybka i nieświadoma, że pozostawiła po sobie jedynie uczucie lęku i niepewności.

Nie wiem...