A więc doczekałam się. Serdecznie pozdrawiam autorkę artykułu. Link do materiału tutaj:
"Umiejętności, które stanowią o dobrym lekarzu: całkowite wyleczenie, niepozostawienie szkód, bezbolesne badanie.
Z wiedzy druidów. Serio:)
***
Psychoanalitycy często zastępują anegdotkami sensowną dyskusję o skuteczności psychoanalizy. Anegdotkami czyli „studiami przypadku”. I dziś ja, naburmuszona Lyra Belacqua, na „studium przypadku” się pokuszę. Ale że nie wyznaję kadzidlanej psychoanalitycznej religii będzie to studium zimne, płaskie i cyniczne.
Historia – słowami anonimowej bohaterki – to taka. Fragmenty troszkę długie,
całość tu. Podkreślenia moje:
„Byłam od siedmiu lat (z przerwami) w terapii psychoanalitycznej. Właśnie kilka sesji temu usłyszałam od terapeuty, że dalsze leczenie nie ma sensu, ponieważ mam urojenia związane z tym, że kiedyś ja i mój terapeuta będziemy parą. Terapia już nie służy leczeniu, wywołuje u mnie stany psychotyczne, urojenia, bulimię, ataki na pracę i na terapię… Być może będę musiała przepracować to w innej terapii z innym terapeutą.…Terapeuta dał mi czas do końca roku na pożegnanie, ale chyba skończę już w tym miesiącu. Jest mi z tym zbyt ciężko.
Przez dłuższy czas sesje miały miejsce trzy razy w tygodniu. Z czasem, gdy pogorszyły się moje warunki finansowe na skutek zmiany pracy, sesje odbywały się już tylko raz w tygodniu i miały raczej charakter podtrzymujący. Mój terapeuta twierdzi, że to co do niego czuję to nie jest przeniesienie. Że jest to silne urojenie, którego ja niestety do końca nie czuję. Może dlatego, że to urojenie właśnie. … Proces leczenia zszedł na drugi plan.
Terapeuta mówi, że po tak długim czasie terapii, nie powinnam nadal tak silnie reagować na jego osobę. Otóż ja całą energię do tej pory skupiałam na zadowalaniu go lub nieświadomym atakowaniu.
Cieszę się, że kończymy terapię. Przyznam szczerze, że jestem już bardzo wszystkim zmęczona. Postanowiłam, przez jakiś czas, o ile pozwoli mi na to zdrowie, pobyć troszkę samej. Następnie zamierzam przy pomocy mojej lekarki, wrócić do terapii analitycznej, tym razem z kobietą może.
Ja raczej długo walczyłam z tym, by się nie przyzwyczaić do terapeuty. Ale od samego początku kokietowałam chcąc starym zwyczajem zaciągnąć go do łóżka. Po jakimś czasie, powiedział mi wprost, że między nami nic nie będzie i tak powtarzał co jakiś czas. No i od tamtej pory chyba go pokochałam, odkąd przekonałam się, że mój terapeuta nie chce mnie wykorzystać.
„Co pani robiła aby zasłużyć na jego akceptację, uwagę ( jeśli w ogóle coś pani robiła w tym kierunku)? ” Starałam się pracować w terapii i być najlepszą pacjentką na świecie. Dużo analizowałam, wszystko analizowałam, wręcz stało się to w pewnym momenciemoją obsesją, byleby móc przynieść coś ciekawego na sesję. byle się postarać.
Udało mi się osiągnąć stabilizację życiową. Przestałam wciąż zmieniać pracę, przeprowadzać się z miejsca na miejsce, zamienić starych znajomych na nowych. Nawiązałam kontakt z rodziną.
Chciałam więcej, Chciałam pójść na prestiżowe studia, znaleźć dobrą pracę. Chciałam być taka jak on. Mądra, błyskotliwa. On powiedział, że ja to mam, tylko poumieszczałam to wszystko w nim. To on jest tym dobrym a ja tym złym. Dlatego skończyło się na tym, że pozbawiłam się jakiejś siły sprawczej i wszystko uzależniałam od niego….
Otóż mocno kontrolowałam to jak się do niego ubieram, jak się zachowuję podczas sesji. Starałam się, żeby nigdy nie było widać po mnie jakiegoś seksapilu. Ubierałam się na sportowo, albo nakładałam bezpieczne sukieneczki córeczki tatusia. Zawsze to kontrolowałam. I teraz myślę, że coś było w tym nie tak.
… Może idąc dalszym tropem, chodziło tu o to, by nie zdradzić się z uczuciami. Miłości, ogromnej tęsknoty, złości na to, że nie ma go przy mnie, że jest z inną kobietą.
Jeżeli dobrze go zrozumiałam, to powiedział podobnie, że tego być może nigdy nie da się przepracować... może zafiksowałam się na jakiejś fazie rozwoju – nie wiem czy dobrze to określam – i właśnie o tym terapeuta mówi, że może być nie do przebrnięcia.
Mam taką fantazję, że on też chciałby, by ta terapia szła do przodu, żebym robiła postępy. Ale ja widać nieświadomie nie chcę się z nim rozstawać a dla zamaskowania tego, rzucam regularnie terapię.
„Zastanawiam się jaki przebieg miały Twoje fantazje o terapeucie…” Nie dopuszczałam świadomie, żadnych myśli na jego temat. Może myślałam tylko, że mnie lubi bo staram się pracować w terapii i jestem dobrym człowiekiem :). Dwa razy powiedział mi, że ma „serce do mnie”. Strasznie się cieszyłam na te słowa.
Zakończyłam terapię w poniedziałek. …Mimo niepewności i smutku, czuję ulgę. Ulgę, że już nie muszę tak się starać i zabiegać o jego uwagę. Wreszcie jestem wolna. … całkiem nieźle sobie radzę, choć też jestem bardzo samotna, ale to mój wybór. Nie potrafię być blisko ludzi.
***
Klasyk: pacjentka zakochuje się w terapeucie. Nic dziwnego, im dłużej z kimś przebywamy tym bardziej go lubimy a sytuacja psychoanalizy sprzyja marzeniom o bliskości. Psychoanalityk odstawia klientkę od piersi. W sumie wycyckał już ją na kilkadziesiąt tysięcy złotych (wg delikatnych szacunków 50-70 tysięcy) ale zmęczenie klientką bierze górę nad finansami. Może sam miał ochotę na panią i nie śmiał, może się wypalił, może do szaleństwa kocha małżonkę – nie wiemy.
Za to sukcesy, jakie osiąga pacjentka – ho, ho! już po 7 latach psychoanalizy i wydaniu fortuny – oszałamiają: „stany psychotyczne, urojenia, bulimia, ataki na pracę”, zmęczenie, chaos emocjonalny, zranienie, nawyk analizowania, zaindukowana bezradność. Pani porzuciła zwyczaj zaciągania facetów do łóżka, ale skarży się na samotność. Cóż, tyle to niektórzy mają i bez wydatków na analityka.
Czy pacjentka coś zyskuje? Ależ oczywiście! Nasiąka specyficznym żargonem a to żargon bezcenny. Zdrowy pociąg seksualny i uczuciowe zaangażowanie nazywa „urojeniem”. Swoje wnioski, nadzieje i obserwacje zwie „fantazjami”. Przyczynę swojego stanu upatruje w „fiksacji na jakimś stadium rozwoju”. Być może zatraciła swój język, swoje własne obrazy.
Bohaterka nasiąka jeszcze czymś: odpowiedzialnością (poczuciem winy?) sprzedaną jej przez analityka. Terapia zostaje przerwana, ponieważ – jak podsuwa miły pan – to właśnie analizantka stworzyła problem: „Mój terapeuta twierdzi, że to co do niego czuję to nie jest przeniesienie. Że jest to silne urojenie…”, „może zafiksowałam się na jakiejś fazie rozwoju i właśnie o tym terapeuta mówi, że może być nie do przebrnięcia.” Sugestie podsuwane na terapii padają na podatny grunt: pani zwraca się posłusznie ku auto-analizie. Co gorzej, boi się, że już nie nadaje się do naprawy („nie do przebrnięcia”, „powiedział podobnie, że tego być może nigdy nie da się przepracować… ). Ale nie znajdziemy tu ani słowa o błędach i nieudolności analityka, który już po 364 tygodniach, już po ponad 1500 godzinach gadania i sześćdziesięciu tysiącach polskich złotych przyznaje, że relacja „nie służy leczeniu”. Meglio tardi che mai.
Co ciekawe, nasza bohaterka nie przyznaje się do kokieterii („grzeczne sukieneczki”), nie myśli o swoim terapeucie – a jednak kupuje diagnozę „nieuświadomionego urojenia” podsuniętą na terapii („usłyszałam od terapeuty, że dalsze leczenie nie ma sensu, ponieważ mam urojenia… których nie czuję). Zastanawiam się więc, na ile owo miłosne zaangażowanie jest faktycznie emocją pacjentki a na ile sugestią… jej terapeuty.
Pacjentka jest przecież miłą dziewczynką, najlepszą pacjentką świata, grzeczną uczennicą, łykającą wizje kapłana, choć ich nie rozumie. Uważa, że jej zadaniem jest zabawiać znudzonego analityka (
„wszystko analizowałam, wręcz stało się to w pewnym momencie moją obsesją, byleby móc przynieść coś ciekawego na sesję”). Nie wie, że jest tylko hołotą mającą dostarczyć materiału do „analiz” (na przykład
takich głębokich yntelektualnych rozważań podobnych do gumy do żucia- „nie do nakarmienia a do wyzucia ust ze słów”). Że ma naiwnością utrzymać głupio-mądrego pana na poziomie klasy średniej. Niestety, terapia przez gwałtowne odstawienie od cyca nie działa na takie
zaślepione uzależnienie od psychobiznesu. „Być może będę musiała przepracować to w innej terapii z innym terapeutą”, wyznaje pacjentka i już szykuje się do wydania owoców stabilności życiowej na kolejną analizę:
„zamierzam przy pomocy mojej lekarki, wrócić do terapii analitycznej, tym razem z kobietą może.” „Chciałam być taka jak on” pisze i nie dostrzega, że jej marzenia o
„prestiżowych studiach i „dobrej pracy” topią się w tęsknocie za kolejną działką narkotyku: podległości i wyprania z rozsądku w obliczu Tego Który Wie.
Nie da się ukryć: ta perwersja, przepraszam: terapia, to porażka na wszystkich frontach. A bezradne cierpienie ogłupiałej pacjentki, jej krzywda, jak najbardziej realna, tak jak realne nadużycie i nieodpowiedzialność psychoanalityka. Pani miała przed terapią problem z bliskością i zależnością od innych, tak samo zostało i po terapii, która utrzymała ją w roli zależnej blondynki. Co się jednak dzieje po przerwaniu tej parodii leczenia? „Mimo niepewności i smutku, czuję ulgę” pisze analizantka „Wreszcie jestem wolna.”
***
Frederick Crews, krytyk psychoanalizy, cytując studium Lakoffa i Coyne’a Ad1) o przypadku Dory, pisze tak: „Lakoff i Coyne twierdzą, że [...] Freud podtrzymywał trwającą od wieków uległość kobiet wobec żądań mężczyzn, wykorzystując w tym celu hierarchię władzy już istniejącą w środowisku klinicznym. [...] sugerują, że cała psychoterapia w pewnym stopniu opiera się na tego rodzaju braku równowagi, i uważają to za konieczne dla postępów w terapii. Mają przy tym wrażenie, że psychoanaliza zbytnio przechyla szale wagi, szczególnie wtedy, gdy analityk jest mężczyzną, a osoba poddawana analizie – kobietą. Odsuwając na bok fantazje Freuda, Lakoff i Coyne twierdzą, że
nurt psychoanalityczny jest szczególnie dobrze wyposażony w narzędzia do niszczenia osobowości niepewnych siebie pacjentek, dzięki zamierzonemu dystansowi wytwarzanemu przez psychoanalityka, regresji emocjonalnej, obniżaniu samooceny pacjentek, lekkomyślnemu sugerowaniu poczucia winy, poglądom na historycznie uwarunkowaną niższość moralną kobiet, a także całkowitej dowolności interpretacji i przekonaniu o nieomylności psychoanalityków”.
Za mocne? Ja się zgadzam w pełni, mając
za sobą „trening” (nie terapię nawet!) prowadzony przez szkolącego się terapeutę psychodynamicznego, w swojej opinii genialnego i nieomylnego. Trening bazujący na ideologii psychoanalitycznej i feministycznej zawierał wszystkie wyżej wymienione elementy, od planowego niszczenia osobowości przez obniżanie samooceny do mizoginistycznej pogardy wobec uczestniczek.
Oferty psychoanalizy nęcą „prawdziwą wolnością”, obietnicą uwolnienia od przymusu nieświadomego. Wszelkimi wariantami ewangelicznego „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni jesteście, a Ja was pokrzepię.” „Przestaniesz w końcu mówić na darmo – symptom na który cierpisz, powtórzenia, które jesteś zmuszona/y czynić zwolnią swój uścisk – zmartwienia ustąpią, strach ustąpi, niepokój ustąpi.” czytam Dobrą Nowinę Lacanowską. „Założeniem psychoanalizy jest, że prawda i wiedza o sobie samym pozwala swobodniej i racjonalniej działać”- to znów kusi ktoś inny. W świetle opisanego przypadku taka „swoboda”, „prawda” i „racjonalność” to dopiero urojenie!
W cytowanej historyjce zapisano przerażający obraz ludzkiego szaleństwa. To szaleństwo wykręcania dystorsją języka, karykaturowania ludzkich relacji i emocji sprowadzonych do „fantazji”, „urojeń” i „fiksacji”. Szaleństwo oślepienia ideologią, kurczowego wczepienia się w religię, w zbawcę – czy to osoba, czy ślepa wiara poza rozumem, czy sugerująca ład pseudonauka. To portret ludzi zniewolonych, o sercach zasznurowanych i zapeklowanych jak baleron."
Źródło: Psycho-kit.pl