wtorek, 11 czerwca 2013

Czas, który mi dano.

Minął tydzień jak wróciłam do Warszawy. Trzymam się całkiem nieźle. To prawda, przez ostatnie dni miałam okazję spotkać się z kilkoma osobami a nawet udać się na ognisko, moje pierwsze od lat. Ku mojemu zdziwieniu nie miałam kłopotu z tym, że znam tylko jedną osobę z ponad kilkunastu innych. Bawiłam się wyśmienicie huśtając na huśtawce i śpiewając chyba najgłośniej ze wszystkich piosenki, do których wtórowali nasi dzielni muzycy.

Od kilku tygodni namiętnie zaczytuję się w tematyce afgańskiej. Historia, ludzie, polityka - interesuje mnie wszystko. To moje pierwsze od lat kilkunastu zainteresowanie czymś. Kiedyś, w liceum interesowałam się psychologią. Chciałam pójść na takie studia. Niestety miałam przeciwników tej idei w postaci moich dwóch starszych sióstr. Przekonały moją matkę, że przecież nie ma pieniędzy na moje studiowanie i nie ma potrzeby bym dalej była na utrzymaniu ojca i matki.

Dwa lata później mieszkałam już w Warszawie. Na studia wybrałam się jeszcze później dostając się do Wyższej Szkoły Promocji, gdzie zamierzałam studiować reklamę. Pierwszy semestr poszedł mi całkiem dobrze. W tym czasie bardzo mocno chorowałam na bulimię, wykańczała mnie okrutnie. Tak samo jak mocno nadwyrężała nasz (mój i mojego chłopaka) budżet domowy. Było to powodem wielu udręk, tak, że nie miałam siły zmierzyć się z egzaminami, które wydawały się być nie do przeskoczenia.
 
Już w liceum, jako jedyna miałam taki przywilej, że nie musiałam odpowiadać przy tablicy.
Podczas, gdy inni byli wywoływani do odpowiedzi, ja siadałam w pierwszej ławce i odpowiadałam na pytania pisemnie. Wszystko dlatego, że strasznie emocjonalnie i lękowo reagowałam na odpytywanie. Nie byłam w stanie odpowiadać na głos. Stąd też odpowiedzi pisemne. Możliwość taką zapewniło mi zaświadczenie od prowadzącej mnie wówczas psychiatry.

Zatem, gdy nadszedł czas egzaminów pisemnych na uczelni, byłam tak bardzo wystraszona oceną i wymęczona bulimią, że zwyczajnie rzuciłam studia. Nigdy na nie nie wróciłam.

Bulimia ciągnęła się latami. Do tego wywracające co chwila na drugą stronę moje życie BPD, sprawiło, że kompletnie nie było we mnie miejsca na jakiekolwiek zainteresowania i pasje.
Wydałam ponad dwadzieścia tysięcy złotych na terapię, która przecież trwała ponad pięć lat.
Żyłam w ciągłym lęku o to czy dotrwam do pierwszego.

Nie było we mnie miejsca na to, by choć przez chwilę żyć czymś innym, niż to co działo się we mnie.
Terapia sprzyjała temu zjawisku, gdyż opierała się na analizowaniu mnie samej i tylko mnie.
Owszem była jeszcze praca, ale ona wynikała raczej z przypadku, z tego, że miałam dość rozwinięte umiejętności komunikacyjne i interpersonalne. Nie czerpałam z niej jednak jakiejś specjalnej przyjemności. Może poza dwoma okresami, kiedy prawdopodobnie byłam w psychozie.

Tak też mijały lata, a ja nie miałam absolutnie kontaktu z tym co na zewnątrz mnie. Naprawdę bardzo rzadko zdarzało mi się skupić dłużej na czymś uwagę. Byłam przeświadczona, że nie ma na świecie ani jednej rzeczy, która mogłaby mnie jakoś bardziej pociągać. Wszystko wydawało się takie przewidywalne. Ludzie nudni i kompletnie oderwani od rzeczywistości. Myślałam tak bardzo długo.

Teraz zdaję sobie sprawę, że od rzeczywistości byłam oderwana także i ja. Ciągle skupiająca na sobie uwagę, zabiegająca o nią. Owszem, jest wytłumaczenie na to i jest ono zapewne słuszne.
Prawie wszystkie lata swojego dotychczasowego życia poświęciłam na upominaniu się o tę jakże istotną uwagę, której nie otrzymałam jako dziecko.

Przez ponad pięć lat łudziłam się, że postawa mojego terapeuty wobec mnie wypełni tę lukę. I tak by właściwie było, gdyby terapia nie dobiegła końca. Dopóki trwała, czułam, że jest ktoś, kto daje mi uwagę i wsparcie. Mój terapeuta zgodnie ze swoim stanowiskiem informował mnie, że wraz z upływem czasu, nauczę się dzięki terapii opiekować sobą. Cóż, nie udało się. Kompletnie nie byłam gotowa przyjąć na siebie tej odpowiedzialności. Prawdopodobnie nawet nie miałam na to ochoty.

Tak też po pięciu latach terapii, mimo wielu zmian i plusów z nich płynących, wyszłam z tym samym brakiem, z którym pojawiłam się u mojego terapeuty, tj. z potrzebą absolutnej akceptacji i poświęcenia, jakie daje matka niemowlęciu.

Z tą tak ogromną dziurą w sobie, z tym potężnym brakiem, żalem, tęsknotą, rozczarowaniem, zostałam ponownie sama. Zakończenie terapii przeżyłam jako opuszczenie, podobnie jak to wczesnodziecięce przez matkę.

Kiedy człowiek przez większość życia nosi w sobie taką pustkę i taki brak, może jedynie na różne sposoby uciekać przed konfrontacją z tym przykrym doznaniem. W przeciwnym razie, życie staje się nie do zniesienia. Naprawdę nie ma już w nim miejsca na nic, co mogłoby być na dłuższą metę konstruktywne.

W ciągu ostatniego roku, moje życie niebezpiecznie przyspieszyło. Mocno mną zachwiało, co przyniosło w konsekwencji wiele złego dla mnie. W październiku zeszłego roku zaczęłam zwalniać tempo destrukcyjnego pędu na rzecz depresji. W listopadzie zaczęły się zwolnienia lekarskie, dni kiedy to nie byłam w stanie podnieść się z łóżku. Grudzień rozpoczął się próbą samobójczą, a następne miesiące do kwietnia były jednym ciągiem hospitalizacji od IPiN począwszy, przez Komorów na Tworkach kończąc.

Przez cały ten czas utrzymywała mnie jedna kojąca myśl. Chodziło mi o pewnego mężczyznę, który swoją powierzchownością mocno przypominał mojego terapeutę. Miałam do niego ogromną słabość, wręcz do niedawna. Ba, byłam przekonana o tym, że go kocham. Każda chwila z nim spędzona była dla mnie czymś bardzo ważnym. Myślałam, że kiedyś nadejdzie taki moment, że on poczuje to samo co ja. Byłam cierpliwa, czekałam. Był dla mnie tak ważny. Niestety nie udało się. Zrozumiałam, że próbuję wyważyć drzwi, za którymi nikt na mnie nie czeka.

Dopiero ta sytuacja, sprawiła, że coś się we mnie zmieniło. Nie, nie było to jakieś świadome objawienie. Po prostu poczułam, że coś odeszło. Coś tak bardzo niewygodnego, nie dającego spokoju. Każącego ciągle czuwać, obserwować i domagać się jakichkolwiek oznak potwierdzających, czy jestem dla kogoś ważna, czy też nie.

Maj jak wiecie przepłakałam. Ciężki był to dla mnie czas. Czułam, że coś się kończy, lub inaczej, coś zaczyna, coś czego się nie da uniknąć. Czego nie da zmienić. Nie myliłam się. Nadszedł moment, kiedy tę całą uwagę i potrzebę bycia ważnym muszę dać sobie sama. I po raz pierwszy w życiu, czuję się gotowa.

Ostatnio kompletnie spuściłam z tonu jeśli chodzi o moją emocjonalność. Zaczęłam coś dostrzegać. Widzieć więcej, chcieć więcej intelektualnie. Skąd taka potrzeba? Skąd miejsce na to?
Cóż, inni ludzie ponoć tak po prostu mają, ale ja potrzebowałam sporo czasu, by pozbyć się wielu złudzeń, które przez lata nie dawały mi spokoju.

Tak oto jestem tutaj.

13 komentarzy:

  1. ojej, ale się cieszę, że dotarłaś do do tego by wykorzystać jedyną osobę, która może ci pomóc, czyli samą siebie! cieszę się tym bardziej że dałaś mi swoim świadectwem nadzieję, że ja też do tego dojrzeję, że i dla mnie przyjdzie taki dzień kiedy poczuję że pora dać sobie to co jeszcze mogę dostać i wziąć..., czego potrzebuję najbardziej na świecie...,
    dziś mam kryzys ... , dziekuję

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kryzys przejdzie, jak zawsze. Byle tylko jak najmniej krzywdy wyrządzanej sobie czy też innym.

      Dbaj o siebie. To bardzo ważne.



      Usuń
  2. Ajjj, strasznie Cię podziwiam! Wierzę, że uda Ci się dokonać wszystkiego tego czego pragniesz i skończy się wieczna pogoń.

    Ja dopiero zaczynam walczyć, miotam się co dnia i nawet najbliższy mi mąż nie wierzy już w moje obietnice :(

    Twój adres bloga znalazłam na forum BPD. Ja też mam bloga o chorobie, ale na pingerze i będę z niego rezygnowała. Zmiany, zmiany, zmiany - jak ja je lubię :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam już nowego-starego bloga. Całkowicie przypadkiem trafiłam na niego. Są tam wpisy sprzed trzech lat, ach... http://a1102.pinger.pl/ Pozdrawiam :)

      Usuń
    2. Dziękuję. Zajrzę do Ciebie w wolnej chwili. Powodzenia! Przede wszystkim jak najwięcej spokoju.

      Usuń
  3. Ten wpis jest naprawdę ważny, jakbyś stanęła obok siebie i zwyczajnie opowiadała o kimś innym, o jego życiu. W pozytywnym tego sensie. Prosto przed siebie i do przodu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Jednak życie z chorobą płata czasem figle. Często dość przykre. Potem trzeba się z tego długo otrząsać. Na nowo nabierać zaufania, głównie do siebie...

      To tak na fali ostatnich przeżyć.
      Nigdy nie ufajcie sobie do końca.

      Usuń
  4. epokowe kroki mniej znaczą niż codzienne uparcie powtarzane rytuały; przeczytała bym chętnie, mniej wzniosłe kolejne obarczanie innych odkrywczymi winami, ale małe wdrażane w życie decyzje; power niezbędny by wyjść z dołka jest niebezpieczny po przekroczeniu niewidzialnego progu; zamiast szukam pracy jest kolejne rozliczanie się z przeszłością, wielkie "już wiem" kto kiedy zawinił; mnie się wydaje, ze Tobie jest potrzebny plan jak kiedyś na każde 5 minut następnego dnia i skupienie na tym; wydaje mi się, ze wtedy było mniej wzniosłych planów za to więcej realizacji; praca, oszczędzanie i pilnowanie się by nie robić odstępstw od założeń; może ja się nie znam ale ten post nie zapowiada żadnego konkretnego kroku; kolejna akcja w obdzielaniu odpowiedzialnością za Twoją nieodpowiedzialność jakby świat miał się zmienić kiedyś na obsługujący Ciebie; a dlaczego? wracaj do myślenia o zaakceptowaniu siebie i dbaniu o siebie i planów o której wstajesz i co robisz i nagrodzie kiedy nie odlecisz; pytaj jak swoje życie dostosować do swojej choroby, bo masz trudniej - ale nie pytaj jak świat ma się starać bo Ty oczekujesz; dziewczyny, które funkcjonują lepiej po terapiach powtarzają jedno - trzeba się trzymać w karbach i nie oczekiwać od innych wyręczenia w opiece nad sobą samą; okazuje się, ze bordowi nic tak nie szkodzi jak przytakiwanie, kiedy nie robi tego co musi zrobić by samodzielnie żyć; kartka i plan na jutro? nie wiem czy mam racje - ale z szacunku dla Ciebie nie będę pisała, że powyższy post rokuje bo wg mnie nie - ani studiami ani psychoterapeutą ani facetem - nie ma w nim o tym co zrobisz jutro i pojutrze itd a chyba tylko tak potrafisz posuwać sie do przodu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pozdrawiam Cie. fajnie ze znow w Warszawie :) zludzenia potrafia uczynic nas nieszczesliwymi chociaz wydaje sie ze nie da sie bez nich zyc. chwila odpuszczenia to chwila od ktorej zaczyna sie wolnosc.

    OdpowiedzUsuń
  6. wolność od czegoś
    i
    wolność do czegoś

    OdpowiedzUsuń
  7. Kochani mam do was prośbę, chciałam się poradzić. Zwracam się do osób z rozpoznaniem zaburzenie osobowości borderline, którzy byli w Babińskim w Krakowie. Podzielcie się swoimi doświadczeniami z psychiatrami pracującymi w Babińskim. Kogo byście polecili z lekarzy psychiatrów stamtąd żeby osoba z borderline się udała na wizytę prywatną na taką porządna konsultację dotycząca diagnozy i leczenia lekami psychotropowymi, kto szczególnie starannie dobiera leki? Dla ułatwienia wypiszę psychiatrów stamtąd:
    lek. med. Ewa Niezgoda – specjalista psychiatra, psychoterapeuta, ordynator;
    lek. med. Bartosz Puk – specjalista psychiatra, psychoterapeuta;
    lek. med. Jacek Kowaleczko – specjalista psychiatra, psychoterapeuta;
    lek. med. Aleksandra Wieczorek – specjalista psychiatra, psychoterapeuta;
    lek. med. Marcin Kijas – specjalista psychiatra, psychoterapeuta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, chciałam zadać to samo pytanie: z którą z tych osób warto się skontaktować w celu prywatnej terapii bordeline? Bardzo Was proszę o pomoc!

      Usuń
  8. Wielkopolski Instytut Psychoterapii http://wip-poznan.pl/psychoterapia to placówka godna polecenia!

    OdpowiedzUsuń