piątek, 30 grudnia 2011

Wytrwałość.

No więc blender kupiony, waga kuchenna również. Pojemniki na żywność, by zabierać ze sobą do pracy odmierzone porcje posiłków. Kupiłam także słodzik w płynie - do koktajli z mrożonek. Od niedzieli zaczynam dietę. Hm... zastanawiam się, czy uda mi się być konsekwentną. Raczej taka nie jestem.

Zatem ta dieta jest dla mnie pewnego rodzaju sprawdzianem wytrwałości. Wytrwałość to dobra cecha. Dobrze ją w sobie pielęgnować.

Teraz chodzi o konsekwentny sposób odżywiania się, kiedyś może będę potrafiła być konsekwentna w czymś innym. Tak właśnie myślę. Czy aby na pewno dobrze? No cóż, będę miała okazję się o tym przekonać.

A zatem nie tyle idę na dietę co ćwiczę wytrwałość. Cóż za szlachetna motywacja :)
Zrzucone kilogramy, smukła sylwetka to właściwie jedynie produkt uboczny moich starań.

Kiedy to piszę uśmiecham się do siebie. Grunt to rozsądna argumentacja :)

A kiedy już będę posiadała ten cenny dar jakim jest wytrwałość, myślę, że i cierpliwość także, to wtedy co?

Hm...No cóż moja wyobraźnia tak daleko nie sięga. Pomyślę o nowych wyzwaniach, kiedy będę już bliżej celu.

czwartek, 29 grudnia 2011

Radość i pieniądze.

Nie wiem czy wcześniej już o tym pisałam ale bardzo ciężko jest mi przeżywać również pozytywne emocje.

Jakiś czas temu z powodu kilku miłych wydarzeń rozkręciłam się z radości tak bardzo, że dostałam leki uspokajające.

Tak było również wczoraj. Mój znajomy, z którym kumpluję się od wakacji zaprosił mnie na wspólny wyjazd do Turcji z nim i z jego rodziną.

Przez wieloletnie balansowanie na krawędzi i walczenie o każdy dzień nie doświadczyłam możliwości wyjazdów na wakacje, bywania tu i tam. Ponieważ zdarzało się, że często byłam bez pracy albo zarabiałam bardzo mało, nie stać mnie było na wiele rzeczy.

Byłam ciągle zadłużona, bardzo ograniczona, co do sposobów spędzania wolnego czasu. Ów czas wolny najczęściej spędzałam na dołowaniu się i popadaniu w jeszcze większe długi, bo każdy grosz wydawałam na jedzenie, którym starłam się kompensować różne braki. Stąd bulimia.

Od czasu rozpoczęcia terapii, powoli zaczęłam stawać na nogi. Ale żyłam nadal dość skromnie bo znaczną sumę pieniędzy wydawałam na opłacenie terapii właśnie.

Było ciężko. Bardzo ciężko. Jako osoba z zaburzeniem osobowości chwiejnej emocjonalnej, często miałam ochotę rzucić pracę, olać terapię. Przestać się starać, zabiegać, walczyć. Dokonać jakiejś rewolucji w swoim życiu. Wywrócić swoje życie na lewą stronę.

"Ale to już było" - mówił mój terapeuta - to już wszystko było proszę Pani. "Być może warto choć raz pójść innym torem". Cierpiałam i trwałam. Nigdy nie przypuszczałam, że ta męczarnia kiedykolwiek dobiegnie końca.

Z czasem ten przymus trwania, wytrzymywania, znoszenia - stał się sposobem na życie.
Nie wyobrażam sobie obecnie, że mogłabym dokonać takich spustoszeń w swoim życiu jak to zwykłam robić wcześniej.

No ale do rzeczy. Kiedy napisałam wczoraj do T. - wspomnianemu wyżej koledze, że nieśmiało myślę o tegorocznych wakacjach, ale nie mam kompletnie pomysłu gdzie i z kim, natychmiast zaproponował mi wyjazd ze swoją rodziną.

Czuję się z nim bardzo bezpiecznie. To ewenement. Stąd ucieszyłam się tak bardzo, że przez większość wieczoru wszystko pędziło we mnie z radości. Po kilku godzinach czułam się zmęczona i zniewolona tą emocją. Z trudem usnęłam.

Radość...Tak często tęsknimy za tym uczuciem. Wspominamy dni, kiedy było nam dobrze, kiedy doświadczyliśmy czegoś pozytywnego.

Staram się być czujnym obserwatorem jeśli chodzi o to co się ze mną dzieje.
Dbać o siebie i nie fundować sobie zbyt wielu wrażeń. W miarę wcześnie się wycofywać i dystansować, gdy zachodzi taka potrzeba. Już do końca życia muszę stać na straży swojego zdrowia psychicznego. Zdaję sobie sprawę, że nie nad wszystkim uda mi się zapanować. Ale jak to mawiał mój terapeuta: "muszę ograniczać konsekwencje bycia sobą" i będzie nieźle. Mam taką nadzieję.

wtorek, 27 grudnia 2011

Lęk przed przyszłością.

Ech, kiedy sobie wbiję do głowy, że jestem już inna niż kiedyś i moje życie nie przypomina tego sprzed lat.

Te wolne dni spędziłam bardzo przyjemnie. Słuchałam muzyki i audiobuka, pichciłam z moja współlokatorką, oglądałam telewizję, objadałam się słodkościami no i wyjaśniłam wszelkie niejasności z moimi dwiema koleżankami, z którymi urwałam kontakt jakiś czas temu.

Oczywiście staram się być czujna co do tych relacji. Kurcze, że też to wszystko wymaga tyle wysiłku. Zabiegania, wyjaśniania, stawiania granic, nie przekraczania granic, pokory. O tak, pokora jest najtrudniejsza. To dla mnie koszmar ale nauczyłam się jej dość dobrze. Muszę się jeszcze troszkę doszlifować :)

Za tydzień nowy rok. Z czym wkraczam w nowy rok? Hm... zmian jest sporo. Najważniejsze to brak długów, brak konfliktów. Lęk, który kiedyś potrafił obezwładniać zelżał i już tylko od czasu do czasu przypomina o sobie.

Boicie się czegoś? Macie obawy w związku z czymś? Ja czasem myślę o tym, co by się stało, gdybym straciła pracę. Nie mam wykształcenia, wyjątkowych umiejętności, nie znam języka obcego. Mam co prawda dwie ręce i dwie nogi i dość sporo sił fizycznych. Gdyby zaszła taka potrzeba, mogłabym sprzątać. Obecna praca nie wymaga ode mnie wysiłku intelektualnego, chyba tylko dlatego daję radę.

Myślicie, że umniejszam swoje umiejętności? Może... Nie mam aspiracji zawodowych. Nie po manii, którą przeszłam kilka lat temu, a która wynikła z przepracowania.

Moja psychiatra, wcześniej także terapeuta, często powtarza, że do w miarę dobrego funkcjonowania potrzebuję dużo spokoju. No i ten spokój obecnie mam.

Często boję się, że go utracę. Wcześniej mogłam polegać na terapeucie, teraz muszę liczyć na siebie. To liczenie na siebie jest chyba najtrudniejsze. Czasem daje złudne poczucie niezależności, ale gdy mój nastrój się pogarsza zostaje już tylko lęk.

Hm.. posmętniałam. A przecież miałam pisać o dobrych rzeczach. Najwyraźniej nowy rok skojarzył mi się z przyszłością a ja boję się przyszłości. Przyszłość to niewiadoma. Boję się nie wiedzieć.

Dlatego mam obsesyjną potrzebę wpływania na możliwie najwięcej rzeczy. Świadomość, że wiele zależy ode mnie powoduje, że w moim odczuciu przyszłość także zależy ode mnie.

Jednakże to na co tak naprawdę wpływam, to marne substytuty tego na co w rzeczywistości chciałabym mieć wpływ.

Zdanie: "na pewne rzeczy nie mamy wpływu" jest dla mnie no poziomie rozumu całkiem logiczne, ale obszar emocji strasznie się buntuje przed tego rodzaju stwierdzeniami.

Chcę mieć wpływ. Chcę wiedzieć. Chcę kontrolować. Chcę ujarzmić swój lęk.

piątek, 23 grudnia 2011

Wolne dni

Za chwilę wychodzimy z pracy. Obdzwoniłam moje siostry i matkę, żeby nie myślały, że o nich nie pamiętam w te dni. Dla nich są one ważne a i ja na tym trochę korzystam, bo jakoś nam bliżej do siebie w tym czasie.

Po pracy jadę do sklepu, bo chcę kupić kropelkę. Mam parę rzeczy do naprawienia i do sklejenia. Będę miała co robić. Koleżanka z pracy przyniosła mi ponoć bardzo dobry film do obejrzenia. Jutro będę się lenić. Chodzić po domu w piżamie z kubkiem kawy. I robić co mi przyjdzie do głowy. W niedzielę pichcę obiad, po południu wychodzę na spotkanie religijne. Wieczorem może jakaś kawa i ciasto ze znajomymi. W poniedziałek wpada koleżanka i tak czas minie.

Piszę o tym wszystkim, bo przeżywam te wolne dni, tak odmienne od dnia powszedniego.
Postaram się być dzielna.

Trzymajcie się i ja się będę jakoś trzymać :)

czwartek, 22 grudnia 2011

Zwierzenia.

Siedzę w pracy. Spokój i cisza. Większość firmy na urlopie. Ja nie, bo świąt nie obchodzę i ten czas nie jest dla mnie jakiś szczególny. No może poza tym, że luz w pracy, kilka dni wolnego i spokój. Jestem w kontakcie z moją rodziną, która już od dziesięciu lat jakoś znosi moją nieobecność na święta. W zeszłym roku pojechałam do nich. Było ok. Ale znacznie lepiej czuję się, gdy spotykamy się z innych powodów niż święta. Wszystko jest wówczas bardziej naturalne.

Właśnie dostałam maila, że jutro wychodzimy z firmy o 13stej. Hm... trzeba się będzie jakoś zorganizować. Obie z moją współlokatorką, będziemy siedzieć w domu. Będziemy oglądać filmy i w ogóle leniuchować. Może ktoś wpadnie. Może my gdzieś pójdziemy. Ja zamierzam coś upichcić.

Ale właściwie nie lubię tzw. "długich weekendów". Wypadam wtedy trochę z rytmu. A ja wolę mieć wszystko pod kontrolą. Wiedzieć, że rano wstaję bo idę do pracy. Dzień w pracy mija mi na zajęciach zawodowych i śledzeniu forów w necie. Po pracy też zawsze mam coś do zrobienia. Jakieś małe sprawy, plany, obowiązki.

A w dni wolne...
Hm... Wtedy przychodzą niewygodne myśli. Wtedy na moment chciałoby się żyć inaczej.
Chciałoby się mieć swoją rodzinę. Choć w sumie o dzieciach myślę niechętnie. Ale fajnie byłoby mieć partnera. Wsiąść w auto i pojechać gdzieś przed siebie. Chodzić na spacery. Robić coś wspólnie.

Może kiedyś kogoś takiego spotkam. Aktualnie panicznie boję się związku. Za to jestem bardzo dobrym materiałem na kumpla, ale jeśli znajomość przeradza się w coś bliższego staję się koszmarem. Nie mogę wtedy znieść tej drugiej strony. Zaczynam skupiać się na wadach. Zaczynam być roszczeniowa. Wymagająca. Surowa. Zimna. Oschła.

Dlatego boję się związku. Nie chcę nikomu tego zafundować. Już nie, bo to niszczy także i mnie.

Ostatnio siedzieliśmy z kumplem i pytał mnie o to dlaczego nie lubię dotyku. Cholera trudna sprawa. W pierwszej chwili nie wiem co powiedzieć, kiedy ludzie mnie o to pytają. Czasem dla spokoju gaszę temat mówiąc o gwałcie, o molestowaniu. Wtedy stają się bardziej ostrożni. Nie drążą dalej.

Ale ja nie jestem tego taka pewna co jest przyczyną. Raczej boję się emocjonalnej bliskości. Mam wrażenie, że gdzieś w środku jestem jednym, wielkim głodem bliskości. Że to uczucie jest tak silne, że mogłabym tego kogoś pochłonąć, zawłaszczyć go. Chcieć tylko brać i brać. Bo jestem tak wygłodniała. Tak stęskniona. Tak spragniona.

I tak pewnie jest. Tylko ja nie umiem dawać i brać z umiarem. Kiedy poznaję mężczyznę, kiedy pozwalam mu się zbliżyć do mnie. Staję się dla niego wszystkim i ona dla mnie jest wszystkim. Jestem wspaniałomyślna, jestem cierpliwa, szalenie ciepła i dobra. Jestem wesoła, zabawna, szalona. Dostrzegając jaką przyjemność daję mojemu mężczyźnie, karmię się jego szczęściem i to się staje moim szczęściem. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż szczęście, które czerpię ze mnie inni.

To co oni mają do zaoferowania, może jest w jakiejś mierze ciekawe, ale nie tak ważne co daję ja. JESTEM CUDOWNYM DAWCĄ. JESTEM MIŁOŚCIĄ. JESTEM ZISZCZENIEM MARZEŃ.Jestem wielka, potężna, doskonała, BOSKA!

Aż pewnego dnia, po prostu budzę się i czuję obrzydzenie do mężczyzny, który jest tak szalenie we mnie zakochany, że nie dostrzega tego, jak żałosny jest w tym swoim zakochaniu. W tym pragnieniu mnie. W tym błędnym przekonaniu, że to co jest między nami jest trwałe i niezmienne. Nic bardziej błędnego.

Z dnia na dzień staję się coraz chłodniejsza, milcząca, wroga. Ponieważ znam jego najczulsze punkty, ponieważ tak się przede mną otworzył - staje się bezbronny wobec moich machinacji. Uderzam z siłą, której się nie spodziewa. Zaczynam dostrzegać jego zlęknienie, jego smutek, jego bezradność. Więdnie, usycha. Staje się wystraszonym chłopcem. Skomlącym zwierzęciem, czekającym z tęsknotą choć na suchy dotyk swojego właściciela. Na przyjazne spojrzenie.

Zaczynam się brzydzić go jeszcze bardziej. Jego bezbronność i nieporadność rodzi we mnie potężny wstręt. I tak oto właśnie odchodzę z przekonaniem, że popełniłam straszny błąd, wiążąc się z tym oto marnym przedstawicielem rodu męskiego.

On jeszcze przez jakiś czas zabiega, próbuje rozmawiać, kontaktować się. Konsekwentnie urywam wszystko. Czasem, gdy mam dobry dzień, wysyłam mu sms lub mail pisząc, że życzę mu wszystkiego dobrego, że tak było lepiej dla nas. On znów podrywa się do walki. Znów próbuje rozmawiać, prosi o spotkanie. Ale ja poza jakimś chwilowym współczuciem nie czuję nic. Proszę by zapomniał. By zadbał o siebie, by trzymał się ode mnie z daleka, bo zniszczę go jeszcze bardziej. On już niczego nie rozumie. Ja nie rozumiem. I tak wszystko się kończy.

Czasem po latach jakiś mail, krótka wymiana zdań na fb/gg/skype.
Jest w moim życiu kilku takich mężczyzn. W tej chwili przychodzi mi na myśl trzech, których najmocniej skrzywdziłam.

Najbardziej skrzywdziłam mojego męża, który nigdy nie powinien być moim mężem. Z którym postąpiłam jak w wyżej opisanym schemacie. Dziś ma już swoją rodzinę i mam nadzieję, że jego życie jest o wiele bardziej przewidywalne i spokojne.

Kolejny mężczyzna to mój dobry kumpel, przyjaciel, mój duchowy brat. Nigdy nie powinniśmy byli stać się parą. Mieliśmy się pobrać. W tym roku po siedmiu latach milczenia nawiązaliśmy kontakt. Któregoś dnia doszło do rozmowy, która jak to ujął On "powinna była mieć miejsce już dawno temu". Nie wiem tylko czy wtedy miałabym taką umiejętność nawiązania tej relacji.

Trzeci mężczyzna, to ktoś kto zniszczył swoje małżeństwo i pozbawił swoje dzieci posiadania domu z mamą i tatą włącznie. Kochałam go szalenie. Był najbardziej rozsądny, zrównoważony i nie dał się tak wkręcić w moją Boskość. I jemu najskromniej zaprezentowałam swoje borderlajnowe oblicze. Po prostu, gdy było jeszcze dobrze odeszłam. Przestraszyła mnie wówczas siła tego związku i dzieci, jego dzieci i żona, które nie zasłużyły na takie potraktowanie.

Jak zatem dzisiaj mogłabym się z kimś związać? Jaki on miałby być? Jaka ja miałabym być? Nie wiem sama. Może to temat na inny czas. Ale cieszę się, że w końcu o tym wszystkim napisałam.

środa, 21 grudnia 2011

Głupiutka ja.

Wczoraj miałyśmy gości.[Moja współlokatorka i ja]. Było przyjemnie, wesoło. Wypiłam kilka lampek wina. Nabrałam odwagi. I powiedziałam jej o tym, że martwię się o nią, że z trudem znoszę jej nastroje, że rozumiem, że cierpi z powodu bezsenności ale właśnie dlatego czas coś z tym zrobić do cholery. Przecież są ośrodki leczenia zaburzeń snu.

Odpowiedziała, że nie zamierza nic robić. Że ma już wszystkiego dość. Nienawidzi życia. Nienawidzi siebie. Zaproponowałam terapię, ale odparła, że nie ma już dla niej nadziei. Że od półtora roku nie ma już dla niej nadziei. Alkohol - pomyślałam. Nie ma sensu na rozmowę pod wpływem alkoholu. Ubrała się i wyszła z domu do nocnego.

Kiedy wróciła, leżałam już w swoim pokoju. Było mi jej naprawdę szkoda. Zastanawiałam się nad tym, co stało się te półtora roku temu. Zasnęłam.

Dziś rano będąc już w pracy dostałam od niej sms. Przeprosiła za wczoraj. Podziękowała za to, że się martwię i poprosiła o przestrzeń dla siebie.

Uświadomiłam sobie, że mam cholernie głupi nawyk udzielania pomocy tym, którzy jej nie chcą. Mój trener asertywności, tłumaczył mi to wiele razy.

Wychodzę z jakiegoś mylnego przeświadczenia, że posiadam wiedzę na temat tego, co dobre dla innych. Wnioskuję tak, bo uważam, że wiele przeszłam, wiele rozumiem, wiele się nauczyłam. BZDURA!!!

Kiedy to wreszcie zrozumiem? Kiedy przestanę uszczęśliwiać innych na siłę?
Tak trudno mi znieść myśl, że nie mam wpływu na innych. I znów dochodzę do tego samego wniosku, co kilka wpisów wcześniej. Nie daję prawa innym do bycia sobą.
Przecież trzeba dać dziewczynie czas. Ja też zanim sięgnęłam po pomoc potrzebowałam przeprowadzić nie jedną i nie dwie rozmowy z samą sobą. Czas, czas, czas...

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Skąd ten smutek?

Ktoś mi ostatnio zwrócił uwagę, ja zresztą też o tym pomyślałam przez chwilę, że zamieniłam terapeutę na dietetyka i trenera w jednej osobie.

Kręcę się wokół odżywiania, wyglądu. Może nie jest to aż tak silne we mnie ale jest.

U dietetyka byłam w zeszły poniedziałek. Sprawdził moje wyniki krwi, przejrzał jadłospis i powiedział, że wygląda to dość dobrze. Spytał mnie co chciałabym osiągnąć a ja na to, że choć troszkę wrócić do swojej wagi. Na początek niewiele. Zgodził się na dwa miesiące zastosować dietę, która jest mocno ograniczona w węglowodany. Poza tym ma dostarczać wszystkich składników, których potrzebuje organizm i nie doprowadzać do uczucia głodu.Dwa razy w tygodniu mogę pozwalać sobie na zjedzenie tego na co mam ochotę. Przy tym będę chodzić dwa razy na siłownię.

Na siłowni wczoraj, zmierzył mnie i zważył. Zmierzył zawartość tkanki tłuszczowej i wyznaczył ćwiczenia.

Szczerze? Jestem załamana, bo boję się, że go zawiodę. Że nie będę konsekwentna.
Stąd mój smutek. Tak bardzo nie chcę go zawieść. Siebie zawieść.

Tak to mój problem. Terapeucie też zawsze chciałam sprawiać satysfakcję i dlatego starałam się być bardzo pilną pacjentką, która ciężko pracuje w terapii.

Powtarzam to. Co jest ze mną? To wymaga dalszej terapii. Ale ja tak bardzo już mam dość...

Chcę do domu.

Przeważa we mnie smutek. Jestem zmęczona nastrojami mojej współlokatorki. Cierpi na bezsenność i bóle głowy. Stąd bardzo często miewa podły nastrój, który odbija się na mnie. Doszło do tego, że wstając rano, czy też wracając do domu po pracy bywam zlękniona, bo nie wiem w jakim nastroju ją zastanę. Jestem tym zmęczona. Kiedyś już jej powiedziałam o tym. Przez jakiś czas było ok. Teraz znów jest to samo. Nie mam siły na rozmowy. Jeszcze do tego mój kolega z pracy znów mi dokucza. A ponieważ nie przyjmuję jego zalotów dzisiaj na moje cześć powiedział: "nie witam się z wieśniarami".

To już mnie przerasta. Na każdym kroku trzeba być czujnym co do relacji, bo mogą nas zniszczyć. Na warsztatach asertywności uczyli nas umiejętnego stawiania granic. Z kolegą sprawę wyjaśniliśmy sobie już jakiś czas temu, kiedy to przeniosłam się do innego pokoju. Jednak popełniłam błąd i po kilku miesiącach spokoju, zaczęłam z nim rozmawiać, pozwalając mu na jego głupie gadki. Teraz znów się rozkręcił i wszystko wróciło do punktu wyjścia. A zatem popełniłam błąd.

Wszystkiego trzeba się wciąż uczyć na nowo. Wciąż powtarzać. Staram się pamiętać o tym, że ja też nie jestem idealna.

Jestem taka zmęczona. Chciałabym być teraz w domu i spać. Albo nie. Oglądać jakieś śmieszne filmy i śmiać się, a potem płakać. Płakać nad sobą, bo wygląda na to, że najlepiej i najbezpieczniej jest mi ze sobą. To smutne.

czwartek, 15 grudnia 2011

Zbyt dużo emocji.

Od soboty, dużo się we mnie dzieje. Nie radzę sobie z pozytywnymi emocjami, których przeżywanie w efekcie przechodzi w zmęczenie.

Wczoraj byłam u mojej lekarki. Dostałam dodatkowo leki na uspokojenie do stosowania doraźnego. Wczoraj było tych emocji tak dużo, że omal nie krzyczałam z jakiegoś takiego niezdrowego zachwytu.

Dzisiaj próbuję wyhamować. Dobrze, że jutro już piątek.

czwartek, 8 grudnia 2011

Znów o relacjach.

Chowam się w siebie. Urwałam kontakt z kolejną koleżanką. Także moja współlokatorka irytuje mnie coraz bardziej. To w sumie trzy najbliższe koleżanki. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Nie chcę ich nawet próbować rozumieć. Już nie.

Skontaktowałam się za to z moim trochę starszym kumplem. Traktuję go jak brata. To właśnie on w wakacje bardzo mi pomógł, kiedy spadałam w dół.

Nie wiem czy wpadam w jakąś paranoję, ale czuję, że muszę zrobić czystki jeśli chodzi o relacje z ludźmi i zacząć raz jeszcze od nowa. Wcześniej, kiedy był terapeuta, ci ludzie nie przeszkadzali mi zbytnio, bo najważniejszy był on a reszta była tylko dodatkiem.

Teraz dostrzegam, że muszę się bardziej postarać i inni też. Jałowe, zaburzone kontakty mnie nie interesują. Muszę to jeszcze skonsultować z moja znajomą terapeutką, czy niczego aby nie wydziwiam. A może powinnam poczekać, poobserwować. Spróbować oceniać pewne zjawiska samodzielnie. Sama już nie wiem.

Bulimii nie ma. Nie muszę w tej chwili notować wszystkiego, co zjadłam, by mieć ogólne pojęcie czy to dużo czy mało. To wcześniejsze ponad miesięczne zapisywanie bardzo mi w tym pomogło. Siłownia jakoś nie specjalnie mi wychodzi. Mam wrażenie, że robię coś na siłę a nie lubię się zmuszać. Może to źle. Nie wiem.

W tym tygodniu wyszłam ze wszystkich długów i jestem na zero. Jak się postaram to mogę zacząć oszczędzać jakieś grosze choćby na czarną godzinę albo na wakacje jakieś.

Najbardziej potrzebuję teraz ludzi. Prawdziwych, nierozchwianych, nie narzucających się. Potrzebuję ich na początek tak subtelnie. Chcę wiedzieć, że są gdzieś w razie czego. Oczywiście mam jakieś takie wyobrażenie, którego nie umiem sprecyzować jakich ludzi szukam. Po prostu z jednymi czuję się dobrze z innymi słabo.

W ten weekend byłam w rodzinnych stronach. Jestem bardzo zadowolona, ale matki nie odwiedziłam. Nie miałam ochoty. Rozmawiałam z nią tylko przez telefon. Spędziłam czas z siostrami i z ich dziećmi oraz wnukami. Było mi dobrze. Rodzinnie, głośno, blisko. I choć nie zamieniłabym się z nimi życiem, to coraz bardziej ich wszystkich rozumiem. Tak trudno mi dawać prawo innym do bycia sobą. Myślę, że to ważny temat, nad którym powinnam się pochylić.

wtorek, 6 grudnia 2011

Sala Samobójców

Obejrzałam wczoraj. Dochodziły mnie na temat tego filmu różne słuchy, dlatego nie spieszyłam się do obejrzenia go. Jakże miło mnie zaskoczył, gdy włączyłam go wczoraj.
Ktoś mówił, że film przydługi, ktoś inny, że o zagubieniu w sieci a ja mówię, że to film o zagubieniu w sobie.

Film przypomniał mi moje lata dojrzewania. Dorastający, młody człowiek czuje się jak kosmita. Świat na zewnątrz jest obcy a wewnątrz młodego umysłu, kłębią się czarne chmury zmiennych emocji, najczęściej tych negatywnych.

Nie wiem czy mają tak wszystkie dzieciaki. Ale ja i moi rówieśnicy, którzy lądowaliśmy z tego powodu w psychiatrykach tak właśnie czuliśmy.

Przeczytałam recenzję filmu na filmwebie. Byłam zaskoczona. Ale w sumie trzeba dać ludziom prawo do tego co myślą. Nie wiem tylko czy to myślenie powinno być "przewodnikiem" dla myślenia innych.

Tak więc ja skupiłam się na młodych ludziach. Ale jest przecież całe otoczenie, które powinno pochylić się nad filmem. Tylko czy oni zrozumieją. Rodzice, nauczyciele. Jakiś rodzic pod recenzją, podziękował twórcy filmu za przypomnienie mu o roli jaka spoczywa na nim w kontakcie z jego dzieckiem. Fajnie.

Oczywiście, młodzież jest dzisiaj potwornie zepsuta. Tak jak zepsuty jest z resztą ten świat. Te dzieciaki nie mają autorytetów, a jeśli już to często jakże boleśnie one zawodzą.

Pamiętam jak, jako młoda dziewczyna siedziałam na forum dla samobójców. Było nas sporo. Pisaliśmy ze sobą, rozmawialiśmy szczerze. Martwiliśmy się, kiedy ktoś nie odzywał się jakiś czas. Potem okazywało się, że miał próbę "s". Było płukanie żołądka i szpital psychiatryczny ewentualnie oddział zatruć. Większość z nas tak miewała. Ja też.

Pamiętam jak przez jakiś czas nie wychodziłam z domu. Mieszkałam wówczas ze swoim chłopakiem z dala od domu rodzinnego. Byliśmy spłukani. Ja po raz kolejny rzuciłam pracę. Powiedziałam o tym ludziom z forum i wówczas jeden chłopak zaproponował mi pomoc. Zrobił zakupy i pożyczył kasę.

Dla niego sensem było wówczas to, że może komuś z nas tak pomóc. Bo do swojego życia już takiej wagi nie przywiązywał. Było tak, że kogoś odciągaliśmy od myśli "s". Próbowaliśmy rozwiązywać problemy tej osoby. Coś podpowiadać, radzić. Umawialiśmy się wzajemnie do psychiatrów. Wspieraliśmy w dotarciu na miejsce.

Och dużo mogłabym pisać. Było tego tak dużo. Ten film mi o tym wszystkim przypomniał.

Taką młodzież pamiętam. Ale pamiętam też rówieśników jakby z innego świata. Z jeszcze wcześniejszych lat. Ze szkoły i miejskiej ulicy. Ludzi do cna zepsutych. Złodziei i bandytów jadących na amfetaminie. Albo wiejskie dziewczyny, które stroiły się na wiejskie zabawy dla miejscowych chłopaków. I miejscowych chłopaków, wszczynających bijatyki po pijaku, gwałcących wiejskie dziewczyny i modlących się w niedzielę w małym kościółku pod wezwaniem św. Jerzego.

Niezbyt wiele widziałam w życiu jeśli chodzi o różnorodność kultur, piękno natury czy rozmaitość sztuki. Jednak moje oczy były mocno otwarte na to co mnie otaczało, a było to często trudne do pojęcia. O tyle rzeczy chciałoby się spytać. Znaleźć odpowiedzi na to co nurtuje. Szukałam. Tak naprawdę nigdy się nie poddałam. To właśnie te szpitale, te podróże w głąb siebie, sprawiły, że nigdy się nie poddałam.

I choć na ciele i na duszy wiele blizn, to dzisiaj jestem od tamtej siebie bardzo daleko ale na tyle blisko, by film taki jak ten przypomniał mi o tym, jak ogromny ból kiedyś czułam.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Może później.

Nie mam ochoty pisać. Zastanawiać się. Nie wiem czy to tak na dłużej, ale od jakiegoś czasu nie mam takiej potrzeby. Nie było mnie od tygodnia w pracy. Mam parę spraw do załatwienia. Może napiszę coś później.

czwartek, 1 grudnia 2011

Chora i zmęczona.

Trochę zaniemogłam. Wysiłek psychiczny i fizyczny potrafi mnie trochę nadwyrężyć.
Na początku tygodnia nie mogłam wstać z łóżka. Poszłam do lekarza a babka na to, że nic nie widzi. A zatem jak zwykle siadła mi psycha. Dostałam zwolnienie do końca tygodnia i dochodzę do siebie.

Jestem cholernie słaba. Podziwiam ludzi pracujących na etacie, z rodzinami, z obowiązkami, ze strapieniami. Jak Wy to robicie do cholery?