sobota, 10 marca 2018

Smutek i zmęczenie, zwłaszcza smutek i to stępienie, o którym wspominałam, utrzymały się do wczorajszego wieczora. Nie miałam ochoty na pisanie, nawet o dziwo na jedzenie, a ugryzienie jabłka jak i jego przeżucie budziło dziwny dyskomfort.
Mimo tego postanowiłam dotrzymać umowy i spotkać się z koleżanką, z którą nie widziałam się od jakiegoś czasu, a byłyśmy tak umówione ze sobą, że niebawem się zobaczymy.
Niestety mało fajnie przestałam się odzywać (ponieważ było mi ciężko jakkolwiek i z kimkolwiek konwersować) i długo nie odpisywałam na jeden z jej smsów, dotyczących spotkania. Jednak widząc jej brak rozczarowania tym, w postaci podsyłania jakichś zabawnych memów na massengera, poczułam się zaakceptowana, a przez to bezpieczna i co ważne pamiętana. To mnie oswoiło.
W końcu odważyłam się, zmotywowałam i zaproponowałam kawę u siebie, a Beata chętnie na tę propozycję przystała. Jest moją sąsiadką, mieszka w bloku obok, to dodatkowo mnie do niej zbliżyło. Coś na kształt stosunków sąsiedzkich i poczucia wspólnoty, której tak bardzo mi brakuje.

Teraz jedynie musiałam być konsekwentna w swojej propozycji. Traf chciał, że umówiłam się z nią na czwartek. A wtedy wciąż czułam się źle. Nastrój ani przez moment nie wahnął się w drugą stronę. To znaczy wyżej. Początkowo zapraszałam Beatę do siebie, jednak ponieważ nie czułam się na siłach by doprowadzić mieszkanie do jako takiego porządku, zaproponowałam wyjście do okolicznej klubokawiarni. Tak też się stało.

Zbierałam się z ogromnym trudem. Do ostatniej chwili leżałam w łóżku. Z trudem wzięłam prysznic, nie dałam rady umyć tłustych włosów, zwłaszcza, że musiałabym machać suszarką.
Ubrałam się w ciuchy, które poza dresem i piżamą czasem wkładam. Mam dosłownie kilka już znoszonych ubrań, w które obecnie się mieszczę i tak naprawdę chodzę ciągle w tym samym.
Taka niechlujna wyszłam z domu.
Dodatkowo, chyba nie wspominałam o tym na blogu, we wtorek, moje koty, urządzając jak zwykle swoją o świcie gonitwę, gdy jeszcze spałam przeleciały po mnie z ogromnym impetem, przy czym któreś z nich zadrapało mi bardzo solidnie powiekę i policzek. Krew z powieki polała się w ogromnej ilości, minęło sporo czasu, zanim krwawienie ustało.
Przez jakiś czas niepokoiłam się, że coś poważnego stało się z moim okiem, a potem z powieką, która wyglądała na taką do zszycia. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, choć wyglądałam jakbym uległa wypadkowi albo została pobita. Oko obejrzał psychiatra, z którym byłam akurat we wtorek umówiona na kwalifikację do szpitala. Stwierdził, że rana się sklepia i będzie dobrze.

Tak więc w umówiony czwartek nadal wyglądałam nie najlepiej, tym bardziej, że w miejscu rany dodatkowo pojawił się wielobarwny siniak. Jednak co było w tym wszystkim najwygodniejsze, tego dnia, niezbyt bardzo mi to przeszkadzało. Właściwie było mi wszystko jedno jak bardzo fatalnie wyglądam.

Od dawna nie piłam alkoholu, tym bardziej nie paliłam. Dawno też nie piłam kawy. Słodycze z łatwością zastąpiły mi te używki. Ostatecznie uznałam, że zamówię filiżankę kawy.
Składając zamówienie przy barze, w bardzo charakterystyczny dla mnie sposób, wdałam się z barmanem w rozważania na temat wyższości cappuccino nad latte, a także kawy przelewowej nad tą z ekspresu ciśnieniowego.
Kiedy z nim rozmawiałam, poczułam się... sobą. Taką jaka jestem, gdy jestem zdrowa, zdrowsza.
Złapałam się na tym i pomyślałam, że jestem trochę jak bezdomna, której kompletnie nie obchodzi swój wygląd i która nie ma problemu z wygłaszaniem swoich tez w sposób zdecydowany i pewny siebie, dobrze się przy tym bawiąc. (Przypomniało mi to The Lady in The Van, genialny jak dla mnie film z Maggie Smith). Całkowicie nowe doświadczenie. Kompletny brak skrępowania związany z kontrastem mojej elokwencji i wyglądu. Możliwe, że w jakiś sposób oddzieliłam się od swojego ciała. Choć właściwie cały czas czułam to nieprzyjemne otumanienie, odrętwienie, ale otwierając usta słyszałam dawną siebie. W tym chorym, ukrywającym się przed światem ciele, byłam ja, wciąż ja. To było miłe, ciepłe uczucie, siebie taką spotkać.
Jednak czym innym było te pięć minut wymiany zdań z barmanem, a czym innym dwie godziny rozmowy z Beatą.
Szczęściem Beata jest rozgadaną dziewczyną i nasza rozmowa potoczyła się w ten sposób, że pozostałam głównie przy czynnym słuchaniu, parafrazach i pytaniach otwartych. Drugą godzinę męczyłam się już okropnie, ale udało mi się. Pierwsza zaproponowałam powrót do domu, ale Beata wiedziała o moim stanie, więc porozumiewawczo przystała na moją propozycję.
Byłam zadowolona z tego spotkania z nią i z sobą. Ale gdy wróciłam do domu, ległam na łóżku, wcześniej tylko przebierając się w piżamę. Tak już zostałam do rana. Poranek też był ciężki i obolały, jakbym poprzedniego dnia wykonała potężny wysiłek.

Beata w moim obecnym stanie wydała mi się i wydaje być dobrą kompanką. Wie, że choruję i obecnie czuję się gorzej, ale jest taka jak wcześniej będąc ze mną. Nasze rozmowy dotyczą zwykłych spraw, nie są związane z moim zdrowiem, są takie swobodne, niczym nie skrępowane, ludzkie, naturalne, bez zbędnej analizy i intelektualizowania. Taka jest Beata i taka jestem ja z Beatą.
Za to w poniedziałek czeka mnie odział dzienny i interakcje od 9 rano do 14.30. Sporo bodźców. Pewnie zareaguję niepokojem i nerwowym trajkotaniem. Martwię się tym.



2 komentarze:

  1. Wyjście na spotkanie i bycie na nim to jest często wyczyn, nie dziwię się, że potem padłaś.
    Trzymam kciuki za jutro :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Kciuki się przydadzą. Denerwuję się :(

      Usuń