środa, 16 lipca 2014

"Urojenia zasznurowanego baleronu" - Psycho-kit.pl

A więc doczekałam się. Serdecznie pozdrawiam autorkę artykułu. Link do materiału tutaj: Urojenia zasznurowanego baleronu

Mój komentarz do artykułu na stronie fejsbukowej Psycho-kitu:

"Dziękuję Pani. Miewam się dobrze, to prawda. Za artykuł dziękuję jak i za zgodność z oryginałem mojego tekstu. Jednak więcej znalazłaby Pani na moim blogu. Interpretacja Pani całkiem godna uwagi, aczkolwiek wiele istotnych informacji zostało pominiętych. Na przykład ta, że pacjentka od samego początku cierpiała na poważne zaburzenia osobowości i współistniejące z nimi dolegliwości. W trakcie terapii dokonało się wiele przemian, istotnych przemian, bardzo ważnych dla poprawy stosunków z bliskim i dalszym otoczeniem pacjentki, co ogromnie wpłynęło na ogólne funkcjonowanie. Terapia pracuje latami. Nawet długo po. Dlatego należałoby przeanalizować dalsze losy pacjentki, biorąc pod uwagę tak skomplikowane zaburzenie oraz chorobę afektywną dwubiegunową, o której nie ma mowy tekście. Ważne jest jak pacjentka obecnie funkcjonuje mimo znacznych ograniczeń. Jednakże uważam, że warto się wczytać w to co Pani pisze, i Pani i ja w tekście, do którego Pani odsyła. Moja historia jest jednak dużo bardziej rozległa. Osobiście uważam, że nurt psychoanalityczny nie jest dla każdego i może bardzo poważnie zaburzyć pacjenta, jeśli terapeuta jest mało uważny i niedoświadczony, a pacjent stosuje obrony w postaci psychoz, które niezauważone w porę mogą wyrządzić ogromną krzywdę, a nawet spowodować trwałe szkody. Serdecznie pozdrawiam."


Niżej treść artykułu:

"Umiejętności, które stanowią o dobrym lekarzu: całkowite wyleczenie, niepozostawienie szkód, bezbolesne badanie. 
Z wiedzy druidów. Serio:)
***
Psychoanalitycy często zastępują anegdotkami sensowną dyskusję o skuteczności psychoanalizy. Anegdotkami czyli „studiami przypadku”. I dziś ja, naburmuszona Lyra Belacqua,  na „studium przypadku” się pokuszę. Ale że nie wyznaję kadzidlanej psychoanalitycznej religii będzie to studium zimne, płaskie i cyniczne.
Historia – słowami anonimowej bohaterki – to taka. Fragmenty troszkę długie, całość tu. Podkreślenia moje:
„Byłam od siedmiu lat (z przerwami) w terapii psychoanalitycznej. Właśnie kilka sesji temu usłyszałam od terapeuty, że dalsze leczenie nie ma sensu, ponieważ mam urojenia związane z tym, że kiedyś ja i mój terapeuta będziemy parą. Terapia już nie służy leczeniu, wywołuje u mnie stany psychotyczne, urojenia, bulimię, ataki na pracę i na terapię… Być może będę musiała przepracować to w innej terapii z innym terapeutą.…Terapeuta dał mi czas do końca roku na pożegnanie, ale chyba skończę już w tym miesiącu. Jest mi z tym zbyt ciężko.
Przez dłuższy czas sesje miały miejsce trzy razy w tygodniu. Z czasem, gdy pogorszyły się moje warunki finansowe na skutek zmiany pracy, sesje odbywały się już tylko raz w tygodniu i miały raczej charakter podtrzymujący. Mój terapeuta twierdzi, że to co do niego czuję to nie jest przeniesienie. Że jest to silne urojenie, którego ja niestety do końca nie czuję. Może dlatego, że to urojenie właśnie. … Proces leczenia zszedł na drugi plan.
Terapeuta mówi, że po tak długim czasie terapii, nie powinnam nadal tak silnie reagować na jego osobę. Otóż ja całą energię do tej pory skupiałam na zadowalaniu go lub nieświadomym atakowaniu. 
Cieszę się, że kończymy terapię. Przyznam szczerze, że jestem już bardzo wszystkim zmęczona. Postanowiłam, przez jakiś czas, o ile pozwoli mi na to zdrowie, pobyć troszkę samej. Następnie zamierzam przy pomocy mojej lekarki, wrócić do terapii analitycznej, tym razem z kobietą może.
Ja raczej długo walczyłam z tym, by się nie przyzwyczaić do terapeuty. Ale od samego początku kokietowałam chcąc starym zwyczajem zaciągnąć go do łóżka. Po jakimś czasie, powiedział mi wprost, że między nami nic nie będzie i tak powtarzał co jakiś czas. No i od tamtej pory chyba go pokochałam, odkąd przekonałam się, że mój terapeuta nie chce mnie wykorzystać.
„Co pani robiła aby zasłużyć na jego akceptację, uwagę ( jeśli w ogóle coś pani robiła w tym kierunku)? ” Starałam się pracować w terapii i być najlepszą pacjentką na świecie. Dużo analizowałam, wszystko analizowałam, wręcz stało się to w pewnym momenciemoją obsesją, byleby móc przynieść coś ciekawego na sesję. byle się postarać.
Udało mi się osiągnąć stabilizację życiową. Przestałam wciąż zmieniać pracę, przeprowadzać się z miejsca na miejsce, zamienić starych znajomych na nowych. Nawiązałam kontakt z rodziną.
Chciałam więcej, Chciałam pójść na prestiżowe studia, znaleźć dobrą pracę. Chciałam być taka jak on. Mądra, błyskotliwa. On powiedział, że ja to mam, tylko poumieszczałam to wszystko w nim. To on jest tym dobrym a ja tym złym. Dlatego skończyło się na tym, że pozbawiłam się jakiejś siły sprawczej i wszystko uzależniałam od niego….
Otóż mocno kontrolowałam to jak się do niego ubieram, jak się zachowuję podczas sesji. Starałam się, żeby nigdy nie było widać po mnie jakiegoś seksapilu. Ubierałam się na sportowo, albo nakładałam bezpieczne sukieneczki córeczki tatusia. Zawsze to kontrolowałam. I teraz myślę, że coś było w tym nie tak.
… Może idąc dalszym tropem, chodziło tu o to, by nie zdradzić się z uczuciami. Miłości, ogromnej tęsknoty, złości na to, że nie ma go przy mnie, że jest z inną kobietą.
Jeżeli dobrze go zrozumiałam, to powiedział podobnie, że tego być może nigdy nie da się przepracować... może zafiksowałam się na jakiejś fazie rozwoju – nie wiem czy dobrze to określam – i właśnie o tym terapeuta mówi, że może być nie do przebrnięcia.
Mam taką fantazję, że on też chciałby, by ta terapia szła do przodu, żebym robiła postępy. Ale ja widać nieświadomie nie chcę się z nim rozstawać a dla zamaskowania tego, rzucam regularnie terapię.
„Zastanawiam się jaki przebieg miały Twoje fantazje o terapeucie…” Nie dopuszczałam świadomie, żadnych myśli na jego temat. Może myślałam tylko, że mnie lubi bo staram się pracować w terapii i jestem dobrym człowiekiem :). Dwa razy powiedział mi, że ma „serce do mnie”. Strasznie się cieszyłam na te słowa.
Zakończyłam terapię w poniedziałek. …Mimo niepewności i smutku, czuję ulgę. Ulgę, że już nie muszę tak się starać i zabiegać o jego uwagę. Wreszcie jestem wolna. … całkiem nieźle sobie radzę, choć też jestem bardzo samotna, ale to mój wybór. Nie potrafię być blisko ludzi.
***
Klasyk: pacjentka zakochuje się w terapeucie. Nic dziwnego, im dłużej z kimś przebywamy tym bardziej go lubimy a sytuacja psychoanalizy sprzyja marzeniom o bliskości.  Psychoanalityk odstawia klientkę od piersi. W sumie wycyckał już ją na kilkadziesiąt tysięcy złotych (wg delikatnych szacunków 50-70 tysięcy) ale zmęczenie klientką bierze górę nad finansami. Może sam miał ochotę na panią i nie śmiał, może się wypalił, może do szaleństwa kocha małżonkę – nie wiemy.
Za to sukcesy, jakie osiąga pacjentka – ho, ho! już po 7 latach psychoanalizy i wydaniu fortuny – oszałamiają: „stany psychotyczne, urojenia, bulimia, ataki na pracę”, zmęczenie, chaos emocjonalny, zranienie, nawyk analizowania, zaindukowana bezradność. Pani porzuciła zwyczaj zaciągania facetów do łóżka, ale skarży się na samotność. Cóż, tyle to niektórzy mają i bez wydatków na analityka.
Czy pacjentka coś zyskuje? Ależ oczywiście! Nasiąka specyficznym żargonem a to żargon bezcenny. Zdrowy pociąg seksualny i uczuciowe zaangażowanie nazywa „urojeniem”. Swoje wnioski, nadzieje i obserwacje zwie „fantazjami”.  Przyczynę swojego stanu upatruje w „fiksacji na jakimś stadium rozwoju”. Być może zatraciła swój język, swoje własne obrazy.
Bohaterka nasiąka jeszcze czymś: odpowiedzialnością (poczuciem winy?) sprzedaną jej przez analityka. Terapia zostaje przerwana, ponieważ – jak podsuwa miły pan – to właśnie analizantka stworzyła problem: „Mój terapeuta twierdzi, że to co do niego czuję to nie jest przeniesienie. Że jest to silne urojenie…”, „może zafiksowałam się na jakiejś fazie rozwoju i właśnie o tym terapeuta mówi, że może być nie do przebrnięcia.” Sugestie podsuwane na terapii padają na podatny grunt: pani zwraca się posłusznie ku auto-analizie. Co gorzej, boi się, że już nie nadaje się do naprawy („nie do przebrnięcia”, „powiedział podobnie, że tego być może nigdy nie da się przepracować… ). Ale nie znajdziemy tu ani słowa o błędach i nieudolności analityka, który już po 364 tygodniach, już po ponad 1500 godzinach gadania i sześćdziesięciu tysiącach polskich złotych przyznaje, że relacja „nie służy leczeniu”. Meglio tardi che mai.
Co ciekawe, nasza bohaterka nie przyznaje się do kokieterii („grzeczne sukieneczki”), nie myśli o swoim terapeucie – a jednak kupuje diagnozę „nieuświadomionego urojenia” podsuniętą na terapii (usłyszałam od terapeuty, że dalsze leczenie nie ma sensu, ponieważ mam urojenia… których nie czuję). Zastanawiam się więc, na ile owo miłosne zaangażowanie jest faktycznie emocją pacjentki a na ile sugestią… jej terapeuty.
Pacjentka jest przecież miłą dziewczynką, najlepszą pacjentką świata, grzeczną uczennicą, łykającą wizje kapłana, choć ich nie rozumie. Uważa, że jej zadaniem jest zabawiać znudzonego analityka („wszystko analizowałam, wręcz stało się to w pewnym momencie moją obsesją, byleby móc przynieść coś ciekawego na sesję”). Nie wie, że jest tylko hołotą mającą dostarczyć materiału do „analiz” (na przykład takich głębokich yntelektualnych rozważań podobnych do gumy do żucia- „nie do nakarmienia a do wyzucia ust ze słów”). Że ma naiwnością utrzymać głupio-mądrego pana na poziomie klasy średniej. Niestety, terapia przez gwałtowne odstawienie od cyca nie działa na takie zaślepione uzależnienie od psychobiznesu. „Być może będę musiała przepracować to w innej terapii z innym terapeutą”, wyznaje pacjentka i już szykuje się do wydania owoców stabilności życiowej na kolejną analizę: „zamierzam przy pomocy mojej lekarki, wrócić do terapii analitycznej, tym razem z kobietą może.” „Chciałam być taka jak on” pisze i nie dostrzega, że jej marzenia o„prestiżowych studiach i „dobrej pracy” topią się w tęsknocie za kolejną działką narkotyku: podległości i wyprania z rozsądku w obliczu Tego Który Wie.
Nie da się ukryć: ta perwersja, przepraszam: terapia, to porażka na wszystkich frontach. A bezradne cierpienie ogłupiałej pacjentki, jej krzywda, jak najbardziej realna, tak jak realne nadużycie i nieodpowiedzialność psychoanalityka. Pani miała przed terapią problem z bliskością i zależnością od innych, tak samo zostało i po terapii, która utrzymała ją w roli zależnej blondynki. Co się jednak dzieje po przerwaniu tej parodii leczenia? „Mimo niepewności i smutku, czuję ulgę” pisze analizantka „Wreszcie jestem wolna.”
***
Frederick Crews, krytyk psychoanalizy, cytując studium Lakoffa i Coyne’a Ad1) o przypadku Dory, pisze tak: „Lakoff i Coyne twierdzą, że [...] Freud podtrzymywał trwającą od wieków uległość kobiet wobec żądań mężczyzn, wykorzystując w tym celu hierarchię władzy już istniejącą w środowisku klinicznym. [...] sugerują, że cała psychoterapia w pewnym stopniu opiera się na tego rodzaju braku równowagi, i uważają to za konieczne dla postępów w terapii. Mają przy tym wrażenie, że psychoanaliza zbytnio przechyla szale wagi, szczególnie wtedy, gdy analityk jest mężczyzną, a osoba poddawana analizie – kobietą. Odsuwając na bok fantazje Freuda, Lakoff i Coyne twierdzą, że
nurt psychoanalityczny jest szczególnie dobrze wyposażony w narzędzia do niszczenia osobowości niepewnych siebie pacjentek, dzięki zamierzonemu dystansowi wytwarzanemu przez psychoanalityka, regresji emocjonalnej, obniżaniu samooceny pacjentek, lekkomyślnemu sugerowaniu poczucia winy, poglądom na historycznie uwarunkowaną niższość moralną kobiet, a także całkowitej dowolności interpretacji i przekonaniu o nieomylności psychoanalityków”.
Za mocne? Ja się zgadzam w pełni, mając za sobą „trening” (nie terapię nawet!) prowadzony przez szkolącego się terapeutę psychodynamicznego, w swojej opinii genialnego i nieomylnego. Trening bazujący na ideologii psychoanalitycznej i feministycznej zawierał wszystkie wyżej wymienione elementy, od planowego niszczenia osobowości przez obniżanie samooceny do mizoginistycznej pogardy wobec uczestniczek.
Oferty psychoanalizy nęcą „prawdziwą wolnością”, obietnicą uwolnienia od przymusu nieświadomego. Wszelkimi wariantami ewangelicznego „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni jesteście, a Ja was pokrzepię.” „Przestaniesz w końcu mówić na darmo – symptom na który cierpisz, powtórzenia, które jesteś zmuszona/y czynić zwolnią swój uścisk – zmartwienia ustąpią,  strach ustąpi,  niepokój ustąpi.” czytam Dobrą Nowinę Lacanowską. „Założeniem psychoanalizy jest, że prawda i wiedza o sobie samym pozwala swobodniej i racjonalniej działać”- to znów kusi ktoś inny. W świetle opisanego przypadku taka „swoboda”, „prawda” i „racjonalność” to dopiero urojenie!
W cytowanej historyjce zapisano przerażający obraz ludzkiego szaleństwa. To szaleństwo wykręcania dystorsją języka, karykaturowania ludzkich relacji i emocji sprowadzonych do „fantazji”, „urojeń” i „fiksacji”. Szaleństwo  oślepienia ideologią, kurczowego wczepienia się w religię, w zbawcę – czy to osoba, czy ślepa wiara poza rozumem, czy sugerująca ład pseudonauka. To portret ludzi zniewolonych, o sercach zasznurowanych i zapeklowanych jak baleron."

Źródło: Psycho-kit.pl

13 komentarzy:

  1. To jakiś dowód na synchroniczność. Wysłałam mail Żaneta

    OdpowiedzUsuń
  2. wywleczenie emocji z siebie, życie w analizie, bycie świadkiem samego siebie i rozmowy z profesjonalistą; paranoja zaufania bez bliskości; płacenia za niezbędność; pułapki pułapek; dystans dla utrzymania bliskości ...
    jak będąc 'świrem' znaleźć prawdziwego przyjaciela, terapeutycznie przytomnego, by nie mnożyć wzajemnych krzywd, dojrzałego i świadomego zagrożeń, jazd i odjazdów ; jak go nie zabić;

    jak być terapeutą nie opierającym terapii na fascynacji sobą - czy to możliwe? czy zawsze najskuteczniejsza terapia to ta gdzie terapeuta jest guru/bogiem

    jak być swoim terapeutą by nie zwariować widząc coraz ostrzej swoją 'bidę', jak okłamywać się by znieść to wszystko

    opłacona miłość wydaje się łagodniej rujnująca - nie tylko o terapeutów chodzi, ale o próby nieangażowania się w uczucia, by nie cierpieć i dziwne związki oparte na wymianie 'korzyści'

    jest nad czym pomyśleć
    niewesołe - żyć trzeba

    to niewiele warte płytkie uwagi - wiem wykipiał mi smutek :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To bardzo prawdziwe co piszesz. Dziękuję.

      Bardzo często powtarzałam mojemu terapeucie, że to bardzo smutne kupować uwagę i obecność drugiego człowieka. Kupować tak elementarną wiedzę i umiejętności, tę którą powinniśmy dysponować dzięki innemu źródłu.
      Mój terapeuta miał niesamowity dar współodczuwania i troszczenia się o mnie. Tę troskę przejawiał także niekiedy mocno mną wstrząsając lub ostro zaznaczając swoje granice. I to chyba z tego drugiego powodu zyskał mój ogromny szacunek. Fakt, że nie musiałam obawiać jakiegoś nadużycia wobec niego, dawał mi ogromne poczucie bezpieczeństwa i możliwość bycia sobą. Dzięki czemu mogłam pokazać prawdziwe emocje. Poświęcił mi bardzo dużo uwagi. Szedł na wiele ustępstw. Czekał, gdy przerywałam terapię. I proponował niskie kwoty za sesje. Kredytował terapię, gdy być może atakowałam ją spłukując się z kasy. Był rodzicem idealnym. Był wieloma innymi osobami, które na niego przenosiłam. Po cóż mi byli inni ludzie? Dzięki tej relacji mogłam utrzymać bezpieczny dystans. Mogłam przestać się bać, że zostanę skrzywdzona, i że ja kogoś skrzywdzę. Trzeba przecież pamiętać, że w pewnym sensie zostałam przymuszona do terapii w wyniku znęcania się nad mężem.
      W momencie, gdy uświadomiłam sobie jak wiele osób skrzywdziłam, relacja z terapeutą stała się błogosławieństwem. Czasem ogromnej ulgi.

      Zakończenie tej terapii było ogromnym ciosem. Nie zgadzam się z moim terapeutą z jego interpretacją autentycznej miłości do niego jako mężczyzny. To była raczej miłość do rodzica połączona z ogromną wdzięcznością i poczuciem bezpieczeństwa.

      Kto wie, jakby się właściwie zakończyła ta terapia. Co mogło być jeszcze powiedziane, gdybym nie zdecydowała się zakończyć jej przed czasem, który zaproponował mi terapeuta.

      Wchodząc do terapii byłam człowiekiem mało refleksyjnym. Na koniec terapia stała się umiejętność wnikania wgłąb siebie, obserwacji otoczenia stała się jakby zgubna.
      Czy to wina zaburzonej osobowości? Zaburzonej szczególnie pod kątem potrzeby utrzymywania wręcz chorobliwego dystansu?

      Masz rację, że jest nad czym myśleć. Ale czy to już nie było niejednokrotnie przemyślane i opisane? Czasem mam z tym kontakt, a czasem nie.

      Chciałabym już się nad tym nie zastanawiać. Obecnie korzystam z terapii, która zgodnie z moim założeniem ma pobudzać mnie do konkretnego działania. Z emocjami muszę już radzić sobie sama.

      Moim pragnieniem jest przestać już o tym wszystkim myśleć. Nie dostrzegać tak wielu informacji płynących z otoczenia, gdyż stanowią one źródło potwornie silnych bodźców, z którymi trudno wytrzymać.
      Mam poczucie, że żyję z potworną skazą widzenia "za dużo". Jestem przekonana, że to mnie głównie zaburza. Potrzebuję wypracować w sobie filtr, który będzie odsiewał część informacji. Myślę, że takim filtrem mogłoby być zwyczajne życie. Z tym, że nie nie wiem na czym miałoby takowe polegać, nigdy tego nie doświadczyłam.

      Usuń
  3. problem jest w odnoszeniu wszystkiego do siebie

    problem jest w nietrzymaniu swojego standardu

    problem jest w ocenianiu sytuacji, świata, siebie niewyskalowanym chwiejnym, chwilowym 'narzędziem'
    ?

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeżyłam podobną terapię. Na szczęście terapeuta zorientował się szybciej, że sobie nie radzi, tzn po ok 2 latach. Bywa, że terapeutom nie wychodzi z różnych powodów niekoniecznie dlatego, że są jakoś szczególnie kiepscy. Wielkim błędem jest jednak to, że nie zorientował się szybciej. Niewątpliwie Ty jesteś wielką poszkodowaną. Zwalenie winy na ciebie jest bardzo nieprofesjonalne w ogóle a szczególnie biorąc pod uwagę jak chętnie obwiniają się za wszystko pacjenci z borderline i jak dozgonnie będą idealizować i oczyszczać z wszelkiej winy osobę idealizowaną. Smutna historia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, to nie jest tak. Tylko moi bliscy oraz dawni znajomi wiedzą jakie zachowania prezentowałam zanim weszłam do terapii. I to oni doskonale wiedzą jak wiele zmieniła terapia. Ten tekst nie uwzględnia bardzo wielu aspektów. Mój terapeuta zrobił tyle ile mógł, błąd jaki popełnił to to, że z dnia na dzień zmienił zdanie i postanowił zakończyć terapię. Nie idealizuję terapeuty. Doskonale wiem, co działo się ze mną zanim rozpoczęłam terapię. To dzięki terapii jestem dziś samodzielna. Mimo ogromnych ograniczeń, jestem dużo bardziej spokojniejsza. Nie niszczę tego co wypracowałam. Tekst tego nie uwzględnia, bo autorka zwyczajnie nie miała takiej wiedzy.

      Usuń
    2. Wiem, ja tak jakoś impulsywnie i w sposób trochę nieuprawniony napisałam to co napisałam. Od razu po napisaniu czułam że się zagalopowałam. Chyba bardziej pisałam o swoich emocjach, żalu poczuci winy i chęci idealizowania terapeuty mimo wszystko. Jestem pewna, że twój i mój terapeuta bardzo się starali i mieli dobre intencje, ale to są tylko ludzie, mają swoje ograniczenia i czasem popełniają błędy. Czasami dochodzi do impasu, którego nie da się rozwiązać. Terapia to jednak bardzo skomplikowana sprawa.
      Co do tekstu to myślę, że jest dość mocno działający na wyobraźnie i emocje, łatwo się poddać sugestiom w nim zawartym. Nawet ja się dałam temu ponieść :)

      Usuń
    3. Nic nie szkodzi. Tekst budzi różne emocje. Ja w niektórych fragmentach też się z nim godzę. Masz rację, że praca terapeuty, zwłaszcza z osobą o silnych zaburzeniach w funkcjonowaniu pacjenta, wymaga ogromnego wysiłku. To nie jest pacjent, który zgłasza się do terapeuty, bo ma jakieś problemy wynikające bardziej z sytuacji życiowej, niż tak poważnych zaburzeń. Ta dziewczyna, która pisała tekst nie wiedziała, że byłam taką pacjentką. Nie mam pojęcia, czy terapia jest w stanie całkowicie "wyleczyć" osobę tak funkcjonującą. Teraz korzystam z terapii poznawczo-behawioralnej i niestety nie jest ona wystarczająca jeśli chodzi o rozmiar i siłę emocji, które potrafię przeżywać. To własnie terapia psychoanalityczna ze względu na częstotliwość pomagała mi radzić sobie z tak dużą intensywnością przeżyć i emocji. Kiedy teraz przychodzę na sesję, nie wiem od czego zacząć i o czym mówić, ponieważ od sesji do sesji wydarza się tak wiele, że jedna sesja w tygodniu raczej mnie frustruje niż pomaga. Czasem poruszam coś i wychodzę z sesji z przemyśleniami i emocjami, z którymi z trudem sobie radzę. Do tego dochodzą inne sprawy, które aktualnie się dzieją w moim życiu, a na które nie było miejsca na godzinnej sesji. Należy pamiętać, że głównie funkcjonuję hipomaniakalnie, więc narażam się na ogromny rozmiar bodźców i zewnątrz i wewnątrz. Nie wiem czy rozumiesz o czym piszę. Chwiejność emocjonalna to nie wynik pracy terapeuty a coś co mnie charakteryzuje od dawna. To co terapia pomogła wypracować to brak zachowań destrukcyjnych. Ogromna poprawa funkcjonowania w kontaktach z rodziną, co dla mnie jest nie lada sukcesem. Samodzielność. Nie wikłanie otoczenia w swoje chore funkcjonowanie, nie spychanie na innych odpowiedzialności za moje życie. Naprawdę mogłabym wymieniać bez końca to co terapia wypracowała. Ogromna świadomość siebie pomaga mi rozumieć moje impulsy. Niesamowita zdolność empatii. Brak skupienia się wyłącznie na własnej osobie. O tym wcześniej nie mogłoby być mowy. Umiem korzystać z możliwych metod profesjonalnego wsparcia, gdy zachodzi taka potrzeba. Nie obciążam swoimi emocjami osób bliskich, gdyż ten poziom przeżywania zdecydowanie przekracza pojemność psychiczną tychże osób, a wymaga interwencji specjalisty. Tak to mniej więcej wygląda.

      Usuń
    4. Moja obecna terapeutka uważa, że mój terapeuta znacznie wykraczał poza ramy terapii psychoanalitycznej. Pewne sytuacje wymagały zupełnie nietypowych dla tego nurtu interwencji. Dziękuję Ci za link. Naprawdę nie ma sensu, żebym czytała o przeciwprzeniesieniu, ponieważ pierwsze moje lata terapii wiązały się z silną intektualizacją, co oznacza, że czytałam wszystko co możliwe na temat wszystkiego co związane z tym nurtem. Mało kto wie, ze byłam mu bardzo przeciwna. Już w liceum czytałam "Wstęp do psychoanalizy" Freuda i byłam przekonana, że dzisiejsza terapia analityczna opiera się zupełnie na tym. Dwa lata walczyłam z nieufnością do terapii, terapeuty. Kontrolowałam każdy jego ruch i słowo. Właściwie jestem osobą mocno wypsychoedukowaną. Ponieważ ten obszar interesował mnie od bardzo wczesnych lat. Moja wiedza bardzo przeszkadzała w terapii, ponieważ reagowałam głównie rozumowo, ale nie miałam dostępu do emocji. Mało kto wie również, że do terapii zostałam przymuszona. W przeciwnym razie groziłaby mi sprawa za znęcanie się nad mężem. Zanim trafiłam do terapeuty psychoanalitycznego w ramach jednej poradni zdrowia byłam konsultowana z kilkoma terapeutami, a także włączono mnie do terapii grupowej, z której zostałam "wyjęta", gdyż mocno dezorganizowałam grupę. Wtedy włączono leczenie farmakologiczne. Stabilizator plus lek przeciwpsychotyczny, a następnie zostałam skonsultowana przez jeszcze jedną terapeutkę, celem ustalenia właściwego moim potrzebom psychicznym nurtu terapeutycznego. Po tych sesjach zaproponowano mi spotkania z moim terapeutą, który był właśnie na stażu w poradni, która usiłowała mnie leczyć. Terapeuta również zaproponował pięć sesji. Do dziś pamiętam jak się zachowywałam w ich czasie. Wybiegałam z gabinetu, trzaskałam drzwiami. Wstawałam z fotela, chodząc po pokoju. Krzyczałam i atakowałam terapeutę, gdy dowiedziałam się, że nurt, w którym pracuje ma powiązania z Freudem. W relacjach z ludźmi bywałam agresywna, konfliktowa, stosowałam szantaże emocjonalne. Z tego bloga nie można się tego dowiedzieć, bo zaczęłam go pisać pod koniec terapii. Rzeczywiście uważam, że mój terapeuta mógł mieć mnie już dość, choć bardzo wiele zmieniłam w sobie w terapii, a najbardziej terapia zaczęłam pracować teraz, gdy mam odseparowałam się od terapeuty. Uważam też, że mocno przesadził z tą miłością do niego jako mężczyzny. Myślę, że był dla mnie wspaniałym, opiekuńczym, cierpliwym rodzicem. Kto wie, co zostałoby powiedziane, gdybym została w terapii przez ten czas, który dał mi do zakończenia. Uciekłam nie chcąc się żegnać. Mój terapeuta był pierwszą osobą w moim życiu, do której tak bardzo się przywiązałam i zaufałam. Nie uważam terapii za krzywdzącą, za krzywdzące uważam życie. To przez perypetie, tragedie i traumy musimy korzystać ze wsparcia specjalistów. Uważam za szalenie smutne, że musimy szukać wsparcia u takich ludzi. Mój terapeuta był niebywale opiekuńczy. Czekał na mnie gdy rzucałam terapię. Potrafił także przywołać do porządku tak, że płonęłam ze wstydu. Niewątpliwie był to człowiek, który jaki jedyny zapanował na moimi impulsami. Nie wiem, czy ktoś potrafi sobie wyobrazić jak ogromne poczucie bezpieczeństwa daje świadomość, że ktoś opanowuje szaleństwo osoby tak zaburzonej. Z czasem terapeuta uczył mnie samodzielnie wytrzymywać z moimi impulsami. To dzięki niemu nauczyłam się rozładowywać emocje możliwie najmniej destrukcyjnie. Nie powinien więc dziwić fakt, że bycie w takiej relacji spowodowało tak moje ogromne przywiązanie. Bo było to przywiązanie do poczucia bezpieczeństwa. Mania i depresja, które pojawiły się po kilku miesiącach od zakończenia terapii moim zdaniem też nie powinny dziwić. W kategoriach straty to była dla mnie ogromna trauma. Czy to była wina tego nurtu? Skoro terapeuci innych nurtów ( w ramach poradni zajmującej się tylko zaburzeniami osobowości) zrezygnowali z pracy ze mną to co mogło mieć jeszcze miejsce?

      Usuń
  5. Tak myślałam, że jesteś "wypsychoedukowana" za wszystkie czasy :).Traumę twojej straty rozumiem. Myślę, że nie była to wina nurtu (choć uważam, że ma swoje wady, które w niektórych przypadkach mogą działać na niekorzyść pacjenta) jako takiego ale pewnie wielu różnych wypadkowych. Mówisz, że terapeuta był na stażu, co być może oznacza, że był młody i niedoświadczony, ale tego nie wiem. Mogło to odgrywać jakąś rolę, ale nie musiało. Może był zbyt zapalony, a zbytni zapał podobno nie służy leczeniu. Poza tym twoje problemy z opisu też wyglądają na bardzo, bardzo poważne.
    Nie będę już przeciągać tego tematu dodam tylko, że szkoda, że i nie udało ci się znaleźć później jakiejś terapeutki może w nurcie psychodynamicznym, więc nieco "lżejszym" dopuszczającym więcej swobody niż psychoanaliza. Choć rozumiem, że znalezienie odpowiedniego terapeuty, który na dodatek zgodziłby się na terapie osoby z borderline nie jest łatwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chciałabym, żeby to wypsychoedukowanie zabrzmiało tak jak to odebrałaś. Wiem jaką wiedzą dysponuję i potrafię z niej korzystać, aczkolwiek nie czyni mnie to przez to cudownie zdrowszą. Zastanawiałam się ostatnio nad tym, by powiedzieć obecnej terapeutce, że chyba powinnam korzystać z terapii psychodynamicznej. Terapia borderline i chad to niestety bardzo emocjonalna i dość nadwyrężająca mieszanka dla terapeuty. Mój terapeuta nie był młody. A gdy podejmował się mojego leczenia już w prywatnych warunkach był terapeutą certyfikowanym, z czasem superwizorem i trenerem. Nie był zapalony. To spokojny, opanowany mężczyzna koło 50-tki, który dziś jest dość ceniony w środowisku. Chciałabym móc z nim kiedyś porozmawiać. Zadać pytania, na które wówczas ani nie byłam w stanie się zdobyć, ani nie przyszły mi one do głowy. Przede wszystkim chciałabym go spytać, dlaczego postanowił tak nagle zakończyć terapię, skoro na kilka dni wcześniej oburzony powtarzał, że absolutnie nie ma mowy o jej zakończeniu i to on zdecyduje kiedy mamy jaką zakończyć. Mówił tak, ponieważ na pierwszej sesji po jego powrocie z urlopu wpadłam w szał i zaczęłam krzyczeć, że ta terapia nie ma sensu. Zaatakowałam go tak bezpośrednio pierwszy raz w życiu. Na kolejnej sesji stwierdził, że przemyślał wszystko dokładnie i uważa, że miałam rację, on także uważa, że dalsza terapia niczego nie wniesie. Skoro po takim czasie terapii ( 5 lat z przerwami na moje ucieczki, nie siedem jak napisałam na forum) potrafię wciąż się zaburzyć do tego stopnia, by doprowadzić do tak ogromnych zachowań destrukcyjnych. Przeważnie dotąd opiekuńczy i troskliwy zachował się oschle, był bardzo stanowczy. To wtedy napisałam na tym forum, do którego odwołuje się autorka artykułu na psychokicie. Nie wiem co się stało. Często powtarzał mi, że nie jest nieomylny. Bardzo często polemizowałam z jego interpretacjami. Bardzo często brał pod uwagę moje wyjaśnienia i wówczas mówił o tym, że jeśli pewnych rzeczy nie zakomunikuję wprost, on zwyczajnie nie będzie tego wiedział. Mówił, że nie jest wróżką. W ten sposób sprawiał, że nie nie mogę być bierna w terapii. Być może tym razem też czegoś nie wiedział. Chcąc mnie dzień wcześniej zatrzymać, na kolejnej sesji postanowił oschle oznajmić, że to koniec. Miałam z nim kontakt kilka miesięcy później, zadzwoniłam ze szpitala. Powtórzył to co powiedział mi wówczas we wrześniu, tylko innym tonem. Tłumaczył jak to widzi i skąd taka decyzja. Spytałam czy w związku z tym ta terapia nie dała efektów. Podawał przykłady, przypominał.

      Mimo to jestem przekonana, że gdzieś wkradł się błąd. Moja obecna terapeutka zaproponowała, żeby spróbowała się dzisiaj z nim skontaktować i porozmawiać, ale to moim zdaniem nie ma najmniejszego sensu.

      Zacytuję słowa Elyn Sacks, psycholożki i prawniczki, która w swojej książce "Schizofrenia. Moja droga przez szaleństwo", opisała rolę terapii w swoich zmaganiach z chorobą"

      "Podobno można zastąpić kontakt z drugą osobą - gdy obie znajdują się w tym samym pokoju, a jedna z nich ma pełną swobodę wyrażania swoich myśli, wiedząc przy tym, że zostanie pilnie i uważnie wysłuchana - ja jednak nie wiem, co mogłoby stanowić taki substytut."

      Bardzo znaczące słowa. Sukcesem jest prawdopodobnie, pani Sacks rzeczywiście się to udało, nie zatrzymać się na tej jakże osobliwej relacji - relacji terapeutycznej, a odważyć się na krok dalej, wypróbowując umiejętności nabyte w terapii już bezpośrednio w związkach z otoczeniem, mogąc przy tym czerpać satysfakcję w byciu w kontakcie ze sobą i jednocześnie z innymi.

      Mnie się to nie udało. Nie chciałam wyjść do otoczenia. Dopiero zakończenie terapii finalnie doprowadziło mnie do uzyskania świadomości o ogromnym wycofaniu z relacji w świecie poza gabinetem terapeutycznym. Z czasem zaczęłam odbudowywać część z nich i wchodzić w kontakt głębiej niż kiedykolwiek. Mimo to stanowi to dla mnie ogromny problem, który wymaga dalszej pracy.

      Bardzo Ci dziękuję za komentarze. Dodałaś mi pewności co do tego, że powinnam porozmawiać z moją terapeutką o zmianie nurtu.



      Usuń
  6. Z tym wypsychoedukowaniem to pomyślałam sobie, że może chodziło ci o ten stan totalnego przesytu różnymi osobami, które próbują cię oświecać różnej maści wiedzą psychoterapeutyczną co czasami jest irytujące ;). Co do twojego wybuchu na sesji po powrocie z urlopu terapeuty, to być może było tak, że on stawał ci się coraz, coraz bliższy i w związku z tym coraz trudniej było ci sobie z tym radzić i ten wybuch był tego wyrazem. Jeśli tak było to szkoda, że nie starczyło mu cierpliwości i siły.
    Życzę ci żebyś znalazła nowego terapeutę/tkę.
    Jeszcze prezent ode mnie :)
    "Pewnego dnia poproszono Winstona Churchilla o przemówienie do studentów jednej z uczelni. Wszyscy przygotowani byli na długi polityczno-ekonomiczny referat tego wielkiego człowieka.
    Tymczasem Winston Churchill, wyszedł na mównice i powiedział:
    ”droga młodzieży… nigdy, nigdy, nigdy, ale to nigdy się nie poddawajcie!”
    po czym zakończył swoje przemówienie."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Może użyłam mylącego określenia, lub mogącego irytować żargonu :-) Dysponuję po prostu wieloma narzędziami psychologicznymi, które znacznie wpływają obecnie ma moje życie i stosunki z innymi. Naturalnymi, ale też takimi, które wynikają z wiedzy, czy doświadczeń. Niestety zdecydowanie nie zaliczam się do młodzieży :-) Nie chciałabym, by ktoś określał obecny stan mojej psychiki do impulsywnego wpisu, połączonego z ogromnym ładunkiem emocjonalnym z powodu konkretnej sytuacji sprzed kilku lat. Przy czym należy pamiętać, że mój blog ma charakter terapeutyczny, pomagający mi zawierać nadmierne emocje, a zatem pomija mnóstwo informacji z mojego codziennego życia.

      Jako człowiek z ograniczeniami z powody choroby afektywnej dwubiegunowej, (osobowość chwiejna emocjonalnie raczej nie stanowi już istoty mojego funkcjonowania)
      funkcjonuję na dość dobrym poziomie. I tak chciałabym być postrzegana. Chciałabym, by było to jak najczęściej doceniane. Otrzymuję bardzo wiele pozytywnych zwrotów od osób, z którymi funkcjonuję na różnych obszarach życia. Założyłam stronę i grupę wsparcia, sama z nich korzystam i dzielę się z innymi swoimi naturalnymi zdolnościami. Mam dość psychologiczny umysł. Jestem też społecznikiem.

      Jeszcze nie wiem co ze zmianą terapeutki. Moja terapia nie musi już zasadzać się na przepracowywaniu określonych problemów. Choć wiele nie zostało dotkniętych. Nie było na to czasu i miejsca, gdy terapia często zasadzała się na utrzymaniu mnie w pionie. Głównym celem obecnej terapii powinno być zawieranie impulsów, nadmiaru emocji, które pojawiają się dość nadmiernie w chwilach, gdy doświadczam trudnych momentów życia. Jestem osobą, która utrzymuje się i mieszka sama. Często biorę na siebie niepotrzebny balast, angażuję się w wiele przedsięwzięć, pomijając swoją pojemność psychiczną. I chyba jestem jedną z nielicznych, które wręcz chorobliwie się nie poddają. Chciałabym to zmienić i stać się bardziej ludzka dopuszczając do świadomości swoje ograniczenia. Niestety wystąpienie choroby mocno podkopało moje poczucie własnej wartości, z czym próbuję walczyć,choć ostatnie wydarzenia uczą mnie czegoś zupełnie innego.

      Terapeuta mawiał, że w moim przypadku bliżej depresji to bliżej zdrowia. Ja niestety jestem Herosem, który od czasu do czasu zstępuje na ziemię zaskoczony swoim człowieczeństwem i ograniczeniami. Czy różnię się tym od innych ludzi? Czy jestem mocno chora, zaburzona? Jak mawia moja obecna terapeutka, większość tzw. "zdrowych" mogłaby pozazdrościć mi siły, determinacji, charakteru, czy osobowości.

      Bardzo mnie to cieszy. Bo długo na to pracowałam. Nie tylko dzięki terapii. Dzięki wdzięczności do ludzi, których spotkałam w swoim dorosłym życiu, a także mojej wierze w Boga. Mam nadzieję, że obecne wezwania tak odmienne od tych, które dotąd kiedykolwiek przeżyłam, pomogą mi sprostać sytuacji, w której się znalazłam.

      Ostatnio dowiedziałam się jak wiele wsparcia jestem w stanie otrzymać od ludzi, którzy docenili moje starania, mój stosunek do otaczającego świata. Musiałam sobie to wypracować, a dziś moje wsparcie nie kończy się już tylko na osobie terapeuty.

      Największą radość daje mi pomaganie innym. Robię to na różne sposoby.
      Piszę Ci o tym, ponieważ chciałabym to jakoś podkreślić. Naprawdę uważam, że artykuł jest mocno nieadekwatny do tego kim jestem i jak dzisiaj wygląda moje życie.
      Mimo poważnych niekiedy ograniczeń.





      Usuń