poniedziałek, 28 lipca 2014

O pozbawianiu siebie poczucia bezpieczeństwa

Od rana czułam się już dobrze. Sztywność karku ustąpiła, a z nią bóle w tej okolicy ciała. Ale uda i ramiona mam jak z galarety. Ciężko mi się także oddycha. Musiałam wyjść na pocztę i choć to blisko od mojego domu, to z trudem przebrnęłam tę odległość. Miałam wrażenie, że za chwilę nogi ugną się pode mną i upadnę. Od piątku straciłam sporo na wadze. Czy to możliwe, że tak mi dał popalić ten lęk i ten koszmarny depresyjny stan? Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Mimo to dzięki wczorajszemu wsparciu umysł mi się rozjaśnił i dziś naprawdę czułam się dobrze. Teraz fizycznie męczę się okropnie. Paskudne osłabienie. Może to po części przez upały. Trudno zgadnąć.

Korzystając z psychicznie dobrego samopoczucia, wykonałam dziś kilka telefonów do firm w sprawie pracy. Co ciekawe przyszły mi dziś do głowy rzeczy, o których wcześniej nie pomyślałam. 
Uważam, że mocno siebie zaniedbałam i doprowadziłam do sytuacji, w której się teraz znalazłam. 
Z jakiegoś powodu postąpiłam bardzo nieodpowiedzialnie. Może właśnie z powodu lęku. Może z poczucia, że jestem w tym wszystkim osamotniona. Bo dlaczego po interwencji tak wielu osób nabrałam odwagi.
Czy to było moje wołanie o uwagę? Czy w ten sposób chciałam powiedzieć jak bardzo się boję? Jak sobie nie radzę? 

Dlaczego pozbawiam siebie poczucia bezpieczeństwa? Dlaczego pozbawiam siebie zabezpieczenia finansowego? Robię tak regularnie od lat. Owszem, mogę zrzucać wszystko na paskudną bulimię, która nawraca dłuższymi lub krótszymi epizodami i dosłownie sieje spustoszenie. Martwię się jednak, że pod tym wszystkim kryje się coś więcej. Na tę chwilę uważam to za najistotniejszy problem. Najbardziej kluczowy i chyba najbardziej złożony.

Nie wiem, czy to przymus powtórzenia braku bezpieczeństwa? Potrzeba życia w chaosie? W dezorganizacji? Nie mam siły, by to przemyśleć w tej chwili. Jednak zdecydowanie powinnam zanieść ten temat na sesję. Strasznie mi przykro, że wciąż wyrządzam sobie taką krzywdę i narażam na tak ogromne straty.

niedziela, 27 lipca 2014

Wdzięczna

Przeżyłam. Otrzymałam ogrom wsparcia. Serdecznie dziękuję za każdy gest. Moja wdzięczność pobudza mnie do podjęcia tej ciężkiej walki. Pojawiło się też wiele refleksji. Potworne osłabienie nie pozwala mi napisać więcej. W dzień było nieco lepiej.

Słabość ma swoje dobre strony. Pozwala poczuć się człowiekiem z krwi i kości. To dla mnie bardzo cenna nauka.

Jeszcze raz Wszystkim serdecznie dziękuję. 

sobota, 26 lipca 2014

Przez słabość do siły

Wydaje mi się, że depresja jest ucieczką przed wyzwaniami, które mnie czekają. Napisałam do koleżanki, która natychmiast zadzwoniła. Ona też choruje na ChAD. Dodała mi otuchy, bo wiem jak ona bardzo boryka się ze swoim zdrowiem i każdego dnia walczy. Opowiedziała mi też o sytuacji, która jej się ostatnio przydarzyła i jak ciężko to przeżyła. Co ciekawe natychmiast zaczęłam ją wspierać, odnosząc się także do swojego położenia, a to sprawiło, że nabrałam jakiejś siły i determinacji. Znam dobrze sytuację Sylwii. Zresztą staram się zazwyczaj ją wspierać. Ona toczy ogromną walkę. Tak wielką, że każdy jej mały sukces napawa mnie ogromnym optymizmem. Podziwiam ją. Cieszę się, że mimo wszystko odebrałam ten telefon. Mimo, że wstydzę się swojej słabości. Nie mogę się poddać. Miliony ludzi walczą podobnie każdego dnia.
Wiele osób z powodu ciężkich chorób, nie tylko psychicznych przegrywa swoją walkę, ale myślę, że i tak są wygranymi, gdyż walczyli do końca. 

Chcę wszystkim, którzy mnie czytacie i borykacie się z różnymi trudami życia powiedzieć, że jesteśmy bohaterami dnia codziennego. Mocarzami, którzy raz po razie podnoszą się, choć czasem trwa to tylko chwilę. Możemy się wspierać i budować wzajemnymi sukcesami. Możemy znaleźć w sobie nawzajem zrozumienie, sympatię, akceptację. Świat nie jest doskonały, każdy człowiek ma jakieś ograniczenia. Naszym bogactwem jest nasza siła. To z jakim mozołem i wytrwale przeżywamy każdy dzień, każde wyzwanie. Może to właśnie jest w nas najcenniejsze. Może właśnie tą naszą siłą możemy dawać przykład innym. Podnosić na duchu, tych, którzy upadają.

Jestem dzisiaj bardzo słaba, bardzo zlękniona, bezbronna. Kiedy piszę to wszystko płaczę, ale przecież nie jestem osamotniona w swojej walce. To, że nie jestem jednym z tych szczęściarzy, którym żyje się lżej, łagodniej, nie znaczy, że przegrałam swoje życie. Oczywiście dziś czuję bardzo dosadnie jak mało w swoim życiu osiągnęłam.
Chciałabym, by moja rodzina miała poczucie, że sobie radzę. Chciałabym żeby moja mama nie musiała odpowiadać wymijająco tym, którzy pytają co u mnie. Mam 37 lat. Nie wiem co przyniesie przyszłość, ale wiem, że każdy upadek czegoś mnie uczy o sobie, o życiu. Jest mi bardzo ciężko, jestem przerażona swoja sytuacją, ale wiem, że się nie poddam. Muszę przygotować się na wyzwania, które mnie czekają. Jeśli przed nimi wycofam się w tę paskudną depresję nigdy nie dowiem się co czeka na mnie z tymi drzwiami. A Wy? Zastanawialiście się, co kryją drzwi, przed którymi właśnie stoicie? Spróbujmy zrobić to razem, wspólnie otwierać kolejne drzwi. Chcę Wam opowiedzieć i mam nadzieję, że niedługo to zrobię, co znalazłam kiedy przestąpiłam próg moich. Mam nadzieję, że będzie to dobre doświadczenie, choćby sam fakt, że nacisnęłam klamkę i pchnęłam drzwi do przodu.


Bardzo wierzę w Boga, choć rzadko się z tym obnoszę. Ta wiara ma bardzo duży wpływ na moją wytrwałość. Wynika bardziej ze zdobywanej latami wiedzy, niż wiary ot tak, dlatego jestem w niej bardziej osadzona. Bardzo sobie cenię informacje i rady zawarte w Biblii. Wierzę, że ten niedoskonały świat kiedyś przeminie. Wierzę, że Bóg zainterweniuje, choć wiele osób uważa Go, jeśli w ogóle w Niego wierzy, za bezdusznego, czy obojętnego. Nie wierzę w bujanie w obłokach po śmierci. Nie wierzę w piekło. Wierzę w lepszy świat tu na Ziemi. 

Staram się nie tracić tej ufności i pamiętać o słowach:
Nie lękaj się, bo ja jestem z tobą. Nie rozglądaj się, bo ja jestem twoim Bogiem. Wzmocnię cię. Naprawdę ci pomogę. Naprawdę będę cię mocno trzymał swą prawicą prawości” (Izajasza 41:10).

Powoli do przodu

Ból całego ciała sprawia, że z trudem się poruszam. Dosłownie jakbym przechodziła jakąś grypę, czy coś w tym stylu. Miałam tak tylko raz, wtedy gdy dwa lata temu wchodziłam w stan tej głębokiej depresji. Wczoraj moja lekarka dołączyła mi antydepresant. Powiedziała też, że właściwie wykorzystałyśmy różne kombinacje dawek i leków i wygląda na to, że nie da się jakoś specjalnie mnie ustabilizować. Powiedziała także, że niewątpliwie na mój stan wpływa moja sytuacja życiowa. Brak poczucia bezpieczeństwa potrafi zdestabilizować również osobę zdrową, zatem w moim przypadku nie powinno to budzić zdziwienia.

W przyszły czwartek mam rozmowę o pracę w firmie, do której dodzwoniłam się sama. Miało to miejsce przed pogorszeniem mojego stanu zdrowia. Po spotkaniu z tą miłą panią od doradztwa zawodowego przeprowadziłam małe badanie sensowności istnienia branży, do której chcę wejść, na rynku usług. Właściwie docelowo nie chodzi mi o branżę, a o charakter pracy, o którą się staram. Natomiast sama branża, ma niemałe znaczenie, a zatem moja praca, poza nabywaniem pewnych umiejętności, w wewnętrznym przekonaniu także miałaby sens. Co do stanowiska pracy, miałam już określoną wizję i cel. Zabiegałam o tę pracę. Okazało się przy tym, że firma właśnie szuka pracownika i pojawiły się nawet ogłoszenia w związku z tym. Po tygodniu milczenia po tym jak dzwoniłam do tej firmy i przesłałam CV, skontaktowałam się ponownie. Odpowiedziano mi, że na razie nie nie ma dla mnie odpowiedzi, i że standardowo mam czkać na ewentualny kontakt. Kilka dni później otrzymałam telefon z działu HR tej firmy. Poza tym jestem umówiona z moim byłym szefem na współpracę, którą będę wykonywała dorywczo. Stąd moja lekarka zdecydowała się na antydepresant,  mimo ryzyka wystąpienia hipomanii. Tak, żebym mogła jakoś zadbać o swoją sytuację życiową, w tym być w lepszym stanie na rozmowie o pracę. Najgorsze, że tak jak napisałam wyżej, wybrałam sobie ubieganie się o stanowisko, na którym praca będzie dla mnie ogromnym wyzwaniem. No, ale przecież jeszcze nie ma pewności, że dostanę tę pracę. Choć przecież podjęcie pracy jest w mojej sytuacji koniecznością.

Całe szczęście, że mogłam znaleźć wsparcie finansowe związane z wypadkiem stomatologicznym. Na tę chwilę wsparła mnie również moja przyjaciółka, tak bym mogła opłacić konieczne rachunki. Muszę jednak przez najbliższy miesiąc zdobyć środki i zwrócić dług przyjaciółce, gdyż jej sytuacja też jest trudna.
Mam nadzieję, że wszystko się wyprostuje. Najważniejsze bym odzyskała fizyczne siły. 

czwartek, 24 lipca 2014

Całe nic

Wróciłam z krótkich wakacji, na które wyciągnęła mnie siostrzenica. Było bardzo miło, ale mogąc obcować z wieloma osobami i przyglądać się im życiu, czuję się jeszcze większym życiowym bankrutem. Obawiam się, że mam niemałą depresję. Wciąż nie mam na nic siły, głównie na to, by szukać pomysłu na wybrnięcie ze swojej sytuacji. Przynajmniej raz dziennie przemyka mi po głowie myśl o samobójstwie. Pewnie po to, by lepiej radzić sobie z lękiem. 

Mam prawie 40 lat i dwa koty. Nic więcej.

środa, 16 lipca 2014

Stan obecny

W poniedziałek wykonałam telefon do mojej lekarki żeby poinformować ją o tym, że pewne rzeczy wymknęły się spod kontroli. Poprosiła żebym dołączyła do dziennej dawki leków neuroleptyk. Jeśli przez tydzień nic się nie zmieni, pewnie będę brała większą dawkę. Na razie tej, którą biorę nie czuję, gdzie zdarzało się, że przy takiej ilości byłam mocno podsypiająca, ale może jeszcze stężenie słabe. Sporo spraw odpuściłam, ale nie wszystko. W przeciwnym razie nie byłabym sobą. W stanach depresji dość mocno użalam się nad sobą, ale częściej katuję i obwiniam za to, że jestem niepełnosprawna i nie mogę tyle ile bym chciała, ile muszę. W stanach pobudzenia obwiniam też otoczenie, choć staram się mocno racjonalizować to co denerwuje mnie u innych. W ten sposób mój balon puchnie. Zwłaszcza, że gdy nastrój nieco się wyrównuje nadal nie odpuszczam i próbuję robić cokolwiek. Prać, wycierać kurze, a nawet odbierać telefony. No i wynosić śmieci, choć z tym ostatnim jest gorzej, ponieważ mam spory kłopot z wyjściem z domu. 
Wiem, że dr. Sz. skierowałaby mnie do szpitala w tym stanie. Powiedziałaby, że potrzebuję odpoczynku, jednak ja mam nadzieję, że to niebawem minie. Muszę tylko jak najmniej się tym wszystkim nakręcać. 
W weekend przyjeżdża moja siostrzenica z synkiem i jej przyszłym mężem. Zabierają mnie z Warszawy. Ciężko mi się odkleić od tego miasta, ale muszę się jakoś ratować. Kotami zajmie się moja była współlokatorka. 
Mimo kiepskiego samopoczucia myślę o sprawach finansowych, niestety nie daje mi to spokoju, co chyba słuszne. Ustaliłam z byłym szefem plan naszej współpracy. To znaczy właściwie póki co stawkę. To taka praca dodatkowa. Całe szczęście, że jest czymś mocno zajęty, dzięki temu nasze plany się przeciągają. Prawdopodobnie w tej chwili byłabym marnym partnerem do współpracy. To znaczy na pewno, bo jestem kompletnie wypompowana.
Obiecałam sobie, że jutro wyjdę na spacer, na samą myśl robi mi się niedobrze, ale muszę wyjść z domu. W piątek sesja. No a w sobotę przyjeżdżają dzieciaki. Grunt to mimo wszystko trzymać formę i nie skupiać się na sobie, co w takich stanach jest koszmarnie trudne. A może właśnie skupiać? Czekam aż zadziałają leki. Sama się raczej nie zatrzymam.

"Urojenia zasznurowanego baleronu" - Psycho-kit.pl

A więc doczekałam się. Serdecznie pozdrawiam autorkę artykułu. Link do materiału tutaj: Urojenia zasznurowanego baleronu

Mój komentarz do artykułu na stronie fejsbukowej Psycho-kitu:

"Dziękuję Pani. Miewam się dobrze, to prawda. Za artykuł dziękuję jak i za zgodność z oryginałem mojego tekstu. Jednak więcej znalazłaby Pani na moim blogu. Interpretacja Pani całkiem godna uwagi, aczkolwiek wiele istotnych informacji zostało pominiętych. Na przykład ta, że pacjentka od samego początku cierpiała na poważne zaburzenia osobowości i współistniejące z nimi dolegliwości. W trakcie terapii dokonało się wiele przemian, istotnych przemian, bardzo ważnych dla poprawy stosunków z bliskim i dalszym otoczeniem pacjentki, co ogromnie wpłynęło na ogólne funkcjonowanie. Terapia pracuje latami. Nawet długo po. Dlatego należałoby przeanalizować dalsze losy pacjentki, biorąc pod uwagę tak skomplikowane zaburzenie oraz chorobę afektywną dwubiegunową, o której nie ma mowy tekście. Ważne jest jak pacjentka obecnie funkcjonuje mimo znacznych ograniczeń. Jednakże uważam, że warto się wczytać w to co Pani pisze, i Pani i ja w tekście, do którego Pani odsyła. Moja historia jest jednak dużo bardziej rozległa. Osobiście uważam, że nurt psychoanalityczny nie jest dla każdego i może bardzo poważnie zaburzyć pacjenta, jeśli terapeuta jest mało uważny i niedoświadczony, a pacjent stosuje obrony w postaci psychoz, które niezauważone w porę mogą wyrządzić ogromną krzywdę, a nawet spowodować trwałe szkody. Serdecznie pozdrawiam."


Niżej treść artykułu:

"Umiejętności, które stanowią o dobrym lekarzu: całkowite wyleczenie, niepozostawienie szkód, bezbolesne badanie. 
Z wiedzy druidów. Serio:)
***
Psychoanalitycy często zastępują anegdotkami sensowną dyskusję o skuteczności psychoanalizy. Anegdotkami czyli „studiami przypadku”. I dziś ja, naburmuszona Lyra Belacqua,  na „studium przypadku” się pokuszę. Ale że nie wyznaję kadzidlanej psychoanalitycznej religii będzie to studium zimne, płaskie i cyniczne.
Historia – słowami anonimowej bohaterki – to taka. Fragmenty troszkę długie, całość tu. Podkreślenia moje:
„Byłam od siedmiu lat (z przerwami) w terapii psychoanalitycznej. Właśnie kilka sesji temu usłyszałam od terapeuty, że dalsze leczenie nie ma sensu, ponieważ mam urojenia związane z tym, że kiedyś ja i mój terapeuta będziemy parą. Terapia już nie służy leczeniu, wywołuje u mnie stany psychotyczne, urojenia, bulimię, ataki na pracę i na terapię… Być może będę musiała przepracować to w innej terapii z innym terapeutą.…Terapeuta dał mi czas do końca roku na pożegnanie, ale chyba skończę już w tym miesiącu. Jest mi z tym zbyt ciężko.
Przez dłuższy czas sesje miały miejsce trzy razy w tygodniu. Z czasem, gdy pogorszyły się moje warunki finansowe na skutek zmiany pracy, sesje odbywały się już tylko raz w tygodniu i miały raczej charakter podtrzymujący. Mój terapeuta twierdzi, że to co do niego czuję to nie jest przeniesienie. Że jest to silne urojenie, którego ja niestety do końca nie czuję. Może dlatego, że to urojenie właśnie. … Proces leczenia zszedł na drugi plan.
Terapeuta mówi, że po tak długim czasie terapii, nie powinnam nadal tak silnie reagować na jego osobę. Otóż ja całą energię do tej pory skupiałam na zadowalaniu go lub nieświadomym atakowaniu. 
Cieszę się, że kończymy terapię. Przyznam szczerze, że jestem już bardzo wszystkim zmęczona. Postanowiłam, przez jakiś czas, o ile pozwoli mi na to zdrowie, pobyć troszkę samej. Następnie zamierzam przy pomocy mojej lekarki, wrócić do terapii analitycznej, tym razem z kobietą może.
Ja raczej długo walczyłam z tym, by się nie przyzwyczaić do terapeuty. Ale od samego początku kokietowałam chcąc starym zwyczajem zaciągnąć go do łóżka. Po jakimś czasie, powiedział mi wprost, że między nami nic nie będzie i tak powtarzał co jakiś czas. No i od tamtej pory chyba go pokochałam, odkąd przekonałam się, że mój terapeuta nie chce mnie wykorzystać.
„Co pani robiła aby zasłużyć na jego akceptację, uwagę ( jeśli w ogóle coś pani robiła w tym kierunku)? ” Starałam się pracować w terapii i być najlepszą pacjentką na świecie. Dużo analizowałam, wszystko analizowałam, wręcz stało się to w pewnym momenciemoją obsesją, byleby móc przynieść coś ciekawego na sesję. byle się postarać.
Udało mi się osiągnąć stabilizację życiową. Przestałam wciąż zmieniać pracę, przeprowadzać się z miejsca na miejsce, zamienić starych znajomych na nowych. Nawiązałam kontakt z rodziną.
Chciałam więcej, Chciałam pójść na prestiżowe studia, znaleźć dobrą pracę. Chciałam być taka jak on. Mądra, błyskotliwa. On powiedział, że ja to mam, tylko poumieszczałam to wszystko w nim. To on jest tym dobrym a ja tym złym. Dlatego skończyło się na tym, że pozbawiłam się jakiejś siły sprawczej i wszystko uzależniałam od niego….
Otóż mocno kontrolowałam to jak się do niego ubieram, jak się zachowuję podczas sesji. Starałam się, żeby nigdy nie było widać po mnie jakiegoś seksapilu. Ubierałam się na sportowo, albo nakładałam bezpieczne sukieneczki córeczki tatusia. Zawsze to kontrolowałam. I teraz myślę, że coś było w tym nie tak.
… Może idąc dalszym tropem, chodziło tu o to, by nie zdradzić się z uczuciami. Miłości, ogromnej tęsknoty, złości na to, że nie ma go przy mnie, że jest z inną kobietą.
Jeżeli dobrze go zrozumiałam, to powiedział podobnie, że tego być może nigdy nie da się przepracować... może zafiksowałam się na jakiejś fazie rozwoju – nie wiem czy dobrze to określam – i właśnie o tym terapeuta mówi, że może być nie do przebrnięcia.
Mam taką fantazję, że on też chciałby, by ta terapia szła do przodu, żebym robiła postępy. Ale ja widać nieświadomie nie chcę się z nim rozstawać a dla zamaskowania tego, rzucam regularnie terapię.
„Zastanawiam się jaki przebieg miały Twoje fantazje o terapeucie…” Nie dopuszczałam świadomie, żadnych myśli na jego temat. Może myślałam tylko, że mnie lubi bo staram się pracować w terapii i jestem dobrym człowiekiem :). Dwa razy powiedział mi, że ma „serce do mnie”. Strasznie się cieszyłam na te słowa.
Zakończyłam terapię w poniedziałek. …Mimo niepewności i smutku, czuję ulgę. Ulgę, że już nie muszę tak się starać i zabiegać o jego uwagę. Wreszcie jestem wolna. … całkiem nieźle sobie radzę, choć też jestem bardzo samotna, ale to mój wybór. Nie potrafię być blisko ludzi.
***
Klasyk: pacjentka zakochuje się w terapeucie. Nic dziwnego, im dłużej z kimś przebywamy tym bardziej go lubimy a sytuacja psychoanalizy sprzyja marzeniom o bliskości.  Psychoanalityk odstawia klientkę od piersi. W sumie wycyckał już ją na kilkadziesiąt tysięcy złotych (wg delikatnych szacunków 50-70 tysięcy) ale zmęczenie klientką bierze górę nad finansami. Może sam miał ochotę na panią i nie śmiał, może się wypalił, może do szaleństwa kocha małżonkę – nie wiemy.
Za to sukcesy, jakie osiąga pacjentka – ho, ho! już po 7 latach psychoanalizy i wydaniu fortuny – oszałamiają: „stany psychotyczne, urojenia, bulimia, ataki na pracę”, zmęczenie, chaos emocjonalny, zranienie, nawyk analizowania, zaindukowana bezradność. Pani porzuciła zwyczaj zaciągania facetów do łóżka, ale skarży się na samotność. Cóż, tyle to niektórzy mają i bez wydatków na analityka.
Czy pacjentka coś zyskuje? Ależ oczywiście! Nasiąka specyficznym żargonem a to żargon bezcenny. Zdrowy pociąg seksualny i uczuciowe zaangażowanie nazywa „urojeniem”. Swoje wnioski, nadzieje i obserwacje zwie „fantazjami”.  Przyczynę swojego stanu upatruje w „fiksacji na jakimś stadium rozwoju”. Być może zatraciła swój język, swoje własne obrazy.
Bohaterka nasiąka jeszcze czymś: odpowiedzialnością (poczuciem winy?) sprzedaną jej przez analityka. Terapia zostaje przerwana, ponieważ – jak podsuwa miły pan – to właśnie analizantka stworzyła problem: „Mój terapeuta twierdzi, że to co do niego czuję to nie jest przeniesienie. Że jest to silne urojenie…”, „może zafiksowałam się na jakiejś fazie rozwoju i właśnie o tym terapeuta mówi, że może być nie do przebrnięcia.” Sugestie podsuwane na terapii padają na podatny grunt: pani zwraca się posłusznie ku auto-analizie. Co gorzej, boi się, że już nie nadaje się do naprawy („nie do przebrnięcia”, „powiedział podobnie, że tego być może nigdy nie da się przepracować… ). Ale nie znajdziemy tu ani słowa o błędach i nieudolności analityka, który już po 364 tygodniach, już po ponad 1500 godzinach gadania i sześćdziesięciu tysiącach polskich złotych przyznaje, że relacja „nie służy leczeniu”. Meglio tardi che mai.
Co ciekawe, nasza bohaterka nie przyznaje się do kokieterii („grzeczne sukieneczki”), nie myśli o swoim terapeucie – a jednak kupuje diagnozę „nieuświadomionego urojenia” podsuniętą na terapii (usłyszałam od terapeuty, że dalsze leczenie nie ma sensu, ponieważ mam urojenia… których nie czuję). Zastanawiam się więc, na ile owo miłosne zaangażowanie jest faktycznie emocją pacjentki a na ile sugestią… jej terapeuty.
Pacjentka jest przecież miłą dziewczynką, najlepszą pacjentką świata, grzeczną uczennicą, łykającą wizje kapłana, choć ich nie rozumie. Uważa, że jej zadaniem jest zabawiać znudzonego analityka („wszystko analizowałam, wręcz stało się to w pewnym momencie moją obsesją, byleby móc przynieść coś ciekawego na sesję”). Nie wie, że jest tylko hołotą mającą dostarczyć materiału do „analiz” (na przykład takich głębokich yntelektualnych rozważań podobnych do gumy do żucia- „nie do nakarmienia a do wyzucia ust ze słów”). Że ma naiwnością utrzymać głupio-mądrego pana na poziomie klasy średniej. Niestety, terapia przez gwałtowne odstawienie od cyca nie działa na takie zaślepione uzależnienie od psychobiznesu. „Być może będę musiała przepracować to w innej terapii z innym terapeutą”, wyznaje pacjentka i już szykuje się do wydania owoców stabilności życiowej na kolejną analizę: „zamierzam przy pomocy mojej lekarki, wrócić do terapii analitycznej, tym razem z kobietą może.” „Chciałam być taka jak on” pisze i nie dostrzega, że jej marzenia o„prestiżowych studiach i „dobrej pracy” topią się w tęsknocie za kolejną działką narkotyku: podległości i wyprania z rozsądku w obliczu Tego Który Wie.
Nie da się ukryć: ta perwersja, przepraszam: terapia, to porażka na wszystkich frontach. A bezradne cierpienie ogłupiałej pacjentki, jej krzywda, jak najbardziej realna, tak jak realne nadużycie i nieodpowiedzialność psychoanalityka. Pani miała przed terapią problem z bliskością i zależnością od innych, tak samo zostało i po terapii, która utrzymała ją w roli zależnej blondynki. Co się jednak dzieje po przerwaniu tej parodii leczenia? „Mimo niepewności i smutku, czuję ulgę” pisze analizantka „Wreszcie jestem wolna.”
***
Frederick Crews, krytyk psychoanalizy, cytując studium Lakoffa i Coyne’a Ad1) o przypadku Dory, pisze tak: „Lakoff i Coyne twierdzą, że [...] Freud podtrzymywał trwającą od wieków uległość kobiet wobec żądań mężczyzn, wykorzystując w tym celu hierarchię władzy już istniejącą w środowisku klinicznym. [...] sugerują, że cała psychoterapia w pewnym stopniu opiera się na tego rodzaju braku równowagi, i uważają to za konieczne dla postępów w terapii. Mają przy tym wrażenie, że psychoanaliza zbytnio przechyla szale wagi, szczególnie wtedy, gdy analityk jest mężczyzną, a osoba poddawana analizie – kobietą. Odsuwając na bok fantazje Freuda, Lakoff i Coyne twierdzą, że
nurt psychoanalityczny jest szczególnie dobrze wyposażony w narzędzia do niszczenia osobowości niepewnych siebie pacjentek, dzięki zamierzonemu dystansowi wytwarzanemu przez psychoanalityka, regresji emocjonalnej, obniżaniu samooceny pacjentek, lekkomyślnemu sugerowaniu poczucia winy, poglądom na historycznie uwarunkowaną niższość moralną kobiet, a także całkowitej dowolności interpretacji i przekonaniu o nieomylności psychoanalityków”.
Za mocne? Ja się zgadzam w pełni, mając za sobą „trening” (nie terapię nawet!) prowadzony przez szkolącego się terapeutę psychodynamicznego, w swojej opinii genialnego i nieomylnego. Trening bazujący na ideologii psychoanalitycznej i feministycznej zawierał wszystkie wyżej wymienione elementy, od planowego niszczenia osobowości przez obniżanie samooceny do mizoginistycznej pogardy wobec uczestniczek.
Oferty psychoanalizy nęcą „prawdziwą wolnością”, obietnicą uwolnienia od przymusu nieświadomego. Wszelkimi wariantami ewangelicznego „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni jesteście, a Ja was pokrzepię.” „Przestaniesz w końcu mówić na darmo – symptom na który cierpisz, powtórzenia, które jesteś zmuszona/y czynić zwolnią swój uścisk – zmartwienia ustąpią,  strach ustąpi,  niepokój ustąpi.” czytam Dobrą Nowinę Lacanowską. „Założeniem psychoanalizy jest, że prawda i wiedza o sobie samym pozwala swobodniej i racjonalniej działać”- to znów kusi ktoś inny. W świetle opisanego przypadku taka „swoboda”, „prawda” i „racjonalność” to dopiero urojenie!
W cytowanej historyjce zapisano przerażający obraz ludzkiego szaleństwa. To szaleństwo wykręcania dystorsją języka, karykaturowania ludzkich relacji i emocji sprowadzonych do „fantazji”, „urojeń” i „fiksacji”. Szaleństwo  oślepienia ideologią, kurczowego wczepienia się w religię, w zbawcę – czy to osoba, czy ślepa wiara poza rozumem, czy sugerująca ład pseudonauka. To portret ludzi zniewolonych, o sercach zasznurowanych i zapeklowanych jak baleron."

Źródło: Psycho-kit.pl

piątek, 11 lipca 2014

Krótki kontakt z rzeczywistością

Boże, jakie to okropne. Zwłaszcza tekst na tej trzeciej stronie.

Boję się położyć spać. Boję się jutra. Wiem, że spotkam się z ludźmi, których uwielbiam, ale teraz, gdy przyszedł ten spokój, myślę o tym co się działo i z trudem z tego położenia rozumiem to wszystko. To mnie przeraża.
Mam stuprocentowo potwierdzoną diagnozę od stycznia zeszłego roku i wciąż nie rozumiem tego co się ze mną dzieje. W szpitalu powiedziano, że to właściwie dobrze, że ta choroba się pojawiła, bo bardzo mocno wycofało się, czy też stępiło bpd. Nie wiedziałam o co chodzi do końca, ale tekst o tym, że zaburzona osobowość i wynikające z niej komplikacje, są już raczej kwestią przeszłości, pozwolił mi uwierzyć, że wygrałam los na loterii. Powiedzieli, że chad w przeciwieństwie do bpd da się ustawić lekami. Miało być już tylko lepiej. Wychodziłam z głębokiej depresji, poprzedzonej katastrofalną w skutkach manią. Warunki szpitalne, serdeczność całego personelu od pani od sprzątania do ordynatorki, pomogły mi dojść do stanu równowagi i uwierzyć, że mam szansę na lepsze życie. Na godne życie. Mniej więcej w czerwcu zeszłego roku pojawił się ten pierwszy dziwny stan. Lekarka określiła go stanem mieszanym. I to wtedy właśnie powiedziała, że z ustawieniem leków jest niestety kłopot ze względu na impulsywność wynikającą z bpd.
To właśnie pojedyncze, ale bardzo silne impulsy wynikające z doświadczania różnych emocji skutecznie dysregulują równowagę biochemiczną, która naruszona w ten sposób wzmaga objawy choroby. Nie ma szans na ustawienie leków. Biorę dwa stabilizatory, lek przeciwpsychotyczny i doraźnie, w bardzo wyjątkowych sytuacjach, leki z grupy benzodiazepin. Dawki są wciąż zmieniane. Generalnie daję sobie radę. Potrafię o siebie zawalczyć. Ktoś kto może patrzy z boku na tę 37-letnią kobietę może myśleć, że nie ma ona nic do zaoferowania. Nie jestem żoną, ani matką. Nie ukończyłam studiów, nie mam własnego mieszkania. Mam potężny kredyt, pozostałość po manii, który konsekwentnie próbuję spłacać. Obecnie nawet nie jestem w stanie utrzymać pracy ani jej szukać. A teraz także nawet nie mam z czego żyć, ponieważ mam jeszcze jeden kłopot, który jest dla mnie nie do przeskoczenia.
Mam silną osobowość, duży temperament wynikający z natury, nie tylko z choroby, ale gdy przychodzą te stany i trwają tak długo i tak zmiennie, nic już nie jest proste. Miotam się w jakimś emocjonalnym amoku. Tracę grunt pod nogami. Tracę kontakt ze sobą.
Dziś po raz pierwszy boję się jutra. To, kim jestem i co mam, zawdzięczam tylko ciężkiej pracy nad sobą i ludziom, których spotkałam, którzy nauczyli mnie czegoś, z czego w życiu mogłam skorzystać. Dla kogoś to może nic wielkiego, ale ja startowałam z bardzo niskiego pułapu. Nic nigdy nie było proste. Przez swoje życie idę samotnie. Nie szukam męża, nie szukam partnera. Moje bogactwo, moja moc sprawcza to moja siła i wszystko to, co dzięki niej wypracowałam i co potrzebuję wypracowywać nadal. Kiedy choroba odbiera mi zmysły, pozostaję bez niczego. Bez niczego.

Bardzo boję się, że zaliczę dno, że któregoś dnia, przestanę walczyć i skoro teraz nie mam niczego, to gdy, już nie będę miała siły utrzymywać się na powierzchni, pójdę na dno.
Boję się jutra. Nigdy nikomu nie powiem tego wprost i nikt nigdy nie zobaczy mojego przerażenia. Nawet ja dziś wyjątkowo mam z tym kontakt.

czwartek, 10 lipca 2014

Do swoich

Dzisiejszy dzień zwyczajny, taki jak te przed załamaniem nastroju. Dużo przemyśleń, kilka wglądów, ale też sporo napięcia. Jutro przyjeżdża moja przyjaciółka i cały weekend spędzamy ze znajomymi, z którymi przyjaźniłam się bardzo długo, zanim wyjechali z Warszawy. Są to ludzie pod wieloma względami szczególnie mi bliscy. Trochę te spotkania dla mnie.

Ludzie, z którymi miałam okazję ostatnio obcować niestety nie z mojej bajki i pewnie dlatego było tak ciężko, gdy zrobiło się ciężko. Poza tym, to był czas, gdy musiałam przede wszystkim dbać o dobro innych, więc musiałam ze swoimi potrzebami wycofać się w cień.
Nie ma we mnie zgody na umniejszanie innych, tylko dlatego, że są albo młodsi, albo niżej w hierarchii, cokolwiek dla kogoś to znaczy. W którymś momencie wypowiedziałam wojnę systemowi, z tym, że w większej mierze już w swojej głowie, niż miało to podstawy w rzeczywistości. Mam ogromny żal do świata, w którym wzrastałam. Zresztą świat ten, czy też mu podobny, niejednokrotnie przewijał się w moim dorosłym życiu. Jest to ta część ludzkości, która z różnych powodów nie potrafi traktować innych na równi z sobą, czy też szanować ich odmienności. Mocno staram się racjonalizować pewne ludzkie zachowania, ale potem odbija się to u mnie czkawką, bo racjonalizując tłumię złość, która w konsekwencji rozrywa mnie na strzępy.

środa, 9 lipca 2014

Test nr 1

W połowie dnia, po kilku wykonanych telefonach do ZUS i Poczty Polskiej, byłam już w dość dobrej formie. Nic tak na mnie dobrze nie działa jak załatwianie rzeczy, o których inni mówią, że raczej są nie do załatwienia. I to właśnie w tym momencie pojawiła się drażliwość. Okazało się, że depresja nie jest wcale taka zła. Stan drażliwości przerósł mnie zdecydowanie. Nastrój uległ poprawie, ale w tym momencie z jakichś powodów postanowiłam myśleć o wszystkich tych niezałatwionych rzeczach, które wisiały nade mną niczym widmo zagłady. Zaczęłam oskarżać siebie, a także bardzo nieśmiało innych, o wszystko, zależnie od tego co przyszło mi do głowy. Właściwie zaczęło się od grajków, którzy zaczęli hałasować pod oknami. Potem wylałam kawę na mój zeszyt z notatkami i książkę z bajkami dla dzieci, którą kupiłam jako książkę dyżurną, dla goszczących u mnie czasem dzieci.
Pomyślałam: "Co jest kurczę?!" I od razu przypomniałam sobie o niedzielnym incydencie z portfelem, który zostawiłam przy kasie kawiarni, a który ktoś przypadkiem znalazł. "Co jest do cholery ze mną?!" Wylanie kawy zezłościło mnie na dobre. Najgorsze, że nie umiałam tej złości wyrazić. No bo w ogóle co to ma znaczyć?! Co to za nerwy?!!! Chciałam zakląć albo chociaż krzyknąć, ale nie pozwoliłam sobie na to, więc energia tych emocji uderzyła mnie mocno do wewnątrz. Stłumiłam ten ból, co jeszcze mocniej uderzyło we mnie. 
Próbowałam powstrzymać myśli. Zajęłam się porządkami, sprawdzaniem letniej garderoby, robieniem listy rzeczy do kupienia, zrobienia, naprawienia (!!!) ale wściekłość wciąż przedzierała się przeze mnie. Weszłam pod prysznic i pod strumieniem wody, długo przedtem negocjując ze sobą, w końcu wykrzyczałam w swoim kierunku: "Ty, ty, ty SUKO!!!" 
Przez moment, dosłownie kilka sekund, poczułam ulgę, a zaraz potem przerażona, że oto właśnie zrobiłam coś niewłaściwego, wpadłam w popłoch.
Wieczorem byłam umówiona ze znajomymi. Myślałam o tym od rana, będąc przekonana, że fizycznie nie będę w stanie wyjść z domu. Ponieważ miałam w czymś pomóc, nie chciałam odwoływać spotkania i tym samym sprawiać kłopotu. Poza tym, tylko tak mogłam spróbować uwolnić się od siebie. Niestety, możliwość interakcji niosła także inne, równie ryzykowne powikłania - zbytni entuzjazm.
Tak też się stało. Cały wieczór hamowałam w sobie ekspresję i trudną do pohamowania radość, a także pojedyncze chwile niezrozumiałej frustracji i irytacji. W rezultacie postanowiłam ograniczać siebie możliwie najbardziej i niczym wierzchołek góry lodowej nie zdradzać faktycznego rozmiaru mojej emocjonalności, która przez cały ten czas i jeszcze długo po, chciała eksplodować w przestrzeń milionami różnobarwnych, migoczących światełek niczym w spektakularnym pokazie sztucznych ogni. 
Starałam się mówić możliwie najmniej i możliwie najwięcej słuchać, ale i tak gdy otwierałam usta, by coś, cokolwiek powiedzieć, musiałam bardzo się starać, by nie zakończyć zdania piskiem nieopanowanej radości lub jeszcze gorzej powiedzeniem czegoś za dużo. Słowa, mimika gestykulacja. Jakąś swoją częścią patrzyłam na ten dramatyczny spektakl, swego rodzaju mordercze show, niczym przez weneckie lustro, właściwie nie mając na nic wpływu. Scena, światła jupiterów, okrzyki zachwytu, oklaski i prośby o więcej, jeszcze więcej! Jestem BOSKA! Jestem taka WSPANIAŁA! Tylko Błagam! Nikt nie może się o tym dowiedzieć!!!

Od kilku dni biorę drugi stabilizator rano. Wiem, że to wkrótce musi się skończyć. Wiem, że moja sytuacja życiowa nie pozostaje bez znaczenia. Pogoda też chyba niekoniecznie sprzyja. Muszę to przetrzymać. Jutro spróbuję od nowa i lepiej. Postaram się łykać dodatkowo coś na uspokojenie. I to już od razu, gdy zacznę robić się drażliwa lub wesołkowata. 

Stan mieszany

Strasznie się męczę. Czytałam o stanach mieszanych w ChAD. To jednak widać to. Jestem okropnie zmęczona. W poniedziałek wizyta u mojej lekarki. Teraz znów spowolnienie i ogromna senność, ale bez myśli rezygnacyjnych. Nie wiem co robić. Chyba czekać. W takim stanie trudno mi wykonywać nawet drobne czynności. Pewnie wieczorem poczuję się lepiej, to może coś nadrobię. 

wtorek, 8 lipca 2014

Próbuję wiedzieć

To ciekawe. Wieczorem zaczęłam odzyskiwać siły. W międzyczasie zadzwoniła do mnie moja rodzina, na pewno to pomogło. Postanowiłam wykorzystać ten przypływ energii. Ubrałam się w rzeczy do biegania i wyszłam z domu. Już sam fakt założenia na siebie sportowego ubrania zachęcił mnie do ruchu. Wyszłam z domu i przełamując ogromny ból całego ciała zaczęłam biec. Biegłam interwałem ponad godzinę. Okazało się, że się dość zrelaksowałam po takim wysiłku. Odezwałam się do mojego dietetyka i trenera w jednym i 
podpytałam go jeszcze o kilka rzeczy związanych z wysiłkiem fizycznym i samopoczuciem psychicznym.
      Wieczorem wyciągnęłam niewielką publikację, która stanowiła poradnik dla chorych na ChAD oraz ich rodzin. Próbowałam doczytać jeszcze coś w internecie.
Uznałam, że czas najwyższy przełamać tę ignorancję. Z trudem jednak znalazłam tam dla siebie rzeczy istotne. Powinnam się więcej do wiedzieć o stanie mieszanym jeśli już. W materiałach, na które trafiłam opisane były tylko dwa bieguny, które nie łączą się ze sobą. A ja chciałabym zrozumieć ten stan hipomanii.
Wiem, że poza tym wykazuję przeważnie radosny temperament, bo taką mam osobowość, ale momentami jest inaczej. Jestem zbyt ożywiona. Mocno gestykulująca i podnosząca głos. Przy dłuższym tego typu stanie pojawia się napięcie, a zaraz po tym drażliwość, no i wówczas komuś może się nieźle oberwać po łapach, poza tym, że staję się również mocno wymagająca wobec siebie.
      Dzisiaj obudziłam się dwie godziny wcześniej niż zwykle, z uczuciem bycia wypoczętą, a nie osowiałą, jak to miało miejsce wo ostatnich dniach. Spróbowałam natychmiast wykonać jakieś ważniejsze czynności, na wypadek, gdyby nastrój się pogorszył i znów zastygłabym w jakimś dziwnym niebycie. No i właśnie teraz przyszło już lekkie obniżenie nastroju, ale postaram się je przetrwać mino wszystko coś robiąc. Już sporządziłam listę drobnych spraw, które chciałabym załatwić. 

poniedziałek, 7 lipca 2014

Nie walczę, ale jednak wciąż się staram.

Widać potrzebuję pisać więcej. Znów przyszło ogromne spowolnienie. Bardzo ciężko się z tym pogodzić. Staram się utrzymywać kontakt z ludźmi, choćby nawet wirtualny. Bardzo pomaga mi bycie dla innych, ale też odważyłam się poprosić kilka osób o odwiedzenie mnie. Zadzwoniłam też do mojej siostry, co jest dość sporym wyrazem odwagi, mówiąc, że muszę usłyszeć czyjś głos po drugiej stronie, bo źle się czuję, ale nie chcę o tym mówić, tylko tak pogadać co u niej.
Nie mogę się wycofywać z kontaktu, choć nie każdemu chcę się taka pokazywać. Może jutro będzie lepiej, tylko żeby znów nie tak wysoko. Dołączyłam sobie do dawki porannej drugi stabilizator, tak jak mi moja lekarka ustawiała go, gdy chwiejność spora się pojawiała. Dziś nie dałam rady do niej zadzwonić, ale jutro to zrobię, podpytam jeszcze, co w tej sytuacji.
Bardzo mi ciężko. To spowolnienie daje mi w kość. To takie bycie uwięzionym w swoim ciele. Wciąż mam świadomość, że muszę sporo rzeczy załatwić. Muszę mocno się wesprzeć czym i kim się da i próbować działać. Nie mogę sobie teraz pozwolić na niedziałanie. 
Ciężko mi się nawet oddycha. Tak jakby klatka piersiowa przygniotła mi płuca. 
Powinnam zrobić sobie listę rzeczy do zrobienia. Takich drobnych. I pomalutku realizować ile dam radę.
To tylko chemia w mózgu. Powinnam w to jednak uwierzyć. Być może jutro będzie już lepiej i będę mogła nadrobić zaległości. W weekend przyjeżdża do mnie moja przyjaciółka. Jedna z dwóch od kontaktów sms-owych, na które skarżyłam się kilka wpisów temu. Bardzo się cieszę. Muszę pokonywać ogromny wstyd, przed proszeniem innych o pomoc. Bardzo dużo energii poświęciłam w ciągu ostatnich miesięcy na bycie samowystarczalną. Teraz okazuje się, że było to nieco zgubne. Nie popełnijcie tego samego błędu. 
No dobrze, spróbuję coś jeszcze zrobić dzisiaj. Wiem, że to sprawi mi satysfakcję. Nie mogę się położyć, choć miałabym ogromną ochotę przespać cały dzień, ale tak nie wolno, bo później to już będzie równia pochyła. 

Szukam wyjaśnienia

Trudno mi zrozumieć i wziąć pod uwagę, że przeżywane przeze mnie emocje mogą wiązać się z chorobą.
Wciąż jestem przekonana o tym, że wszelkie porażki, które w moim odczuciu ponoszę, to kwestia błędów, które ciągle popełniam. Jednak ostatnie dni pokazały mi bezpodstawną zmienność moich emocji względem tych samych sytuacji, czy spostrzeżeń. Jak to działa? Może powinnam trochę poczytać na czym polega moja choroba? Tylko wciąż boję się, że wówczas pozostanę bez możliwości działania. Nie, to niemożliwe. Jestem przekonana, że muszę jeszcze wiele w sobie zmienić. Znów mocno skupiłam się nad relacjami jakie tworzę z osobami, do których się zbliżam, i którym pozwalam podchodzić bliżej. Widzę w tym ogromną dysfunkcję, uważam jednak, że jest to kwestia przepracowania tej sprawy. Nie wiem zresztą, nic już nie wiem.

niedziela, 6 lipca 2014

Odezwa do młodości

Chciałabym Wam dzisiaj tyle powiedzieć. Szczególnie ludziom młodym. Ale za dużo wypiłam ;-) Niewiele ale jak na mnie za dużo. Mimo to pamiętajcie o jednym. To bardzo ważne co powiem, co napiszę. 
Nie bójcie, nie wstydźcie się być sobą. Walczcie o to kim jesteście. Bądźcie sobą. Niezależnie od tego co do Was mówią. Młodość to drogocenny dar. To entuzjazm, energia, otwartość umysłu. 
Koniecznie zabiegajcie o swoją autonomię. Kochajcie swoje dziwactwa. To coś bardzo wyjątkowego.
Bądźcie emocjonalni. Emocje to coś wyjątkowego. Kiedy ktoś zabroni Wam bycia sobą, na początek pomyślcie odwrotnie niż dotychczas. Co z nim nie tak? Nie ze mną, ale z nim. 

Pamiętacie, że jesteście wyjątkowi. Młodość to dar. To coś tak drogocennego, co można zatracić raz na zawsze albo na zawsze zachować. Uśmiechacie się. Bądźcie radośni, głośni, a nawet krzykliwi. Łamcie schematy, twórzcie nowe prawdy. Młodość ma swoje prawa, tak jak autentyczność. Nawet siwy włos na głowie nie stoi na przeszkodzie do posiadania w sobie tej części, która na zawsze czyni nas dziećmi. Nie wycofujcie się. Bądźcie sobą. Uczcie się czynić dobro - to przede wszystkim, ale bądźcie sobą.


sobota, 5 lipca 2014

Do Słyszącego

   Ostatnio jest we mnie tyle złości. Bardzo rzadko czuję złość. Nie umiem radzić sobie z tą emocją.
To znaczy na poziomie rozumu wiem, że jest potrzebna jak każda inna, która niczym kontrolka na desce rozdzielczej samochodu informuje mnie o moich potrzebach. Zaspokojonych bądź nie. A złość właśnie o tym mówi. O tym, że jakaś nasza potrzeba została nie zaspokojona.
Tylko złość jest czymś okropnie nieprzyjemnym. Wymaga ode mnie przeżywania jej  na zewnątrz, o ile na przykład strach, czy smutek potrafię już mieścić w sobie. Złość jest czymś tak ekspresyjnym, że wymaga oddania energii na zewnątrz. Uderzenia w ścianę, podniesienia tonu głosu, czy nawet krzyknięcia. Niekontrolowana złość może ranić, może uderzać, ale ja nie chcę nikogo ranić. A mam w sobie taki ładunek złości, który wygląda raczej na ten, który w jakiś sposób może wyrządzić komuś krzywdę. Boję się złości. Byłam wychowana w domu, w którym złość raniła, nawet do krwi. 
       Mój terapeuta bardzo często poruszał temat złości. Mówił do mnie: "A jak pani wybuchnie teraz tu w gabinecie, to myśli pani, że co się stanie?" Odpowiadałam, że nie wiem. Bałam się, że wtedy zwariuję, że oszaleję. Wtedy śmiał się i mówił, że mamy tuż obok szpital, więc spokojnie, nie mam co się martwić, będzie interweniował. Kiedy tak żartował, to powodował, że przestawałam się bać, że on tego nie udźwignie. Raczej wskazywał na to, że cokolwiek by to było, jego to nie przerazi. 
Robiliśmy, to znaczy on robił mnóstwo podchodów w związku z tym tłumieniem moim złości. Nic, nic. Nigdy mnie nic nie ruszyło. Okropność. Aż na koniec zachowałam się kompletnie niezrozumiale. Wrócił z urlopu, jak co roku, a ja zrobiłam awanturę. Myślę, że tak naprawdę mam niedokończoną tę rozmowę z nim.
Coś się zadziało, coś poszło nie tak. Chciałabym chyba tę złość w końcu przynieść mu do gabinetu, ale nie mam już takiej możliwości.
       Złość. Ja wiem o co ta złość. Wiem doskonale. Wiem, że odbiorca nie jest dostępny. Dlatego to takie trudne. Jest zapewne mnóstwo sposobów, by taką złość wyrazić. Mój terapeuta mawiał, że w myślach mogę nawet zabić człowieka, jeśli miałoby mi to pomóc. Czasem mnie przerażał swoimi pomysłami, ale wiem, że chciał w ten sposób pokazać, że rozumie, co to za ładunek emocjonalny.
Tak marginesie, miałam bardzo kiepski czas tydzień temu. Dostałam naprawdę silnego stanu depresyjnego. Wiem, że się przeforsowałam, ale bardzo mi na tym zależało, bym mogła sprawdzić dokąd sięgają moje granice pojemności. Ale wiecie, wtedy zrozumiałam, że bardzo się siebie takiej wstydzę, i że w tej sytuacji nie potrafię sięgnąć po pomoc, nauczona tym, że tylko ja potrafią radzić sobie z takim kalibrem smutku, a może raczej martwoty. 
       Może właśnie dziś dlatego o tym ta złość dzisiaj. O tym, że wciąż liczę tylko na siebie. Na siebie, albo na ludzi, którzy nie istnieją. 
Dlaczego nie mogę być tak na tyle dobra, by radzić sobie ze wszystkim sama? Właściwie, nie wiem też co się ze mną takiego stało, że wciąż muszę być tak niezależna? Kiedyś było nie do pomyślenia, bym była za cokolwiek w swoim życiu odpowiedzialna. Jak to się stało, że osiągnęłam taką skrajność i kiedy?
Po tym gdy wszystko się posypało, a depresję przeżyłam samotnie? Właściwie prócz dwóch osób nie było przy mnie wówczas nikogo. Wtedy chyba zrozumiałam, że moje przyjaciółki, moja rodzina także nie radzą sobie z taką mną. Dlatego pewnie pomyślałam, że to coś co mnie dyskredytuje w oczach innych ludzi.
Właściwie w większości wszyscy, których dotąd w życiu spotkałam, widzieli mnie każdą, ale nie skrajnie smutną. To właściwie rola, którą sama sobie napisałam. Klaun albo rozemocjonowana wariatka, ale nie otchłań rozpaczy. 
       A teraz stałam się dziwnie niezależna emocjonalnie. Przez to tworzę ogromny dystans w stosunku do innych osób. To czuć. Nawet ja to czuję. Nikogo nie potrzebuję.
Ta kobieta od doradztwa zawodowego powiedziała, że powinnam być bardziej wymagająca w stosunku do innych. Wymagać tam, gdzie są ku temu podstawy. Egzekwować, a nawet naciskać. Powiedziała, że bardzo dużo w życiu tracę przez to, że w relacjach z innymi głównie kieruję się empatią. 
Powiedziała, że to właśnie wymogi powodują, że ludzie coś lub kogoś bardziej cenią. Byłam zaskoczona tym stwierdzeniem. Właściwie nawet tego nie przemyślałam.
Jak można czegoś od kogoś wymagać? I czy ja nie wymagam? 
Może chodziło jej o to, że bardziej w życiu oczekuję, ale nie wymagam. Tak, chyba tak. Raczej gdzieś cicho w sobie czekam, oczekuję, ale w życiu nie przyszłoby mi do głowy, by wymagać. Choć ostatnio, coś takiego się stało. Tak, stało się. 
Ta pani Małgorzata od doradztwa wspomniała również, żebym nie była zaskoczona tym, że część bliskim mi rzekomo dotąd osób wycofa się z kontaktu. Wielu będzie to nie na rękę. Tak się stało. To prawda. Zresztą o tym moja złość dzisiaj. 
       Wiecie, muszę Wam się do czegoś przyznać. Mam dwie przyjaciółki, albo dwie dziewczyny, które uważam za przyjaciółki. To są bardzo stare znajomości.
Chodzi o to, że one utrzymują ze mną kontakt głównie sms-owy. To trwa od wielu lat. Nie widujemy się. Jeśli już to może raz na rok. Kiedyś mi to nie przeszkadzało, bo miałam terapeutę, który zastępował mi większość relacji, które są ważne w życiu. Ojciec, brat, matka, kumpel, przyjaciółka no i terapeuta.
Dlatego te sms-y przez długi czas wydawały mi się ok i były wystarczające. Od jakiegoś roku próbuję to zmienić i niestety uderzam głową w mur. Staram się zastępować pisanie dzwoniąc, ale wtedy okazuje się, że dziewczyny, jedna lub druga mają tylko chwilkę, albo, że są tak zmęczone, że ledwie zipią.
Kiedy próbuję wychodzić na przeciw, interesować się nimi, uczestniczyć w ich codzienności, również napotykam mur. Po napisaniu sms-a bardzo często dostaję odpowiedź nazajutrz. 
Jak myślicie, gdzie popełniłam błąd? Gdzie popełniam? A może to jest właśnie to, o czym mówiła Pani Małgorzata?
       Boję się zastanawiać nad takimi rzeczami. Boję się konfrontacji z tym, że zawiniłam, że coś robię źle. Nawiązałam za to wydaje mi się, dobry kontakt z rodziną. To znaczy, ja dzwonię do sióstr, a one nie...
Ojej... to raczej chyba jednak moja wina. Ale, gdy rozmawiam z nimi to temat dotyczy ich życia. Opowiadają mi o czymś, a ja słucham albo komentuję. Rzadko jestem pytana o to co u mnie, ale tak mi nawet jest wygodnie. Boję się, że to co musiałabym powiedzieć ich nie zadowoli, a tak przeważnie bywało.
Tak... popełniam gdzieś bardzo duży błąd. Zdecydowanie coś jest nie tak. Tworzę nieprawdziwe relacje. Celowo wchodzę w relacje, w których mogę podtrzymywać dystans, pozornie dopominając się o bliskość.
Albo... nie mam pojęcia... Może nie traktuję ludzi poważnie? A może siebie tak nie traktuję? I tu znów kwestia wymogu.

Może Wam coś przyjdzie do głowy?

P.S. Tak pomyślałam sobie teraz kończąc, że to właściwie chyba pierwszy raz kiedy próbuję być w kontakcie z moimi czytelnikami :) Dziwnie mi głupio. To jest chyba właśnie to. Wstyd, że tam nikogo nie ma, w sensie rzeczowego rozmówcy. Myślę, że nie traktuję ludzi poważnie, albo nie doceniam treści, które mogliby wnieść w moje życie. Tak, z pewnych mniej lub bardziej świadomych powodów nie doceniam.
Myślę, że to temat na kolejny wpis. Może mi pomożecie. Bardzo się tego boję, ale może znajdzie się ktoś chętny?