środa, 28 marca 2018

Wczoraj i dzisiaj nie objadałam się, choć było bardzo ciężko. Ale za to byłam wczoraj na zakupach ciuchowych, bo jednak nie mam w czym chodzić, spodnie i jakieś koszulki kupiłam. A dzisiaj byłam na piwie z Grześkiem, który zaoferował swoją pomoc i towarzyszył mi po południu, tak żebym nie rzuciła się na jedzenie. Stąd wyjście do Kici, osiedlowej klubokawiarni.
Jedno i drugie oczywiście także wiązało się z wydatkiem pieniędzy, ale próbowałam kompensować swoje deficyty w nieco inny sposób, no i przede wszystkim chciałam odwrócić uwagę od jedzenia.

Wczoraj miałam psychoedukację i mogłam porozmawiać o zaostrzeniu choroby i bulimii z p. Joanną.
Przerobiłyśmy częściowo rozdział dotyczący związku między myślami a emocjami.
To było bardzo ważne ponieważ mój lęk wywołują konkretne myśli związane z pracą. To dlatego postanowiłam zdobyć się na nieprzyjemną ekspozycję i skonfrontować swoje katastroficzne obawy z realną sytuacją w pracy spotykając się z L.

Zrobiłam tak jak pisałam na blogu wczoraj. Zadzwoniłam do L. i uprzedziłam, że chcę przyjechać do firmy by podrzucić zwolnienie i podpytać o sytuację na "froncie". Spotkałyśmy się na moją prośbę na dole przy recepcji. Wyściskałyśmy się na powitanie, a potem wypytałam L. jak się miewa, jak sobie radzi w tym gorącym okresie. Odpowiedziała, że ruszyli mocno z przygotowaniami do majowej imprezy, poza tym ciągną się inne projekty, ale ogólnie dają radę.
Nie udało mi się ustalić tego z lekarzem, ale powiedziałam L., że chcę wrócić w połowie kwietnia. Na to L. poprosiła, że gdy już będę wiedziała o terminie powrotu, to żebym dała znać, bo muszą przemeblować pokój, by zmieściło się jeszcze jedno biurko.
Spytałam czy dziewczyna, która przyszła na moje zastępstwo zostaje z nami i okazało się, że tak.
Zatem część moich obowiązków i L. się rozłoży!!! :) Ucieszyłam się tak bardzo, że jeszcze raz wyściskałam L.

Gdyby nie moja niedyspozycja, raczej szybko nie miałybyśmy szansy na dodatkową osobę. Po części, że L. z racji jej osobowości, trudno było negocjować dodatkowe stanowisko z prezesem, którego na dodatek niefortunnie nauczyła, że trzy osoby wykonują niekiedy pracę za sześć. Teraz będzie nas czwórka przynajmniej, bo jeszcze jest M., którego obowiązki częściowo zazębiają się z naszymi, ale nie zawsze.
Ja nie mogłam ominąć L. i iść sama do prezesa, a moja prośba o dodatkową osobę była przyjmowana do wiadomości, co nie wynikało z nieprzychylności, tylko z nieumiejętności L. proszenia o pomoc.
Ostatecznie, chcąc, nie chcąc, moja choroba postawiła pod ścianą i mnie, i L., i w konsekwencji prezesa. Takie szczęście w nieszczęściu.

Doświadczanie nauczyło mnie, by wyjaśniać sytuacje, które powodują dyskomfort. Nie zawsze jest to możliwe, ale w tym wypadku było oczywiste, że muszę przezwyciężyć lęk przed konfrontacją i upewnić się jak obecnie wygląda sytuacja w naszym dziale i pośrednio moja.
Kwestia pracy stała się absolutnym priorytetem, ponieważ ten paniczno-histeryczny lęk zaczął rujnować mnie fizycznie, psychicznie i finansowo. Możliwość spotkania się z L. jej głos, mowa ciała, słowa, pomogły mi upewnić się, że wszystko jest pod kontrolą.

Co ciekawe lęk zmalał, ale nie zniknął. Napięcie, chęć objadania się, pobudzenie, zmalały, ale nie zniknęły. Być może dlatego, że przybrały już postać chorobową i potrzeba czasu by wyrównać ten
stan. Poza tym, prawdopodobnie poprawi mi się tak już znacząco, gdy wrócę do pracy i odnajdę się w niej na nowo.

Gdy spędziłam dzisiaj czas z Grześkiem, było mi lżej, bo gdy się na niego nie wkurzam, a on na mnie, komunikujemy się ze sobą bardzo swobodnie, głównie śmiechowo. Przebywanie wśród osób z oddziału też znacząco mi pomaga. To akurat dzięki temu, że znalazłam swoje miejsce w grupie, która mnie zaakceptowała i jakoś tak chyba doceniła.
Jutro mamy wielkanocną imprezę na oddziale. Każdy z nas przynosi ze sobą jakąś potrawę, szpital zapewnia gorący posiłek i coś tam jeszcze. Przez cały dzień zajęć będziemy świętować.
Poza tym dzwoniła moja siostra (chyba wczoraj??) i zaprosiła mnie na święta, ale o tym napiszę jakoś w wątku rodzinnym, do którego się powoli zbieram.

Ach, i jeszcze jedno. Bardzo ważne! Czynsz za marzec mogę rozłożyć!!! Na kwiecień, maj i czerwiec plus oczywiście pełna kwota za każdy miesiąc :) Także nie pójdę z torbami. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.

wtorek, 27 marca 2018

Napady lęku są coraz częstsze, ale za to depresyjna nicość zamieniła się w lękowe pobudzenie.
Najgorsze jest drżenie rąk i zawroty głowy. Napięcie jest tak silne, że głównym problemem zaczęła być bulimia. Wczoraj miałam pełnoobjawowy stan, typowy atak bulimiczny. Bardzo się zmasakrowałam.

Lęk i napięcie głównie biorą się głównie ze względu na moją nieobecność w pracy. Martwię się tym, że jestem jakimś ciężarem, że nawaliłam, a chciałam już normalnie żyć i pracować, i nie sprawiać kłopotu swoją niedyspozycją. Nie chciałam się rzucać w oczy ze swoją chorobą, na gruncie zawodowym przynajmniej.

Postanowiłam, że jutro osobiście zawiozę do firmy L4. Tylko chyba poproszę L. żeby zjechała do mnie na dół do recepcji, żeby nie pokazywać się w firmie. Jadąc tam osobiście, będę miała możliwość skonfrontowania się z sytuacją, której się boję, czyli obecnego stosuneku pracodawcy i L. do tego, że mnie nie ma i być może jeszcze trochę nie będzie. Choć chciałabym wrócić do pracy, żeby móc zarabiać więcej. 

niedziela, 25 marca 2018

Jem i jem. Ciągle jem. Waga 72,5. Co prawda sporadycznie prowokuję wymioty i to dlatego aż tak tak tyję. Nie wiem co jest obecnie moim największym wrogiem w powrocie do normalnego funkcjonowania, do życia, do świata, ale wydaje mi się, że jedzenie i tycie. Tycie, mój wygląd powoduje, że nie jestem w stanie pokazać się ludziom. Natomiast lęk związany z tym, że nic nie robię paraliżuje mnie jeszcze bardziej. Zapętliłam się w tym wszystkim, nie wiem co robić.
Nie wiem jak nad tym zapanować.
Mogłabym potajemnie zacząć brać antydepresant, mam sporo fluoksetyny, którą stosuje się na bulimię. Nie mogłabym się przyznać lekarzom, że ją biorę, bo fluoksetyna mogłaby wywołać manię.
Gdybym mogła powstrzymać się przed jedzeniem, mogłabym po prostu nie jeść. W bulimii nie potrafię jeść mało. Gdy zaczynam jeść, nie umiem skończyć na małej ilości. Pieniądze się rozpływają. Za chwilę będę musiała kupić nowe ubrania, jeśli nie schudnę. Co robić? Gdzie szukać pomocy?
Chyba zacznę z fluoksetyną. Nie wiem już sama.

piątek, 23 marca 2018

Nie dostałam wczoraj olanzapiny, okazało się. Pielęgniarki zapomniały mi dołożyć, za to dostałam inną tabletkę, innej firmy, ale tego samego stabilizatora i to mnie zmyliło. Dopiero rano zorientowałam się, że nie mogło tam być olanzapiny, bo było za mało tabletek. Okazało się, że rzeczywiście zaszła pomyłka.
Dopiero dzisiaj o 21-szej wzięłam ten nowy lek. Muszę spytać jaka to nazwa handlowa i jaka dawka, bo w tym całym zamieszaniu nie dopytałam. Wzięłam lek na opchany żołądek, bo się objadałam, więc chyba szybko się nie wchłonie.

Poza tym nastrój pełen obaw. Czasem napady lęku bardzo nieprzyjemnego, z zawrotami głowy i uczuciem, że zrobiłam coś bardzo złego, lub wydarzyło się coś bardzo złego w konsekwencjach dla mnie.
Bulimia o znacznym nasileniu. Bardzo dużo wydałam na ciasta i drożdżówki, może jakieś 300 zł, bo tym się opycham od zeszłego piątku. Finansowo równia pochyła. To pewnie też wzmaga ten paniczny lęk. Boję się spojrzeć na konto bankowe, przerasta mnie to. Nie wiem jak sobie poradzić z tym nasileniem bulimii. Może to jakaś celowa autoagresja.

Byłam dzisiaj z moczem Melisy u dr Ewy, i z Zyzolem w sprawie jego alergii pokarmowej. U jednego i drugiego kota, zmiana karmy i leki przyniosły poprawę. Melisa nie ma już kryształów, a Zyziek ma zdrowszą skórę i mniej wydzieliny z ucha.
To akurat bardzo dobre wiadomości. Minus taki, że na karmę miesięcznie będę wydawała dużo więcej, bo nie chcę jej kupować w sklepach zoologicznych, ponieważ są często podrabiane.
A już i tak sam w sobie Royal, mimo że weterynaryjny, to ponoć syf, ale nie mam siły na poszukiwania właściwej alternatywy w tym całym mega korpo zoobiznesie.
Moja Nokia z Czesiem jadły Royala z krakvetu, może dlatego zachorowały m.in. :(





wtorek, 20 marca 2018

No i znów nie czuję senności. Dobrałam sobie jeszcze dwie setki ketrelu, ale chyba znów jest ten sam problem.
Może poziom niepokoju i pomieszania jest dużo mniejszy, ale boję się, że gdy wyłączę telewizor, światło, laptop to znów moja głowa wybuchnie. Dlatego chyba wezmę kolejne dwieście.
To niesamowite, że tak silna dawka nie działa. Aż mnie to przeraża, bo tylko dowodzi, że to nie kwestia jakiejś konkretnej sytuacji czy problemu. A przecież po osiemnastej wzięłam regularną dawkę ketaplexu o przedłużonym uwalnianiu, całe czterysta, która już powinna działać.
I teraz właśnie nakręcam się myślą o tym, że nie będę mogła zasnąć i wszystko mnie dopadnie tak jak wczoraj.
Naprawdę to kiepsko wygląda. Jestem już bardzo zmęczona, a nadal pędzę. Nie dziwię się, że chadowcy popełniają samobójstwa w takich stanach. Może spróbuję jeszcze wziąć Lorafen. Powinien mnie nieco rozluźnić, w sumie nie wpadłam na to wcześniej. To ostatni środek jaki mógłby mi pomóc, z tych, które mam.
Muszę jakoś dotrzeć jutro do szpitala. Co ja temu lekarzowi powiem? Ciągle myślę o tym, że to są jacyś obcy ludzie, którzy nie wiedzą jak ze mną postępować. A jakby mnie chcieli wziąć na całodobowy do ich kliniki, to ja tam nie pójdę. Bo to jest jakieś jedno małe skrzydło na niewielkiej przestrzeni. Zamkną mnie tam i zwariuję w jakichś czterech ścianach na kilku metrach.
Nie, dobra, nie myślę, nie nadaję się do myślenia, nie panuję nad tym.

Być może będę musiała umówić się na wizytę prywatną do dr W., żeby ona do mnie przemówiła. Jej uwierzę. Dr Sz. jest na urlopie. Reszta jest tylko zagrożeniem, które budzi moją nieufność, przez co moja paranoja jeszcze bardziej się nakręca, bo to na pewno jakieś paranoiczne myśli. To się chyba nazywa myśli prześladowcze czy urojeniowe. Zaraz to sprawdzę.

Tu znalazłam ciekawe zdanie: "Zdarza się, że pacjent ma zachowany częściowy krytycyzm i ma wątpliwości związane z prawdziwością przeżywanych treści urojeniowych. Jednak nawet przy zachowanym krytycyzmie, pacjent jest uwikłany w emocjonalne przeżywanie treści urojeniowych."
http://salusprodomo.pl/blog/urojenia-przesladowcze/



Wczorajsze pomieszanie było tylko zapowiedzią potężnej erupcji. Widząc jak niespokojna jestem wzięłam przed snem dodatkową, potrójną dawkę leku przeciwpsychotycznego. Mój pobudzony mózg nawet jej nie zauważył.
Położyłam się spać. Wszystkie myśli i obrazy były oskarżające i wrogie. Na nic się zdało poszukiwanie jakiejś kotwicy, która pomogłaby mnie ustabilizować. Nie mogłam się przebić przez mrocznego demona, który mnie opętał. Czułam niepokój, ogromne napięcie. Myśli piętrzyły się, zalewały. Pojedyncze słowa, rozbudowane zdania, obrazy, mnóstwo obrazów z mojego całego życia.
Zaczęłam wykonywać dziwny ruch ręką. Tak jakby mnie to miało uspokoić, czy coś w tym rodzaju. Starałam się powtarzać sobie, że nie mogę się tym stanem nakręcać, ale zalew emocji nie pozwalał mi na dłużej utrzymać tej myśli. Tak jakby głowa postanowiła zwariować bez mojej wiedzy. Ale tak chyba właśnie do tego dochodzi, gdy tracimy resztki racjonalności.

Wewnętrzna walka jaką ze sobą toczyłam, pozwoliła mi zauważyć, że jestem podzielona na trzy części. Tę, która się bardzo bała, tę która zajadle atakowała, i tę, która miała w sobie spore pokłady racjonalności, choć obecnie mocno ograniczonej. Tę ostatnią nazwałam Sobą. Było jej najmniej.
Często traciłam z nią kontakt, na rzecz tej, która się poddawała z lęku, bezradności, pod wpływem oskarżeń tej trzeciej. Trzecia chciała nam udowodnić, że już nic się nie da zrobić z moim życiem.
Przywoływała konkretne argumenty, z którymi możliwe, że mogłabym polemizować, ale wcześniej musiałam dotrzeć do tej przerażonej, irracjonalnej części, która najbardziej mnie zaburzała. Wiła się, krzyczała, zawodziła. W chaosie tej histerii, nie mogłam jasno myśleć. Próbowałam zachować kontakt ze sobą na dłużej, ale były tak silne, że znikałam czasem na długie minuty. Gdy wynurzałam się na powierzchnię szukałam jakiejś podpowiedzi, jakiejś myśli, która mnie wzmocni. Tak jakbym nerwowo wertowała ogromną księgę magicznych zaklęć, w poszukiwaniu tego adekwatnego.

Przeskakiwałam po szczątkach zdrowych myśli i wreszcie powiedziałam do siebie a może właśnie do nich na głos: "Ale zaraz! Co właściwie się stało?" I o dziwo wszystko się zatrzymało. Jakby ktoś wcisnął pauzę.
Wtedy zrozumiałam, że mogę mieć nad nimi kontrolę, ale wciąż było mnie niewiele, zbyt mało. I nie wiem, czy to byłam ja, ale to chyba ona, ta, która tak się wiła, zaczęła powtarzać jako echo: Ale co się stało? Co się stało? Co się stało?"
Nie wiedziała. Kompletnie nie wiedziała co się dzieje, a ja nie miałam do niej dostępu, była tak niespokojna. Demon atakował również mnie bolesnymi obrazami z mojego życia, ale on był dużo bardziej spokojny, bardziej racjonalny. Jego oskarżenia dotyczyły konkretnych sytuacji, były wyraziste. Gdyby tamta nie była tak niespokojna mogłabym się z nim zmierzyć. Może mogłam go trzymać na dystans od siebie, ale nie miałam takiej mocy by chronić ją, która, gdy tylko się ku niej zwracałam, ciągnęła mnie w mroczną głębię.

Moja głowa szalała. Ratowała mnie tylko przerywana świadomość, że w całym tym koszmarze jest coś po mojej stronie. Choć bardzo słaba, to jednak zdrowa część, ta która czasem przebijała się na powierzchnię. Pozostało mi wierzyć, że dzięki niej nie zatracę się w tym szaleństwie.

Ogromne wyczerpanie przyniosło sen gdzieś nad ranem. Nie dałam rady pójść dzisiaj do szpitala. Zadzwoniłam z informacją aby odnotowano moją nieobecność. Trzy lub dwie i wylatuję z oddziału.
W sumie nikt nie spytał mnie o powód, ale nie miało to znaczenia. Zasnęłam. Po kilku godzinach znów się przebudziłam i odwołałam psychoedukację.

Zjadłam śniadanie, albo i obiad. Chciałam opisać to co się działo w nocy, bo była to jedna z najkoszmarniejszych nocy w moim życiu.

Dziś jestem bardzo słaba i obolała. One wciąż tu są. Ciekawe jak bardzo.

poniedziałek, 19 marca 2018

Tak właśnie sobie pomyślałam. Jakim cudem ja jeszcze żyję, albo jeszcze nie zwariowałam?
Bliskie mi osoby odwracają się ode mnie gdy jestem w depresji, ponieważ jak to powiedział w sobotę Paweł, zbyt wysoko podnoszę poprzeczkę. Żeby dobrze zrozumieć, poprzeczka jest tak wysoka, że żadna z trzech ważnych dla mnie osób, nie miała ani minuty by spędzić ze mną czas, gdy jestem w depresji. Nie w roli mamy, kucharki, terapeuty czy lekarza, ale w roli przyjaciela. Kogoś, kto wie kim jestem, skąd pochodzę, jaka jest moja historia, wartości. Nie jestem nikim obcym.
Ten ktoś, taki przyjaciel, nie będzie miał kłopotu z tym, by powiedzieć: "Hej, przestań. Naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, czy jesteś nie umyta, gruba, masz syf w domu i cokolwiek jeszcze uważasz. Jestem twoim kumplem do cholery. Jeśli nawet nie rozumiem co tak naprawdę czujesz, bo nie jestem tobą, i jeśli czuję się niezręcznie nie wiedząc jak ci pomóc, to może mógłbym po prostu cię odwiedzić i napić się z tobą herbaty albo wyciągnąć cię na herbatę? Jestem po twojej stronie. Bez doradzania, bez oceniania, po prostu będę i możemy mówić o pogodzie, jeśli nie czujesz się na siłach, ale pozwól mi być blisko. Nie skazuj się na samotność tylko dlatego, że czujesz się nieatrakcyjna czy że nie jesteś w stanie sprzątnąć mieszkania."

Bywa też, że zwykła ludzka empatia działa w ten sposób, że współodczuwasz mając choćby przemyślenia co to znaczy być tak kompletnie samotnym, leżąc samotnie w domu, słabym i bezradnym, bez rodziny, bez bliskich i z parszywym lękiem o swoją przyszłość. Wiesz o tym przecież, że taka jest moja sytuacja. Mam na myśli takie osoby, które wpuściłam do swojego życia.

Albo dlaczego ktoś ma czas na to by przyjechać zabrać mi koty na Paluch a nie chce widzieć mnie? (Przepraszam Elvi, ale wciąż wracam do tego i mam przykrą wizualizację tej sytuacji. Nie mogę sobie tego w żaden sposób zracjonalizować). Wtedy można choćby szybko zweryfikować mój stan i zobaczyć, że histeria i agresja jest w mojej głowie, bo jest to krzyk samotności.
Zawsze się bałam swojej agresji, bo moja matka się nade mną znęcała. Dlatego choćby walił się świat, ja jestem w stanie zracjonalizować wszystko, byle tylko nie czuć złości i nie zrobić nikomu krzywdy.
To dlatego, gdy zrzucam nerwowo kota z kuchennego blatu, czuję się jak psychopatka, która znęca się nad zwierzętami, bo nigdy nie zrobiłam niczego nerwowego w stosunku do zwierzaka.
A agresywna byłam w stosunku do mojego męża i sprawę załatwiło odtransportowanie mnie pod groźbą skopania mi dupy do lekarza i na terapię. Dostałam wówczas leki przeciwpsychotyczne, bo byłam w manii, którą wywołał brak możliwości odejścia od męża, ponieważ nie miałam biblijnej podstawy do rozwodu. I choć poznałam go też będąc w manii, a przed ślubem znałam go sześć miesięcy, musieliśmy się pobrać, żeby żyć "po Bożemu" i potem okazało się nijak nie mogłam się z tego wycofać. Tak bardzo respektowałam boskie prawa, choć dzisiaj wiem, że były ludzkie.
Nie mogłam sobie z tym poradzić, rozmawiałam ze starszymi i musiałam podporządkować się prawu Bożemu.

Właściwie to właśnie dlatego dzisiaj o tym piszę. Przypomniało mi się, gdy jeszcze będąc wśród Świadków Jehowy, którzy nie mieli czasu na odwiedzenie siostry ze zboru, bo przecież muszą wyrabiać godziny no i iść ratować ludzi ze świata przed zagładą w Armagedonie, radzili mi, że jeśli będę więcej głosić to Bóg da mi ducha radości i biegli dalej. Miałam też więcej się modlić, czytać biblię, "nasze czasopisma", ale nikt nie powiedział, że mnie odwiedzi. Odwiedzono mnie wówczas, gdy powiedziałam, że mam wątpliwości co do pewnych biblijnych fragmentów czy opisów. Wówczas pojawił się u mnie starszy zboru i pionierka. Ho, ho, ho, cóż za zaszczyt. Nie były to osoby otwarte na człowieka, ale na znajomość i interpretację wersetów biblijnych, które miały mi pomóc wrócić na odpowiedni tor myślenia.
Niestety, ponieważ to, co usłyszałam nadal nie rozwiało moich wątpliwości, pozostawiono mnie samą. No a ja przestałam z czasem utrzymywać jakikolwiek kontakt ze Świadkami.
 A przecież od lat nie miałam nikogo bardziej bliskiego, niż siostry i bracia w wierze. Tak działa ta organizacja. Twoje znajomości muszą się ograniczać do społeczności duchowej, bo świat pochodzi od Szatana Diabła.
Sympatyzowałam ze Świadkami Jehowy od 21 roku życia. Po pięciu latach zostałam Świadkiem, ochrzciłam się. Nie miałam jakiś szczególnie bliskich przyjaciół w zborze, poza moim ukochanym małżeństwem, które było chyba czymś najlepszym co mi się przytrafiło od człowieka, nie od terapeuty, lekarza czy nauczyciela. Ludzie naprawdę na fantastycznym poziomie, z ogromną klasą i skromnością co do tego co sobą w życiu reprezentowali i zawodowo, i jako ludzie.
Niestety mieli też spore obowiązki w organizacji, ale gdy tylko mogli zapraszali mnie do siebie na wino, na film, kolację, na pogaduchy. Chętnie ofiarowałam swoją pomoc przy zajmowaniu się zwierzętami, kiedy wyjeżdżali na urlop, czy nawet jakichś pracach w domu. Z nimi czułam się kimś zdrowym i dorosłym, bo komunikowaliśmy się na wielu poziomach bardzo sprawnie. Z czasem wyprowadzili się z Warszawy. Zbudowali sobie klimatyczny domek z wielkim kominkiem, przed którym zdążyłam jeszcze napić się z nimi wina. Kontakt stał się sporadyczny, aż w końcu ustał, ale to już z powodu, o którym napisałam wyżej. Wycofałam się z tej organizacji. Nawet nie wiem czy mnie wykluczyli, czy nie. Nie mam jakiegoś ciśnienia, żeby pisać prośbę o odłączenie. Nikt się do mnie nie odzywa, ja do nikogo też nie. Nikt mnie nie niepokoi ja nikogo też nie. Jest ok.

Dwa razy zostałam wykluczona z organizacji Świadków Jehowy, bo w manii przespałam się z jakimś facetem i uwaga! Poczułam się tak winna (podobnie jak ze zrzuceniem Melisy z kuchennego blatu), że poleciałam do braci starszych, przyznać się do tego jaką bezbożnicą jestem i sama w tej manii powiedziałam, że muszą mnie wykluczyć, bo skoro tak zrobiłam, to chyba dlatego, że nie wierzę w Boga. Bracia na komitecie sądowniczym, który został powołany, żeby zbadać moją sprawę, powiedzieli, że może rzeczywiście to dla mnie dobry czas, żebym zajęła się swoim zdrowiem psychicznym i że jak poukładam pewne swoje sprawy, to żebym zgłosiła pisemną prośbę o przyłączenie do zboru, no a oni już rozważą czy to dobry moment czy nie. Czyli zorientowali się, że coś jest nie tak w tej całej sytuacji z moją głową. Jak powiedzieli, tak też zrobiłam. Wierzyłam, że tak być powinno.

Byłam sama, bez znajomych ze zboru, bez bliskich relacji na zewnątrz, bo Bogu  się nie podoba gdy przyjaźnimy się ze "światem". "Przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem" nie pamiętam, który to werset i z jakiego rozdziału, ale taki, owszem w biblii jest. Wierzyłam w to, czułam respekt.
Miałam współlokatorkę, świadka. To był mój jedyny kontakt z człowiekiem, taki jakiś bliższy. Ona nie bardzo mogła ze mną utrzymywać kontaktu, bo przecież byłam wykluczona, ale nie wyprowadziła się ode mnie i za to jej chwała. Była miła i po prostu na dystans. Też miała swoje wątpliwości w wierze, to dlatego chyba nie uciekła przede mną ze strachu, że mogę sprowadzić ją na złą drogę. W sumie nie pytałam jej, czy bracia przypadkiem nie sugerowali jej wyprowadzki ode mnie, bo mogło i tak być. Ale A. nie kierowała się ślepym poddaństwem nie bała się iść pod wiatr. Była w podobnym zawieszeniu i dystansie do wiary i ludzi, ale z innych powodów. Nie miała manii, ani bordreline, bo przecież wówczas jeszcze byłam w terapii i osobowościowo byłam ciężko zaburzona, trzeba przyznać.

Modliłam się do Boga Jehowy, żeby być lepszą, żebym zasługiwała na jego miłość, bo wtedy da mi przyjaciół i będzie mi błogosławił w życiu, tak że nie będę żyła w lęku od swoją przyszłość, że zasłużę na życie w raju na Ziemii. Skoro jednak w moim życiu sprawy się tak sypały, musiałam dawać zbyt mało z siebie Bogu, może byłam złą osobą. Tylko że nie potrafiłam więcej. Dla mnie tych poprzeczek, które miałam do przeskoczenia, w każdym obszarze mojego życia, było już po prostu za dużo.

Dzisiaj siedzimy na zajęciach w szpitalu i terapeutka, która pierwszy raz mnie widziała poprosiła, żebym opowiedziała o sobie coś więcej. No a dzisiaj obudziłam się w ogromnym lęku, tak, że gdy sięgałam po dzwoniący budzik, ręka trzęsła mi się jak przy chorobie parkinsona, cała miałam nieprzyjemne uczucie drżenia ciała i ten lęk jakbym zrobiła coś bardzo złego. Kolejne godziny były też lękowe, ale już bez drgawek. Dokuczała mi myśl, że muszę wracać do pracy, że nie mogę tu w szpitalu tak siedzieć i jednak nic nie robić.
No i gdy ta terapeutka mnie spytała co u mnie, to jak już się odezwałam, to wylała się ze mnie ogromna fala niepokoju, pobudzenia i tego, że właśnie myślę o tym, żeby jednak wracać do pracy, choć w sumie wiem, bo może nie dam rady, ale nie umiem powstrzymać u siebie uczucia bierności i winy, że nic nie robię.

Ci ludzie, którzy są starsi ode mnie, te starsze miłe i bardzo mądre życiowo panie, nieco młodsi panowie i też bardzo konkretni ludzie, powiedzieli mi bardzo dużo miłych rzeczy. Usłyszałam, że jestem bardzo mądrą osobą, że przyjemnie się mnie słucha, że mam ogromną wiedzę psychologiczną i mam bardzo ciekawe wnioski i cenne uwagi, że absolutnie nie peplam, nie nadaję, nie męczę nikogo trajkotaniem, nie wcinam się i nie zabieram nikomu przestrzeni. A ja wciąż to w kółko mówię nie wiadomo dlaczego. To jedna rzecz.
Usłyszałam, że muszę dać sobie szansę by być tu w szpitalu i choć moja sytuacja jest trudna, nie stanę na nogi, jeśli będę ciągle głową w pracy obecnej czy przyszłej, czy jakiejkolwiek innej.
Mój mózg jest tak wykończony, że na dłuższą metę nie pociągnę psychicznie kilku zdań na raz.

Bardzo długo walczyłam z nimi, tłumacząc, że przyczyną mojego stanu jest praca i żałoba po kotach. Koty nie odżyją, a pracę muszę zmienić i że muszę to zaakceptować, zająć się tym, że muszę znaleźć indywidualnego psychologa i szybko załatwić sprawę.
Jedenaście osób, łącznie z terapeutką próbowało się do mnie przebić, a ja w kółko jak mantrę, że nie mogę mówić już więcej bo tylko skupiam na sobie uwagę, że jestem męcząca, że za dużo mówię, że za szybko mówię, że wiem lepiej, że ten pobyt na oddziale nie załatwi za mnie spraw, które mam załatwić, że ja to właściwie wiem co powinnam, tylko, że chwilowo co prawda nie daję rady, ale jak załatwię może sprawę z pracą, to będę czuć się pewniej no i przez to lepiej i już coś do przodu.

Na to terapeutka prosząc mnie, żebym posłuchała co mi chce powiedzieć, żebym dała sobie coś powiedzieć, bo ona uważa, że teraz w takim stanie w jakim jestem, w stanie choroby, to najgorsze co mogę zrobić to podejmować jakiekolwiek decyzje. Bo dzisiaj wydaje mi się, że dam radę i wiem co powinnam, a jutro uważam już coś innego, albo nie uważam nic, bo nie daję rady nawet podnieść się z łóżka. I choć to absolutnie zrozumiałe, że boję się o swoją przyszłość, muszę odciąć się na te kilka tygodni od myślenia o pracy, a być tu z nimi i że są po to by dać mi wsparcie, zarówno terapeuci jak i pacjenci, bo taki sens ma ten oddział.

Bardzo mocno walczyłam z nimi aż w końcu, a trwało to może 30-40 minut, dotarło do mnie, że każdy z tej 11-osobowej grupy mówi do mnie to samo. Jesteśmy z Tobą, nie jesteś sama. Musisz odpuścić walkę, bo w tak ogromnym przemęczeniu nie będziesz na dłuższą metę skuteczna.
Mózg tego nie wytrzymuje.
Oni swoje, ja swoje. Ale w końcu poczułam, że powoli tracę sens tego, w co sama wierzę, gdy tak siebie posłuchałam. Dotarło do mnie, że walczę z nimi wszystkimi tak zapalczywie, że aż chorobliwie. Nie przyjmuję żadnej argumentacji. I tak przez moment zawiesiłam się w tej sytuacji jak nad kadrem w filmie i spojrzałam na na to co się dzieje.
Wówczas kurtyna jakiegoś psychotycznego napędu i przymusu odpierania nieistniejących ataków, opadła. Tyle słów, tyle emocji, tylu ludzi. Zgasłam i zamilkłam, przestałam walczyć.
Wreszcie nie wiedziałam już nic. Jakbym się w środku rozpadła a tam nie było nic, tylko złudzenia.

Wydaje mi się, że jestem w jakiejś psychozie i jakby dokładnie prześledzić tok mojego myślenia to okazałoby się, że coś jest głębiej nie tak. Tak przez moment pomyślałam, gdy spojrzała na całą tę sytuację z boku, bo moja walka z tymi ludźmi była irracjonalna.

Próbuję pozbierać te wszystkie dzisiejsze myśli. Część z nich dopuścić do świadomości.
Nie wiem czy dam radę zostać na oddziale. Mam tak ograniczone zaufanie, że stało się to chyba jakąś nieuleczalną chorobą. Z tym, że teraz już sama nie wiem czy poddać się temu, czy w ogóle potrafię.

Myślałam o tym na przykład, wczoraj i dzisiaj, że jestem już tak zmęczona, że gdybym nie miała kotów, a miała pistolet to strzeliłabym sobie w głowę, żeby już się nie bać niczego, nie męczyć i żeby mnie nie odratowali.
Nokia i Czesio też w ten sposób ratowały mi życie, tym, że były. Myślę, że gdybym nie miała zwierząt, których nie umiałam nikomu oddać, bo wiem, że mnie kochają, a jeszcze ktoś by je potraktował jak jakieś tam koty to bym nie żyła. Ale one były dla mnie wszystkim.
I nikt nie pomoże mi ich opłakiwać, bo to sytuacja nieco absurdalna dla zdrowego człowieka.
A moje nadszarpnięte z ludźmi relacje spowodowały, że pokochałam je, że nawiązałam z nimi więź emocjonalną, bardzo bliską i taką na bardzo dziecięcym, nieświadomym poziomie.

Z Melisą i Zyźkiem nie mam takiej więzi, może za krótko jeszcze. To znaczy z Zyziem trochę tak, bo on jest taki dzidzio wynoszony przeze mnie i przychodzi dryblas jeden, żeby się przytulić. Czasem na siłę wchodzi na mnie gdy siedzę przy komputerze, to wówczas muszę wytulić czy ponosić go na rękach. Nokia była podobna. Ale Zyziek i Melisa, gdy mają ochotę się zdrzemnąć no i w nocy to śpią w swoich domkach czy na fotelu. Nokia z Cześkiem zawsze, zawsze spały ze mną, no chyba, że miałam gościa, to zdrajcy spały z gościem. Zawsze spałam z nosem wtopionym w futerko Nokii, one były przy mnie blisko również na poziomie ciała. Dotykały mnie, były ciepłe, miękkie, pachnące, mruczące. I one świetnie wypełniały te moje pierwotne deficyty więzi.

Cóż, nie uda mi się jednak siebie uspokoić. Gdybym pisała kolejną godzinę to chyba i tak mi to nie pomoże. Nie wiem co dalej. Nie wiem komu wierzyć, komu ufać. Może powinnam dostać takiej manii, żeby wyłączyć jakiekolwiek racjonalizacje. Jeśli będę się tak zajeżdżać na śmierć, mania jest całkiem realna. Konflikt wewnętrzny, stres, niejasna sytuacja. Łatwo wylecieć w kosmos bo mój mózg cały czas jest na koszmarnie wysokich obrotach, mimo stanów depresyjnych.

Nawet nie mogę się pomodlić do Boga, bo w niego nie wierzę.
Nie mam nic wartościowego co by mnie ukoiło.

piątek, 16 marca 2018

Od środy zaczęło dopadać mnie zmęczenie. Przychodziłam ze szpitala, kładłam na łóżku i zasypiałam i to z jakimiś dreszczami. Budziłam się wieczorem, brałam leki, myłam twarz, zęby i do łóżka ponownie. Wcześnie rano pobudka.
Znów nie panowałam nad czystością mieszkania. Nie jestem w stanie sprzątać go wciąż i wciąż. Nie wiem dlaczego robi się taki syf.  Wcześniej nie miałam takich kłopotów, ale od mniej więcej roku nie panuję nad tym.

Na zajęciach było mi coraz ciężej. Okazało się, że to wciąż za dużo jak dla mnie. Ludzie są mili i czuję się tam dobrze. Jesteśmy niewielką grupą liczącą dziesięć osób i jak to bywa w takich instytucjach, najczęściej są to osoby wykształcone i inteligentne. Ponieważ w mojej grupie są starsze ode mnie osoby, mają w sobie dużo życiowej mądrości.
Zauważyłam jedną prawidłowość, każda z tych osób, co do jednej, nie ma wsparcia w bliskich, jeśli chodzi o akceptację i zrozumienie choroby. Przestałam być w tym osamotniona i żal do niektórych osób z mojego życia przestał mieć takie znaczenie.

Zauważyłam, że grupa nie jest podzielona na jakieś osobne znajomości. Poza zajęciami mamy sporo czasu na swobodną integrację. Siedzimy przy stole, coś robimy i rozmawiamy ze sobą. Gdy jedna osoba mówi, zazwyczaj reszta słucha. Rzadko się zdarza, że z rozmowy wyłączają się jakieś osoby i zaczynają coś opowiadać między sobą. Większość osób nie ma problemu z wypowiadaniem się, więc mniej więcej mówimy po równo. Przy tym są to rzeczywiście mądre rozmowy, nawet gdy rozmawiamy o pszczelarstwie, a nie puste zapełniacze czasu. Jest to niewątpliwie związane z wiekiem tych osób i ich doświadczeniem życiowym. Przy tym, co ciekawe, nie czuję tam żadnego fanatyzmu. Religiomanii, politykowania, filozofii życia, takiej owakiej, intelektualizowania ani sportomanii. To akurat jest wyjątkowe, bo w szpitalach często spotyka się różnej maści fanatyków. Może jeszcze tydzień to za mało, by ostatecznie ocenić grupę, ale póki co takie mam spostrzeżenia.
Muszę przyznać, że w sposób naturalny, znalazłam tam dla siebie miejsce. Tak, że przymus komentowania i psychologizowania niemal każdej wypowiedzi przerodził się w dużej części, w stan spoczynku i słuchania. Mój niepokój wyrażany wielomównością i wymądrzaniem się, został zredukowany, tym bardziej, że ja również poczułam się traktowana dojrzale i z szacunkiem.

Przez chwilę czułam się całkiem zadowolona z siebie jeśli chodzi o wygląd, bo zaczęłam jeść zdrowo. Gdy dwa tygodnie temu przytłoczył mnie ten ciężki depresyjny stan, straciłam apetyt, co natychmiast wykorzystałam na obywanie się bez słodyczy.
Jednak dzisiaj, gdy zmęczenie całym tygodniem aktywności sięgnęło zenitu, po wyjściu ze szpitala, czy też klinki, bo to się właściwie nazywa klinika, rzuciłam się na cukiernie, których mam po drodze do domu wyjątkowo wiele. Ostatecznie wszystko oczywiście wylądowało w kiblu. Chwila ulgi i dobrego nastroju a potem kompletne poczucie braku sensu, powrót zmęczenia, smutku, ale też lęku.

Może powinnam wrócić do antydepresanta. Tylko znów mogę pójść w górę, stać się drażliwa i niespokojna. Nie wiem co robić. Wcale nie jest ze mną lepiej. Bywają chwilowe polepszenia nastroju, ale wcześniej czy później znów powraca to paskudne wyczerpanie.
Nie wiem co mam robić. Muszę wracać do pracy, albo szukać czegoś, tylko jak mam to zrobić?
Nie mam pojęcia. Kręcę się w kółko. Boję się.

wtorek, 13 marca 2018

Dzisiejszy dzień był w porządku. Miałam oczywiście jakieś tam spiny i teraz pod koniec dnia rozkminiam. Ale to właśnie te obawy, które miałam idąc na grupę, że za dużo będę gadać.

Nie, że bez ładu i składu, tylko jak rozmawiamy to ja w tych sprawach, w których czuję się sprawna, bo mam po prostu wiedzę i doświadczenie, ciągle mam jakieś spostrzeżenia i jakieś wnioski. I jak o czymś tam gadamy, związanym z naszym zdrowiem, emocjami, to ja jak z rękawa. Chcę pracować nad tym i czasem milczeć. Tylko mam tę cholerną potrzebę interweniowania, gdy ktoś mylnie rozumie jakieś zachowania czy mechanizmy i jak słyszę, że ktoś z nas próbuje komuś drugiemu tak na chłopski rozum tłumaczyć, to ja właśnie wtedy się wtrążalam i prostuje. Możliwe, że też po części to wynika z tego, że prowadzę strony na fejsbuku i każdego dnia mam kontakt z różnymi treściami, przemyśleniami, komentarzami różnych osób. Jakoś jestem w tym czynna.

Jedyne nad czym udało mi się dzisiaj i wczoraj panować, to mówić spokojnie i niezbyt głośno, bez rozpędzania się. Dzisiaj już łatwiej było mi blokować chęć wypowiedzi, ale to wciąż za mało.
Jutro daję sobie za zadanie milczeć jak najwięcej, a odpowiadać wówczas, gdy ktoś mnie o coś spyta.
Muszę siebie poobserwować, co się ze mną dzieje, jakie emocje odczuwam, gdy jestem częścią grupy, ale bardziej wycofana.

Dzisiaj opowiedziałam to pani Joannie na psychoedukacji. I ona uważa, że to moje cechy charakteru, otwartość, ekspresja, łatwość wypowiedzi, to są cechy lidera i to coś zdrowego. Owszem, zgadzam się, że takie cechy są ok, ale chodzi mi o to, że są takie grupy, zawody, czy sytuacje, gdy są to cechy pożądane. Natomiast na oddziale nie ma takiej potrzeby bym była tak aktywna. I na tym polega różnica. Muszę pracować nad tym, by stać się częścią grupy, pacjentem. Jestem tam ponieważ jestem w stanie choroby, tak jak inni  i warto bym pewne rzeczy umiała w sobie wyciszać a z innymi się aktywizowała. Mogę próbować się tego uczyć, gdy jestem pod opieką i obserwacją, w monitorowanym środowisku.

Jutro trzeci dzień, próbuję dalej! :)

poniedziałek, 12 marca 2018

To był trudny dzień. Bardzo emocjonalny. Stwierdziłam koło czwartej, że muszę coś ze sobą zrobić, z tym jak wyglądam. Ubrałam się w jakieś ciuchy do biegania i wyszłam z domu. Wyszłam z przeświadczeniem, że się wyryczałam, wypisałam a teraz biorę się do roboty. Czyli znów to samo.
Olałam smog i ruchliwe ulice, ruszyłam moją dawną trasą. Na początek skupiona byłam na zadaniu. Minuta biegu i minuta marszu. Miałam całkiem sporo energii, ale nadal nie podejrzewałam, że to jakaś bomba zegarowa. Pilnowałam tylko tych minut, nie zwracałam za bardzo uwagi na otoczenie.
Poza tym, że czuć było wiosnę w powietrzu.
Po dwudziestu minutach zaczęłam się męczyć, było mi coraz trudniej, ale chciałam wytrwać chociaż do czterdziestu minut. Zmieniałam tempo. Trzy minuty marszu i minuta biegu. Udało się, ale do domu miałam bardzo daleko bo to moja trasa na godzinę dwadzieścia. Pomyślałam, że przejdę ją w szybkim tempie. Byłam bardzo zmęczona a to zmęczenie połączone z endorfinami, które się wyzwoliły spowodowały ostatecznie wybuch niekończącego się szlochu.

A było to tak. Wyjęłam słuchawki i podłączyłam je do telefonu. Odpaliłam jakiś kawłaek na yt i szybko maszerowałam. Szłam, szłam, mijałam ludzi, bloki, ulice, drzewa, wiosnę, życie. Zaczęłam myśleć o dzisiejszym dniu i przykrej konwersacji smsowej z Pawłem. Nazwał to z czym się zmagam borderlajnową jazdą. To właśnie to mnie dzisiaj przede wszystkim pogrążyło, ale nie chciałam o tym myśleć, te słowa były zbyt bolesne.
Jednak gdy tak szłam, w głowie zaczęły piętrzyć się myśli, A konkretne słowa uderzały we mnie raz po raz, raz po raz, raz po raz. Zaczynałam płakać, ale po chwili przestawałam. Potem zaczęły napływać kolejne myśli i kolejne i już nie mogłam powstrzymać płaczu. Szłam bardzo szybkim tempem i szlochałam coraz głośniej. Łzy płynęły mi po policzku bezwiednie i wodospadem.
Zrobiło się ciemno, nie czułam już zmęczenia. Myślałam o tych ostatnich dwóch miesiącach, o tym jak byłam w tym wszystkim tak przerażająco samotna. Po prostu tak wyszło. Takie mam życie. Zrobiłam tyle ile potrafię. Również w moich bliskich relacjach z ludźmi, których wybieram raczej nie przypadkowo.
Myślałam o pracy, która chyba okazała się dla mnie zbyt wymagająca, o tym, że nie wiem co dalej. Ale przede wszystkim płakałam całą sobą, nad sobą. Szłam i szłam, szłam dalej niż powinnam. I tak z czterdziestu planowanych minut minęły dwie i pół godziny.

W między czasie zadzwonił Grzesiek i to mnie jakoś ocuciło. Odpisałam, że oddzwonię. Oddzwoniłam po powrocie do domu.
Dzwonił spytać co u mnie. Po kilku tygodniach milczenia. Porozmawialiśmy, to znaczy on nie wiedział o czym mówić, więc postanowiłam, zwłaszcza po porannej wymianie smsów z Pawłem, zwolnić Grześka z obowiązku z martwienia się o mnie. Jak robiłam to do tej pory, w kryzysach między nami, wszystko mu wytłumaczyłam, bo przede wszystkim moim zdaniem tego potrzebował.

Mówiłam o tym, że ma prawo być bezradny a raczej nieporadny w tym byciu ze mną, taką jaka jestem czy jaka bywam. Bywam przecież tak różna. Powiedziałam, że prawo mnie unikać, że to zrozumiałe. Tak naprawdę trzeba mieć albo dużo luzu w sobie, albo nie wysilać się na myślenie, by z taką osobą jak ja obecnie umieć się odnaleźć. Powiedziałam, że to jak objawia się moja choroba i jak ja sobie z tym radzę, a raczej nie radzę, jest bardzo trudne dla kogoś kto ma przymus wniknięcia w to co się ze mną dzieje, ale nie ma do tego odpowiednich kompetencji psychicznych. To normalne. Do tego mam silną osobowość, mocny charakter, złożony, trudny. Musiałam nauczyć się być taka by przetrwać.
Jednocześnie przeszłam wiele różnych terapii. Kliniki nerwic i szpitale psychiatryczne, przebywanie z ludźmi z poważnymi problemami psychicznymi. Brałam bardzo długo udział w cyklicznych warsztatach psychoedukacyjnych, które polegały na nabywaniu m.in umiejętności społecznych, Mam też psychologiczny umysł, bardzo łatwo mi rozumieć pewne mechanizmy i zjawiska. Ponadto każdego dnia czytam jakiś artykuł o charakterze psychologicznym, ponieważ poszukuję ciekawych tematów na moje strony fb.
Dzięki temu, mimo tego żalu, który odczuwam nie ma we mnie nienawiści, zawiści, agresji. Nie jestem konfliktowa, zawsze szukam porozumienia A tam gdzie nie da się niczego wypracować nie walę głową w mur, po prostu idę dalej, albo się dystansuję, tak jak z moją rodziną.

Przeżyłam ze sobą i z tym światem prawie już 41 lat. Dzięki tym wszystkim umiejętnościom, któte nabyłam, nie jestem tak chora jak bym była. Być może już nawet bym nie żyła, może kogoś poważnie skrzywdziła, może mieszkałabym na ulicy.
Moja wiedza i moje umiejętności pomagają mi zmagać się z moim życiem i jestem w stanie, potrafię i mam w sobie miejsce na zrozumienie różnych ludzi, z różnych światów.
Tylko czasem to zrozumienie bardzo mnie prześladuje i nie pozwala przeżywać tego czego od niektórych osób doświadczyłam, w tym od niego, Grześka.
Trochę popłakiwałam, ale mówiłam bardzo spokojnym głosem. Chciałam go uspokoić, wiedziałam, że mimo, że się nie odzywał, to bardzo się z tym męczył. Z tą niechęcią przebywania ze mną a jakimś poczuciem, że musi jednak coś z siebie dać. Zwolniłam go z tego. Bo to dla niego i dla niego toksyczne, dla mnie w jakimś stopniu też.
On też musi dbać o siebie. Przede wszystkim o siebie, o swoje życie. Ma w nim wiele do uporządkowania i sam potrzebuje zaopiekowania. Mój żal do tego, że mnie zostawił idzie w parze ze zrozumieniem, że zrobił to co potrafił. Nieświadomie też chronił siebie. To dobrze, ale teraz trzeba to wszystko zakończyć, by każdemu z nas żyło się lepiej.

Pożegnaliśmy się w porozumieniu i ciepło. Pożegnaliśmy nie tylko jako osoby, które przeżyły ze sobą coś bliskiego, ale też jako znajomi. Powiedział, że odnalazł spokój w tym co ja powiedziałam i podziękował mi za to. Umówiliśmy się, że gdybym kiedyś potrzebowała zaopiekowania się kotami, będę mogła prosić go o pomoc.

Tak wiele dzisiaj się wydarzyło, tak wiele w mojej głowie, ale kończę ulgą i z dużą dozą spokoju.
Nie ma nic lepszego jak porozumienia między ludźmi. Zdrowe, zdroworozsądkowe, tak by wszystkim żyło się lepiej.

A teraz włączę sobie Misia Uszatka.
Dobranoc.

Mój Boże, jaką ja sobie krzywdę wyrządziłam. Dotarło to do mnie w szpitalu. Wszystko tam wygląda jak oddział całodobowy, tylko wracamy do domu na noc. Dostajemy leki, mamy lekarzy prowadzących, zajęcia są identyczne jak szpitalne, dostajemy obiad. Gorący obiad. Zupa i drugie. Jak u mamy.
Te dwa miesiące, które przekoczowałam w domu były wielkim nieporozumieniem. Ludzie na oddziale tacy sami jak na oddziale całodobowym, oczywiście podleczeni, bez ciężkich stanów. Ale przyjęli mnie z ogromnym ciepłem i serdecznością. Każdy z nich wie co to psychiczne cierpienie, każdy się zmaga ze sobą. Część z nich właśnie opuściła całodobowy, który tu na WIM, jest ogólnodostępny, a ja myślałam, że to szpital dla żołnierzy.
Gdybym miała taki kontakt z moją obecną lekarką prowadzącą jak z dr Sz. lub dr W. zostałabym pokierowana odpowiednio i przymuszona do odpowiedniego leczenia. Myślę, że ta doktor mnie nie zna. Ale ma chyba zupełnie inny sposób funkcjonowania z pacjentem. Moje lekarki w stanie, w którym jestem, prosiłyby o kontakt telefoniczny choćby raz w tygodniu. Jeśli nie chciałam iść do szpitala. Możliwe, że wyłożyłyby mi łopatologicznie, jak dziecku, dlaczego muszę i dlaczego nie mogę zostać sama w domu.
Co prawda nie dałam chyba dr C. szansy wytłumaczyć, powiedzieć coś więcej. Zanim cokolwiek powiedziała to już miałam pomysł na siebie. Ale zawsze miałam pomysł na siebie a moi lekarze mnie pacyfikowali w tych ideach różnej maści. Mnie trzeba pacyfikować, tyle że z czułością i troską.

Wyszłam ze szpitala i płakałam. Teraz też płaczę, wyję pomiędzy wyrazami. Źle zrobiłam. Skazałam się na dwumiesięczne więzienie w swoich czterech ścianach. Sama, brudna, w brudzie, samotna, z tym gównem, które jadłam. Wydałam kasę na żarcie, na te ogromne ilości słodyczy. Przytyłam i jestem jak gruba świnia.
Nie, nie zaopiekowałam się sobą. Ja się ukarałam za to, że się poddałam.

Tam miałabym codziennie rozmowy z lekarzem, ludzi w pokoju, ludzi na oddziale. Szansę na usłyszenie dobrego słowa, na zrozumienie. Przecież wiem jak jest w szpitalach. Nie przerażają mnie osoby psychotyczne, agresywne, oni wszyscy są chorzy, tak jak i ja. Tak wiele razy i tyle miesięcy spędziłam w szpitalach psychiatrycznych i wiem, że to pomaga. Bałam się, tych nowych ludzi, bo zawsze miałam swoich lekarzy na zewnątrz, którzy utrzymywali ze mną kontakt. Lekarkę i terapeutę.

Owszem teraz mam koty, a mieszkam sama. Zawsze z kimś i były pod całodobową opieką. Przecież to byłby dla nich stres, jeszcze by zdziczały. No bo Grzesiek mógłby je doglądać, ale czy by się do mnie w tym czasie mógł wprowadzić? O tym nie pomyślałam. Może mógłby, ale nie ufam mu i myślę, że by je zostawiał same.

Musiałabym poza tym siebie spakować, przygotować ubrania do szpitala. Ale przecież mogłabym w weekendy prosić o przepustki i wracać do domu, zrobić pranie, przygotować kolejne rzeczy. Nie wiem. Zabrakło obok mnie osoby, która by ze mną usiadła i przegadała tę sprawę. Ale z drugiej strony, komuś kto nie jest lekarzem bym nie zaufała. Zresztą nie ufam obecnej lekarce jak widać. Tylko ona rzeczywiście jest trochę inna. Jest miła, przychodzę rozmawiamy, ale tak bez szczególnego spoufalania się. Ja mówię ona pisze, dostaję receptę i kolejny termin wizyty za półtora miesiąca, wychodzę.

Mój lekarz oddziałowy jest mężczyzną. W sumie miła odmiana. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej był trochę oschły, ale dzisiaj był ciepły bardzo i mną zainteresowany. Boże jak mi tego trzeba. By ktoś się mną zainteresował, skopał tyłek, wypchnął do szpitala. Zapewnił, że jest, że cały czas jest, że mnie w tej fatalnej sytuacji nie zostawi, że będzie, że zniesie mój stan. Czy jest ktoś w moim życiu, kto to potrafi? Czy wiecie, że nie trzeba gadać z Jezusem, żeby być chorym i potrzebować pilnie zaopiekowania?

Nienawidzę siebie. Nienawidzę, że wpadłam w ten szał odpowiedzialności za siebie i kompletny brak zaufania do ludzi. Są chujowi, owszem, bo jeśli uważają się za moich przyjaciół, a tak szybko odpuszczają kiedy spadam na dno, to jak można im ufać? Nie można.
Czuję w sobie ogromne rozgoryczenie, i ludźmi, i sobą. Gdybym nie miała kotów to chyba bym zeżarła wszystkie prochy. Moje życie jest kompletnie bezsensowne.
Nikt nie może mi pomóc, bo zawsze będę silniejsza od innych. Pozornie. I nikt nie potrafi mnie przejrzeć, uchwycić, że coś tu się nie zgadza. Nawet nie widzicie, że jestem słaba. Widzicie maskę człowieka, który przestał wierzyć w człowieka. Nie wierzę w nic. Jestem kompletnie sama. Po stracie kotów i odejściu dr W. zostałam sama. I nie wiem, nie mam pojęcia, kogo mam słuchać, komu mogę zaufać. Nie wiem w co wierzyć. Mogę jedynie pomagać takim osobom jak ja. Edukować ludzi.
Muszę żyć dla innych, tych słabych, nierozumianych, osamotnionych. Takich jak ja. Innego sensu w życiu, nie widzę.
Wiem, że teraz przelewa się przeze mnie żal i rozpacz. Jestem roztrzęsiona i poruszona. Za dużo emocji jak na jeden dzień. I jeszcze ta nieprzespana noc i sny.
Jutro będzie już tylko lepiej, bo dzisiejszy dzień mnie wiele nauczył. Jutro znów będę silna. Nie umiem być słaba, bo muszę, muszę walczyć o siebie, ponieważ nikt inny o mnie nie zawalczy. Nikt nie jest na tyle uważny, i nikt mi bliski.


Miałam właśnie fantastyczny, dobry, ciepły, kojący sen.
Na początku śniło mi się, że idę na te pierwsze zajęcia szpitalne. Denerwowałam się niesamowicie. Mnóstwo rożnych klejących się i nieklejących obrazów i jedyna emocja - lęk.
Pod koniec snu, pojawia się Piotr. Piotr to facet, z którym spotykałam się od wakacji 2012 roku do wyjścia z Tworek w 2013. Piotr przyjeżdżał do mnie, do szpitala co drugi dzień. Ja początkowo byłam w tej depresji mało rozmowna, a on siedział obok mnie i trzymał mnie za rękę, albo mi coś opowiadał.
Przywoził mi zakupy, robił pranie. Któregoś dnia spytał dlaczego nie daję mu do prania staników i majtek, że przecież je wypierze i żebym się nie krępowała.
Był ze mną do końca szpitala, te 2,5 miesiąca. Potem stwierdziłam, że zostawię go dla Pawła, w którym byłam zakochana, mojego byłego chłopaka, a który ostatecznie nie był mną zainteresowany. I bardzo mi dobrze, tak się dostaje w dupę.
Ja jednak uważałam, że Piotr jest dla mnie za stary, miał 45 lat i wyglądał starzej niż miał lat, a ja zawsze spotykałam się z chłopakami młodszymi od siebie. Liczyła się inteligencja, młode ciało, młody sposób bycia.
Piotr miał w sobie jakąś taką manierę człowieka prostego. Tak wówczas to odbierałam. Wymawiał nieprawidłowo końcówki jakichś wyrazów, teraz nie mogę sobie przypomnieć jakich. To mnie zniechęcało.
Poza tym był zabawny, potrafiliśmy ze sobą trajkotać jak kumple, razem coś przegadując. Piotr był opiekuńczy a ja byłam dla niego myślę, że fajną kobietą. Taką mnie odbierał.
Kiedyś powiedział do mnie, że ze wszystkich kobiet, które w swoim życiu poznał, ja jestem zupełnie normalna. Nie jakaś toksyczna wariatka. A choroba i szpitale nie odbierają mi tej normalności. To były jedne z najfajniejszych słów jakie w swoim życiu usłyszałam. A mimo to odeszłam, bo szukałam nietuzinowości.

Myślę teraz o Grześku, który zostawił mnie jak śmiecia, gdy tylko zachorowałam. Zostawił gdy umarły koty, bo zbyt długo rozpaczałam, a gdy przywołałam się do porządku, wrócił. Teraz gdy pojawiła się depresja spieprzył jak tchórz, zero odezwu. nic. Jakby go nigdy nie było. A Paweł, (z którym się ostateczni zaprzyjaźniliśmy), deklarując wcześniej pomoc, widząc, że kiepsko ze mną, gdy spytałam go, czy przyjechałby do mnie, ( byliśmy tego dnia umówieni, miał mnie kapmanii adwordsowych, tak, żebym nabyła nowych umiejętności, w celu zmiany pracy, tylko to ja miałam do niego przyjechać) uznał, że właściwie to mu się nie chce. Zajęty swoimi codziennymi siłowniami, basenami, pracą i własną terapią, miał niewiele czasu na swoje ulubione leniuchowanie z książką, które kocha. A może lenistwo?

Piotr w moim śnie zaopiekował się mną, ale też przywołał do porządku. Coś mi pomógł, gdzieś mnie zawiózł, bo stwierdził, że trzeba to i tamto załatwić. Był zdecydowany, był zorganizowany i nie zajęty sobą, ale tym co na zewnątrz. Tu kierowała się jego energia.
Nie to co te drętwe młode chuje, dla których ważniejsza jest własna, egoistyczna, minimalistyczna dupa, mimo, że deklarują się jako przyjaciele.
Ten początkowo bardzo niespokojny sen ukoił mnie i choć obudziłam się o trzeciej nad ranem i już nie zasnęłam dłuższym snem, momentami śniłam kontynuację snu z Piotrem, który był przy mnie.

Teraz czuję się taka bezpieczna i zrelaksowana, co za ulga. Bardzo chciałabym to uczucie zachować, ale za chwilę rzucę się w wir przygotowywania do wyjścia i zacznę się denerwować tym dzisiejszym, szpitalnym dniem.

Hm... Mieliśmy z Piotrem zostać kumplami, tak się ostatecznie umówiliśmy. Ale on mnie kochał i jeszcze do niedawna wiązał ze mną konkretne plany. Głupiutka ja, egoistyczna ja, po raz kolejny pomyślałam, że taka relacja może skończyć się dobrze. Jak? Dla człowieka, który mnie kocha i chce być ze mną? Mieszkać ze mną, wieść życie ze mną?
Piotr był od dawna rozwiedziony, miał już dorosłe dzieci. Był ustatkowany. Był taki jak ludzie, których nie znam, którymi się nie otaczam. Nawet nie mam gdzie takich poznać. Środowisko zawodowe jest singielskie, albo bezdziecięce. Zajęci sobą, swoim przeżywaniem, swoją pracą. Ludzie, których poznałam tworząc grupę integracyjną, również single, niezbyt ustabilizowani życiowo. Dla mnie to jest normalne środowisko. To dlatego między innymi nie czuję się jakaś wybrakowana i samotna. Bez domu, męża, dzieci. To mnie nie smuci, ani nie przeraża i w taki oto sposób, mam to, czym się otaczam.




niedziela, 11 marca 2018

Chciałam w pierwszych słowach napisać, że wczorajszy dzień spędziłam na niczym, ale przecież tak nie było. Czyżby jakiś nawyk malkontenctwa? Tylko tego mi brakowało, żebym została starą zrzędą.
Przecież wczoraj odkurzyłam porządnie wszystko. Na tyle starczyło mi sił, jeśli chodzi o sprzątanie, bo czyszczenie wszystkiego z sierści, łącznie z jej właścicielami, jest cholernie pracochłonne. Byłyśmy też rano z Melisą u dr Ewy, przy okazji odebrałyśmy karmę dla Zyźka.
Po powrocie skończyłam grafiki na mój bordrelajnowy fanpejdż i ugotowałam leczo. Ale jakie! Sos pomidorowy wyszedł genialnie. Sama siebie zaskoczyłam. Tym bardziej, że nie cierpię gotować, a przez to chyba nie umiem.
Tak czy owak, te dwie rzeczy poprawiły mi nastrój. Jakby nie było, wreszcie zrobiłam coś niestandardowego. Wymagało to ode mnie kreatywności i poświęcenia czasu. Na dobranoc włączyłam Kartotekę Różewicza, słuchowisko na youtube, ale szybko zasnęłam.

Dzisiaj obudziłam się wcześnie, kompletnie odmieniona. Ale to jak! Miałam radosny, wręcz zbzikowany nastrój aż do południa. Zaczęłam słuchać muzyki! Tak dawno jej nie słuchałam. Tańczyłam z Zyźkiem, a Melisa uciekała zadziornie przed nami, prowokując do jej ganiania.
Gdy już się zmęczyłam, oklapłam trochę, włączyłam telewizor, żeby sobie gadał i stwierdziłam, że przygotuję jeszcze jedną grafikę na fejsa. To mnie pochłonęło i wyciszyło.
Po jakimś czasie zmobilizowałam się do ugotowania drugiej porcji lecza, żeby było na jutro i pojutrze, bo miałam nadmiar warzyw.
W reklamie telewizyjnej usłyszałam kawałek The Asteroids Galaxy, na której koncercie byłam. Włączyłam na youtube, co przywiodło na myśl dobre wspomnienia. Jest miło, ale już wolniej i spokojniej. Ostatecznie pod wieczór czuję się nieco zmęczona dniem.

Podejrzewam, że zapalnikiem w kierunku podwyższonego, dobrego nastroju może być napięcie związane z pobytem na oddziale. Tak mi się wydaje, że emocje troszkę za bardzo mi strzeliły.
Muszę jutro tam dotrzeć a ponadto trzymać język na wodzy, żebym stamtąd nie powróciła rozhisteryzowna, że trajkotałam jak durna.

No tak, teraz to poczułam. Nieprzyjemne napięcie w brzuchu.

sobota, 10 marca 2018

Smutek i zmęczenie, zwłaszcza smutek i to stępienie, o którym wspominałam, utrzymały się do wczorajszego wieczora. Nie miałam ochoty na pisanie, nawet o dziwo na jedzenie, a ugryzienie jabłka jak i jego przeżucie budziło dziwny dyskomfort.
Mimo tego postanowiłam dotrzymać umowy i spotkać się z koleżanką, z którą nie widziałam się od jakiegoś czasu, a byłyśmy tak umówione ze sobą, że niebawem się zobaczymy.
Niestety mało fajnie przestałam się odzywać (ponieważ było mi ciężko jakkolwiek i z kimkolwiek konwersować) i długo nie odpisywałam na jeden z jej smsów, dotyczących spotkania. Jednak widząc jej brak rozczarowania tym, w postaci podsyłania jakichś zabawnych memów na massengera, poczułam się zaakceptowana, a przez to bezpieczna i co ważne pamiętana. To mnie oswoiło.
W końcu odważyłam się, zmotywowałam i zaproponowałam kawę u siebie, a Beata chętnie na tę propozycję przystała. Jest moją sąsiadką, mieszka w bloku obok, to dodatkowo mnie do niej zbliżyło. Coś na kształt stosunków sąsiedzkich i poczucia wspólnoty, której tak bardzo mi brakuje.

Teraz jedynie musiałam być konsekwentna w swojej propozycji. Traf chciał, że umówiłam się z nią na czwartek. A wtedy wciąż czułam się źle. Nastrój ani przez moment nie wahnął się w drugą stronę. To znaczy wyżej. Początkowo zapraszałam Beatę do siebie, jednak ponieważ nie czułam się na siłach by doprowadzić mieszkanie do jako takiego porządku, zaproponowałam wyjście do okolicznej klubokawiarni. Tak też się stało.

Zbierałam się z ogromnym trudem. Do ostatniej chwili leżałam w łóżku. Z trudem wzięłam prysznic, nie dałam rady umyć tłustych włosów, zwłaszcza, że musiałabym machać suszarką.
Ubrałam się w ciuchy, które poza dresem i piżamą czasem wkładam. Mam dosłownie kilka już znoszonych ubrań, w które obecnie się mieszczę i tak naprawdę chodzę ciągle w tym samym.
Taka niechlujna wyszłam z domu.
Dodatkowo, chyba nie wspominałam o tym na blogu, we wtorek, moje koty, urządzając jak zwykle swoją o świcie gonitwę, gdy jeszcze spałam przeleciały po mnie z ogromnym impetem, przy czym któreś z nich zadrapało mi bardzo solidnie powiekę i policzek. Krew z powieki polała się w ogromnej ilości, minęło sporo czasu, zanim krwawienie ustało.
Przez jakiś czas niepokoiłam się, że coś poważnego stało się z moim okiem, a potem z powieką, która wyglądała na taką do zszycia. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, choć wyglądałam jakbym uległa wypadkowi albo została pobita. Oko obejrzał psychiatra, z którym byłam akurat we wtorek umówiona na kwalifikację do szpitala. Stwierdził, że rana się sklepia i będzie dobrze.

Tak więc w umówiony czwartek nadal wyglądałam nie najlepiej, tym bardziej, że w miejscu rany dodatkowo pojawił się wielobarwny siniak. Jednak co było w tym wszystkim najwygodniejsze, tego dnia, niezbyt bardzo mi to przeszkadzało. Właściwie było mi wszystko jedno jak bardzo fatalnie wyglądam.

Od dawna nie piłam alkoholu, tym bardziej nie paliłam. Dawno też nie piłam kawy. Słodycze z łatwością zastąpiły mi te używki. Ostatecznie uznałam, że zamówię filiżankę kawy.
Składając zamówienie przy barze, w bardzo charakterystyczny dla mnie sposób, wdałam się z barmanem w rozważania na temat wyższości cappuccino nad latte, a także kawy przelewowej nad tą z ekspresu ciśnieniowego.
Kiedy z nim rozmawiałam, poczułam się... sobą. Taką jaka jestem, gdy jestem zdrowa, zdrowsza.
Złapałam się na tym i pomyślałam, że jestem trochę jak bezdomna, której kompletnie nie obchodzi swój wygląd i która nie ma problemu z wygłaszaniem swoich tez w sposób zdecydowany i pewny siebie, dobrze się przy tym bawiąc. (Przypomniało mi to The Lady in The Van, genialny jak dla mnie film z Maggie Smith). Całkowicie nowe doświadczenie. Kompletny brak skrępowania związany z kontrastem mojej elokwencji i wyglądu. Możliwe, że w jakiś sposób oddzieliłam się od swojego ciała. Choć właściwie cały czas czułam to nieprzyjemne otumanienie, odrętwienie, ale otwierając usta słyszałam dawną siebie. W tym chorym, ukrywającym się przed światem ciele, byłam ja, wciąż ja. To było miłe, ciepłe uczucie, siebie taką spotkać.
Jednak czym innym było te pięć minut wymiany zdań z barmanem, a czym innym dwie godziny rozmowy z Beatą.
Szczęściem Beata jest rozgadaną dziewczyną i nasza rozmowa potoczyła się w ten sposób, że pozostałam głównie przy czynnym słuchaniu, parafrazach i pytaniach otwartych. Drugą godzinę męczyłam się już okropnie, ale udało mi się. Pierwsza zaproponowałam powrót do domu, ale Beata wiedziała o moim stanie, więc porozumiewawczo przystała na moją propozycję.
Byłam zadowolona z tego spotkania z nią i z sobą. Ale gdy wróciłam do domu, ległam na łóżku, wcześniej tylko przebierając się w piżamę. Tak już zostałam do rana. Poranek też był ciężki i obolały, jakbym poprzedniego dnia wykonała potężny wysiłek.

Beata w moim obecnym stanie wydała mi się i wydaje być dobrą kompanką. Wie, że choruję i obecnie czuję się gorzej, ale jest taka jak wcześniej będąc ze mną. Nasze rozmowy dotyczą zwykłych spraw, nie są związane z moim zdrowiem, są takie swobodne, niczym nie skrępowane, ludzkie, naturalne, bez zbędnej analizy i intelektualizowania. Taka jest Beata i taka jestem ja z Beatą.
Za to w poniedziałek czeka mnie odział dzienny i interakcje od 9 rano do 14.30. Sporo bodźców. Pewnie zareaguję niepokojem i nerwowym trajkotaniem. Martwię się tym.



czwartek, 8 marca 2018

Obudziłam się właśnie z bardzo dużym niepokojem, a jednocześnie czuję ogrom przytłaczającego smutku. Także stępienia w pracy mózgu, ruchów ciała  - nie wiem jak to inaczej określić. Taki stan pamiętam ze szpitala w Tworkach, gdy trafiłam tam właśnie z ciężką depresją.
Teraz poszłabym do pielęgniarek po coś na uspokojenie i pewnie przysłałyby do mnie lekarza, który zapytałby mnie o to co się dzieje.
Trudno mi powiedzieć co się dzieje. Wydaje mi się, że to coś więcej niż emocje, niż jakieś konkretne zadzianie się czegoś. Czuję, że mój mózg przestaje pracować. Ciężko mi się myśli i staję się coraz bardziej spowolniona, czuję jak moja mimika stygnie. Mam nadzieję, że to chwilowe zachwianie. Choć zarejestrowałam, że nastrój zaczął mi się obniżać w poniedziałek i to jakaś równia pochyła, a nie jednodniowe zachwianie. Może antydepresant przestał już zupełnie działać, po tym jak go odstawiłam.
Wczoraj wszystko skupiło się wokół mojego wyglądu i to pogłębiło mój niepokój i mną rozchwiało. Dodatkowo wczorajsza grupa wsparcia, którą też w jakiś sposób silnie przeżyłam.
Mam wrażenie, że jeśli nie podniosę się teraz z łóżka to będzie jeszcze gorzej, aż popadnę w całkowite otępienie i będzie jak wtedy gdy z Komorowa zabrali mnie do Tworek. Dlatego piszę tu teraz i za chwilę spróbuję podnieść się z łóżka, umyć, ubrać i wyjść z domu. Po prostu iść przed siebie.

środa, 7 marca 2018

Odkurzyłam dzisiaj mieszkanie, wzięłam prysznic i zadbałam nieco o swoje ciało. Niestety przyglądając się sobie w lustrze wywołałam u siebie silny niepokój. To było coś w rodzaju paniki. Albo silnie przeżywanego stresu. Coś okropnego!
Muszę przyznać ze smutkiem, że już nie przypominam siebie. Jest bardzo źle. Nie wiem kim jest ta osoba w lustrze. Bardzo mi z tym ciężko. Strasznie. Potrzebuję bardzo pomocy. Muszę pomyśleć jak mogę sobie pomóc.

Mimo ogromnej trudności, wybrałam się dzisiaj na co miesięczną grupę wsparcia dla osób z chadem i ich bliskich. Na szczęście tamci ludzie nie mają żadnego porównania mojej osoby sprzed depresji, poza tym mówimy tam naprawdę o ciężkich sprawach, więc sprawa wyglądu staje się sprawą wtórną. Bardzo wtórną, więc ten stres zamienił się w inny. Tym razem chodziło o kontakt z ludźmi. Problemem jest dla mnie bycie częścią grupy. Tak bym to zdiagnozowała. To jest do terapii grupowej, tylko tam mogłabym pracować nad tym co się ze mną dzieje, gdy jestem w większym gronie, ale też gdy jestem z kimś jeden na jeden a nie czuję się z tym kimś swobodnie i bezpiecznie.
Staję się bardzo niespokojna. Odczuwam silną potrzebę mówienia, komentowania. Najtrudniejsze jest to, że nawet się łapię na tym, ale emocje są tak silne, że trudno mi nad sobą panować. 

Na szczęście są terapeutki - moderatorki, a grupa zrzesza osoby, które są przeważnie bardzo ekspresyjne i bardzo chętnie dzielą się swoimi historiami i przemyśleniami.
Dzisiaj jedna z osób była w stanie maniakalnym. Było więc i strasznie, i smutno, ale i śmiesznie. Powiem tylko tyle. Chad to takie gówno, że dla osób z boku pewne zachowania w ogóle nie będą wyglądać na alarmujące. Bardzo łatwo się pomylić i ocenić, że ktoś jest debilem, zimną suką, czy agresywnym chamem,  żartownisiem, leniem albo pracoholikiem. To bardzo ciężka, podstępna choroba. To zabrzmi dziwnie, ale właśnie zdałam sobie z tego sprawę.

Zrobiło mi się siebie szkoda. Ale to po tym jak usłyszałam różne wypowiedzi i tak się zmartwiłam ich autorami, że miałam ochotę się popłakać. Zrozumiałam jak ci ludzie się męczą. Oni, ich bliscy. Dopiero w drodze powrotnej dotarło do mnie, że jestem jedną z nich.

Poczułam silną potrzebę by pomagać takim ludziom, ale może zacznę od siebie.

wtorek, 6 marca 2018

Umieściłam dzisiaj ten nagłówek w blogu, ponieważ doszłam do wniosku, że trafnie odzwierciedla nie tylko dzisiejszy mój dzień, ale chyba większość mojego życia.
Nie pamiętam już jak wpadłam na taki a nie inny tytuł bloga, ale ten cytat wydaje się jego trafnym uzupełnieniem. Przynajmniej na jakiś czas.

No a co dzisiaj? Dzisiaj zostałam przyjęta na oddział dzienny. Zaczynam w poniedziałek.
Ta wiadomość spowodowała, że spanikowałam i zamiast się uspokoić, bo wreszcie udało mi się coś załatwić, wpadłam w popłoch, że właściwie to nie mam czasu na zabawy w szpitale i koniecznie muszę coś zrobić, żeby już, teraz, natychmiast postawić się czymś na nogi i wracać do cholernego życia! Do pracy! Do roboty! Halo??!!
Albo niczym się nie stawiać...
Wystarczy, że będę bardziej! Starać się ze wszystkim i we wszystkim jeszcze bardziej! Przecież musi być we mnie gdzieś jakieś "jeszcze bardziej"! Chociaż małe, malutkie, tyci tycie??? Hm? Nie??
Przecież się ot tak nie skończyłam.

Na tą zaś myśl, na samą myśl o "bardziej", poczułam kompletne wyczerpanie, rezygnację. Przez te ostatnie lata udawało mi się znajdować rozwiązania, a teraz, tymczasem w moim pustym i jak się okazało, dziurawym worku ze sposobami na przetrwanie - pustka... DZIURA i PUSTKA
Tak oto znalazłam się między młotem a kowadłem, między dziurą, pustką, niebytem i nierozwiązaniem.

Odreagowywanie tego dnia obfitowało w wyrzut trudnych do opanowania emocji, szczególnie ogromnego niepokoju o... wszystko. Stąd zamiast opisywać tę przykrą przypadłość, zastąpię ją właśnie tym cytatem z filmowej wersji Alicji w Krainie Czarów, T. Burtona.

"Biegnę przed siebie, jakby ktoś mnie gonił. Jakby groziło mi wielkie niebezpieczeństwo. A może jakbym kogoś ja goniła, a ten ktoś się przede mną ukrywał albo wciąż wymykał?... Muszę biec jak najszybciej, choć nie wiem przed czym uciekam i nie wiem dokąd. A może – nie wiem, kogo chcę złapać. Wiem tylko jedno – muszę biec." 



poniedziałek, 5 marca 2018

Oczywiście, że jestem, jestem bardzo samotna.
Obejrzałam właśnie niefortunnie zbyt ciężki film z Emmą Thomson z 2001 roku - Dowcip.

Wróciły obrazy śmierci Czesia, w szczególności Nokii, bo towarzyszyłam jej w całym procesie umierania do ostatecznego odejścia.

Wróciły na nowo i ból, i tęsknota, i poczucie winy. Zaczęłam głośno zawodzić, wypowiadając niekończące się "przepraszam". Widziałam je umierające i nie mogłam tego powstrzymać. Zaczęłam bać się śmierci i samotnego życia. Zaczęłam bać się przegranego życia, życia pozbawionego doświadczania więcej, ograniczonego do czterech ścian i myśli o tym jak przetrwać kolejny miesiąc.

Wreszcie poczułam i czuję ten ciężar. Przygnieciona martwym głazem żałoby, nie jestem samotna, jestem osamotnieniem.
Zmusiłam się i po 14-tej wzięłam się za porządki. Wstawiłam zmywarkę, potem wypakowałam naczynia. Umyłam kuchenkę i przetarłam szafki w kuchni. Potem odkurzyłam mieszkanie łącznie ze wszelkimi meblami. Niestety każdego dnia koty produkują ogromne ilości sierści, która jest wszędzie. Mam ciemną, połyskującą podłogę, na której widać każdy okruszek, do tego koty roznoszą żwirek z kuwet, więc mieszkanie powinno być odkurzane każdego dnia i to generalnie. Niestety braknie mi cierpliwości i konsekwencji. Zaczęłam wyczesywać koty i przecierać sierść mokrą ścierką, żeby zebrać jej jak najwięcej. Niestety robię to zbyt rzadko.

Nie udało mi się wyczyścić łazienki, poza jej odkurzeniem, nie udało mi się zetrzeć kurzy w pokoju i zmyć podłóg. Po tym jak odkurzyłam mieszkanie dopadło mnie zmęczenie, a zaraz po tym okryła mnie dziwna zasłona smutku. Dziwna, bo rzadko świadomie odczuwam smutek. Zastanawiałam się z czego mógł wyniknąć ale nie znajduję konkretnego powodu.
Można by było pomyśleć, że z samotności, ale ja bardzo rzadko czuję się samotna. Zapewne nie mam z tym kontaktu. Od dziecka musiałam radzić sobie z samotnością i nauczyłam się znajdować sposoby, by sobie z nią radzić. Sama wymyślałam sobie zabawy i zajęcia.
Żyłam głównie w świecie fantazji. Rozmawiałam z różnymi wymyślonymi osobami, ale nie tylko wymyślonymi.
Najdziwniejsze z mojej dzisiejszej perspektywy, było gdy chodziłam na grób babci. Siadałam na grobowcu, i śpiewałam babci piosenki, których nauczyłam się w szkole, albo opowiadałam co się wydarzyło w ciągu dnia. To był mały wiejski cmentarz, miałam świadomość, że leżą tam inne osoby. Więc im też śpiewałam, siedząc na grobowcu babci.

Z babcią rozmawiałam bardzo długo do 21-roku życia, nawet gdy wyprowadziłam się z domu i już nie chodziłam na cmentarz. Potem zaczęłam sympatyzować ze Świadkami Jehowy i przestałam wierzyć w życie pozagrobowe.
W swoim życiu zaliczyłam też mnóstwo strat, ważnych dla mnie osób. Przy tym nigdy nie nawiązałam więzi z rodzicami. To zapewne było czynnikiem, który wpłynął na pojawienie się zaburzenia borderline. Nauczyłam się trzymać się emocjonalnie z daleka od ludzi, a jednocześnie bardzo pragnęłam bliskości. Dlatego lgnęłam do ciepłych, opiekuńczych osób, albo takich dla których w różnym sensie byłam wyjątkowa. Niestety nie zawsze było to dla mnie dobre.

Terapeuta powiedział mi kiedyś, że w dzieciństwie musiałam otrzymać od kogoś troskę i ciepłe uczucia, dlatego w swoim życiu szukałam ciepłych, dobrych ludzi, szukałam wsparcia. Dzięki temu nie weszłam do grup rówieśniczych, które charakteryzowały się niestabilnością i destrukcją. Nigdy w swoim życiu nie szukałam konfliktu, miałam wewnętrzny system moralny, który kazał mi stawać w obronie słabszych. Niestety z czasem zaczęłam być toksyczna w związkach, głównie autodestrukcyjna co odbijało się na destrukcji związku. Najbardziej oberwał Michał, mój mąż.
Moja terapia sprawiła, że uwolniłam go od siebie, dając mu szansę na nowe, lepsze życie. Niestety terapia sprawiła również to, że przestałam się interesować mężczyznami. Od czasu do czasu, ktoś mi się po prostu przytrafiał, ale były to złe wybory, dla obu stron. Najbardziej zawiódł mnie Grzesiek.
Okazał się tchórzem i egoistą. To co mi dał ten związek, to to że mogłam się sobie w nim przyglądać i wiem, że niewiele mogę mieć sobie do zarzucenia. Przede wszystkim znikła moja toksyczność, ale niestety pojawiła się choroba. Nie każdy ma ochotę przyglądać się dziewczynie w niekończącej się żałobie i to po kotach, albo w depresji z powodu jakiejś dziwnej choroby. Co innego gdy byłam radosna, a seks sprawiał mi przyjemność. No i byłam przy kasie.


Oj, ale o czym ja tu właściwie? Chyba miało być o smutku, a wyszły jakieś żale.
Niedziela nie poszła mi najlepiej. Wybrałam się do sklepu po płatki owsiane i jabłka, a kupiłam trzy duże kawałki ciasta, które po powrocie do domu wchłonęłam i poszłam zwymiotować. Dawno już nie prowokowałam wymiotów, a po tym wydarzeniu przypomniało mi się dlaczego podjęłam decyzję o zaprzestaniu prowokowania wymiotów po objadaniu się.
To była dla mnie uwłaczająca, pozbawiająca godności czynność, po której czułam się jeszcze bardziej bezwartościowa, zaczęłam też mieć problemy z arytmią, osłabieniem połączonym z drżeniem całego ciała. Stąd decyzja o zaprzestaniu. Bez prowokowania wymiotów mogłam wyprzeć problem bulimii i zastąpiłam go bardziej społecznie rozumianym uzależnieniem od słodyczy.
Niestety niechcący wypracowałam nawyk sięgania po słodycze, kilka razy dziennie, które to bardzo poprawiały i poprawiają mi nastrój. Zaczęłam tyć, a mój portfel kurczył się z dnia na dzień. Zaczęłam wstydzić się siebie i unikam kontaktów. Brak pieniędzy wyzwolił u mnie niepokój, co zadziałało jeszcze większym brakiem kontroli nad finansami. Tak oto się pogrążyłam. To wnioski z wczoraj i dziś.

Stanęłam dzisiaj na wagę, która od kilku dni stoi na 70 kg i nie zwiększa się. Taki plus wynikający z tego, że wprowadziłam inny rodzaj słodyczy, ale też ruszył mi metabolizm, ponieważ zaczęłam dostarczać organizmowi również zdrowe produkty i dużo wody. Pomagają mi kasze, ryż, płatki owsiane, choć jem je w dużych porcjach, ale dłużej czuję się najedzona po nich. Wróciłam do picia wody, wypijam jakieś dwa litry z cytryną.

Sprzątnąć mieszkania dalej nie sprzątnęłam. Nie dałam rady, czułam się osłabiona. Nie umyłam się także, trzymałam się jedynie mycia zębów. Obiecałam sobie, że dzisiaj podniosę się i dokończę porządki, ale obudziłam się przytłoczona i zlękniona tym, że muszę wstać i żyć. Bardzo nieprzyjemny niepokój.
Zjadłam na śniadanie płatki owsiane z maślanką i jakoś nie przyszło mi do głowy by lecieć do sklepu po jakieś słodkości i się nimi dopchać. Po tym jak podliczyłam wczoraj stan swoich finansów, wpadłam w niemałą histerię. Pensja przyszła mi o wiele mniejsza na L4 a i tak była niewielka.
W tym miesiącu zapłacę dużo mniej za mieszkanie, napiszę o tym A. Dług spłacę w ratach z pensji po powrocie do pracy. Myśl o takim rozwiązaniu znacznie mnie uspokoiła. Lęk przed utratą środków do życia wygrał z psychicznym głodem, mimo, że i tak wydaję dziennie więcej pieniędzy niż pozwala na to mój budżet. Czekam na wyhamowanie zapotrzebowania kalorycznego sięganiem po zdrowe węglowodany. Już kiedyś to mi się udało. Po tym pozostanie mi zmniejszenie porcji, które spożywam.

Chyba w najbliższych dniach zajmę się problemem bulimii. Wydaje mi się, że to ona jest zapalnikiem wielu moich niekomfortowych stanów psychicznych. Przypomniałam sobie, że sugerowała to terapeutka z poradni SWPS, która pomagała mi zbierać się latem zeszłego roku.

niedziela, 4 marca 2018

Wczoraj było dużo lepiej niż zwykle. Koło 16-tej podniosłam się z łóżka i sprzątnęłam mieszkanie w znacznym stopniu. Zmywarkę puściłam ze środkiem czyszczącym. Z kotami bawiłam się dłużej niż zwykle.
Strasznie ciężko mi to wszystko przyszło, spociłam się, zmęczyłam. No ale nie dziwo, bo nie ruszam się prawie wcale i opycham cukrem.
Potem wzięłam prysznic, jakiś pilling na twarz, serum, kremy, balsam do ciała. Czyli więcej niż zwykle. Potem do sklepu i zamiast cuksów, serek wiejski i dżem z pomarańczy i gorzką czekoladę. Jabłko jakieś zjadłam w ciągu dnia, dwa banany, zmieliłam czy jak mnie uczono w podstawówce, zmełłam sezam z ziarnami słonecznika i dosypałam trochę ksylitolu i też wchłonęłam. Potem ciecierzycę ugotowałam do podjadania. Generalnie byłam zadowolona z dnia, ale muszę mniej słodkiego i mniej pieniędzy wydawać. Bo tak to w połowie miesiąca już nie będę miała środków przeznaczonych na jedzenie. A brak pieniędzy to jeszcze gorszy dół i tak wszystko się zapętla.

Dzisiaj chciałam już w ogóle bez cukru, ale ciągnie mnie jak cholera. Im bardziej myślę, żeby się nie poddawać, tym bardziej łapię doła. Trzyma mnie jako tako myśl, że już bardzo dużo wydałam pieniędzy, a jeszcze nie wiadomo ile pójdzie na koty. Muszę iść na przegląd zębów, bo dwa miesiące opychania się słodkim i częste pomijanie mycia zębów mogło się skończyć próchnicą.
Może gdybym usłyszała ile zębów mam do leczenia, to byłoby kopem w dupę, bo nie znoszę mieć próchnicy. Mimo, że tyle lat choruję na bulimię z prowokowaniem wymiotów, po zębach tego nie widać. Zawsze starałam się o to dbać.

Tak czy owak, znów przyszedł moment, gdy nie radzę sobie jedzeniem i ciężko mi to opanować.
Nie radzę sobie z emocjami wynikającymi z powstrzymywania się od tego co mnie koi i tego co kryje się pod tym głodem.
Z drugiej strony to, że tyję i utyłam tak bardzo, sprawia, że wstydzę się komukolwiek pokazać. Może bardziej to jest powodem unikania ludzi niż depresja i zawód jaki sprawiły mi pewne osoby. Pisane kontakty wychodzą mi lepiej. Mam kilka osób, z którymi cały czas jestem w kontakcie. Wiedzą, że jestem w kiepskim stanie, nie wstydzę się o tym pisać, ale nasz kontakt skupia się zupełnie na innych sprawach, choć to raczej takie wspierające tematy. Nikt mnie nie naciska na spotkanie, ale też zachęca do niego, jednocześnie dając mi komfort odmowy.

No a dzisiaj chciałam dokończyć sprzątanie mieszkania, ale jeszcze jestem trochę zastygła i przez ten dół cukrowy nie chce mi się robić czegokolwiek. Pranie wstawiałam, z kotami chwilę się bawiłam. Dobrze by było żebym dzisiaj wytrzymała. Jutro będzie poniedziałek i znów zacznie się tygodniowy stres i myślenie o tym jak uratować swoje życie. Więcej niepokoju a co za tym idzie potrzeba redukowania go. Weekendy dają mi wytchnienie.

Matko, jak wytrzymać ten głód? Może jak wytrzymam to jutro będę z siebie dumna i ten tydzień jakoś bardziej optymistycznie rozpocznę.

sobota, 3 marca 2018

Wczoraj zrobiłam cztery prania. To znaczy pralka zrobiła, ale ja musiałam posegregować rzeczy, no i późnej je wyjąć i rozwiesić. Wieczorem podniosłam się dlatego, że rozczuliła mnie Melisa, która przejęła mój laptop w celu oglądania ptaszków na yotube. Wgramoliła się na mnie, zasłoniła mi monitor i czekała aż coś się pojawi. Siedziała i siedziała, śmiesznie jak człowiek, oglądając te filmiki. Czasem łapą sobie capnęła w monitor, albo pakowała się na klawiaturę by być bliżej. Musiałam ją przytrzymywać, żeby mi nie zepsuła czegoś. Wreszcie się położyła. Czasem zamykała oczy, ale po chwili budził ją świergot ptaków, aż wreszcie zasnęła. Tak mi się dobrze zrobiło, że była tak blisko mnie i coś mi się w środku ciutkę naprawiło.

W sklepie byłam i zamiast draży, cukierków i ciastek, kupiłam serki wiejskie, chleb razowy, pomidory i jabłka. Ze słodyczy kupionych zjadłam jeden cukierek, który mi się ostał z dnia poprzedniego. Niestety miałam jeszcze w domu sok malinowy domowej roboty, to dodałam sobie go obficie do jednego z serków, a potem jeszcze do kaszy burgul. Pocieszałam się, że oprócz czystego cukru i chemii zjadłam jakieś zdrowe węglowodany a i w malinkach możliwe, że było co nieco zdrowia.
A poza tym to nic więcej nie zrobiłam przyzwoitego. Na fesja poszukałam jeszcze jakichś treści, przeczytałam kilka artykułów, które zaciekawiły mnie osobiście, skomentowałam komentarze do postów.  A, no i zęby wyszczotkowałam porządnie, rano i wieczorem, Melisie pyszczek umyłam oraz wcisnęłam jej tabletkę, którą musi przyjmować codziennie przez kilka dni. Zyzola trochę ponosiłam na rękach, bo to jedna z jego ulubionych rozrywek. Melisie porzucałam kulki zrobione z pazłotek po cukierkach (trochę ich było), pomachałam trochę wędką z piórkami, co uwielbiają oba koty a i mnie potrafi rozśmieszyć i wkręcić taka zabawa.

W nocy zbudziłam się nie mogąc złapać powietrza, w domu czuć było zapach dymu. Zajrzałam do kuchni, a tam jeszcze gorzej, więc uchyliłam okno. No i wówczas okazało się, że to z nadworu dym i smród z kominów domów, których jest sporo na moim osiedlu.
Przez chwilę myślałam do kogo mogę się odezwać, albo przynajmniej napisać sms, żeby ktoś zajrzał do mnie rano i zobaczył czy żyję, ale nie odważyłam się.
Jakoś się jeszcze bardziej nakręciłam, bałam się, bardzo ciężko mi się oddychało. Spojrzałam na koty jak się zachowują. Pomyślałam, że powinnam coś zrobić, bo koty też się zaduszą. Ale bałam się odzywać do kogokolwiek. Jakbym nie miała tego syfu w domu i sama nie była w opłakanym stanie to możliwe, że zadzwoniłabym na pogotowie.

Włączyłam telewizor, żeby coś odwróciło moją uwagę od tej histerii. W kuchni zaciągnęłam kratkę wentylacyjną, bo to stamtąd czuć było najwięcej tego smogu. Położyłam się i zasnęłam.
Rano gdy się zbudziłam wszystko było ok.

czwartek, 1 marca 2018

Nie udało mi się dzisiaj dodzwonić do dr Sz. o umówionej porze, miała wciąż zajęty numer. Później już nie chciałam się dobijać, bo było mi głupio. Ale zaraz po tym jak nie udało mi się dodzwonić oddzwonili do mnie z Szaserów. To znaczy zadzwonił jeden z kwalifikujących lekarzy i przeprowadził wstępną rozmowę, a potem zaprosił mnie na przyszły wtorek do gabinetu. Także byłam zaskoczona, że to jakoś tak szybko się zadziało. Okazało się, że mają tam jeszcze inną grupę, do której mogliby mnie przyjąć od razu. Z tym, że dopadło mnie jakieś poczucie braku sensu co do tego wszystkiego.

Jeśli mnie tam przyjmą od razu to może i dobrze, bo ogromną trudność sprawiają mi codzienne, podstawowe obowiązki. Jest gorzej niż źle. Jeszcze nigdy nie byłam tak zaniedbana, ani nie doprowadziłam do tak opłakanych warunków w jakich bytuję. Jeszcze gorsze jest to, że coraz mniej mi to przeszkadza.
Odżywiam się właściwie samymi słodyczami. Pod domem mam Żabkę, wychodzę na szybko i kupuję słodycze. Zjadam dziennie kilka dobrych tysięcy kalorii. Ważę już  ponad 70 kilogramów. Zero kremów na twarz, mycia zębów, śpię w tym, w czym chodzę.
Co kilka dni udaje mi się zmusić siebie do elementarnych porządków. Jest przez jakiś czas dobrze, po czym znów czuję się wypompowana i wszystko wraca do punktu wyjścia. To też zaczynam mieć już gdzieś. Grunt by się nikomu nie pokazywać ze znajomych. Wyglądam bardzo słabo. Naprawdę kiepsko. Chcę zapomnieć o wszystkich, których znam. Skończyłam się, zgasłam, nie ma mnie.

Niestety taka postawa popycha mnie w niebezpiecznym kierunku. Na szczęście ustaliłam już jedno, czyli to, że zależy mi na kotach i tak jak Nokia z Czesiem trzymały mnie przy życiu przez te wszystkie lata, tak czuję się odpowiedzialna z Zyźka i Melisę. Zwłaszcza teraz, gdy mi się pochorowały.
Bidule w depresję popadły. Zyziek głównie, bo karma, którą muszą jeść im nie smakuje. Ja się opycham słodkościami a one głodują. Jutro jakoś się zbiorę i pójdę do dr Ewy, żeby spytać co robić z tym fantem. Zyziek bywa czasem tak wyłączony i smutny jak Czesio, gdy zachorował, a ja jeszcze nie wiedziałam, że dzieje się coś poważnego.
Gdy się z nimi bawię to ożywiają się, szczególnie Melisa. Ta uwielbia oglądać filmiki na youtube. Biegające myszki, wiewiórki, ptaszki, rybki, koty, jest nimi zachwycona.
Zyźka filmiki nie ruszają. Reaguje tylko na śpiew ptaków. Dlatego musimy doczekać do wiosny. Wtedy przygotujemy odpowiednio balkon i będzie super.
Zrobiłam małe przemeblowanie ich drapaka i teraz koty śpią blisko mojego łóżka, co zaowocowało tym, że Melisa zaczęła do mnie przychodzić i sobie drzemać obok mnie. Zyziek potrafi przyjść do mnie, choć teraz znacznie rzadziej i się wwalić na mnie dosłownie. A to przypomina naszą trójkę, Czesia, Nokię i  mnie. Zawsze byliśmy przyklejeni do siebie, tylko one dosłownie musiały być ze mną zetknięte. Żartowałam sobie mówiąc im, że jesteśmy taki małym, nierozłącznym kocim stadkiem.