piątek, 28 czerwca 2013

Chwila na zatrzymanie się

Mam stan mieszany w ChAD. Tak stwierdziła moja pani doktor. Chyba powoli uczę się zauważać zmianę faz. Bardzo spokojnie było do 13 czerwca. Potem zaczęło się pojawiać jakieś napięcie we mnie. A może nawet zaczęło się to wcześniej. W każdym razie doprowadziłam do tego, że w jeden wieczór zafundowałam sobie piruet wrażeń. Potem było długie odreagowywanie. Dużo histerii i lęku.
Następnie zwolniłam na chwilę, wstrzymując dech przed otrzymaniem decyzji w ZUS, odnośnie zasiłku rehabilitacyjnego. Po czym wyśrubowałam w górę napędzona lękiem przed tym co dalej.

Owszem ucieszyłam się na tę decyzję, ale jednocześnie spanikowałam. Było to widać już tego samego dnia. Powód pierwszy: presja sióstr. Ogromna presja bym wyprowadziła się z Warszawy i pomogła im w sklepach. Właściwie w zamian za możliwość mieszkania u jednej z nich.
Twierdziły, że w ten sposób będę mogła zaoszczędzić pieniądze, które wydaję na opłacenie mieszkania.

Pewnie to byłby jakiś pomysł, ale ogromnie wystraszyłam się, że miałabym poświęcić jakąś część swojej autonomii, która jest ogromnie ważna dla mnie. Pomyślałam, że koszty zamieszkania u sióstr, w rezultacie mogłyby przewyższyć zaoszczędzone pieniądze.

Tego samego dnia po komisji natychmiast wróciłam do Warszawy. Siostry bombardowały mnie SMS-ami. Przestałam odpisywać.Wieczorem byłam już w Warszawie. Przez chwilę nie wiedziałam co dalej, od czego zacząć. Za to następnego dnia miałam już głowę pełną pomysłów.
Zaczęłam od porządków. Przewróciłam dom do góry nogami. Byłam tak tym pochłonięta, że tej nocy nie usnęłam nawet na chwilę. Zwyczajnie nie czułam zmęczenia.

Rano znów pytanie siostry, kiedy przyjeżdżam. Moje nie wiem, i informacja o tym, że chcę zająć się kilkoma rzeczami tu na miejscu w Warszawie, wywołały reakcję, której zupełnie nie zrozumiałam. Nie spodziewałam się jej i chyba nawet w całym swoim życiu nie zetknęłam się z czymś takim.
Siostra zareagowała ekstremalnie agresywnie. Nie poradziłam sobie z tym co do mnie powiedziała i w jaki sposób.

Przez kolejne cztery dni, reagowałam tak silnym lękiem, histerią, rozpaczą. Zaczęłam się panicznie bać wszystkiego. Reagowałam skurczami żołądka, uciskiem w klatce piersiowej, zawrotami głowy, brakiem ostrości widzenia. Generalnie wystąpiły objawy jakiejś depersonalizacji, aż do objawów psychotycznych. Coś kompletnie niezrozumiałego.

Po czterech dniach ten okropny stan zaczął słabnąć. Po dwóch kolejnych byłam już pełna życia i planów na przyszłość. Dni upływały szybko na realizowaniu ciągle wytyczanych sobie zadań.
Ostatnie trzy dni byłam zabiegana niemal od rana do nocy. Wieczorem padałam ze zmęczenia.
Dziś zbudziłam się chwilę po czwartej nad ranem i pędzę jak torpeda.
Postanowiłam nieco wyhamować i przyjrzeć się temu opisując moje reakcje na blogu.

ChAD w wersji mieszanej w połączeniu z zaburzeniem osobowości, może naprawdę ostro dać w kość. Chwilami nie zauważam tego co się ze mną dzieje, ale już częściej, gdzieś jakby trzecim okiem, dostrzegam siebie i obserwuję. Pewnie nie uniknę wszystkich objawów, ale mogę nauczyć się je wyciszać.

Ten wpis głównie o tym jak reaguje moja psychika. Następnym razem opiszę co dzieje się w moim życiu poza emocjami a jest tego naprawdę sporo :)

sobota, 22 czerwca 2013

Droga

To bardzo trudne kroczyć tą mało uczęszczaną drogą.
Trzeba się liczyć z różnymi zachowaniami. Nawet z najbardziej podłymi, także od osób nam najbliższych.

Dziękuję Bogu za to, że choć On jest niezmienny i nigdy mnie nie zawiódł...

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Lepiej.

Piękny dziś mamy dzień. Upał, ale w cieniu na ławce jest cudownie. Rano poszłam na rower, potem długi spacer, kończąc z książką w parku. Odzyskałam już równowagę i czuję się w miarę dobrze.

Właściwie pomogły mi słowa jednego z moim dobrych kumpli, który zapewnił mnie, że cokolwiek się stanie, po tym co zaszło w czwartek, pomoże mi ze wszystkim i nie pozwoli zginąć. Czasem takie słowa mają zbawienną moc.

W środę komisja w ZUSie. Jeśli dostanę zasiłek będę mogła zaplanować krok po kroku pewne działania, o których nieśmiało myślę. Jeśli go nie dostanę, będę miała bardzo mało czasu i mnóstwo stresu, by zadecydować o tym co i jak dalej. Cóż, zobaczymy.

Cieszę się, że pogoda jest tak piękna. Tak długo czekałam na słońce i wreszcie jest.
Chciałabym wyprowadzić moje życie na prostą. Teraz byłoby łatwiej, kiedy aura sprzyja. Mniej więcej wiem, w jakim kierunku chcę zmierzać. Potrzebuję tylko więcej samozaparcia i wiary we własne możliwości. No i sporo siły.
Czasem miewam takie dni, kiedy trudno mi podnieść się z łóżka. To mnie właśnie smuci, że te dni pojawiają się bez względu na okoliczności.



niedziela, 16 czerwca 2013

Błąd

Kilka beztroskich dni sprawiło, że zapomniałam chyba o tym wszystkim co zwie się odpowiedzialnością. Zafascynowana nową sobą i poczuciem bezkresnej ulgi i spokoju sprawiłam, że bardzo poważnie zachwiało moim poczuciem bezpieczeństwa.

Było naprawdę dobrze. Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułam ogromny spokój.
Próbuję zrozumieć co się stało. Owszem, od jakiegoś czasu, gdzieś w tyle głowy krążyła niespokojna myśl, co będzie ze mną dalej. Miałam już w głowie jakieś plany, ale póki co zawieszone do momentu decyzji z ZUS o przyznaniu bądź nie przyznaniu mi świadczenia rehabilitacyjnego.

Być może tak bardzo wyparłam lęk związany z niepewnością tego co dalej, że tamtego wieczora, być może na dobre, zadecydowałam o swoim dalszym losie.
Nie wierzę w swoją niepoczytalność, z alkoholem czy bez. Wierzę, że wszystko jest mniej lub bardziej świadomie zaplanowane. Tylko nie rozumiem dlaczego postanowiłam wybrać taką drogę.

Mój terapeuta powiedział kiedyś, że na dłuższą metę nie umiem żyć w przewidywalnym świecie. Celowo wprowadzam do swojego życia chaos i niepewność, bo tylko tak nauczona jestem funkcjonować. Czy to możliwe, że dopiero lęk determinuje moje zachowania i skłania do działania, podczas gdy spokój uniemożliwia jakikolwiek postęp?

Od piątkowego poranka do dzisiejszego popołudnia czułam się koszmarnie. Prawie nie wstawałam z łóżka i ciągle spałam. Byłam w bardzo złym stanie. Zawiedziona i rozczarowana sobą a także bardzo przerażona uciekłam w sen.

Tak trudno mi uwierzyć, że jakaś cholerna chwila nieuwagi mogłaby zaważyć na moim dalszym życiu. Jeśli wyjdę z tego cało mam nadzieję, że już nigdy więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji.

Jeśli nie wyjdę, cóż.. będę szukać rozwiązań.




wtorek, 11 czerwca 2013

Czas, który mi dano.

Minął tydzień jak wróciłam do Warszawy. Trzymam się całkiem nieźle. To prawda, przez ostatnie dni miałam okazję spotkać się z kilkoma osobami a nawet udać się na ognisko, moje pierwsze od lat. Ku mojemu zdziwieniu nie miałam kłopotu z tym, że znam tylko jedną osobę z ponad kilkunastu innych. Bawiłam się wyśmienicie huśtając na huśtawce i śpiewając chyba najgłośniej ze wszystkich piosenki, do których wtórowali nasi dzielni muzycy.

Od kilku tygodni namiętnie zaczytuję się w tematyce afgańskiej. Historia, ludzie, polityka - interesuje mnie wszystko. To moje pierwsze od lat kilkunastu zainteresowanie czymś. Kiedyś, w liceum interesowałam się psychologią. Chciałam pójść na takie studia. Niestety miałam przeciwników tej idei w postaci moich dwóch starszych sióstr. Przekonały moją matkę, że przecież nie ma pieniędzy na moje studiowanie i nie ma potrzeby bym dalej była na utrzymaniu ojca i matki.

Dwa lata później mieszkałam już w Warszawie. Na studia wybrałam się jeszcze później dostając się do Wyższej Szkoły Promocji, gdzie zamierzałam studiować reklamę. Pierwszy semestr poszedł mi całkiem dobrze. W tym czasie bardzo mocno chorowałam na bulimię, wykańczała mnie okrutnie. Tak samo jak mocno nadwyrężała nasz (mój i mojego chłopaka) budżet domowy. Było to powodem wielu udręk, tak, że nie miałam siły zmierzyć się z egzaminami, które wydawały się być nie do przeskoczenia.
 
Już w liceum, jako jedyna miałam taki przywilej, że nie musiałam odpowiadać przy tablicy.
Podczas, gdy inni byli wywoływani do odpowiedzi, ja siadałam w pierwszej ławce i odpowiadałam na pytania pisemnie. Wszystko dlatego, że strasznie emocjonalnie i lękowo reagowałam na odpytywanie. Nie byłam w stanie odpowiadać na głos. Stąd też odpowiedzi pisemne. Możliwość taką zapewniło mi zaświadczenie od prowadzącej mnie wówczas psychiatry.

Zatem, gdy nadszedł czas egzaminów pisemnych na uczelni, byłam tak bardzo wystraszona oceną i wymęczona bulimią, że zwyczajnie rzuciłam studia. Nigdy na nie nie wróciłam.

Bulimia ciągnęła się latami. Do tego wywracające co chwila na drugą stronę moje życie BPD, sprawiło, że kompletnie nie było we mnie miejsca na jakiekolwiek zainteresowania i pasje.
Wydałam ponad dwadzieścia tysięcy złotych na terapię, która przecież trwała ponad pięć lat.
Żyłam w ciągłym lęku o to czy dotrwam do pierwszego.

Nie było we mnie miejsca na to, by choć przez chwilę żyć czymś innym, niż to co działo się we mnie.
Terapia sprzyjała temu zjawisku, gdyż opierała się na analizowaniu mnie samej i tylko mnie.
Owszem była jeszcze praca, ale ona wynikała raczej z przypadku, z tego, że miałam dość rozwinięte umiejętności komunikacyjne i interpersonalne. Nie czerpałam z niej jednak jakiejś specjalnej przyjemności. Może poza dwoma okresami, kiedy prawdopodobnie byłam w psychozie.

Tak też mijały lata, a ja nie miałam absolutnie kontaktu z tym co na zewnątrz mnie. Naprawdę bardzo rzadko zdarzało mi się skupić dłużej na czymś uwagę. Byłam przeświadczona, że nie ma na świecie ani jednej rzeczy, która mogłaby mnie jakoś bardziej pociągać. Wszystko wydawało się takie przewidywalne. Ludzie nudni i kompletnie oderwani od rzeczywistości. Myślałam tak bardzo długo.

Teraz zdaję sobie sprawę, że od rzeczywistości byłam oderwana także i ja. Ciągle skupiająca na sobie uwagę, zabiegająca o nią. Owszem, jest wytłumaczenie na to i jest ono zapewne słuszne.
Prawie wszystkie lata swojego dotychczasowego życia poświęciłam na upominaniu się o tę jakże istotną uwagę, której nie otrzymałam jako dziecko.

Przez ponad pięć lat łudziłam się, że postawa mojego terapeuty wobec mnie wypełni tę lukę. I tak by właściwie było, gdyby terapia nie dobiegła końca. Dopóki trwała, czułam, że jest ktoś, kto daje mi uwagę i wsparcie. Mój terapeuta zgodnie ze swoim stanowiskiem informował mnie, że wraz z upływem czasu, nauczę się dzięki terapii opiekować sobą. Cóż, nie udało się. Kompletnie nie byłam gotowa przyjąć na siebie tej odpowiedzialności. Prawdopodobnie nawet nie miałam na to ochoty.

Tak też po pięciu latach terapii, mimo wielu zmian i plusów z nich płynących, wyszłam z tym samym brakiem, z którym pojawiłam się u mojego terapeuty, tj. z potrzebą absolutnej akceptacji i poświęcenia, jakie daje matka niemowlęciu.

Z tą tak ogromną dziurą w sobie, z tym potężnym brakiem, żalem, tęsknotą, rozczarowaniem, zostałam ponownie sama. Zakończenie terapii przeżyłam jako opuszczenie, podobnie jak to wczesnodziecięce przez matkę.

Kiedy człowiek przez większość życia nosi w sobie taką pustkę i taki brak, może jedynie na różne sposoby uciekać przed konfrontacją z tym przykrym doznaniem. W przeciwnym razie, życie staje się nie do zniesienia. Naprawdę nie ma już w nim miejsca na nic, co mogłoby być na dłuższą metę konstruktywne.

W ciągu ostatniego roku, moje życie niebezpiecznie przyspieszyło. Mocno mną zachwiało, co przyniosło w konsekwencji wiele złego dla mnie. W październiku zeszłego roku zaczęłam zwalniać tempo destrukcyjnego pędu na rzecz depresji. W listopadzie zaczęły się zwolnienia lekarskie, dni kiedy to nie byłam w stanie podnieść się z łóżku. Grudzień rozpoczął się próbą samobójczą, a następne miesiące do kwietnia były jednym ciągiem hospitalizacji od IPiN począwszy, przez Komorów na Tworkach kończąc.

Przez cały ten czas utrzymywała mnie jedna kojąca myśl. Chodziło mi o pewnego mężczyznę, który swoją powierzchownością mocno przypominał mojego terapeutę. Miałam do niego ogromną słabość, wręcz do niedawna. Ba, byłam przekonana o tym, że go kocham. Każda chwila z nim spędzona była dla mnie czymś bardzo ważnym. Myślałam, że kiedyś nadejdzie taki moment, że on poczuje to samo co ja. Byłam cierpliwa, czekałam. Był dla mnie tak ważny. Niestety nie udało się. Zrozumiałam, że próbuję wyważyć drzwi, za którymi nikt na mnie nie czeka.

Dopiero ta sytuacja, sprawiła, że coś się we mnie zmieniło. Nie, nie było to jakieś świadome objawienie. Po prostu poczułam, że coś odeszło. Coś tak bardzo niewygodnego, nie dającego spokoju. Każącego ciągle czuwać, obserwować i domagać się jakichkolwiek oznak potwierdzających, czy jestem dla kogoś ważna, czy też nie.

Maj jak wiecie przepłakałam. Ciężki był to dla mnie czas. Czułam, że coś się kończy, lub inaczej, coś zaczyna, coś czego się nie da uniknąć. Czego nie da zmienić. Nie myliłam się. Nadszedł moment, kiedy tę całą uwagę i potrzebę bycia ważnym muszę dać sobie sama. I po raz pierwszy w życiu, czuję się gotowa.

Ostatnio kompletnie spuściłam z tonu jeśli chodzi o moją emocjonalność. Zaczęłam coś dostrzegać. Widzieć więcej, chcieć więcej intelektualnie. Skąd taka potrzeba? Skąd miejsce na to?
Cóż, inni ludzie ponoć tak po prostu mają, ale ja potrzebowałam sporo czasu, by pozbyć się wielu złudzeń, które przez lata nie dawały mi spokoju.

Tak oto jestem tutaj.

wtorek, 4 czerwca 2013

Obecnie

Właściwie cały maj przesiedziałam u siostry w moich rodzinnych stronach. Przez moment nawet myślałam, że jest mi tam dobrze. Zresztą, pewnie było. Dużo spacerowałam, miałam wciąż kontakt z ludźmi. Właściwie prawie wcale nie zdarzało się bym spędzała czas samotnie.

Pierwsze dni były jakoś dziwnie pełne smutku. Pewnie dlatego, że wymęczyłam się w tej warszawskiej samotni i do siostry zajechałam w ciężkim stanie psychicznym. Na początku ciągle płakałam. Potem zaczęło się jakoś rozjaśniać. W tym czasie moja nowa pani doktor dwukrotnie podniosła mi dawkę antydepresanta. Tak na marginesie, pani doktor wydaje się być niesamowicie ciepłą osobą. To takie nowe dla mnie po tym freudowskim dystansie mojej byłej lekarki, którą zresztą bardzo szanuję i tęsknię czasem.

W moim rodzinnym mieście mieszkają moje dwie przyjaciółki. Mamy cały czas ze sobą kontakt SMS-owy, jednak rzadko się widujemy. Miałam zatem sposobność by nadrobić zaległości w relacjach z nimi i to także wydawało się z początku ważne, i pewnie było.

Z czasem, bliskość rodzinnego domu stała się bardziej wyczuwalna. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że choć jestem 40 km od domu i mojej matki, to absolutnie nie mam zamiaru tam się pojawić. Pojawiła się za to presja ze strony sióstr, potem matki. Któregoś dnia pojechałam więc do niej, na szczęście nie sama, a z moimi siostrzeńcami. To niesamowite jak ten dom na mnie działa. Czasem myślę, że drzemie w nim jakaś zła, mroczna siła. I tak też myślałam niedawno, zamieszczając mój ostatni wpis.

Matka nic nie zrobiła. Naprawdę nie było powodów. Tylko ten dom. Ten dom tak strasznie mnie zmienia, kiedy tam się pojawiam. Inaczej, gdy bywałam tam w ostatnie święta. Wówczas wszyscy tak pięknie udawaliśmy. A być może ten świąteczny czas, pozwalał nam także wszystkim spuścić z tonu.

Mój rodzinny dom mieści się na wsi. Kiedy tam bywałam ostatnimi laty, nigdy nie wychodziłam poza podwórko. Czasem tylko zaglądałam do kuzynki. Tym ostatnim razem, niedawno, pokierowana jakąś nostalgią, trochę także ciekawością, udałam się na spacer w miejsca, które czasem przywołuję w pamięci. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że miejsca te już nie istnieją. To znaczy, nie tak jak je pamiętałam.

Wszystko tak bardzo się zmieniło. Zrozumiałam, że być może niepotrzebnie żyję wspomnieniami.
Wszystko poszło do przodu a ja kurczowo trzymam się, wczepiona pazurami w przeszłość, która nigdy nie powróci i być może nawet nigdy nie istniała. Jednak ten dom, kiedy go oglądam, na zewnątrz, od środka, nie mogę uwierzyć, że ma on cokolwiek wspólnego ze mną. W tym sensie, że nie ma tam ani jednej rzeczy, która mogłaby potwierdzić, że kiedykolwiek to był także mój dom.

Jest za to ta mroczna siła, która zmienia mnie w jakieś zlęknioną istotę, niczym mnie nie przypominającą. Wiem, to co napiszę, będzie straszne. Ale przez cały ten czas, od tej ostatniej wizyty, myślę o tym, że chciałabym by matka umarła. Chciałabym, żeby już było po wszystkim, żebym nie musiała oglądać tego domu, nie musiała tam wracać. Ta wieś, ten dom, te miejsca są miejscami przemocy. Głównie przemocy i tak niewyobrażalnego lęku z nią związanego, który wdrukował się chyba już na wieczność w moje życie. Tylko odległość pozwala mi czasem zapomnieć.
Owszem, pewnie, że mogę dużo napisać o czasie dziecięcych zabaw, o urokach życia na wsi.
I pewnie to kiedyś zrobię. Jednak dopóki matka żyje, chcę bywać tam jak najrzadziej i myśleć o tym miejscu jak najmniej.

Być może to jakaś psychopatyczna część we mnie każe mi tak myśleć. Sama już nie wiem.
Naprawdę od tamtego dnia marzę, by to miejsce przestało istnieć.

Wczoraj wróciłam do Warszawy. Odpoczywam chwilowo od konfrontacji, na które jestem jakoś dziwnie skazana wracając tam. Wiem, że minie kilka dni, może troszkę więcej i tu także zacznę się gubić. Jak to wszystko poukładać? Może wiem, może nie. Bardziej może nie chcę, niż nie wiem.
To bardzo niekomfortowe odczuwać ten cały, cholerny smutek i to prawie ciągłe zmęczenie.

Hipomaniakalne stany były męczące na dłuższą metę i bardzo destrukcyjne, ale pozwalały mi żyć w przekonaniu, że mam na coś wpływ, że coś się dzieje. Miałam tyle powodów do ekscytacji, radości, zachwytu, a nawet złości, która także mnie ożywiała. Te ciągle pojawiające się pomysły, na to, na owo. Ludzie, mnóstwo ludzi. Wydawało mi się, że na tyle rzeczy mam wpływ, że mogę dowolnie kreować rzeczywistość. Ach!

A teraz? To niczym nie przypomina mnie, tej właściwie niedawnej jeszcze. Co jest lepsze? Tego jeszcze nie wiem. Próbuję jakoś zestawiać ze sobą te dwie części, porównuję je i nie wiem co jest tak naprawdę lepsze. Pewnie najlepsza byłaby remisja. Pamiętam tylko słowa terapeuty, że będąc bliżej depresji, jestem bliżej zdrowia. I owszem, przy depresji konfrontacji mam bez liku. Widzę jakby więcej. Może dlatego też nie ma bulimii. Nie ma czego zajadać, zamiatać pod dywan, odreagowywać. Teraz po prostu czuję to co czuję. Mniej jest podwójnego dna. Może prawie wcale.

Wczoraj złożyłam wniosek o zasiłek rehabilitacyjny. Jeżeli go dostanę, postaram się zaplanować jakoś ten czas. Zainwestować w siebie. Póki co jestem trochę w zawieszeniu. Nie wiem, co będzie. A może być tak, że skończy się L4, a ja będę bez pracy. Mimo to, być może naiwnie, wierzę, że tak się jednak nie stanie.