poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Podwyżka

Troszkę się porozpadałam. Trochę połamałam. Mam kłopot z byciem. A jeszcze wczoraj tak się pozmieniały pewne rzeczy na moją niekorzyść, że było już ze mną naprawdę przedszpitalnie. Myśli mi się poskręcały, a psychika ratowała się chcąc udać się w niebyt. Trochę pomógł G. Pomogła też moja siostrzenica K. Bardzo pomogła. No i znajomi z Liv, którzy sprowadzili moje myśli w kierunku życia, nie będąc oczywiście świadomymi, że właśnie się rozpadam. Pomogło.

Za to jutro, mimo, że z konieczności, to jednak finalnie będę miała chyba fajny czas. Znów lecę do Liv. Wracam w czwartek. Znajomi organizują wieczór filmowy. Będziemy też coś pichcić. W środę jadę do koleżanki nad morze do New Brighton. Przedtem mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Dużo pracy.
Jeśli chcę jakoś spłacić swoje długi i móc się utrzymać, konieczny jest ten cały wysiłek. Jeśli do tej pory nie zwariowałam i nie znalazłam się w szpitalu, jest szansa, że może jeszcze tak trochę pociągnę.

Dzisiaj zabiegałam o podwyżkę w pracy. Poszłam do szefowej zarządu i powiedziałam, że zależy mi na większej pensji, i że firma ma możliwość otrzymania dofinansowania do mojego wynagrodzenia. Spytałam ją, czy jeśli zadzwonię na infolinię PFRON-u to czy zechce zamienić słowo z konsultantem. No i tak też się stało.
Przy moim schorzeniu tj, chorobie psychicznej, firma może otrzymać dofinansowanie w kwocie 1730 zł brutto. Chyba brutto. A. rozmawiała dość długo z konsultantką. Obiecała zająć się tym jutro. Jeśli uda się coś zdziałać w tej sprawia, to jestem już trochę uratowana. A. ma coś obliczyć, pozliczać i dopiero wtedy firma będzie mogła złożyć wniosek do PFRONu.

Moje dochody znacznie zmalały w ostatnim czasie. Nawet te moje dorywcze wyjazdy do Anglii, nie przynoszą już takiego pożytku. Z końcem kwietnia pojadę chyba po raz ostatni, aż do czasu, gdy pewne sprawy się wyjaśnią.

Za to ta moja stacjonarna praca jest bardzo obciążająca. Ostatnio próbowałam komuś o tym opowiedzieć, o tym, że już nie daję rady, a tu głos mi się załamał i zaczęłam płakać. Szkoda mi się siebie zrobiło. Nie powiedziałam już nic więcej. Stłumiłam zbliżający się wybuch płaczu.
Ciężko mi. Bardzo cierpię.




4 komentarze:

  1. Gdy mam zle czasy (a miewam jak kazdy), mowie do siebie: "O nie, nie dam sie!" i ide sie wybiegac. No i angielski wyrecza. Bardzo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fajnie :) Zobaczymy jak ja sobie poradzę w obecnej sytuacji, choć martwię się, że granice mojej wytrzymałości psychicznej są już mocno nadwyrężone.

      Usuń
  2. Stworz sobie przytulna przestrzen, cos w rodzaju wewnetrznego ogrodka, w ktorym zawsze bedziesz mogla sie schronic, gdy na zewnatrz leje i wieje. Dla mnie taka przestrzenia jest angielski. Mialam (i wciaz mam) nadzieje, ze rowniez znajdziesz cos podobnego dla siebie. Eskapizm? Byc moze. Ale dziala. I ratuje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, ja tych przestrzeni od lat już sobie namnożyłam tyle i właśnie dzięki nim jeszcze się nie poddałam. Obecnie muszę zająć się rzeczami bardzo konkretnymi. Tylko poczucie bezpieczeństwa daje prawdziwe ukojenie. A żeby to poczucie bezpieczeństwa sobie zapewnić muszę po prostu działać. Jedyne co może mi pomóc to wsparcie różnych osób. Rozmowy, towarzystwo. Zauważyłam, że to działa i zaczęłam to doceniać. Ostatnio udało mi się po takie ludzkie wsparcie sięgnąć. Ludzie zazwyczaj mają rodziny, przyjaciół, partnerów. Ja żyję w absolutnym odosobnieniu. To na tym polu powinnam szukać wytchnienia i dawać sobie czasem pomóc. Tobie też jestem wdzięczna za wsparcie. Jeśli uda mi się zatroszczyć o swój byt, zapewne angielski i inne zabiegi, będą przynosić pożądane efekty.

      Usuń