wtorek, 4 czerwca 2013

Obecnie

Właściwie cały maj przesiedziałam u siostry w moich rodzinnych stronach. Przez moment nawet myślałam, że jest mi tam dobrze. Zresztą, pewnie było. Dużo spacerowałam, miałam wciąż kontakt z ludźmi. Właściwie prawie wcale nie zdarzało się bym spędzała czas samotnie.

Pierwsze dni były jakoś dziwnie pełne smutku. Pewnie dlatego, że wymęczyłam się w tej warszawskiej samotni i do siostry zajechałam w ciężkim stanie psychicznym. Na początku ciągle płakałam. Potem zaczęło się jakoś rozjaśniać. W tym czasie moja nowa pani doktor dwukrotnie podniosła mi dawkę antydepresanta. Tak na marginesie, pani doktor wydaje się być niesamowicie ciepłą osobą. To takie nowe dla mnie po tym freudowskim dystansie mojej byłej lekarki, którą zresztą bardzo szanuję i tęsknię czasem.

W moim rodzinnym mieście mieszkają moje dwie przyjaciółki. Mamy cały czas ze sobą kontakt SMS-owy, jednak rzadko się widujemy. Miałam zatem sposobność by nadrobić zaległości w relacjach z nimi i to także wydawało się z początku ważne, i pewnie było.

Z czasem, bliskość rodzinnego domu stała się bardziej wyczuwalna. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że choć jestem 40 km od domu i mojej matki, to absolutnie nie mam zamiaru tam się pojawić. Pojawiła się za to presja ze strony sióstr, potem matki. Któregoś dnia pojechałam więc do niej, na szczęście nie sama, a z moimi siostrzeńcami. To niesamowite jak ten dom na mnie działa. Czasem myślę, że drzemie w nim jakaś zła, mroczna siła. I tak też myślałam niedawno, zamieszczając mój ostatni wpis.

Matka nic nie zrobiła. Naprawdę nie było powodów. Tylko ten dom. Ten dom tak strasznie mnie zmienia, kiedy tam się pojawiam. Inaczej, gdy bywałam tam w ostatnie święta. Wówczas wszyscy tak pięknie udawaliśmy. A być może ten świąteczny czas, pozwalał nam także wszystkim spuścić z tonu.

Mój rodzinny dom mieści się na wsi. Kiedy tam bywałam ostatnimi laty, nigdy nie wychodziłam poza podwórko. Czasem tylko zaglądałam do kuzynki. Tym ostatnim razem, niedawno, pokierowana jakąś nostalgią, trochę także ciekawością, udałam się na spacer w miejsca, które czasem przywołuję w pamięci. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że miejsca te już nie istnieją. To znaczy, nie tak jak je pamiętałam.

Wszystko tak bardzo się zmieniło. Zrozumiałam, że być może niepotrzebnie żyję wspomnieniami.
Wszystko poszło do przodu a ja kurczowo trzymam się, wczepiona pazurami w przeszłość, która nigdy nie powróci i być może nawet nigdy nie istniała. Jednak ten dom, kiedy go oglądam, na zewnątrz, od środka, nie mogę uwierzyć, że ma on cokolwiek wspólnego ze mną. W tym sensie, że nie ma tam ani jednej rzeczy, która mogłaby potwierdzić, że kiedykolwiek to był także mój dom.

Jest za to ta mroczna siła, która zmienia mnie w jakieś zlęknioną istotę, niczym mnie nie przypominającą. Wiem, to co napiszę, będzie straszne. Ale przez cały ten czas, od tej ostatniej wizyty, myślę o tym, że chciałabym by matka umarła. Chciałabym, żeby już było po wszystkim, żebym nie musiała oglądać tego domu, nie musiała tam wracać. Ta wieś, ten dom, te miejsca są miejscami przemocy. Głównie przemocy i tak niewyobrażalnego lęku z nią związanego, który wdrukował się chyba już na wieczność w moje życie. Tylko odległość pozwala mi czasem zapomnieć.
Owszem, pewnie, że mogę dużo napisać o czasie dziecięcych zabaw, o urokach życia na wsi.
I pewnie to kiedyś zrobię. Jednak dopóki matka żyje, chcę bywać tam jak najrzadziej i myśleć o tym miejscu jak najmniej.

Być może to jakaś psychopatyczna część we mnie każe mi tak myśleć. Sama już nie wiem.
Naprawdę od tamtego dnia marzę, by to miejsce przestało istnieć.

Wczoraj wróciłam do Warszawy. Odpoczywam chwilowo od konfrontacji, na które jestem jakoś dziwnie skazana wracając tam. Wiem, że minie kilka dni, może troszkę więcej i tu także zacznę się gubić. Jak to wszystko poukładać? Może wiem, może nie. Bardziej może nie chcę, niż nie wiem.
To bardzo niekomfortowe odczuwać ten cały, cholerny smutek i to prawie ciągłe zmęczenie.

Hipomaniakalne stany były męczące na dłuższą metę i bardzo destrukcyjne, ale pozwalały mi żyć w przekonaniu, że mam na coś wpływ, że coś się dzieje. Miałam tyle powodów do ekscytacji, radości, zachwytu, a nawet złości, która także mnie ożywiała. Te ciągle pojawiające się pomysły, na to, na owo. Ludzie, mnóstwo ludzi. Wydawało mi się, że na tyle rzeczy mam wpływ, że mogę dowolnie kreować rzeczywistość. Ach!

A teraz? To niczym nie przypomina mnie, tej właściwie niedawnej jeszcze. Co jest lepsze? Tego jeszcze nie wiem. Próbuję jakoś zestawiać ze sobą te dwie części, porównuję je i nie wiem co jest tak naprawdę lepsze. Pewnie najlepsza byłaby remisja. Pamiętam tylko słowa terapeuty, że będąc bliżej depresji, jestem bliżej zdrowia. I owszem, przy depresji konfrontacji mam bez liku. Widzę jakby więcej. Może dlatego też nie ma bulimii. Nie ma czego zajadać, zamiatać pod dywan, odreagowywać. Teraz po prostu czuję to co czuję. Mniej jest podwójnego dna. Może prawie wcale.

Wczoraj złożyłam wniosek o zasiłek rehabilitacyjny. Jeżeli go dostanę, postaram się zaplanować jakoś ten czas. Zainwestować w siebie. Póki co jestem trochę w zawieszeniu. Nie wiem, co będzie. A może być tak, że skończy się L4, a ja będę bez pracy. Mimo to, być może naiwnie, wierzę, że tak się jednak nie stanie.

1 komentarz: