sobota, 23 kwietnia 2016

Światy

Od poniedziałku każdego dnia wybudzam się o czwartej nad ranem i nie jestem w stanie już zasnąć. Jestem już nieźle zmęczona.
Nie wiem, czy to jakoś przy depresji tak jest, może coś z lekami. No bo kwetaplex mam zmniejszony do 200 z 400. To może mnie słabiej usypia. Postaram się dzisiaj wziąć na noc porządną dawkę ketrelu. Muszę jakoś się wyspać.

A poza tym co? Rano z racji tego, że wstałam o świcie ogarnęłam mieszkanie i pojechałam na bazar na Bakalarską kupić torbę podróżną, bo mi się poprzednia zniszczyła. Przeleciałam pędem te wszystkie zatłoczone alejki. Ścisk i tłum i te stoiska pod jakimiś daszkami, plandekami przerażały klaustrofobicznie. Tak szybko zakupów w życiu nie zrobiłam.

Po powrocie w domu zastałam moją siostrzenicę, która powoli wywozi ode mnie swoje rzeczy, z czasu, gdy pomieszkiwała u mnie.

Od rana byłam zestresowana jedną rzeczą. Co prawda przyjazdem siostrzenicy również. Bo jakoś tak dziwnie, gdy ktoś tak chodzi po domu. Coś pakuje, coś zabiera, gdzieś odchodzi...
Ale najbardziej przerażała mnie świadomość, że przyjedzie do mnie moja siostra która załatwiając ze swoim partnerem jakieś sprawy w Warszawie przy okazji miała zabrać część rzeczy mojej siostrzenicy.

Bałam się tej wizyty. Bałam się tak, jakby miało wydarzyć się coś bardzo złego. Chodzi o sytuację, która miała miejsce w październiku, gdy z nadmiaru różnych, trudnych doświadczeń i przeżyć weszłam w stan psychotyczny. Zachowałam się w sposób, który wywołał ostrą reakcję całej mojej rodziny. Pojawiły się telefony od moich sióstr, matki, groźby, w tym mail od jednej z siostrzenic, w którym między innymi nadmieniła, że jestem nieudacznikiem, pasożytem, że niczego się nie dorobiłam i niczego sobą nie reprezentuję. Właściwie nic nowego, czego by mi nie wykrzyczały już nie raz moje siostry. Choć akurat mail od siostrzenicy pogrążył mnie w ogromnym smutku.
Czegoś takiego nigdy doświadczyłam ze strony swojej rodziny. Prawda jest jednak taka, że ja byłam chora, a oni nie zdawali sobie z tego sprawy. To jest jakieś wytłumaczenie. I ich, i mnie. Może...

Minęły jedne święta i drugie. Matka zadzwoniła dopiero jakoś tydzień przed świętami wielkanocnymi, ale nie byłam w stanie rozmawiać. Poczekałam na dzień i na moment, w którym czułam się w miarę silna, bezpieczna i oddzwoniłam. Rozmawiałam bardzo krótko. Matka wyraziła swoje zaniepokojenie i na moje słowa, że nie odzywałam się, ponieważ byłam bardzo zmęczona tamtymi wydarzeniami, przyznała że rozumie. Przy tym zaskoczyła mnie jakby nutka współczucia, którą wyczułam w jej wypowiedzi. Zrobiło mi się smutno. Może chciałabym się jej wypłakać, wyżalić jak bardzo mi było z tym wszystkim ciężko. Nie wiedziałam o czym mam z nią rozmawiać. Matka kończąc powiedziała, żebym się trzymała i że mnie kocha, na co ja odpowiedziałam; dziękuję. Ona czasem mówi takie słowa. Zaczęła jakieś 10 lat temu. A ja za każdym razem potrafię ze skrępowaniem powiedzieć: DZIĘKUJĘ

(płacz.......................................................................................)

Te rozmowy są dla mnie coraz trudniejsze, ponieważ zdaję sobie z tego sprawę, że matka ma już swoje lata i przeraża mnie myśl o tym, że któregoś dnia mogłabym ją odwiedzić, nie żywą i zdrową, ale... martwą.

Żałuję, że jest jej tak mało w moim życiu. (płacz........................)  Żałuję, że teraz, gdy mogłabym ją odwiedzać z większą odwagą, problemem stał się mój brat, który właśnie stawia dom na naszym podwórku i jest tam ciągle. Jest bardzo agresywny w sensie psychotycznym. Powinien się leczyć, ale jest tak nieznośny i ciągle pobudzony, że nie da się do niego dotrzeć. Jedyne co pozostało to zgłoszenia na policję.

Jak to, gdy rok temu zaatakował mnie u matki na święta. Moje pierwsze święta z rodziną, z kimkolwiek, od wielu, wielu lat. Wyjechałam stamtąd  błyskawicznie. W spazmach, rozpadająca się na miliony kawałków niepasujących do siebie.
Żeby jakkolwiek zawalczyć o swoją godność, pojechałam w takim stanie na policję i zgłosiłam zajście z bratem. Pani policjantka, przemiła kobieta, wzięła mnie do swojego pokoju i rozmawiała serdecznie tak długo, aż się uspokoiłam.
Mimo to pozostało we mnie jakieś odrealnienie. Dlatego na drugi dzień z rana, tuż po świętach zadzwoniłam także do mojej lekarki. Rozmawiała ze mną przez jakiś czas. Ponieważ nie do końca wiedziałam co się stało (czułam tylko to dziwne odrealnienie), to gdy mniej więcej nakreśliłam mojej lekarce całe zajście, ona w odpowiedzi opowiedziała mi je własnymi słowami nadając niektórym rzeczom kształt. W ten sposób połączyła niektóre moje kawałki w jakąś całość i kazała im wracać do Warszawy. Wytłumaczyła mi, że w całej tej chorej sytuacji, moje pojawienie się na policji, było aktem psychicznej przede wszystkim samoobrony. Takie mechanizmy uruchomiła moja psychika. Mogłam dotknąć czegoś stabilnego, czegoś co miało jakąś rangę i moc sprawczą, co mogło mnie również w symboliczny sposób ochronić.

Wracając do Matki. Jest osobą, która jest szalenie silna psychicznie. Może też dlatego, że to zupełnie inne pokolenie i wychowanie w zupełnie innym środowisku. Matka sobie z moim bratem radzi, zwyczajnie nie zwracając na niego uwagi, albo po prostu go opiernicza jak małego chłopca, na co on reaguje darciem gęby. I tak też się ze sobą porozumiewają. Właściwie oni wszyscy. Matka i troje mojego rodzeństwa. Brat skończył właśnie 51 lat. Od dawna jest rozwiedziony. Rozstał się także ze swoją partnerką, która zwyczajnie (choć z ciężkim sercem, bo w jakimś sensie go kocha) wystawiła go za drzwi, choć mają ze sobą dziecko. Wybrała jednak swoją godność i dobro dziecka. Jego zachowania wyglądają i na borderlajnowe, i na chadowe. No i chamskie zwyczajnie.

Kiedyś, gdy byłam mała byłam zafascynowana moim bratem. Byłam jego małą siostrzyczką, którą wszędzie ze sobą ciągał. Jako dziecko nie bawiłam się lalkami. Miałam za to super łuk, procę a nawet wędkę. Wszystko zrobione przez mojego brata. To pewnie dlatego zostałam niezłomną wojowniczką :)  (płacz) Zabierał mnie nawet na randki ze swoim dziewczynami z którymi chadzał. Od jednej dostałam kolorowe spinki i gumki do włosów. Wracałam do domu przeszczęśliwa.
Pozwalał mi nurkować w rzece, chociaż miałam zakaz od matki wchodzenia do rzeki w ogóle. Wyciągnął mnie jak się topiłam. A raz wystrzeliła w moją twarz puszka z saletrą, co było w tamtym czasie jedną z rozrywek chłopaków. Źle to wyglądało. Zaczęłam krzyczeć z przerażenia, a wszyscy biec w moim kierunku. Brat obiecał mi wtedy wszystko co możliwe, bylebym tylko nie powiedziała matce. Wymyślili wtedy z kolegami jakąś historyjkę i tak ją miałam matce opowiedzieć.

(płacz....................) (płacz.........................) (płacz............................................................................

No więc ten przyjazd siostry dzisiejszy, uruchomił we mnie sporo lęków, dużo smutku. Nie wiem jak to określić. Po prostu bałam się, tak jakby miało wydarzyć się coś złego. Wracałam do domu gotowa na ścięcie głowy, albo jakiś inny mord.

W rzeczywistości noszę w sobie traumę po tamtych wrześniowo-październikowych wydarzeniach.

Siostra i jej partner właściwie usiedli na kilka minut. Wypili herbatę, po czym zapakowali rzeczy siostrzenicy do auta i wszyscy odjechali. Niby ucieszyłam się, gdy wyszli. Ale tak naprawdę było mi ciężko, patrząc jak wychodzą i wracają do swojego świata.
Szkoda, że te nasze światy, aż tak się różnią.

 Niestety przypłaciłam to wydarzenie atakiem bulimii. A nie miałam ataku od dawna. Walczyłam o to.


Ciężko mi to wszystko opisywać. Dużo w tym wszystkim smutku i łez, które płyną bez mojej zgody. Trochę im - mojej rodzinie - zazdroszczę, że potrafią ze sobą funkcjonować, GDZIEŚ TAM.

Nie chcę być sama, ale bardzo się boję kogoś, kogo chciałabym spotkać i kto chciałby spotkać mnie w MOIM ŚWIECIE.



środa, 20 kwietnia 2016

Po prostu dobrze

Trochę jest ze mną tak, że gdy jest dobrze to mnie tu nie ma. Stąd też blog obfituje we wpisy raczej mało pozytywne. A prawda jest taka, że cały weekend spędziłam dobrze, słonecznie, radośnie.
To był dla mnie bardzo dobry czas. Spokojny czas i tylko dla siebie. Choć każdego dnia widziałam się z kimś innym. Te spotkania bardzo wiele dla mnie znaczyły, w sensie towarzyskim.

W zeszły czwartek byłam u mojej lekarki. Przyznała, że rzeczywiście jestem depresyjna. Stwierdziła, że raczej można było się tego spodziewać przy tak intensywnym, stresującym tempie. Zmniejszyła mi przeciwpsychotyczny, ponieważ przy zniżce nastroju zaczęłam odczuwać senność i bardzo mnie to męczyło w ciągu dnia. Dawkę zmniejszyła mi na taką, która działa antydepresyjnie. Poza tym dostałam antydepresant o działaniu aktywizacyjnym i przeciwlękowym.
Po tej wizycie poczułam się dużo lepiej. Dostałam przyzwolenie na zaopiekowanie się sobą. Co dla mnie bardzo wiele znaczy. Jak wiadomo mój krytyk nie jest zbyt uważny na mnie.

W kolejnych dniach czułam naprawdę dobrze. Gdzieś pod skórą owszem, smutek i zmęczenie. Ale doszły też inne uczucia, które mnie bardzo odprężyły.

Od dzisiaj żyję znów w stresie. Mam trochę rzeczy do załatwienia właściwie każdego dnia po pracy coś. Sobota i niedziela również, aż do poniedziałku. We wtorek lecę z moim byłym chłopakiem do Liverpoolu, w ramach urodzinowego prezentu. Oboje mamy urodziny w pierwszym tygodniu maja. Trochę się denerwuję tym, że spędzę z nim tyle czasu. Głównie dlatego, że chciałabym, by czuł się dobrze w moim towarzystwie, i żeby ten wyjazd był dla niego udany.

Zobaczymy.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Obserwacje

Myślę o minionym weekendzie, który spędziłam na rozmowach z dziewczynami. Sobotę z A., moją przyjaciółką, z którą czuję się bardzo swobodnie. Przeżyłyśmy przecież razem kawał życia. Łączą nas szczególne i unikalne doświadczenia. Zaś niedzielne popołudnie do późnego wieczora spędziłam z A,. moją stosunkowo nową koleżanką, z którą od jakiegoś roku i w moim odczuciu głównie dzięki jej interwencjom, zaczęłam od całkiem niedawna nawiązywać głębszy kontakt, Choć muszę przyznać, że czuję się w tym kontakcie wciąż bardzo nieporadna i niepewna.

Do domu wróciłam późnym wieczorem. Nie mogłam zasnąć. Czułam, że muszę coś w sobie przetrawić. Chciałam po tych intensywnych, choć szalenie dla mnie ważnych interakcjach, pobyć ze sobą zanim zacznie się poniedziałek, który jawił mi się złowrogo. Tak też położyłam się spać o piątej nad ranem. Wstałam koło jedenastej, o dwunastej miałam angielski. Przed wyjściem z domu zadzwoniłam do mojej lekarki z prośbą o spotkanie. Zaproponowała wizytę w czwartek.

Do pracy dotarłam na godzinę drugą. Ponieważ nie przespałam tej nocy, byłam dość pobudzona. Od razu wzięłam się do pracy, ale L. moja szefowa, postanowiła być dzisiaj nader rozmowna. Po chwili pojawiła się dyrektorka administracji, prosząc mnie o dane do dokumentów, które wypełniała dla PFRON-u. Żartowała, że ma przeze mnie sporo pracy, jednocześnie wyglądała na rozbawioną i całkiem zainteresowaną zadaniem, którego się podjęła.
Nasza rozmowa, która mimo wszystko dotyczyła czegoś nietypowego jak na polskie realia, była całkiem swobodna. Wydaje się, że obie zachęciłyśmy się do takiej postawy. Ja, ponieważ nie załatwiałam mojej sprawy z pozycji ofiary, oraz A., która wyglądała na bardzo swobodną i naturalną, być może obserwując moje zachowanie, być może dzięki zbudowanej w tym obszarze świadomości. Muszę przyznać, że skłamałabym, gdybym powiedziała, że gdzieś w środku nie czułam skrępowania, ale właśnie ta swoboda komunikacji, o którą być może obie się postarałyśmy, pomogła mi zachować w jakimś sensie godność i pełnowartościowość. Pomyślałam, że to niesamowicie ważne, aby właśnie takie podejście prezentowali inni pracodawcy i właściwie także, pracownicy z niepełnosprawnością.

Co prawda proces mojego zatrudnienia przebiegał zupełnie tradycyjnie, na tradycyjnych prawach i zasadach. To ja wystąpiłam z prośbą o podwyżkę, sugerując rozwiązanie, na które musiałam się odważyć. Nie kosztowało mnie to wiele wysiłku. Tylko dlatego, że moja fiksacja na punkcie zabezpieczenia finansowego i lęk jakiego w tym stanie doświadczałam, zdecydowanie przerosły wszelkie zahamowania, które to zahamowania w innych warunkach mogłyby i zapewne stałyby się, mocno problematyczne.

Niedawno czytałam opracowanie profesora Kazimierza Dąbrowskiego, który stworzył pojęcie dezintegracji pozytywnej, o której pisał w swojej książce "Trud istnienia" w taki oto sposób:

"wyraża korzystne rozluźnienie, a nawet  rozbicie pierwotnej struktury psychicznej, np. w okresie  dojrzewania, w stanach nerwowości, w nerwicach i psychonerwicach  oraz w konfliktach życia codziennego - zewnętrznych, a przede wszystkim wewnętrznych. Takie rozluźnienia i rozbicia są bowiem bardzo często czynnikiem  sprzyjającym rozwojowi, zwłaszcza rozwojowi przyspieszonemu i twórczemu, co stwierdza się w praktyce u osób cierpiących na  psychonerwice, a także w biografiach wybitnych jednostek.  Termin "nieprzystosowanie pozytywne" oznacza formę protestu, który ma charakter twórczy, wyraża samodzielność rozwojową."

pisał również:

"Otóż chyba bezsprzecznie rozwój psychiczny człowieka przez zasadniczy udział w nim samoświadomości, konfliktów wewnętrznych i  zewnętrznych, przejawów wzmożonej pobudliwości psychicznej, czyli tzw. nerwowości, i mozolnego osiągania coraz wyższych poziomów  osobowości i coraz pełniejszego zdrowia psychicznego jest wielkim trudem, wysiłkiem związanym ze stanami napięcia, z cierpieniem, z tzw. pozytywnymi zaburzeniami psychicznymi, do których należą   nerwowość i psychonerwice. Jest to kształtowanie się osobowości właśnie przez trud istnienia i trud rozwoju."  

Chciałabym wierzyć, że moja choroba, a dokładnie intensywność emocji, których doświadczam mnie nie ogranicza, ale w jakimś sensie przyczynia się do dalszego rozwoju mojej osobowości.


Sobotnie niespodzianki

Po piątkowym morderczym trudzie odzyskania kontroli nad własnym życiem, sobota rozpoczęła się całkiem spokojnie. Co ciekawe na ostrym dyżurze stomatologicznym dowiedziałam się, że moje zęby są całkowicie zdrowe. Można się jedynie domyślać czego efektem był cały ten ból. Był, bo po wizycie przeszedł. Psychosomatyzacja do tej pory stanowiła bardzo rzadkie zjawisko oporowania mojej psychiki, to też nie mam zbytnich, osobistych doświadczeń w tym temacie. Jednak wygląda na to, że potężnych rozmiarów fiksacja części mnie na życiowej postawie "muszę dać radę" uniemożliwiła innej części mojej psychiki reakcje obronne na poziomie emocji (tu okazałam się wręcz niezłomna), zatem alarm nadszedł z poziomu ciała. Efekt? Zaopiekowanie sobą i bycie zaopiekowaną - w tym przypadku przez stomatologa. Trochę to smutne, trochę straszne.

Ale to nie wszystko. Bowiem po popołudniu nadeszła informacja od mojej przyjaciółki: - "Jadę do Ciebie. Będę za półtorej godziny."
Kompletnie zaskoczona (ale też trochę niechętna, ponieważ nastroiłam się do przeżycia tego dnia tak, a nie inaczej), z przerażeniem wyskoczyłam z łóżka i natychmiast wzięłam się za sprzątanie mieszkania (w domu było gorzej niż brudno).

A. wkroczyła do mojego mieszkania ze słowami na ustach: " Twoja jedyna przyjaciółka przybywa na ratunek!"  - co natychmiast mnie rozczuliło i rozbawiło. (To nasze drugie spotkanie w tym roku od tak wielu lat.)
Jesteś głodna? - spytała. Mam coś dla nas. Lubisz owoce morza? Po czym podążyła w kierunku kuchni. - Yyy, tak, chyba tak, to znaczy tak. - Poczułam się nieco zmieszana. Właśnie działo się coś, o czym nie decydowałam, coś co odbywało się bez mojego udziału, nad czym nie miałam kontroli.
Jednocześnie to coś powoli zaczynałam identyfikować jako przyjemne i zabawne. Z pewnym onieśmieleniem i jakaś taką nieporadnością podjęłam się dążenia do akceptacji zaistniałej sytuacji.

Gdzie masz jakieś naczynia? - Wskazałam miejsce, zupełnie podporządkowując się tej przedziwnej sytuacji. Wyjęła talerze, ułożyła na nich wcześniej pokrojone przez siebie sery i warzywa, następnie sięgnęła do torby. Jej mimika i ciało właśnie zakomunikowały, że oto szykuje się specjalna niespodzianka. Czyżby w torbie był ukryty biały królik?
-  Mam dla nas flachę! - oznajmiła rozbawiona. A co! Jak szaleć to szaleć!
Tak oto w jednej chwili przygotowała kolację i drinki. Po czym przeniosła wszystko do pokoju.
- Chodź, chodź! Siadamy! No i powiedz, jak się czujesz? - rozpoczęła rozmowę...

Miałyśmy cały wieczór, noc i poranek. Trochę jak za dawnych lat.
Nie wiedziałam, nie sądziłam, że mogę doświadczyć takiej opiekuńczej reakcji. Właściwie nie sądziłam, że jej potrzebuję. Zapomniałam jak taka wygląda i czemu służy. Zapomniałam jak może być uzdrawiające takie wsparcie ze strony drugiego człowieka. Nie psychiatry, nie terapeuty, ale przyjaciela, bliskiego znajomego, kogoś, kto wykazuje odrobinę dobrej woli i empatii, chcąc zrozumieć, chcąc być pomocnym lub po prostu - obecnym.

W przypadku A. różnica polegała na tym, że posiadała wiedzę na temat mojej choroby i w tym obszarze była kompetentna udzielając pomocnych informacji zwrotnych. Ale cała reszta była kwestią empatii, jaką dysponuje dojrzały emocjonalnie człowiek. Zdałam sobie sprawę, że moim problemem nie jest brak umiejętności korzystania ze wsparcia, ale brak bliskich relacji z ludźmi, którzy są na tyle dojrzali, by w przenośni lub w sensie dosłownym wpaść z flaszką.

Tak też racząc się specjałami przywiezionymi przez A., sącząc kolejne drinki, czas upływał nam na towarzyskiej, połączonej z uważnością, rozmowie. Pytania A., jej odpowiedzi, jej komentarze do moich wypowiedzi, z każdą chwilą przynosiły coraz lepsze zrozumienie - moje zrozumienie, dla mojej sytuacji - z czasem kojąc moje zszargane morderczym wysiłkiem nerwy. Jej uwagi i doświadczenie (również jako osoby z ChAD), pozwoliły zidentyfikować bardzo istotny problem, a mianowicie, że leki, które biorę nie tylko hamują moje huśtawki nastroju, ale odbierają odczuwanie satysfakcji z czegokolwiek, utrzymując mnie na poziomie niskiego, byle jakiego nastroju z jednocześnie wysokim napędem wynikającym z silnych reakcji lękowych.
Zauważyła, że mam ogromny problem z patologicznym lękiem, uspokajając, że są na to leki, tak samo jak są antydepresanty, które pomogą mi żyć na poziomie "chcę" a nie "muszę" bez obawy, że wpędzą mnie w hipomanię.
Bardzo znacząco podkreśliła na czym polega nasza choroba, jak pracuje mózg osoby będącej w stanie mieszanym. Czym jest niski nastrój i wysoki napęd i jak bardzo wyniszczające jest ciągłe funkcjonowanie w takim stanie, oraz czym takowe może się zakończyć.

-  Doskonale wiesz o tym, że twoją obsesją  jest perfekcja - mówiła. - Owszem, możesz pracować nad jakimiś niedojrzałymi zachowaniami. Każdy z nas ma nad czym pracować, niezależnie od tego jak daleko doszedł w swoim rozwoju osobistym. Możesz wściekać się na siebie, obniżać swoją wartość, bo nie spełniasz swoich oczekiwań, podnosić kolejne poprzeczki, ale nie możesz zapominać, że twój mózg jest chory!
Nie wszystko jest sprawą pracy nad sobą w sensie psychologicznym. W obecnym stanie podstawową formą interwencji mającej na celu poprawę twojego funkcjonowania jest dobrze dobrana farmakoterapia!
- Ale te leki działają! - Zaprotestowałam stanowczo. - Nie mam już tych cholernych skoków niepohamowanej radości i dziesiątek mniej lub bardziej sensownych pomysłów, którymi narażałam się na różne, czasem niesympatyczne konsekwencje. Nie doświadczam tej chorobliwej egzaltacji i ekscytacji pochodzącej nie wiadomo skąd. Nie męczy mnie to wreszcie, nie wykańcza. W tym znaczeniu jestem spokojna.
- Nie jesteś spokojna - oponowała. Jesteś spacyfikowana. Rozumiesz? Taka farmakologiczna lobotomia. Dopóki twoje życie odbywa się na zasadzie "muszę", a nie ma w nim ani krzty "chcę", to jest to stan nienaturalny!

Mówiła to wszystko w sposób bardzo stanowczy, ale też poruszający. Zatrzymałam się nad tym, o czym właśnie powiedziała. Przyszło mi na myśl, że właściwie nie pamiętałam kiedy zrobiłam coś z radością, swobodnie i z naturalną chęcią.
- Nie chcę żebyś mnie źle zrozumiała. - ciągnęła. Nie chodzi o tęsknotę za hipomanią i dążenie do tego stanu. Być może pozytywne uczucia kojarzą ci się z tym właśnie i to w jakimś sensie cię przeraża. Ja mówię o tym, że człowiek z chadem może odczuwać zwykłą przyjemność z wykonywania różnych rzeczy. Jeśli twoje życie polega na tym, że musisz wstać rano, bo idziesz do pracy, musisz heroicznie pracować, bo praca tego od ciebie wymaga,  musisz wyjeżdżać za kasą do Anglii, musisz spłacać długi, musisz iść na angielski, musisz na grupę wsparcia, bo musisz lepiej siebie rozumieć i jeszcze wiele innych rzeczy, do których się zmuszasz, to ja ci mówię, że to nie jest życie! To jest depresja! Ty nie tylko jesteś zmęczona ilością obowiązków, które na siebie nałożyłaś, odczuwasz zmęczenie, ponieważ sprowadziłaś swoje życie do poziomu obowiązku i przykrego jak wrzód na dupie przymusu!
A ja ci chcę powiedzieć. Mimo, że życie z tą chorobą jest bardzo ciężkie, nie oznacza, że jest kompletnie pozbawione przyjemności i sensu. Mówię ci to jako twoja przyjaciółka, a także jako osoba która również doświadczyła i doświadcza tego samego.

I w taki oto sposób poczucie winy, niezadowolenie z siebie, wściekłość na sytuację, która zadziała się poza moją kontrolą, poczucie niewyobrażalnej porażki i lęk, wszystko to, co zaistniało w ostatnich dniach na skutek utraty poczucia bezpieczeństwa materialnego, ustąpiło miejsca świadomości, że uczucia te mogą  być złudne, nielogiczne, absurdalne lub wyolbrzymione. W każdym razie nie aż tak istotne i przesądzające o moim losie.

Rozmawiałyśmy o wielu innych sprawach. Wspominałyśmy dawne czasy, dawne doświadczenia, trudne, ale i te zabawne sytuacje, które były naszym udziałem. Rozmawiałyśmy o macierzyństwie A., o jej dzieciach, o tym jak jesteśmy z nich dumne. Mówiłyśmy o tym, jak wspaniały wzorzec przekazała swoim córkom. Rozmawiałyśmy również o związkach, mężczyznach, o moim i jej podejściu do mężczyzn.  Rozmawiałyśmy o doświadczeniach z tym związanych i o tym, jaki jest mój stosunek do zawarcia związku partnerskiego. A. spytała o moje obecne doświadczenia w tym obszarze, o moje poglądy, o moje oczekiwania, lęki i fantazje. Zaszczepiła we mnie pewnego rodzaju ciekawość tego, z czego wynikają moje wybory lub brak wyborów. Nie tylko w relacjach damsko-męskich, ale relacjach w ogóle. Zatrzymałyśmy się nad tym, by ustalić z jakich form asekuracji korzystam, skutecznie unikając wszelkich interakcji, które mogłyby przekształcić się w bliższy kontakt. Zastanowiłyśmy się nad tym, jaką rolę odgrywa w tym przypadku bulimia, w tym brak chęci zadbania o siebie w sensie estetycznym.
Rozmawiałyśmy o życiu w ogóle. Jego wartościach, celach, o tym co dla nas piękne, co dobre, co według nas zasługuje na uwagę. Rozmawiałyśmy o wielu innych rzeczach. Na pewno o tym, co mogłoby być ważne dla mnie, co by mogło wzbudzić we mnie odwagę, chęć i ciekawość życia, mimo zdarzających się splotów okoliczności, tych, które sprawiają, że raz jest się na, a raz, pod wozem.



sobota, 9 kwietnia 2016

Wszystkie chwyty dozwolone


Chwytam się różnych rzeczy,
śniegu, drzew, niepotrzebnych telefonów,
czułości dziecka, wyjazdów,
wierszy Różewicza,
snu, jabłek, porannej gimnastyki,
rozmów o błogich własnościach witamin,
wystaw awangardowej sztuki,
spacerów na kopiec Kościuszki, polityki,
muzyki Pandereckiego,
żywiołowych katastrof w obcych krajach,
rozkoszy moralności i rozkoszy niemoralności,
plotek, zimnego tuszu, zagranicznych żurnali,
nauki włoskiego języka,
sympatii dla psów, kalendarza.

Chwytam się wszystkiego,
żeby się nie zapaść
w przepaść.

Anna Świrszczyńska

piątek, 8 kwietnia 2016

Coś nierzeczywistego

Koszmarny dzień, ale kończy się w miarę dobrze. Rano wpadłam w panikę. Do pracy szłam bardzo niespokojna. Chyba już chora.
Chciałam możliwie najszybciej wiedzieć czy mam szansę na podwyżkę. Okazało się, że firma wystąpi o dofinansowanie, ale wynik najwcześniej za jakiś miesiąc.
Bardzo się martwię tym, co dalej. Tylko, że tym martwieniem się wywołałam w sobie ogólną histerię. Znów chorobliwie przeliczałam finanse. Gdybym była w szpitalu dostałabym pewnie coś na uspokojenie, bo trochę to przypominało amok.
Muszę wstrzymać się z oddaniem w najbliższym czasie dwóch tysięcy długu. Nie będę też miała na obecną opłatę mieszkania i tu muszę porozmawiać z właścicielką z prośbą o rozłożenie płatności z tego miesiąca na kolejne. Przełożyłam też kilka innych wydatków na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ale choćby nie wiem co, z angielskiego nie zrezygnuję. Za bardzo mi zależy. Na pewno znajdę jakieś rozwiązanie.

Nie poszłam dzisiaj do stomatologa, mimo bólu. Boję się, że to będzie duży wydatek, choć wydaje się, że w tym przypadku nie mam wyjścia.  Powinnam się tym zająć jutro. Boję się, że po wizycie znów wpadnę w histerię.
Z pracy wyszłam z bardzo dużym poziomem lęku. Starałam się utrzymywać kontakt z rzeczywistością, ale momentami wszystko się zlewało i trudno mi było ocenić, co tak naprawdę się ze mną dzieje. Napisałam do mojej przyjaciółki, że chyba jej potrzebuję. Zaproponowała, że przyjedzie, choć mieszka ponad 200 km od Warszawy. Jednak w międzyczasie okazało się, że nie będzie to możliwe. Liczy się jednak, że potrafiłam napisać z prośbą o wsparcie, a ona tego wsparcia gotowa była mi udzielić. Tak bardzo bałam się zwariować.

Kiedy po pracy wróciłam do mieszkania, nie miałam pojęcia co ze sobą począć. Wiedziałam, że muszę jakoś odzyskać kontrolę. Znów zaczęłam przeliczać wydatki. Histerycznie zastanawiałam się co jeszcze mogę zrobić. Mimo stanu, który określiłabym chorobowym, czułam, że muszę odzyskać jako takie poczucie bezpieczeństwa w obszarze finansów, bo tylko zapanowanie nad tą kwestią pomogłoby  mi poczuć się lepiej.
Wreszcie sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do jednego, a potem drugiego operatora komórkowego, by wyjaśnić sprawę płatności, które mnie nurtowały. Co ciekawe zajęcie się tymi tematami sprowadziło mnie na ziemię. Musiałam się skupić, znaleźć numery na infolinie i zastanowić się z czym dzwonię i jaką pomoc chcę uzyskać.
Ku mojemu zdziwieniu, gdy zakończyłam drugą rozmowę, byłam już w całkiem dobrym kontakcie ze sobą. Nie wiem na ile te rozmowy same w sobie przyczyniły się do poprawy, a na ile wyniki tych rozmów. W każdym razie płatności wyjaśniłam.
Poczułam, że odzyskuję kontrolę, aż wreszcie stałam się spokojna na tyle, by uświadomić sobie, że tak naprawdę nie wydarzyło się jeszcze nic z tych wszystkich rzeczy, których tak panicznie się obawiam.

Przede mną dwa wolne dni weekendu. Szkoda by je było zmarnować na zamartwianie się i walkę ze stanami chorobowymi, które to zamartwianie wywołuje. Wiem, że to dla mnie trudne, ale na pewno znajdzie się coś, co nie pozwoli mi odlatywać. Na pewno coś wymyślę. Na pewno sobie pomogę. Panicznie obawiam się utraty zdolności myślenia i racjonalnej oceny sytuacji. Ale jeśli nawet moje możliwości zawiodą, pozostaje jeszcze skorzystanie ze wsparcia lekarskiego w izbie przyjęć IPiN.


czwartek, 7 kwietnia 2016

Pieniądze, bulimia, zmęczenie.

Jestem bardzo zmęczona. Coraz bardziej. Dzisiaj wróciłam do Polski. Zarobiłam trochę kasy. Od razu przelałam koledze, bo byłam mu winna. Nie wiem czy dalej będę miała tę pracę, a z tej w Polsce nie wyżyję. Chyba, że jednak uda mi się wynegocjować tę podwyżkę. Staram się być dobrej myśli, ale bardzo to trudne.
Jutro muszę do stomatologa. Zatem nieplanowany wydatek. Zaczęły mnie pobolewać dwa zęby. Jeden niemiłosiernie. Siedzę w domu z bólem, bo ze zmęczenia nie jestem w stanie nigdzie się przemieścić. Jak tylko weszłam do domu wstawiłam szybkie pranie, żeby wyprać jedne, jedyne dżinsy, w które obecnie się mieszczę i padłam na łóżko. Otworzyłam excelową tabelkę, przejrzałam finanse, przelałam dług koledze i zaczęłam martwić się dalej. W tym miesiącu nie będę już miała pieniędzy. Zostało mi tysiąc złotych i niepopłacone rachunki plus wynajem mieszkania.
Muszę coś wymyślić. Zapewne da się coś jeszcze zrobić. Tylko żeby moja głowa wytrzymała, a zaczęłam popełniać już błędy. Podjęłam kompletnie nieprzemyślaną decyzję, z której dopiero zdałam sobie sprawę. Jakieś dwa tygodnie temu miałam coś jakby psychotyczny stan. Nie zauważyłam tego.
No i zajadam wciąż problemy. Smutek, zmęczenie, lęk. To wymaga terapii. I muszę naprawdę poważnie się nad tym pochylić. To bardzo duże pieniądze. Ciężko zarobione pieniądze, które przejadam. Jest mi ogromnie przykro, że coś takiego sobie robię.

Poza stresem, pracą, wysiłkiem i przenikliwym zimnem, w Liverpoolu spotkały mnie również miłe rzeczy. Zatrzymałam się u znajomego, który bardzo mi pomógł. Odwiedziłam koleżankę, która też okazała się bardzo pomocna. Miałam też kilka chwil wytchnienia. No i zarobiłam jakieś pieniądze.

W weekend poszukam czegoś, jakiejś darmowej terapii, czegoś co pomoże mi zapanować nad bulimią. Muszę się tym zająć. Zbyt ciężko pracuję, żeby tak głupio tracić pieniądze, których właściwie nie mam. Gdyby nie karta kredytowa, pewnie kompletnie straciłabym teraz grunt pod nogami.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Podwyżka

Troszkę się porozpadałam. Trochę połamałam. Mam kłopot z byciem. A jeszcze wczoraj tak się pozmieniały pewne rzeczy na moją niekorzyść, że było już ze mną naprawdę przedszpitalnie. Myśli mi się poskręcały, a psychika ratowała się chcąc udać się w niebyt. Trochę pomógł G. Pomogła też moja siostrzenica K. Bardzo pomogła. No i znajomi z Liv, którzy sprowadzili moje myśli w kierunku życia, nie będąc oczywiście świadomymi, że właśnie się rozpadam. Pomogło.

Za to jutro, mimo, że z konieczności, to jednak finalnie będę miała chyba fajny czas. Znów lecę do Liv. Wracam w czwartek. Znajomi organizują wieczór filmowy. Będziemy też coś pichcić. W środę jadę do koleżanki nad morze do New Brighton. Przedtem mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Dużo pracy.
Jeśli chcę jakoś spłacić swoje długi i móc się utrzymać, konieczny jest ten cały wysiłek. Jeśli do tej pory nie zwariowałam i nie znalazłam się w szpitalu, jest szansa, że może jeszcze tak trochę pociągnę.

Dzisiaj zabiegałam o podwyżkę w pracy. Poszłam do szefowej zarządu i powiedziałam, że zależy mi na większej pensji, i że firma ma możliwość otrzymania dofinansowania do mojego wynagrodzenia. Spytałam ją, czy jeśli zadzwonię na infolinię PFRON-u to czy zechce zamienić słowo z konsultantem. No i tak też się stało.
Przy moim schorzeniu tj, chorobie psychicznej, firma może otrzymać dofinansowanie w kwocie 1730 zł brutto. Chyba brutto. A. rozmawiała dość długo z konsultantką. Obiecała zająć się tym jutro. Jeśli uda się coś zdziałać w tej sprawia, to jestem już trochę uratowana. A. ma coś obliczyć, pozliczać i dopiero wtedy firma będzie mogła złożyć wniosek do PFRONu.

Moje dochody znacznie zmalały w ostatnim czasie. Nawet te moje dorywcze wyjazdy do Anglii, nie przynoszą już takiego pożytku. Z końcem kwietnia pojadę chyba po raz ostatni, aż do czasu, gdy pewne sprawy się wyjaśnią.

Za to ta moja stacjonarna praca jest bardzo obciążająca. Ostatnio próbowałam komuś o tym opowiedzieć, o tym, że już nie daję rady, a tu głos mi się załamał i zaczęłam płakać. Szkoda mi się siebie zrobiło. Nie powiedziałam już nic więcej. Stłumiłam zbliżający się wybuch płaczu.
Ciężko mi. Bardzo cierpię.




sobota, 2 kwietnia 2016

Weekend

Dzisiaj znów jest dużo gorzej. Oczywiście fakt, że to weekend, jest tu bardzo istotny.
Nie radzę sobie ze stresem. Nigdy dotąd moja praca nie wydawała mi się stresująca, choć wymagała sporo wysiłku. Odkąd moja głowa pochorowała się bardziej, co ma związek z ChAD-em, nie jestem już tak silna i wytrzymała. Emocje, które dotąd miały głównie aspekt psychologiczny, w jakiś sposób, co jest dla mnie nie do przyjęcia, przybierają postać chorobową i są o wiele trudniejsze do opanowania. Po grupie wsparcia, na którą chodzę, rozumiem, że aby zachować jakiś zdrowy osąd otaczającej mnie rzeczywistości, powinnam prowadzić w miarę higieniczny psychologicznie tryb życia. Niestety presja, którą na siebie wywieram, brak umiejętności zachowania jakiejś życiowej równowagi utrzymuje mnie, zwłaszcza w ostatnim czasie, w stanie odczuwania silnego lęku. Nie bardzo sobie z tym radzę. Zaczynam dochodzić do wniosku, że być może powinnam jednak wspierać się terapią indywidualną, która mogłaby mi pomóc radzić sobie ze sobą lepiej. Obchodzić się ze sobą lepiej. W szczególności oddzielać prawdę od fałszywych przekonań i interpretacji mojej psychiki.
Z ogromnym smutkiem i niezgodą, stwierdzam, że obecnie trudniej sobie radzę z oceną mojej rzeczywistości. Zwłaszcza przy tak długotrwałym stresie i przemęczeniu.