poniedziałek, 12 marca 2018

Mój Boże, jaką ja sobie krzywdę wyrządziłam. Dotarło to do mnie w szpitalu. Wszystko tam wygląda jak oddział całodobowy, tylko wracamy do domu na noc. Dostajemy leki, mamy lekarzy prowadzących, zajęcia są identyczne jak szpitalne, dostajemy obiad. Gorący obiad. Zupa i drugie. Jak u mamy.
Te dwa miesiące, które przekoczowałam w domu były wielkim nieporozumieniem. Ludzie na oddziale tacy sami jak na oddziale całodobowym, oczywiście podleczeni, bez ciężkich stanów. Ale przyjęli mnie z ogromnym ciepłem i serdecznością. Każdy z nich wie co to psychiczne cierpienie, każdy się zmaga ze sobą. Część z nich właśnie opuściła całodobowy, który tu na WIM, jest ogólnodostępny, a ja myślałam, że to szpital dla żołnierzy.
Gdybym miała taki kontakt z moją obecną lekarką prowadzącą jak z dr Sz. lub dr W. zostałabym pokierowana odpowiednio i przymuszona do odpowiedniego leczenia. Myślę, że ta doktor mnie nie zna. Ale ma chyba zupełnie inny sposób funkcjonowania z pacjentem. Moje lekarki w stanie, w którym jestem, prosiłyby o kontakt telefoniczny choćby raz w tygodniu. Jeśli nie chciałam iść do szpitala. Możliwe, że wyłożyłyby mi łopatologicznie, jak dziecku, dlaczego muszę i dlaczego nie mogę zostać sama w domu.
Co prawda nie dałam chyba dr C. szansy wytłumaczyć, powiedzieć coś więcej. Zanim cokolwiek powiedziała to już miałam pomysł na siebie. Ale zawsze miałam pomysł na siebie a moi lekarze mnie pacyfikowali w tych ideach różnej maści. Mnie trzeba pacyfikować, tyle że z czułością i troską.

Wyszłam ze szpitala i płakałam. Teraz też płaczę, wyję pomiędzy wyrazami. Źle zrobiłam. Skazałam się na dwumiesięczne więzienie w swoich czterech ścianach. Sama, brudna, w brudzie, samotna, z tym gównem, które jadłam. Wydałam kasę na żarcie, na te ogromne ilości słodyczy. Przytyłam i jestem jak gruba świnia.
Nie, nie zaopiekowałam się sobą. Ja się ukarałam za to, że się poddałam.

Tam miałabym codziennie rozmowy z lekarzem, ludzi w pokoju, ludzi na oddziale. Szansę na usłyszenie dobrego słowa, na zrozumienie. Przecież wiem jak jest w szpitalach. Nie przerażają mnie osoby psychotyczne, agresywne, oni wszyscy są chorzy, tak jak i ja. Tak wiele razy i tyle miesięcy spędziłam w szpitalach psychiatrycznych i wiem, że to pomaga. Bałam się, tych nowych ludzi, bo zawsze miałam swoich lekarzy na zewnątrz, którzy utrzymywali ze mną kontakt. Lekarkę i terapeutę.

Owszem teraz mam koty, a mieszkam sama. Zawsze z kimś i były pod całodobową opieką. Przecież to byłby dla nich stres, jeszcze by zdziczały. No bo Grzesiek mógłby je doglądać, ale czy by się do mnie w tym czasie mógł wprowadzić? O tym nie pomyślałam. Może mógłby, ale nie ufam mu i myślę, że by je zostawiał same.

Musiałabym poza tym siebie spakować, przygotować ubrania do szpitala. Ale przecież mogłabym w weekendy prosić o przepustki i wracać do domu, zrobić pranie, przygotować kolejne rzeczy. Nie wiem. Zabrakło obok mnie osoby, która by ze mną usiadła i przegadała tę sprawę. Ale z drugiej strony, komuś kto nie jest lekarzem bym nie zaufała. Zresztą nie ufam obecnej lekarce jak widać. Tylko ona rzeczywiście jest trochę inna. Jest miła, przychodzę rozmawiamy, ale tak bez szczególnego spoufalania się. Ja mówię ona pisze, dostaję receptę i kolejny termin wizyty za półtora miesiąca, wychodzę.

Mój lekarz oddziałowy jest mężczyzną. W sumie miła odmiana. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej był trochę oschły, ale dzisiaj był ciepły bardzo i mną zainteresowany. Boże jak mi tego trzeba. By ktoś się mną zainteresował, skopał tyłek, wypchnął do szpitala. Zapewnił, że jest, że cały czas jest, że mnie w tej fatalnej sytuacji nie zostawi, że będzie, że zniesie mój stan. Czy jest ktoś w moim życiu, kto to potrafi? Czy wiecie, że nie trzeba gadać z Jezusem, żeby być chorym i potrzebować pilnie zaopiekowania?

Nienawidzę siebie. Nienawidzę, że wpadłam w ten szał odpowiedzialności za siebie i kompletny brak zaufania do ludzi. Są chujowi, owszem, bo jeśli uważają się za moich przyjaciół, a tak szybko odpuszczają kiedy spadam na dno, to jak można im ufać? Nie można.
Czuję w sobie ogromne rozgoryczenie, i ludźmi, i sobą. Gdybym nie miała kotów to chyba bym zeżarła wszystkie prochy. Moje życie jest kompletnie bezsensowne.
Nikt nie może mi pomóc, bo zawsze będę silniejsza od innych. Pozornie. I nikt nie potrafi mnie przejrzeć, uchwycić, że coś tu się nie zgadza. Nawet nie widzicie, że jestem słaba. Widzicie maskę człowieka, który przestał wierzyć w człowieka. Nie wierzę w nic. Jestem kompletnie sama. Po stracie kotów i odejściu dr W. zostałam sama. I nie wiem, nie mam pojęcia, kogo mam słuchać, komu mogę zaufać. Nie wiem w co wierzyć. Mogę jedynie pomagać takim osobom jak ja. Edukować ludzi.
Muszę żyć dla innych, tych słabych, nierozumianych, osamotnionych. Takich jak ja. Innego sensu w życiu, nie widzę.
Wiem, że teraz przelewa się przeze mnie żal i rozpacz. Jestem roztrzęsiona i poruszona. Za dużo emocji jak na jeden dzień. I jeszcze ta nieprzespana noc i sny.
Jutro będzie już tylko lepiej, bo dzisiejszy dzień mnie wiele nauczył. Jutro znów będę silna. Nie umiem być słaba, bo muszę, muszę walczyć o siebie, ponieważ nikt inny o mnie nie zawalczy. Nikt nie jest na tyle uważny, i nikt mi bliski.


2 komentarze:

  1. Ciężki dzień miałaś, ale dużo z niego wyniosłaś. Kciuki wciąż trzymane :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciesze sie ze tak trafilas i masz takie odczucia.

    OdpowiedzUsuń