sobota, 22 kwietnia 2017

O szkole, nauczycielach i chorobie.

Ciężko mi było w szkołach. Nie powiem. A bo to zawsze coś wymyśliłam, kogoś do złego namówiłam. Wszędzie mnie było pełno, potrafiłam w podstawówce, zawodówce, liceum - wyciągnąć klasę na wagary. A przy tym gospodarzem byłam, śpiewałam a to na akademiach, a to na festiwalach harcerskich. 
Zachowanie w podstawówce poprawne. Jak na gospodarza trochę tak sobie, ale funkcji tej nigdy nie straciłam. Również w zawodówce i liceum. Jakoś szkoła mieściła moje skrajności, to i mi było łatwiej pomieścić siebie. 

W podstawówce z matmy kompletna klapa. Pan od matmy, ze tylko mnie zawodówka czeka i żebym się nigdzie indziej nie wybierała. Pani wychowawczyni - polonistka - kręciła nosem, ale pan od matmy pogrążył mnie nie na żarty i nie dało mi się przetłumaczyć. Poszłam do zawodówki krawieckiej. Tam moje zaburzenie ujrzało światło dzienne. Czułam się jak głąb i okazało się, że mam kompletnie dwie lewe ręce, wiec zaburzyłam się co nie miara i psychicznie to była równia pochyła do jakiegoś momentu. Tak czy owak nawet fizyka i matematyka szły mi lepiej niż wszystkie te "wyszywanki". 
W zawodówce przy życiu trzymały mnie panie - polonistka i germanistka, to one zachęciły mnie do pójścia do liceum dla dorosłych. Liceum dla dorosłych mieściło się w budynku bardzo prestiżowego liceum dziennego, uczyli nas nauczyciele z tego liceum. Okazało się, że tam zaczęłam funkcjonować dużo lepiej, a na pewno dostrzeżono moje zdolności humanistyczne. Było w mojej klasie kilka oryginalnych osób, ciekawych świata, pewnych siebie, otwartych na wiedzę, z którymi stworzyliśmy paczkę. Staliśmy się ulubieńcami polonistki, rusycystki, historyka i... pani od matematyki :) . Ja dodatkowo germanistki, bo na moją prośbę zwolniono mnie z uczenia się rosyjskiego, po tym jak już byłam mocno zaangażowana w język niemiecki w zawodówce. 

I tu będzie najważniejsze. Otóż ci nauczyciele organizowali w swoich domach spotkania, takie posiadówy przy kolacji i winie. Ich czwórka i nasza szóstka. I to było coś niesamowitego. Uważam, że to dzięki temu uwierzyłam w siebie i spojrzałam na świat inaczej. Potrzebowałam takich autorytetów. Akceptujących inność, wspierających. Ludzi z pasją, z klasą, z sercem jakie wkładali w swój zawód i uczniów.
Dowiadywałam się na tych spotkaniach wielu ciekawych rzeczy, o czym nie było jak i kiedy pogadać w szkole. 
Niemiecki zaliczałam co semestr dziennie, zdawałam też z tego języka maturę w dziennym. Na maturę ustną - tę "wieczorową" nie przyszłam, bo tak bardzo bałam się, że zawiodę nauczycieli, którzy mieli o mnie tak dobre zdanie. Zawiodę pod kątem wiedzy oczywiście. Potem okazało się, że część z nich przeraziła się nie na żarty, że "zaginęłąm", wiedząc o mojej "wrażliwej naturze". Na szczęście wszystko skończyło się dobrze (choć stopnie maturalne miałam bardzo słabe, bardzo). 
Tak czy owak myślę, że miał w tym swój udział mój borderline, że tak namieszałam wtedy i narobiłam wszystkim stracha. Tak bardzo bałam się, że ich zawiodę. 

Nauczyciele nalegali, moja polonistka głównie, żebym szła na studia, na psychologię, ale w związku z tym, że miałam różnego rodzaju zatargi z rodzicami i starszymi siostrami, za karę na studia mnie nie puszczono. 
W sumie dobrze się złożyło, bo od tej pory zupełnie odizolowałam się od rodziny, wyjechałam do stolicy, podjęłam pracę zawodową i po dwóch latach poszłam na studia. Tam okazało się, ze pani profesor od psychologii też radzi mi zmianę kierunku na psychologię. No, ale zaczęłam mieć kłopoty ze zdrowiem i okazało się, że ujawnił mi się chad, choć diagnozę postawiono mi po latach. No i już było coraz bardziej pod górkę z edukacją. Studia rzuciłam. Ale nigdy do domu nie wróciłam. Kontynuowałam całkiem ciekawą karierę zawodową, może właśnie dlatego, że wierzyłam w siebie, dzięki temu, ze wierzyli też we mnie inni. W tym moi zawsze fantastyczni szefowie. 

Kończąc chcę powiedzieć, że trafiłam na uważnych nauczycieli. Mimo tego, jak "zastraszył" mnie nauczyciel matematyki w podstawówce.
Będę im do końca życia wdzięczna za to, że nie zepchnęli mnie na margines a wyciągnęli do mnie rękę i wskazali kierunek. Byłam bardzo zagubiona i kompletnie bezradna z tym co się ze mną działo. Bez wsparcia rodziny, która po prostu nie umiała sobie ze mną poradzić, ani zrozumieć co też mi dolega. Nie mam do nich żalu o to. Przerobiłam to w terapii. 

Dzisiaj mam 40 lat i mam kontakt z moimi nauczycielami. Zaprzyjaźniłam się z panią od polskiego, tą z liceum. To m.in., dzięki niej szłam do przodu, a ona zawsze mi kibicowała i robi to do tej pory :) Pozdrawiam Cię Gosiu i dziękuję.

Wiem, że wciąż wspierasz swoich uczniów, czasem prosisz mnie o radę, co jest dla mnie wyjątkowym wyróżnieniem. 

środa, 19 kwietnia 2017

Dobra, to idziemy dalej.

Ostatnio zmęczenie mnie niemal nie opuszcza. Wreszcie zrobiło się dużo spokojniej, adrenalina odpuściła i organizm zwolnił obroty. Dlatego nie zaglądam na bloga. Nie bardzo mam co odreagowywać, wylewać. Troszkę się wycofałam, schowałam do wewnątrz. Potrzebuję tego.

Do końca maja jeszcze mam zapiernicz w robocie, ale w wakacje, gdy wszystko pójdzie dobrze, będę mogła wynagrodzić sobie ciężką pracę i cały ten stres.
Nauczkę mam w każdym razie taką, że nikomu się nie pożycza kasy, zwłaszcza takiej, jaką ja pożyczyłam, gdy się tej kasy nie ma. Był moment, gdy część moich ciężko zarobionych pieniędzy, przepadłaby w głupi sposób, bo zrobiło mi się kogoś szkoda. Pieniądze powoli wracają do mnie na szczęście i liczę, że wrócą wszystkie. Udało mi się też już odpracować również te, które w tak głupi sposób zgubiłam. Cóż, widać musiałam zafundować sobie taki stres, z różnych powodów jak mniemam.

Z G. jesteśmy razem. Wygląda to na całkiem fajny związek. Nadal  nie mamy dla siebie za wiele czasu, ale jeśli już go mamy, staramy się go nadrabiać. Ostatnio pichciliśmy razem. G. upiekł kokosanki, a ja zrobiłam sałatkę. Ograłam go w scrabble. Przy tym mieliśmy całkiem niezły ubaw. Jest miło, ciepło, serdecznie, zabawnie i swojsko. Wygląda na to, że pomysł ze związkiem był ok. Wiem, słowo "pomysł" brzmi dziwnie. Mimo to nie potrafię tego inaczej określić, bo jednak ta decyzja przebiegła między nami bardziej na poziomie rozumu niż emocji.
Być może tak właśnie dzieje się u ludzi, którzy bardzo długo są sami i nie mają również parcia na bycie z kimś. Myślę, że zarówno ja, jak i G. przywykliśmy do naszych samotniczych żyć.

No, ale teraz ten związek całkiem fajnie się rozwija. Jeśli chodzi o mnie dobrze, bo nie za szybko. Trzeba tylko było innych okoliczności. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę przeżywała taką stratę, jaką przeżyłam na początku roku, oby nie, w każdym razie chcę wierzyć, że zachowanie G, w tamtym momencie było związane z jego ograniczoną pojemnością psychiczną. Miał do tego prawo.
Wszyscy mamy prawo do własnej słabości.

Wygląda na to, że po tym jak przetrwałam to wszystko, co działo się przez ostatnie pół roku, nie wyląduję w szpitalu zbyt szybko. To chyba był również taki mój życiowy test. To pewne, że jestem bardzo silna, ale też jak pisałam w ostatnim poście, potrzebujemy więcej emocji, żeby mieć więcej siły do życia. Przez to jesteśmy również dużo bardziej wytrzymali. Pozwalam sobie w tym momencie wypowiedzieć się również za innych.

Owszem, jestem również silna dlatego, bo przez całe moje życie, bez wsparcia rodziny, bez ich zwykłej ludzkiej wspierającej obecności, szłam i idę przez to moje życie z powodzeniem tak naprawdę. Z Chadem, z zaburzeniem. A mimo to zarabiam na siebie, wiodę swoje życie w pojedynkę i daję radę. Robię fajne rzeczy, pracowałam i pracuję na ciekawych stanowiskach. A wszystko to dzięki sobie. Piszę o tym z perspektywy osoby, która ma już 40 lat i większość życia ma pod górkę z wielu różnych powodów.

Teraz do mojego życia dołączył G.  G. jest bardzo uczynny i ciągle przypomina mi, że czasem mogę pozwolić coś zrobić za siebie.
Uczę się tego. Ciężko po tylu latach bycia samej dzielić z kimś obowiązki, życie.
Zabieram go ze sobą do Liv. w czerwcu. Chcę mu pokazać to miasto. To taki prezent urodzinowy ode mnie.
W zeszłą sobotę skoczyłam do Liv. na zakupy. Kupiłam też kilka drobiazgów G. Lubię móc sprawiać przyjemność innym. Cieszę się, że mogę sprawić również G.

Nie mam jakichś szczególnych planów na najbliższą przyszłość. Troszkę muszę popracować nad kontaktem z moimi przyjaciółkami. Anią i Gosią. No i zamierzam odpoczywać gdy tylko się da.
Muszę w miarę możliwości zrobić sobie małą rehabilitację.
Leki biorę regularnie. Również antydepresant.

Najbliższy weekend mam wolny. Również kolejny i to budzi we mnie poczucie winy i niepokój.
Być może to właśnie również potrzeba życia w napięciu, tak jak pisałam ostatnio. A może po prostu przyzwyczajenie.






wtorek, 11 kwietnia 2017

Sabotujące borderline.

Przy tak ogromnym nawarstwieniu i natężeniu bardzo trudnych sytuacji, następujących niemal po sobie, moja psychika zaczęła znosić całkiem spokojnie kolejne niewiarygodne epizody z mojego życia. Ostatni przerósł moje wyobrażenia na swój temat, ale jednocześnie wyniósł mnie na poziom świadomości tego co się zadziało od strony mojej psychiki. I to jest w sumie całkiem ciekawe.

Pierwsze dwie godziny od zdarzenia były najtrudniejsze, ale przez cały ten czas, mimo zalewającej moje ciało adrenaliny, szukałam rozwiązań i rozwiązania te znalazłam całkiem sprawnie. Był to ten rodzaj stresu i ten wybuch adrenaliny, który właśnie takie rozwiązania pomaga osiągnąć. Pomaga osiągnąć, wydawałoby się wcześniej, niemożliwe.
Stres obecnie utrzymuje się nadal, ale głównym zapalnikiem było owo wydarzenie, którego siła i rozmach pchnęły mnie o lata świetlne, tam, gdzie dotąd nie miałam szansy dotrzeć.
Z lęku, z bezsilności, z niewiary... czy nawet z lenistwa.

Pozwolę sobie stwierdzić za innych: funkcjonujemy lepiej, gdy balansujemy na krawędzi, czyli tam, gdzie nasza osobowość ma pożywkę, karmi się, rośnie w siłę, podnosi z kolan. To znowu wskazuje, że mój borderline żyje i ma się dobrze i nie traci czasu na nudne przestoje.

Z pewnością uzależniłam się od stresu. Nie mogę tu pisać o szczegółach, ale chodzi o dość poważne rzeczy, które mają miejsce od dawna, a na które patrzę świadomie dopiero krótką chwilę. Nie dostrzegałam tego do tej pory. Właśnie dotarło do mnie, że cały czas moja siła życiowa balansowała i balansuje na krawędzi. Tak właśnie wygląda moje życie. To wszystko jest tak zawoalowane przez moją sabotującą psychikę i przez sposób w jaki do tego podchodzę, że niemal zupełnie niewidoczne.

Czy bordrerline wycisza się z wiekiem? Hm, no cóż, idąc moim tropem rzekłabym, że bordreline z czasem  może ewoluować w postać bardzo inteligentną. Nie ma wybuchów, pokazówek, spektakli, ale za to jest jeszcze bardziej ciekawie. Ponieważ żyje się w poczuciu, że się dojrzało, że kontroluje swoje zachowania. W poczuciu, że jest się ok i nie odstaje wreszcie od tych "normalnych". Czujemy, że nasze życie zmieniło się na lepsze, choć tak naprawdę zmieniły się tylko narzędzia i środki, w których przebiera nasza psychika. A przecież uczymy się całe życie i... znajdujemy nowe środki, rozwiązania...
Życie nadal jest krawędzią, bardzo złudną, bardzo ryzykowną w skutkach, niebezpieczną.
A im bardziej ryzykownie tym lepiej się oddycha, lepiej czuje życie. Z tym, że tak naprawdę nikt nie ma o tym pojęcia. Nawet my sami.

Im bardziej jesteśmy zmuszeni być dostosowanymi (czy to na skutek zewnętrzny, czy nacisków z wewnątrz), tym większe pole zostawiamy inteligentnemu bordreline. Obawiam się, że konflikt wewnętrzny jest głównym wyznacznikiem tego jak zawoalowaną postać przyjmie nasze borderline.
Ono nie ustępuje nigdy. Nikt z nas nie chce się go pozbyć. Bez niego jesteśmy bezbronni.
Z nim sprawczy i wolni. Wolność poza świadomością, poza odpowiedzialnością, to wolność najwyższa - wolność poza prawem.

Co mogę teraz z tym zrobić, skoro już o tym wiem? Nic. W tym cichym porozumieniu ze sobą nie zamierzam niczego zmieniać. Ponieważ dostrzegam w tej formie zaburzenia sporo praktycznego zastosowania.
Całkowite wyzdrowienie byłoby jednoznaczne z lobotomią. Brak emocji to brak napędu. Tak to rozumiem. Może gdybym miała 20 lat i zaczynała od tego miejsca - byłoby sensowne nad wyzdrowieniem pracować. Ja zaczęłam od postaci bardzo zaburzonej, bardzo destrukcyjnej i dla mnie i dla otoczenia, a dzisiaj jestem tu.

Wydaje się, że bordreline jest też narzędziem samym w sobie. To nie tylko zaburzona osobowość, ale mechanizm, który pomaga przetrwać i chroni przed destrukcyjnym lękiem, nawet jeśli to tylko lęk wyimaginowany.

Zobaczymy jak będę funkcjonwać np. za pięć lat.