piątek, 18 października 2013

Czarna Owca


Jak widzicie problem złości dotyczy nas wszystkich (również osób z otoczenia) i budzi sporo emocji. W tym moich, zaznaczam. Widać nie bez powodu autorka nadała tytuł artykułowi: "Ratunku! Ja czuję... ZŁOŚĆ - czarna owca wśród uczuć"

Nikt nie musi mi/nam/wam niczego okazywać. To, że mamy jakieś oczekiwania względem innych ludzi, nie przymusza tychże do zachowywania się tak, jakbyśmy chcieli. Możemy się wściekać, robić raban, przerzucać się argumentami. Możemy wybuchać, sinieć ze złości, porzucać, odchodzić, grozić, ale, co pragnę raz jeszcze podkreślić:

Pracować możemy tylko nad sobą! Przy tym nikt nie daje gwarancji, że zmienimy kogokolwiek. Możemy jedynie zmienić swój stosunek do tego kogoś.

Dla mnie jest to sprawa bezdyskusyjna.

Problem polega na tym, że wszyscy mamy parcie na szkło, by to inni się zmienili. I ja także nie jestem od tego wolna. Jednak nie ma nic głupszego od oczekiwania czyjejś zmiany bez własnej pracy nad sobą. Będę to powtarzała niezmiennie. Taka jest moja (choć nie tylko) wiedza i takie jest moje doświadczenie.

Jeśli ktoś nie rozumie, dlaczego inni zachowują się wobec niego tak a nie inaczej, jest na to prosta rada. Otóż zawsze możemy spytać tę osobę, co takiego zrobiliśmy, że zbudziło to w niej negatywne uczucia.
To także sztuka. A dla mnie to kosmos szczególnie. Bo słyszeć o sobie coś, co może nas mocno zaboleć wcale nie jest fajne. Chyba każdy to przyzna.

Wiadomo też, że gdy spytamy o to kogoś, kto z założenia jest nam nieprzychylny lub kogoś, kto jest szczególnie oburzony naszym zachowaniem, to bez pewnych nadinterpretacji się nie obejdzie. Przekonania na nasz temat i emocje robią swoje.

Nie bez powodu zaznaczyłam we wcześniejszym wpisie, że nawiązanie porozumienia w relacji, w której nastąpił konflikt, wymaga chęci i ogromnej dojrzałości obu stron. Tę dojrzałość się zdobywa.
Gdzie i jak? A to już indywidualna sprawa każdego z nas.

Kolejna kwestia. Powiedzmy sobie, że już jesteśmy tacy naprawdę super. Wiele zmieniliśmy w sobie. Wykonaliśmy naprawdę kawał dobrej roboty. Otoczenie to dostrzega. Zewsząd słyszymy "brawo!" "brawo!" A tu się trafia delikwent i próbuje nam wmówić, że jak byliśmy beznadziejni, tak jesteśmy nadal.

Cóż za dyshonor i zniewaga!

Jeżeli sądzimy, że wszyscy będą darzyć nas sympatią. Że mama, tata, brat, siostra, chłopak, dziewczyna zauważą naszą zmianę i pokochają nas od razu takimi nowymi, to też jest to bzdura!

Rany, które wyrządziliśmy innym szybko się nie zagoją. Może nawet nigdy. A jeśli obyło się bez ran, to i tak na zmianę wizerunku pracuje się całe lata.

Czasem naprawdę nie mamy wpływu na to jak postrzegają nas inni. Może być tak, że rzeczywiście niczym nie zawiniliśmy. Po prostu niektórych zupełnie nie porywają nasze cechy charakteru, podczas, gdy inni utrzymują z nami kontakt właśnie ze względu na nie.

Zatem jeśli zamierzmy tracić czas na zabieganie o uwagę tych, którym nieszczególnie przypadliśmy do gustu lub tych, którzy nie wykazują chęci "współpracy", jeżeli mamy pienić się całe życie, oburzać, obrażać, rozpamiętywać i pielęgnować w sobie urazę, to szkoda czasu na takie życie.

Może lepiej po prostu osiedlić się na jakimś pustkowiu, kupić sobie psa i go tresować.

Jeśli chodzi o osoby z BPD, naszym przekleństwem są nadmierne emocje. W tym upatruję największy problem. Dlatego może najpierw powinniśmy nauczyć się radzić sobie z silnymi uczuciami a w dalszej kolejności pracować nad skutecznym reagowaniem na sytuacje, które je wywołują.

wtorek, 15 października 2013

Poza emocjami

Bycie słyszanym, czy też wysłuchanym to jeden ze sposobów okazywania szacunku rozmówcy.
Myślę, że nie ma takiego człowieka, który nie chciałby by odnoszono się do niego z szacunkiem. Oczywiście, niektórzy mogą uważać, że nie zasługują na takie traktowanie, inni wręcz siłą je egzekwować.

Na przykład poczucie niskiej wartości i przyzwalanie na pewne zachowania najczęściej biorą się z pewnego przekłamania, które wpisuje się w nas, gdy często w ogóle lub nawet rzadko, ale od osób szczególnie nam bliskich i ważnych, otrzymujemy niezbyt przychylne komunikaty.
Nie chodzi o to, że wszystko, co mówią nam inni, czy innym my, ma być osłodzone miodem. Jednak dla mnie zawsze był i jest szalenie ważny sposób w jaki odnoszę się czy odnoszą się do mnie inni.

Każda krytyka jest godna uwagi pod warunkiem, że rozmówca robi to z taktem.

Otóż to! Każda "atakująca" wypowiedź, czy traktowanie z góry nie spotka się ze zrozumieniem.
Jedyne do czego może doprowadzić, to nas rozzłościć i wzmocnić naszą postawę obronną lub wpłynąć na spadek poczucia naszej wartości, w efekcie doprowadzając do naszego wycofania się.

Jeśli odczuwamy negatywne emocje w kontakcie z kimś, jest to dla nas sygnał, że nasze granice zostały w jakiś sposób przekroczone. Owszem, te granice mogą być często nieadekwatne. Nie zmienia to jednak faktu, że czujemy się z tym źle. I to jest jak najbardziej prawdziwe w nas. Nikt nie ma prawa temu zaprzeczać ani tego podważać.

Kiedy dziecku zepsuje się zabawka i zaczyna płakać, najgorsze co może zrobić rodzic to nie potraktować poważnie uczuć dziecka. Rodzic może się rozzłościć, zbagatelizować problem lub zupełnie nie zwrócić nań uwagi. Z takich właśnie postaw rodziców kształtują się postawy już dorosłych dzieci tychże rodziców. To właśnie one wpływają na to, jak zachowujemy się w różnych sytuacjach. I chodzi tu o każdą ze stron relacji.

Dokładnie opisał to amerykański psychiatra Eric Berne, który w swojej koncepcji stosunków międzyludzkich, którą nazwał Analizą Transakcyjną wyróżnił trzy typy postaw przejawianych przez dorosłych ludzi: - Rodzica, - Dziecka, - Dorosłego.

W naszym życiu wchodzimy w różne role. Dlatego często odnosimy się do innych na przykład w tonie rodzicielskim. Nawet jeśli jest to ton pełen troski i zainteresowania ich sprawami.

Możemy też zachowywać się czy traktować innych jak zagubione, lękliwe, nie radzące sobie z życiem dzieci. Albo wręcz przeciwnie, rozkapryszone, nie znoszące sprzeciwu czy też po prostu lubiące się w życiu zwyczajnie dobrze bawić

Ale co najważniejsze, możemy także traktować lub czuć się traktowani jak osoby dorosłe. Taka dojrzała komunikacja odbywa się na zasadzie partnerstwa i jest oparta na wzajemnym szacunku. Niestety takich postaw jest naprawdę niewiele.

W naszym dorosłym życiu spotykamy sporo "rodziców", czyli osób dorosłych, wysyłających nam takie komunikaty, które nasze zachowanie stawiają na równi z dziecięcymi. Nawet osoby działające w dobrej wierze i ze szczerą troską, potrafią brakiem taktu podkreślać naszą niedojrzałość. Tak samo działa to w drugą stronę. Nieznoszenie sprzeciwu, moralizatorstwo, wymierzanie kary za brak podporządkowania się, bagatelizowanie lub nadopiekuńczość, to cechy niedojrzałych postaw.
Oczywiście większość tych zachowań to reakcje nieświadome. Zostały wdrukowane w nas w okresie, gdy byliśmy jeszcze dziećmi.

Wymaga sporego nakładu pracy, by dokładnie zrozumieć te zależności i zacząć stosować je w swoim życiu. Należy przy tym pamiętać, że możemy wpływać jedynie na własne zachowanie.
Jeśli relacja z kimś w jakimś momencie przekracza nasze możliwości, ja osobiście widzę sens choćby w chwilowym odsunięciu się, czy daniu na wstrzymanie. Potrzebuję zdystansować się do problemu i uspokoić emocje, by zdobyć się na jakiś możliwe zdrowy osąd sprawy. Czasem. a nawet często, potrzebne jest zaciągnięcie opinii innych osób. Należy jednak zwrócić uwagę jakimi ludźmi są i jak wpływają na nas nasi zaufani "życiowi doradcy".

Fakt, że nie do nas należy zmiana zachowań innych, nawet tych bardzo bliskich nam osób, może budzić w nas poczucie bezradności i irytację. Często relacja taka przeradza się w długotrwałą, bezsensowną walkę. A niekiedy staje się przyczyną zaprzestania, czy też zamrożenia relacji. Naturalnie każdy ma prawo do wycofania się z kontaktu, ale równie ważne jest prawo tej drugiej strony do wiedzy dotyczącej powodu naszej decyzji. Tak jak wspomniałam, w dużej mierze obie strony nie są świadome wielu swoich zachowań.

Przeważnie potrzeba jednak sporo czasu, by móc na spokojnie powiedzieć komuś o tym, jakie jego zachowaniu sprawiło nam przykrość czy wprawiło w irytację. Taka rozmowa, by nie przerodzić się w konflikt, wymaga ogromnej dojrzałości obu stron.

Ja ze względu na silne przeżywanie uczuć potrzebuję dość długiego czasu, by móc na spokojnie rozmawiać o problemie. Najczęściej odsuwam się od ludzi, nie informując ich o przyczynie takiej a nie innej mojej reakcii. To też brak szacunku dla tej drugiej strony. Tylko jak tu okazać szacunek i dojrzale wyrazić nasze uczucia, kiedy jesteśmy silnie wzburzeni czy pełni rozpaczy?

Myślę, że sztuka polega na przeczekaniu a dokładnie na przekazaniu tej drugiej stronie informacji, iż potrzebujemy czasu do namysłu w jakiejś sprawie i prosimy o ten czas. Nikt, naprawdę chyba nikt nie chce być pozostawionym bez słowa. Naturalnie ważne jaki ładunek słowo to w sobie nosi.

Oczywiście tej sztuki się nabywa. I to jest cała praca dla wielu z nas myślę.

Na koniec pozwolę sobie odwołać się do  Pięciu Praw Fensterheima, które są równie ważne w pracy nad poprawą stosunków z innymi. Bo jak to mawiam, ta praca nigdy się nie kończy :)


Pięć Praw Fensterheima:

1. Masz prawo do robienia tego, co chcesz – dopóty, dopóki nie rani to kogoś innego.

2. Masz prawo do zachowania swojej godności poprzez asertywne zachowanie – nawet jeśli rani to kogoś innego – dopóty, dopóki Twoje intencje nie są agresywne, lecz asertywne.

3. Masz prawo do przedstawiania innym swoich próśb – dopóty, dopóki uznajesz, że druga osoba ma prawo odmówić.

4. Istnieją takie sytuacje między ludźmi, w których prawa nie są oczywiste. Zawsze jednak masz prawo do przedyskutowania tej sprawy z drugą osobą i wyjaśnienia jej.

5. Masz prawo do korzystania ze swoich praw.



*Herbert Fensterheim jest doktorem psychologii i profesorem psychiatrii na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Cornella. Od ponad dwudziestu lat prowadzi prywatny gabinet na Manhattanie. Jako jeden z pierwszych psychologów klinicznych zaangażował się w terapię behawioralną. Jest autorem wielu artykułów fachowych oraz książek naukowych i popularnych.


czwartek, 10 października 2013

Co dalej z tą złością?

Tak sobie myślę... Facet od warsztatów asertywności zapytałby mnie pewnie, czy w ogóle próbowałam powiedzieć tym osobom, co czuję, kiedy powiedziały coś co mnie zabolało.
Odpowiedź brzmi NIE.
Pamiętam też dokładnie takie warsztaty, gdzie właśnie rozmawialiśmy o tym jak reagować, kiedy odczuwamy dyskomfort w kontakcie z kimś. Kiedy Mietek powiedział, że możemy zwyczajnie kogoś poinformować, że nie podoba nam się ich zachowanie, strasznie się oburzyłam i powiedziałam, że ja w takich momentach to nic nie tłumaczę. Nie ma sensu gadać z ludźmi, którzy zwyczajnie mają nikłe pojęcie o mechanizmach, które nimi rządzą. Co z tego, że powiem komuś, żeby nie mówił, czy nie robił czegoś w stosunku do mojej osoby, przecież ludzie niezależnie od tego co im powiemy i tak wiedzą swoje. Nie stać ich ani na pokorę, ani na refleksję. Na koniec rzuciłam oburzona: "Nie zamierzam idiotom nic tłumaczyć! Niech pójdą na terapię, dowiedzą się czegoś o sobie i wówczas możemy rozmawiać jak partnerzy!"

Przy tym tak się zaczęłam trząść z nerwów, że nie mogłam tego opanować. Sęk w tym, że nie było powodu do tego rozemocjonowania. Ale sama rozmowa o tym uruchomiła we mnie natychmiast wspomnienia sytuacji, w których czułam się źle potraktowana. Okazało się, że choć od niektórych z nich minęło sporo czasu, to pamięć o nich i złość pozostała. Wystarczyła zwykła rozmowa o złości. Wtedy Mietek zrobił mi wykład przy całej grupie, co mnie strasznie upokorzyło i w efekcie jeszcze bardziej zdenerwowało. Przestałam chodzić na warsztaty. Byłam okropnie oburzona postawą trenera. Wróciłam dopiero po dwóch miesiącach i dopiero wówczas porozmawiałam z trenerem o tym co poczułam. Emocje opadły i mogłam na spokojnie przyjąć pewne informacje zwrotne.

Na każdych warsztatach oglądaliśmy po dwa filmiki, które odnosiły się do konkretnych zachowań. Pierwsza część filmu pokazywała zachowanie bohaterki pozbawione umiejętnego reagowania na daną sytuację. Potem była wstawka z wypowiedzią psychologa, i następnie druga część filmu, kiedy bohaterka wykorzystuje narzędzia, których nabywa na drodze psychoterapii.

Braliśmy te filmiki pod uwagę, rozmawialiśmy o nich, ale było mało prawdopodobne, by zacząć wprowadzać takie zmiany już od zaraz. Trzeba by je było powtarzać i utrwalać. Dlatego później Mietek uruchomił dodatkowe zajęcia, które polegały na treningu umiejętności interpersonalnych. W którymś momencie przestałam na nie chodzić. To chyba było na początku zeszłego roku, kiedy zaczęłam mocno odreagowywać złość na terapeutę i przeszłam na "drugą stronę mocy". W każdym razie problem pozostał.

Błędy jakie popełniam w komunikacji z innymi, to przemilczenia, które z czasem stają się dla mnie zbyt frustrujące i w konsekwencji dochodzi do mojego wycofania się z relacji. Nie próbuję rozmawiać. Nawet nie chcę. Oburzam się, fukam i odchodzę. Po czym wypieram złość lub ją tłumię. Celowo unikam tej/tych osób. Tworzę sobie do tego ideologię i tak sobie żyję w poczuciu, że cały świat jest zły.

Żałuję, że część z tych osób, do których nawiązuję czyta tego bloga. Nie powinno to tak wyglądać.
Podobnie jak w gabinecie terapeuty ja też przynoszę tu różne, nawet skrajne emocje. Bywało tak, że na początku sesji, strasznie emocjonowałam się w jakiejś sprawie, a na koniec po całym moim gadaniu i wywalaniu emocji, dochodziłam do jakiegoś zrozumienia sytuacji. Problem najczęściej przestawał istnieć lub stawał się rozwiązywalny.

Dlatego teraz, gdybyście nie czytali tego bloga, po tym -  i tu mówię do mojej przyjaciółki - mogłabym zareagować inaczej. Po kilku Twoich SMS-ach Moja A., gdy próbowałam po każdym tłumaczyć, że nie mam siły mówić o tym do czego nawiązujesz, dostawałam ostre komunikaty, że właśnie ta niechęć do podjęcia tematu już sama o czymś świadczy. To było ponad moje siły na tamten dzień, na tamten poranek. Na analizowanie tego co o czym świadczy... Byłam świeżo po rozwiązaniu się kilku głupawych decyzji, których dokonałam i była mocno tym zmęczona i przejęta. Potrzebowałam odpocząć tej niedzieli. Po prostu poleżeć w ciszy.

Pewnie milczałabym przez kilka dni, takich jak te, i odezwała się już uspokojona, a może bym to stłumiła i żyła w przekonaniu, że nic się nie stało. Nie wiem. Ten wybuch wściekłości wiele zmienił.

Chciałabym Ci powiedzieć, że doceniam Twoją obecność. Jesteś dla mnie jak siostra, wiesz o tym. Niezależnie od odległości, która nas dzieli, od sporadycznych spotkań, czuję Twoją obecność. Również wówczas, kiedy byłam w Tworkach. Wiedziałam, że też jesteś w kiepskiej formie.
Czułam się cholernie samotna. Na poziomie rozumu, wiedziałam, że mamy obie trudny czas, ale na poziomie emocji, pragnęłam by ktoś o mnie pamiętał. A pamiętał tylko M. Tak M., wiem, że to czytasz. Tobie też nie potrafiłam powiedzieć w odpowiednim czasie, że niektóre Twoje słowa mnie ranią a nawet przerażają. Odsunęłam się. Przepraszam.

Po tym całym załamaniu, po tej depresji, po pozostaniu bez terapeuty nie wiedziałam co się tak naprawdę ze mną stało, i kim właściwie teraz jestem. Terapeuta powtarzał mi często, że jestem kimś zupełnie innym od dziewczyny, która przyszła do jego gabinetu lata temu. Argumentował to, przywoływał przykłady, które mówiły o tym, że to już nie ta sama ja. Że tamta ja już nie wróci.

Po tej depresji a wcześniej po tej całej destrukcji tamtego lata, pomyślałam, że to nie była prawda z tą moją zmianą, że całą terapię trafił szlag. Wiele rzeczy, które mnie dotychczas stabilizowały przestało istnieć. Praca była najważniejszą z nich. Kiedyś byłam naprawdę cholernie dobra w tym co robiłam. Kochałam moją pracę. Kontakt z ludźmi. Potem pojawiło się wypalenie zawodowe, z którym funkcjonowałam nieświadomie jeszcze kilka dobrych lat. Praca była dla mnie wszystkim. Naprawdę, nie było nic ważniejszego. Wszystko inne w moim życiu było w rozsypce, ale nie ona. Tam mogłam być kim chcę. Tam byłam WAŻNA.

Dziś fakt, że nie pracuję zawodowo, że nie radzę sobie już tak jak kiedyś, ten fakt jest powodem mojej wielkiej rozpaczy. Nie umiem się z tym pogodzić. Dlatego od momentu wyjścia ze szpitala, próbowałam robić co się da, by być aktywną. Jednak moja psychika, mój organizm nie były jeszcze na to gotowe.

Ta niewiadoma, co będzie ze mną dalej, moja chwiejność nastroju, której kiedyś tak nie doświadczałam - walczyłam z tym. Kiedy szłam w górkę szukałam sposobu by ją zbić. Kiedy opanowywał mnie smutek, stymulowałam siebie jakimiś zachowaniami, które miały wywołać moją aktywność. Pisałam już o tym. Pisałam o szachach. O tym w jakim napięciu żyję, próbując wyłapywać zaostrzenie objawów lub do nich nie dopuszczać. Zafiksowałam się na tym. To było jak próba ciągłego odbijania piłeczek wylatujących z wyrzutni do tenisa. Ciągła czujność, ciągła gotowość i odbicie!

Zmęczyło mnie to wszystko. Poprzez eskalację przeróżnych emocji doprowadziłam się do okropnego stanu. Do tego stanu...Nie chciałam jednak słyszeć od Ciebie moja A. tych wszystkich słów. One mi nie pomagały w żaden sposób. Raniły mnie, pozbawiały nadziei, wiary w swoje możliwości. Boże, tak bardzo chciałam dojść do wszystkiego sama...

Chciałam byś mi zaufała, żebyś doceniła moją samodzielność. Od wielu miesięcy żyję samodzielnie, bez podpórek w postaci konkretnych osób. Nie chciałam żadnej pomocy. Chciałam podobnie jak małe dziecko powiedzieć: "Nie, ja sama!". U dzieci to naturalny etap rozwoju. Potrzebowałam i nadal potrzebuję dochodzić do wszystkiego samodzielnie. To ważne dla mojego poczucia własnej wartości.
Śmiertelnie ważne.

Chciałam by dano mi szansę odnaleźć się w nowej sytuacji po swojemu. Byłam gotowa na to, że coś się nie uda, ale pragnęłam mieć tę satysfakcje, kiedy mimo upadku wstawałam i szłam dalej. Poczułam ogromną satysfakcję, gdy udało mi się to już kilka razy. Poczułam jakąś swoją siłę. To bardzo ważne, kiedy gdzieś w środku czujemy się tak bezradni. Zaczynałam wierzyć, że mogę wpływać na swoje życie mimo różnych ograniczeń.

Nie interesowało mnie to, czy moje zachowania wynikają z czegoś co się nazywa manią, depresją, czy stanem mieszanym. To nazewnictwo służy lekarzom, nie mnie. Mnie interesują moje konkretne zachowania, moje uczucia. Uczę się je samodzielnie dostrzegać, kiedy z czymś sobie już nie radzę korzystam ze wsparcia lekarza. Pisząc tu na blogu także uczę się radzić sobie z trudnymi emocjami. To tu próbuję rozpoznawać i oceniać swój stan. Tu wyrzucam wszystkie emocje i przyglądam się im. Tu mogę ze sobą porozmawiać, usłyszeć co tak naprawdę we mnie siedzi. Ten blog to dla mnie terapeutyczne narzędzie. Tu zdobywam się na refleksję i wyciągam wnioski. Za tym idą konkretne zachowania, konkretne zmiany.

Moja wina polega na tym, że nie informuję nikogo o tym, że rani mnie w jakiś sposób. Nie informuję, bo wychodzę z założenia, że nie ma sensu dyskutować z ludźmi, którzy i tak wiedzą swoje. Może takie wytłumaczenie to obrona przed konfrontacją z kimś, kto ma inne zdanie.
Najprawdopodobniej. Chyba największym problemem jest to, że nie znoszę sprzeciwu. W moim życiu nie wszyscy mają takie same prawa. Niektórzy nie mają żadnych praw. To też temat na osobny wpis.

Nie wiem co powinnam z tym zrobić. Nigdy w terapii nie przerabialiśmy złości, którą w sobie noszę.
Nie potrafiłam podjąć tematu. Nie dawałam dostępu złości. Robiłam wszystko, by nie mówić o tym na terapii. Bardzo bałam się tego, że gdy zacznę mówić o tym co czuję, to rozerwie mnie na strzępy.
Wysadzę w powietrze siebie i ten gabinet. Że zwariuję i zabiorą mnie do szpitala, że rozstąpi się ziemia, że to będzie koniec świata...

Kiedy w poniedziałek po południu wybuchłam u Ciebie Droga I. poczułam się nie tyle winna, co zażenowana faktem, że ktoś "odkrył" moją mroczną tajemnicę. Złość, nienawiść do rodzaju ludzkiego. Przeraziło mnie to. Wyszłam od Ciebie i zamiast się uspokoić, katowałam się poczuciem winy. Jak mogłam to po sobie pokazać? Jak mogłam dopuścić do siebie tak prymitywne emocje?

To prawda. Nigdy nie chciałam by ktoś odkrył we mnie tę "wstydliwą" prawdę. To wstyd, że ja tak doskonała, wyedukowana i szlachetnej wiary mogę odczuwać złość. Moje wszystkie wpisy na blogu, na forach, profilach obfitowały dotąd w dogłębna analizę problemu, który przeżywałam, pod warunkiem, że tematem nie była złość. Ale to właśnie złość była ich głównym tematem, który skrzętnie maskowałam.

Wstydzę się w sobie tej emocji. Wstydzę, bo świadomość tego, że ja także ją odczuwam stawia mnie na równi z innymi i pozbawia boskości! Moja szlachetność dla "wykroczeń" innych pozwalała i pozwala mi czuć się od nich lepszą. Dużą lepszą.

Przepraszam wszystkich, za słowa, które padały w ostatnim czasie. Żałuję, że czytacie tego bloga. Potrzebowałam wywalić to wszystko z siebie i zrozumieć. Te wszystkie emocje były prawdziwe w czasie, kiedy o nich pisałam i potrzebne bym mogła być tu gdzie teraz. Nie wiem czy takie podstawianie się tu z tym blogiem nie jest jakąś formą masochizmu. Trudno by moje wpisy wywoływały pozytywne emocje, kiedy dokonuję ich w momentach, gdy kompletnie już sobie z czymś nie radzę. A jedyne co wówczas reprezentuję to chaos. Może dr Sz. miała rację.
Kim innym są zupełnie obcy czytelnicy a kim innym, realne i znaczące osoby z mojego życia...

Chciałabym móc kiedyś ze spokojem powiedzieć: "Proszę nie mów tak, to dla mnie bolesne." Zamiast eksplodować dłuuuugo po czasie, gdy emocje sięgają zenitu i wykrzyczeć nie tyle już tej osobie a całemu światu: "Spierdalajcie i zajmijcie się swoimi patologiami!". Chciałabym móc powiedzieć to komuś bez poczucia chorej wyższości, która nie znosi sprzeciwu.

Nie wiem, czy będę umiała się tego nauczyć. Jest tyle rzeczy, nad którymi próbuję zapanować. Wszystkiego za dużo. Wiem, że właśnie to chcieliście mi powiedzieć.

środa, 9 października 2013

Złość powoli opada.

Pomyślałam sobie o osobach, których zachowanie mnie zraniło.
Zraniło, bo ich zdanie było dla mnie ważne. Bardzo chciałam być słyszana, zauważona, a moje starania dostrzeżone.
Rozumiem ich reakcje. I zdaję sobie sprawę, że nie miały one na celu podkopywania mojego poczucia wartości.

Odkąd wyszłam z depresji, skończyło się pogrywanie i rozgrywanie złości na terapeutę.
Postanowiłam dzielnie dawać sobie radę. Cały czas od kwietnia spędziłam sama. Próbowałam się jakoś poukładać z tym co za mną i z tym co przede mną. Nie potrafiłam. Pojawił się stan mieszany,
Potem już tylko górka. Bulimia, dziesiątki podejmowanych działań. 

I te strasznie nieprzychylne komunikaty z otoczenia. Nie mogłam się z nimi zgodzić.

Strasznie bolesne było także zachowanie siostry. To była bardzo prymitywna reakcja, która ogromnie mnie zaskoczyła. Upsychotyczniłam się po tym zdarzeniu, bo nie umiałam inaczej poradzić sobie z tym, co usłyszałam. Później doszły słowa kogoś jeszcze i kogoś jeszcze. Na koniec  SMS-y mojej przyjaciółki. Każdego dnia, aż do tej niedzieli.

Nie chcę takich zachowań w moim życiu. Kiedy ja czuję, że w jakiejś sprawie wykonałam dobrą robotę, słyszę tylko, że to wynik choroby. Ja naprawdę cieszyłam się z tego, że coś zaczęło mi wychodzić, że umiem coś zrobić sama, ocenić sama. Wytrwać z czymś, przeczekać. Mimo pogorszenia nastroju i spadku formy, jestem w stanie samodzielnie funkcjonować. W depresji byłam przekonana, że przegrałam swoje życie. Potem okazało się, że odzyskałam jakąś sprawność intelektualną i zaczęłam podejmować różne aktywności, które pozwoliły mi odzyskać dawną energię.

Nie godziłam się z opinią przyjaciółki, że przemawia przeze mnie tylko choroba. Nie wiem czy rozumiecie. Te słowa pojawiały się w każdym SMS-sie. Nie mam z nią bezpośredniego kontaktu od lat. Widujemy się ze sobą raz na wiele miesięcy. Cała nasza relacja polega na pisaniu SMS-ów. Jak można ocenić kogoś jedynie przez kontakt SMS-owy. Pisałam do niej, reagowałam na każdy SMS, że wiem co robię, że potrzebuję czasu, że daję sobie mimo wszystko radę, aż zaczęłam prowadzić z nią jakąś walkę, które doprowadziła mnie do fatalnego stanu.

Jak mogę polegać na ludziach, którzy w najgorszych momentach mojego życia byli nieobecni.
I nie jest to wyrzut, tylko informacja, że dziś tak samo nie umiem polegać na innych, nawet nie chcę.
Nawet nie domagam się tego. Moja przyjaciółka to dla mnie bardzo ważna osoba. Ma silną osobowość. Komunikaty, które mi wysyła to nie opinie, to stwierdzenia faktu. Bardzo chcę uczyć się iść przez życie możliwie samodzielnie. Przecież, gdy popadam w tarapaty to i tak nie ma przy mnie nikogo. Wyszłam z nich sama nie raz. Poturbowana, ale jakoś dałam radę.

Jestem zawiedziona, jestem spragniona choć minimalnej akceptacji dla podejmowanych przeze mnie działań. Potrzebuję tego, jak każdy inny. Chcę by moi bliscy dostrzegli ich sensowność. Nie wystarczy mi opinia psycholożki, która nienaturalnie zachwyca się mną. Babka mnie nie zna. Szukam środka prawdy o mnie samej. Bo wciąż nie wiem, kim dziś jestem, na pewno nie kimś kim byłam rok temu.

Zwróciłam się do mojej byłej lekarki. Tam przedstawiłam jej całą sprawę i moje zagubienie.
Opowiedziałam jak wygląda moje życie, spytałam też o to jak powinnam się ustosunkować do choroby. Usłyszałam, że powinnam wziąć ją pod uwagę, ale nie rezygnować z czynności jakie podejmuję. Usłyszałam też, że dobrze sobie radzę. Od miesięcy czekałam na to potwierdzenie.
Byłam wręcz spragniona głosu, który mówi: "naprawdę nieźle sobie radzisz w zaistniałej sytuacji".

Przykład bulimii. Stała się nie do zniesienia. Dwa tygodnie temu, kiedy tu na blogu walczyłam z rozszalałymi atakami, wtedy prowokowałam wymioty ostatni raz. Przez ten czas do teraz tylko jadłam, jadłam i jadłam. Ataki zaczęły stawać się mniej intensywne, ale lęk przed przytyciem i tycie wpędziły mnie w duże rozedrganie. Obiecałam sobie jednak, że muszę dać sobie radę z bulimią. Odpuściła w dużej mierze. Ale od tamtej niedzieli przytyłam 5 kilo. Dla osoby cierpiącej na zaburzenia odżywiania to katastrofa. Do tego doszły codzienne SMS-y od mojej przyjaciółki, która nie wiem, nie umiem tego zrozumieć i tak wszystko sprowadziła do manii. Każdego dnia słyszałam tylko to. Nie wiedziałam co mam myśleć. Nie znam siebie na tyle, by ocenić mój stan. Wciąż próbuję się orientować w mechanizmie działania choroby. Na kolejnej wizycie u lekarki spytałam czy jej zdaniem jestem w stanie manii, powiedziała, że nie, że do takiego stanu mi daleko, ale jest spora górka, więc zwiększamy leki. I to znów mnie uspokoiło. Nie umiem polegać na nikim innym.

Górka oczywiście nie bierze się z niczego. Walka z bulimią, próba zapanowania nad finansami, niepewność co do dalszego życia, samotność i to ciągłe udowadnianie, że kontroluję sytuację. Dziś jest źle i z tym sobie nie radzę, ale jutro spróbuję na nowo, z mniejszą presją na pozytywne rozwiązanie.

Cóż, chyba nie będę odosobniona, jeśli przyznam, że bardzo pragnęłam usłyszeć od bliskich, że dostrzegają moje starania. W kółko to powtarzam, ale tak bardzo tego potrzebowałam. Sytuacja w jakiej się obecnie znajduję nie należy do najłatwiejszych, więc tym bardziej trudno mi stawić czoła życiu, którego nikt za mnie nie przeżyje.

Najgorsza w tym wszystkim jest chyba samotność i ten patologiczny brak zaufania do kogokolwiek.
Dlatego muszę być tak cholernie czujna. Bardzo przeżywam każde spiętrzenie kłopotów, bo wiem, że muszę w tym momencie polegać tylko na sobie i jest to dla mnie wyzwanie. Kiedyś nadmiar moich emocji przejmował terapeuta. On także pomagał mi rozpoznawać czy to co robię jest słuszne, czy raczej zapędziłam się już za daleko.
Dziś liczę na pomoc innych, nie w taki sposób jak to rozumieją. Chcę by po prostu byli gdzieś obok, ale obok nie ma nikogo. Chwieje mną na różne strony a ja żyję. Nie nadużywam siebie seksualnymi ekscesami, nie mam problemu z alkoholem, rzuciłam palenie. Nie prowokuję konfliktów, nie knuję intryg. Nie rozgrywam swojego niezadowolenia związanego z koniecznością wzięcia sprawy w swoje ręce.

Mniej lub bardziej świadomie wścieka mnie to, że pierwszy raz w życiu muszę polegać na sobie. Jest mi bardzo ciężko ze wszystkim, ale mam cel do którego zmierzam. To coś co nadaje mojemu życiu ogromny sens. Nadaje sens mojej walce i dążeniu do zmian.
To coś, co najważniejsze w moim życiu. To ogromna wartość, która dla moich znajomych i bliskich jest bezwartościowa. Trudno, by nam ostatecznie było ze sobą po drodze, gdy mamy różne wartości i wiedziemy inny styl życia.

Tak, czuję się  bardzo samotna w zmaganiach i w dążeniu do celu, który obrałam.
Reaguję złością. Tak, jestem zła, że w tak ważnych sprawach, jesteśmy tak bardzo różni. Trudno wówczas polegać nawet na opinii bliskich. Trudno się z kimś utożsamiać, jednoczyć, wspierać.

Samotnie zaliczam kolejne zakręty. Kiedyś byłoby nie do pomyślenia, bym wyszła z takiej eksplozji emocji cało. Dziś złość powoli opada. Pojawia się za to dużo smutku. Cóż, muszę wyciągnąć wnioski i żyć dalej. Szkoda, że nie ma Was ze mną. Na porannej kawie, spacerze, na wspólnym wyjściu do kina. Brakuje mi realnych ludzi. Nie maili i SMS-ów. I wiem, że to jest praca dla mnie, że ja także przyczyniłam się do tego stanu.

Daje mi ogromne poczucie ulgi, że ten szał, tę wściekłość wyraziłam na blogu. Zawsze strasznie się bałam, że mogę zrobić komuś krzywdę, również sobie. Mogłam odreagować na wiele innych sposobów. Cieszę się, że tak się nie stało. To także dobra robota. Takie sytuacje dodają mi siły i wiary w swoje możliwości. Mimo choroby, mimo objawów, mimo nadmiernej emocjonalności.
Przeżyłam ten stan. 


Do ekspertów!

Kochani "eksperci" od mojej osobowości. Z powodu zrozumiałego braku wiedzy odnośnie zachodzących we mnie procesów pragnę poinformować wszystkich wstrząśniętych moim zachowaniem, że oto właśnie zaczęłam przepracowywać złość.

Kto nie rozumie tego pojęcia, ręka w górę. Postaram się wytłumaczyć.

Wbrew wyssanych z palca domysłom, zawiodę Was - To nie mania :(
W związku z powyższym, bardzo mi przykro, że nie będziecie mogli oglądać nieuchronnie zbliżającej się mojej Wielkiej Katastrofy.

Nie jestem chora. Jestem wzburzona, rozemocjonowana, poirytowana, zła, zawiedziona, rozżalona, zdenerwowana z powodu konkretnych zachowań osób z mojego życia. Zwłaszcza w ostatnim czasie.
Kiedy byłam cztery miesiące w szpitalu psychiatrycznym, odwiedzała mnie w nim tylko jedna osoba. Nikt nawet nie napisał, nie spytał jak się czuję. Po wyjściu, wszyscy raptem zapragnęli decydować o tym co dla mnie dobre.

Zrób tak. Nie rób tego. Nie jesteś już zdrowa, jesteś jedną z nas i nigdy już nie będziesz już taka jak inni. Jesteś świrem, jesteś chora nie jesteś już jedną z nas. Przykro nam, że Twoja sytuacja jest tak beznadziejna, ale to Twoja wina. Jesteś ofiarą terapeuty szamana, nie wiesz co robisz. Jesteś egoistyczna, zajmujesz się tylko sobą, podczas kiedy możesz w tym wolnym czasie mocno nam się przysłużyć. Jesteś leniem i malkontentem, weź się w garść, inni mają gorzej.
Co dalej z Tobą, co zamierzasz? Musisz zadecydować. Nie możesz jeszcze decydować.
Przed Tobą całe życie. walcz! Przegrałaś życie. My chorzy musimy siedzieć na dupie. Każdy ruch może wywołać chorobę. To nie ty to mania. To nie ty to depresja, Nie widzisz tego, że popadasz w skrajności w skrajność? To choroba....

 Nie dziwię się, że ludzie często wypierają lub tłumią złość. To nie jest wcale miłe przeżycie, kiedy odczuwa się coś, do czego otoczenie i my sami nie dajemy sobie prawa. Gorzej, że ta złość wcześniej czy później wychodzi nam bokiem na bardzo różne sposoby.

Bardzo się męczę z tym, co obecnie czuję. Wiadomo, że moja złość pod wieloma względami jest nieadekwatna. Przesada, nieporadność i nienaturalność są charakterystyczne dla osób, które próbują robić w życiu coś po raz pierwszy.  Na równi z silnym wzburzeniem, odczuwam ból fizyczny i zmęczenie. Staram się nie doprowadzać do eskalacji emocji a przez to pojawienia się objawów chorobowych, ale nadmierna emocjonalność jest. Biorę leki, staram się dbać o odpowiednią ilość snu. Szukam sposobów, które pozwalają mi się odprężyć. Nie bardzo też chcę by ktoś był teraz przy mnie. Przeżywam trudne chwile. Nie chciałabym by ktoś widział mnie w tym stanie teraz. Fakt, że mogę pozostawać teraz sama pozwala myślom swobodniej przepływać. Mogę dokładnie czuć to co czuję, bez poczucia winy, że wprawiam w zakłopotanie tych, którzy chcieliby jakoś pomóc, a także zdenerwowania, że robią to nieporadnie, co zrozumiałe zresztą.

Szczerze mówiąc, zawsze bałam się silnego wzburzenia, bo uważałam, że jest to domena ludzi mało siebie świadomych i słabych. Nie chciałam być taka jak oni. Zawsze bałam się zachowań agresywnych, nawet psychicznej agresji. Widząc jednak do jakiego stanu się doprowadziłam, nie widzę już innego wyjścia jak zacząć na bieżąco wyrażać swoją frustrację. Nie chodzi tu jedynie o zachowania ludzi. Mam na myśli moją sytuację życiową i decyzje, do których wciąż nie dojrzałam.

Postanowiłam dać sobie więcej czasu. Mam tendencje do przeprowadzania życiowych rewolucji, zamiast wprowadzać zmiany, powoli, jedna po drugiej, z odpowiednimi odstępami. Potem wszystko się piętrzy i wówczas zaczynam popełniać spore błędy. Niekiedy to mnie uwstecznia i znów trzeba zaczynać wszystko od nowa.

Tu jest strasznie duży kawałek do przepracowania. Bez odpowiedniej terapii taka praca może trwać dużo dłużej. Martwię się też o moją emocjonalność. Póki co blog to jedyne miejsce, gdzie próbuję ujarzmiać emocje. Wywalać z siebie cały chaos i układać w kształt, z którym dopiero wtedy można coś zrobić.

Wciąż mam dużo do zrobienia. Ta praca nigdy się  nie kończy. Nadmierna emocjonalność nie ustąpi. Mogę się jedynie nauczyć obcowania z emocjami, unoszenia ich i przeżywania. A każdego dnia mam ręce pełne roboty. To także może frustrować i złościć. Do tego złote rady znajomych i tak ciężar życia wydaje się być niekiedy nie do zniesienia.

wtorek, 8 października 2013

W stronę życia...

Na początek chcę zaznaczyć, że moje słowa są kierowane nie tyle do konkretnych osób, co konkretnych zachowań, z którymi spotykałam się, spotykam i będę się spotykać w moim życiu.

Uznałam jednak za słuszne by na tę chwilę wyrazić to co czuję właśnie tu, w tym miejscu.

Kiedy zaprosiłam Was do mojego życia to nie po to byście wystawiali mi ocenę i rozsądzali co dla mnie dobre a co złe. Dlaczego mielibyście to robić? Czemu mielibyście mieć do tego prawo? Co Was do tego upoważnia?
Naprawdę nie widzę powodu i podstaw do tego bym miała kierować się w życiu uwagami tych, którzy nie stanowią dla mnie autorytetu w danej sprawie i których nie prosiłam o radę. Przykro mi, ale tak właśnie jest.

W przeciwieństwie do Was daję Wam prawo do bycia takimi jacy jesteście. I w takim czasie, którego potrzebujecie. Nie emocjonuję się błędami, które popełniacie. A jeśli ich nie popełniacie, bo nie robicie niczego, nie poraża mnie Wasza bezczynność i Wasza niezmienność. To Wasze cechy, nie moje. Wasz temperament, nie mój. Wasze patologie, nie moje. Bądźcie sobą. Daję Wam prawdo do wyrażania opinii, ale nie oceniania mnie. Do konstruktywnej krytyki, ale nie krytykanctwa. Daję Wam prawo do przeżywania trudnych emocji, ale nie poprzez umiejscawianie ich we mnie. Daję Wam prawo do życia, ale nie za cenę odbierania go mnie.

Jesteśmy tak cholernie różni. Czemu mielibyśmy się ze sobą porównywać?

Czasem zdaje mi się, że jesteście bardzo smutnymi ludźmi. Zgorzkniali i zbyt tchórzliwi by zdobyć się na autorefleksję. Jedyna Wasza konfrontacja z samymi sobą odbywa się poprzez upychanie swoich słabych, chorych części w innych ludziach. Tylko tak możecie przeżywać emocje, których nie jesteście w stanie świadomie wyrazić i pomieścić w sobie.

To niesamowite, jakie poczucie winy mogą wzbudzać w nas inni, kiedy próbujemy bronić swojego zdania i swojej przestrzeni. Nie bez powodu używam słowa "bronić". Tam gdzie jest inwazyjność tam reakcją jest obrona. Ubolewam nad tym ogromnie, że właściwie całe życie dbałam o komfort tych, którzy ani przez chwilę nie pomyśleli o tym, że swoimi słowami mogą ranić. Przykro mi, że musiałam się przez to uciekać do jakiejś nieświadomej, chorej, wyniszczającej walki, ze sobą, z ludźmi, z całym światem.
Nie chcę nikogo skrzywdzić. Nie chcę atakować, reagować agresywnie, ale jeśli to ma być droga do tego by jakkolwiek zacząć wyrażać złość i stawiać granice, to daję sobie do niej prawo. Chcę wreszcie nauczyć się jawnego wyrażania niezadowolenia, którego doświadczam. Bez kumulowania złości i doprowadzania do eksplozji, które zmiatają po drodze wszystko to co dotychczas łączyło mnie z ludźmi. Nie tylko to co złe, ale również to co dobre.

Dziś tym rozpaczliwym wybuchem, chciałam zwyczajnie powiedzieć, że do cholery wiem co robię i wiem dokąd zmierzam. Nie odnoście się do mojego życia na podstawie tego, co zdarzyło się kiedyś, bo mnie już tam nie ma. Niekiedy zajmuje mi to więcej czasu, ale z każdym dniem jestem bardziej świadoma swoich mocnych i słabych stron. Popełniam błędy i trudno się temu dziwić, kiedy wciąż wypuszczam się w nieznane. Badam, sprawdzam, doświadczam. To jest moje życie. Biorąc pod uwagę moją realność trudno nie zauważyć jak ogromną pracę wykonuję i jakie osiągam efekty. Kto tak naprawdę lepiej zna moją realność? Moje uczucia, przeżywanie, trudności z jakimi się mierzę?
I wreszcie, któż z Was posiadł taką wiedzę na mój temat, by wiedzieć co i kiedy jest dla mnie dobre?

Każdej chwili, każdego dnia stawiam czoła przeróżnym wyzwaniom. Tak samo jak setki, tysiące innych ludzi, zmagających się z ciężarem własnej emocjonalności, własnych ograniczeń, własnych doświadczeń. Nie jestem wyjątkiem, ale jestem jedyna w swoim rodzaju i cieszę się, że mogę siebie wciąż na nowo odkrywać i poznawać. To jak niestrudzenie podnoszę się z każdego upadku. Jak stawiam czoło konsekwencjom swoich decyzji, jak walczę o siebie. To wynik mojej ciężkiej pracy nad sobą.

Nic tak nie buduje poczucia własnej wartości jak świadomość, że mimo popełnianych błędów i posiadanych ograniczeń, zmierza się w kierunku życia a nie podąża ku śmierci.

Wściekłość, której nigdy nie okazuję.


Moja prośba do wszystkich czytających mnie "życzliwych" mi znajomych. Pseudo przyjaciół, eks chłopaków i innych żyjących moim życiem.

Spierdalajcie i zajmijcie się swoimi patologiami!

wtorek, 1 października 2013

Wytłumaczenie

Na początek chciałabym Was, Czytelnicy mojego bloga przeprosić za to, że zmieniłam jego wygląd, jakoś zupełnie tego nie komentując. Dowiaduję się bowiem, że niektóre osoby czuły się nieco zdezorientowane po wejściu na stronę. Wybaczcie proszę.

Wybrałam ten szablon ze względu na przejrzystość strony i jej czytelność. Mam nadzieję, że tak jest lepiej.
W rzeczywistości jest to zapewne odbiciem mojej wewnętrznej potrzeby uproszczenia dość zagmatwanej i mało jasnej sytuacji życiowej.

No cóż, nałożyłam na siebie ostatnio zbyt wiele obowiązków, a w związku z tym także sporą odpowiedzialność. Bardzo denerwowałam się (niektórymi denerwuję nadal), że nie sprostam wyzwaniom, a co gorsza okażą się one kompletnie nietrafione i obłożone dość nieprzyjemnymi konsekwencjami.
Wpłynęło to bezpośrednio na mój stan. Zaczęłam w jakimś neurotycznym pędzie imać się wszystkiego na raz, nie biorąc pod uwagę swojej pojemności psychicznej. Podkręciłam śrubę tak, że praktycznie od piątku nie sypiałam. Byłam w dużym stanie pobudzenia emocjonalnego. Przedtem w środę całe to przyspieszenie i jakąś taką jasność umysłu brałam za dobrą monetę, co w konsekwencji wprawiało mnie w jeszcze większą ekscytację. No i wyszła z tego spora "górka" i rozchwianie.

Tak, czy owak, byłam wczoraj na wizycie u mojej lekarki. Ta widząc w jakim chaosie funkcjonuję, zaczęła rozmawiać ze mną w bardzo ciepłej, troskliwej tonacji i tak oto poryczałam się jak dzieciak.
Powiedziałam jej o tych moich wszystkich planach, decyzjach, odpowiedzialnościach i obawach z nimi związanych. Po wybeczeniu się, prawie godzinnej rozmowie i uwadze jaką mi poświęciła, próbując uświadomić mi jak siebie nadwyrężam, odczułam ogromną ulgę i w konsekwencji po wyjściu zaczęłam zwalniać tempa. Sama też, gdzieś z boku zobaczyłam jak wiele wzięłam sobie na głowę, i jak bardzo mnie to obciążyło psychicznie.

Po wizycie umówiłam się jeszcze z koleżanką na krótki odprężający spacer i kawę. Za to wieczorem czekało mnie kolejne wyzwanie, które było jednym z czynników mojego wcześniejszego emocjonalnego chaosu. Na szczęście byłam już w o wiele lepszej formie, toteż konfrontacja była całkiem udana, co okazało się dla mnie zbawienne. Cóż, czas pokaże co dalej.

Dzisiaj jakby cały świat się zatrzymał. Jedyne co czuję to potworne zmęczenie materiału.
Dam sobie jakieś dwa dni. a potem dalej będę się gimnastykować z pozostałymi odpowiedzialności.