piątek, 30 listopada 2012

Wizyta.

Wybaczcie, że nie będę odpowiadała na Wasze komentarze.

Jestem po wizycie u mojej psychiatry. Powiedziała, że trudno stwierdzić co jest przyczyną załamania nastroju u mnie, gdyż w krótkim czasie nałożyło się bardzo wiele rzeczy.

Powiedziała, że czarno widzi, żebym się pozbierała do poniedziałku, ale jak coś to będziemy wtedy myśleć.

Wyłam u niej całą sesję. Wyłam z bólu i z poczucia winy.

Na początek mam wrócić do leków, tak jak mi je ustawili w szpitalu. Potem zobaczymy co dalej.
Mam dzwonić do niej na początku tygodnia i dać znać jak się czuję.

W niedzielę przyjeżdżają moje siostry.

Dzisiaj miałam, krótki stan psychotyczny, ogólnie przestałam w jakimś stopniu kontaktować. Pamiętam tylko tyle, że powtarzałam w myślach swoje imię i nazwisko i prosiłam M. z którym właśnie byliśmy na obiedzie, by szybko zabrał mnie do domu.

To było dziwne uczucie, bo wszystko we mnie zwolniło i zamknęły mi się oczy. Nie wstydziłam się przed M., bo on sam zmaga się od jakiegoś czasu z dość dużą depresją a ja staram się go wspierać.

Widziałam go już w różnych stanach. Tak czy owak, dzisiaj nie byłam w stanie powstrzymać tego co się ze mną stało, ale M. poradził sobie ze mną i zabrał mnie do domu.

Pamiętam, że leżąc na jego łóżku na przemian śmiałam się i płakałam i wszystko mi było jedno co on sobie o mnie myśli, grunt, że się nie przerażał. W końcu zasnęłam budząc się po jakiejś godzinie.

Kiedy się zbudziłam zupełnie nie mogłam zrozumieć co też się takiego ze mną stało. M. odwiózł mnie do mojej lekarki no a tam wyryczałam się porządnie powtarzając mojej pani doktor, że wszystko się skończyło, że nie ma nic czego mogłabym się uchwycić. Skończyły się ucieczki w stylu alkohol, papierosy bulimia. Przestały mnie ekscytować jakieś dziwne rzeczy. Skończyłam się.

Teraz jestem tu. Co dalej? Nie wiem. Mogę udawać, że żyję. Mogę udawać, że coś ma sens, ale moje ciało, moja psychika, wcześniej czy później się zbuntują.

Nie wiem, właściwie nie mam już ochoty na poszukiwanie rozwiązań.


Chwieję się

No dobra. Nie dbam o siebie. Wczoraj już prawie stanęłam na nogi. A wieczorem zrobiłam sobie kuku. Na dodatek rano obudził mnie stos lądujących na mnie pudełek plus mój tonowy kot, który spadł centralnie na moją klatkę piersiową. Wykrzyknęłam histerycznie: "Czesiek Kurwa!" i pobiegłam za nim do kuchni i uderzyłam go w głowę. Chyba pierwszy raz w życiu uderzyłam mojego kota. Nie jest dobrze.

Muszę to wszystko jakoś przetrwać, muszę. Jestem już w takim stanie, że zwróciłam się o pomoc do moich sióstr. Napisałam im pełen rozpaczy sms.

Co się ze mną dzieje do cholery?! Co to za pierdolona chwiejność?

Jak mogłam wyrządzić sobie tyle krzywdy. Jak mogłam do tego doprowadzić? Co ja zrobiłam... co ja najlepszego zrobiłam....

Siedzę i wyję... nie ma nic, co koi. Nie ma nic...


czwartek, 29 listopada 2012

Odpoczywam

Hej, odpoczywam od wszystkiego. Oglądam jakiś dokument o niedźwiadkach na Kamczatce. Za chwilę podniosę się z łóżka i idę na siłownię poruszać się jakkolwiek. Przez ostatnich kilka dni jadłam za dwoje. Przytyło mi się okropnie. A jak wiadomo, moja waga strasznie wpływa na moje poczucie wartości.

Byłam wczoraj u internistki. Osłuchała mnie, zebrała wywiad i stwierdziła jednak, że to wszystko na tle psychicznym. Zwolnienie dała mi do końca tygodnia. W piątek idę do mojej psychiatry. Jestem z nią także w kontakcie telefonicznym w razie potrzeby.

Ogólnie jest już ok. Bardzo dużo śpię. Mam bardzo dużo spokoju. Czarne myśli odeszły.
Z dodatkowych plusów to takie, że nie palę już od kilku dni, nie jestem w stanie, nie sięgam po alkohol no i po bulimii nie ma śladu. Przestał mnie także bawić internet i przestałam mieć obsesję na punkcie bycia z kimkolwiek w ciągłym kontakcie.

Czuję, że potrzebuję dużo spokoju i dużo czasu dla siebie. Nie chce mi się także specjalnie pisać na blogu. Właściwie nie ma mnie praktycznie dla nikogo.

wtorek, 27 listopada 2012

To jakaś paranoja

Boże... niech mi ktoś pomoże...napisałam sms do mojej lekarki, bo nie mogę się do niej dodzwonić.
Dzwoniłam do mojej przychodni internistycznej, ale najgorsze jest to, że już nie dam rady się stad ruszyć a jestem w pracy. Nie wiem po jaką cholerę tu przyszłam. Czekam na szefa, musi mi pomóc, musi mnie zawieźć do domu, muszę się położyć. Muszę spać... Już nigdzie nie pójdę. Nie dam rady.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Umieram

Nie bardzo wiem co się dzieje. Od zeszłego tygodnia okropnie cierpię z jakiegoś bliżej nieokreślonego zmęczenia. Mam wrażenie, że dzisiaj stan ten osiągnął apogeum. Jeśli jednak w najbliższych dniach będzie podobnie, długo tak nie pociągnę.

W weekend zaplanowałam sobie wypoczynek. Miałam w ramach rozrywki i relaksu wybrać się na siłownię i zajęcia z ceramiki. Niestety całą sobotę przespałam. Wieczorem z trudem poniosłam się z łóżka i wyszłam do znajomego. Niedziela też na spokojnie choć zmęczenie nadal dawało o sobie znać. No ale dzisiejszy dzień przerósł moje najśmielsze oczekiwania.

Do godziny 13stej męczyłam się z jakimś fatalnym, niskim ciśnieniem i sennością. Do tego stopnia czułam się z tym źle, że zaczęłam wyobrażać sobie mój niebyt. Pomyślałam, że może to moje życie nie ma sensu, że zmierzam donikąd i wiele innych beznadziejnych myśli.

Przez większość dnia wspierał mnie znajomy, który próbował przytaczać jakąś logiczną argumentację na temat sensu tego wszystkiego, co tak bardzo zaczęłam dyskredytować. Właściwie to muszę mu podziękować, że był dzisiaj przy mnie. Teraz wiem, że to było dla mnie ważne.

Z trudem dotrwałam do końca dnia pracy. Jedynie ożywiając się na chwilę podczas małego szkolenia, które zrobił mój szef. Potem droga do domu, w przepełnionym ludźmi tramwaju, potem metrze.

Weszłam do domu i padłam na łóżko. Po dwóch godzinach obudził mnie telefon. To inny znajomy dzwonił z pytaniem, czy nie potrzebuję zrobić zakupów do domu, bo on właśnie jedzie do marketu.

Wstałam z łóżka z przerażającym bólem całego ciała i zawrotami głowy i zeszłam na dół, gdzie czekał już na mnie M. Zrobiliśmy zakupy a potem pojechaliśmy na gorący rosół, który miał mnie postawić na nogi. Rzeczywiście troszkę czuję się lepiej, bo mam siłę chociażby na to by pisać tu teraz. Ale generalnie chcę się pożalić, że strasznie mnie wszystko boli. Z trudem się poruszam. Naprawdę nie wiem co mi jest.

Mam pewne doświadczenia z takimi stanami. Zazwyczaj pojawiają się jako reakcja na silny stres i inne psychiczne nadużycia mojej osoby. Ostatnio, nie pamiętam już kiedy, przeleżałam tak w łóżku dwa tygodnie z podejrzeniem jakiegoś wirusa grypy. Jednak internistka mnie prowadząca wyraźnie zaznaczyła, że wyniki mam w porządku i że mój stan musi być wynikiem jakiegoś stresu.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jestem kompletnie nieodporna na to co dzieje się ze mną w tej chwili. Jestem przerażona swoją niemocą.

Jeśli macie jakiś pomysł jak mogłabym sobie pomóc to piszcie proszę. To co głównie mi dokucza to nie ból psychiczny, ale dosłownie fizyczny ból, który mnie ogranicza w najprostszych rzeczach.
Nie jestem przyzwyczajona od ograniczeń fizycznych. 

Wybaczcie to użalanie się nad sobą. Ale takie stany zdarzają mi się epizodycznie i za każdym razem mam wrażenie, że to już koniec wszystkiego.


sobota, 24 listopada 2012

Rzecz o relacjach międzyludzkich

No dobra, sesja za tydzień ale już mogę zacząć pracować sama wiedząc, że to co wymyślę będę mogła skonfrontować z terapeutką.

Moje spostrzeżenia są następujące. Otóż zauważyłam, że po wczorajszej sesji wyhamowałam natychmiast jeśli chodzi o moje intensywne w ostatnim czasie relacje z ludźmi.

Tylko P. poprosiłam o spotkanie. Jego chciałabym póki co "zachować" i sprawdzić jak go odbieram teraz, gdy tak blisko jest mój terapeuta.

Resztę określiłam mianem substytutów i atrap, które wynikły z potrzeby wypełnienia pustki po Panu M. Wczoraj Pan M. wrócił do mojego życia. Przywołałam sporo emocji z nim związanych.

Znów czuję jak szaleńczo go kocham i pragnę. Jak bardzo chciałabym mieć go blisko. To mój mężczyzna. Facet, z którym dzieliłam życie przez długie lata. To mój mentor, to człowiek, którego ceniłam, z którym się liczyłam, który dzięki argumentacji jakiej używał w kontakcie ze mną miał na mnie przemożny wpływ.

Zatem czuję teraz tak. Otóż, w tej chwili "zamrażam" większość relacji, w które weszłam w ostatnim czasie. Postaram się je po drodze poddać analizie.

Sprawdzę, które są prawdziwie, które są tylko tymczasowe na tzw. zastępstwo. Będę to robić w oparciu o analizę i interpretację więzi z Panem M.

Co do samego Pana M. mam taką cichą nadzieję, że na zawsze pozostanie znaczącą postacią w moim życiu. Jednak wiem, że przede mną jeszcze sporo tych niewygodnych emocji z nim związanych.

Nie chciałabym go dyskredytować, ale będę to musiała zrobić na poziomie emocjonalnym, gdyż tego wymaga moja sytuacja. W mojej głowie na poziomie emocji ale też na poziomie rozumu istnieje przeświadczenie, że ja i mój terapeuta zdecydowanie byliśmy sobie bliscy. To już osnute sławą "serce do mnie" jak to artykułował mój terapeuta bardzo namieszało mi w głowie. Gdzieś w środku uwierzyłam, łudziłam się, że uczucia jakie do mnie żywi to właściwie początek do jeszcze większej zażyłości.

Czekałam na dzień, kiedy ja i on staniemy się sobie bliscy również na gruncie prywatnym. Mówiłam mu o tym i tłumaczyłam, że fantazja taka wynika z moich wcześniejszych doświadczeń życiowych.
Tak to już było, że znaczące postaci z mojego żucia, lekarze, którzy mnie leczyli, nauczyciele, szefowie, klienci zapraszali mnie do swojego życia prywatnego. Pan M. zgodził się z taką moją interpretacją, podkreślając jednocześnie, że część z tych osób przekroczyła pewne granice kontaktu, których przekraczać nie powinna. Przez to wszystko się rozmywało i burzyło panujący ład.

Pan M, zdecydowanie pozostanie w mojej pamięci kimś, kto nigdy nie przekroczył moich granic a także nie pozwolił bym ja wtargnęła na jego obszar. Stał na straży naturalnego porządku. Przez większość pracy w terapii na różne sposoby próbowałam sforsować tę barykadę z czasem skupiając się już tylko i wyłącznie na tym. Na różne sposoby próbowałam się przypodobać Panu M.
Wchodziłam w role błyskotliwej pacjentki, uroczej kobietki, koleżanki po fachu. To jednak nie zadziałało a Pan M. natychmiast wyłapywał moje rozgrywanie i boleśnie je przede mną obnażał.

Właściwie większość czasu i energii w mojej terapii poświęciłam na "uwodzenie" mojego terapeuty.
Tak bardzo chciałam mieć go blisko w moim życiu. Tak bardziej osobiście, intymnie. Byłam szalenie ciekawa jego prywatności. Chciałam mieć go przy sobie na własność, karmić się nim, uczyć się od niego, czerpać z niego. Wydawał mi się tak interesującym człowiekiem, że gdzieś mniej lub bardziej świadomie postawiłam sobie za cel przedarcie się do jego świata.

To się nigdy nie udało. I to chyba niezgoda na to czyni mnie tak od niego zależną. To jest spory materiał do przepracowania.

Muszę zrozumieć i poczuć, że to ma sens, gdy ludzie, których spotykamy w swoim życiu pozostają na swoim miejscu. Muszę zrozumieć, że inwazja na ich prywatność jest niekiedy ani wskazana ani dobra. Często dla obu stron.

Dobrze by było, żebym zrozumiała, że fakt iż ktoś nie wchodzi w bliską relację ze mną nie musi wypływać od razu z jakiejś negatywnej oceny mnie. Bo tak to już jakoś ze mną jest, że gdy ktoś stawia mi granicę to ja natychmiast słyszę "nie lubię Cię", "nie jesteś dla mnie atrakcyjna w żaden sposób", "jesteś beznadziejna" itd.

Warto by przedyskutować z terapeutką czym jest stawianie granic w takich przypadkach. Czemu to służy, co to mi daje, jakie korzyści z tego płyną dla mnie?

Tak, jestem szalenie inwazyjna, choć potrafię to także ukrywać. Jestem w stanie latami krążyć wokół mojej "ofiary" i czekać na taki moment, na taką chwilę jej "słabości", gdy będę mogła wreszcie sforsować dzielący nas mur.

Ja właściwie tak działam w moim życiu i tak jestem zorientowana na relacje z ludźmi. Wybieram sobie takie osoby w moim życiu, które w jakimś sensie są dla mnie niedostępne a jednocześnie na tyle atrakcyjne, że zaczynam odczuwać ogromną potrzebę zdobycia ich.

Warto by w tych rozważaniach pójść dalej i zastanowić się nad tym co właściwie dzieje się później z taką relacja właśnie. Ile z tych osób przetrwało w moim życiu do dziś? Garstka. Kilka.
Nie jestem zorientowana na budowanie więzi, jestem nastawiona na łowienie, polowanie, uwodzenie i porzucanie, ewentualnie prowokowanie porzucenia.

W ludziach interesuje mnie jedynie ich powierzchowność, ta tajemniczość, magia, mistycyzm, który w nich dostrzegam, gdy jeszcze nie są mi bliżej znani. Nie interesuje mnie ich czysto ludzka strona.

A przecież tacy właśnie jesteśmy, gdy już siebie zgłębimy nawzajem. Bardzo typowi i w pewnym sensie zwyczajni. Mało tego domyślam się, że ta zwyczajność, powszedniość właśnie może być całkiem atrakcyjna i stanowi podstawę do budowania prawdziwej więzi. 

No i teraz mogę sobie zadać pytanie, czy to przedzieranie się przez ludzką powierzchowność, ta cała historia z polowaniem na ludzi nie jest jedynie smutną namiastką bliskiej relacji, za którą tęsknie, a której przeraźliwie się boję ze względu na autentyczną bliskość?

I tu pojawia się temat lęku przed bliskością jak widać.

Dużo tego. Mam nadzieję, że uda mi się wykonać taką pracę, która pozwoli zrozumieć i poczuć jeszcze więcej, co poprawi jakość mojego życia i relacji, które podejmuję.

Dobranoc.










piątek, 23 listopada 2012

Nowa terapeutka i inne

Za dziesięć dwunasta, przed chwilą weszłam do domu. Dzień spędzony w szaleńczym tempie i mega stresie. Spotkanie z Klientem udane. Kupili nas. Oczywiście jak na mnie przystało, nic a nic się nie przygotowałam do spotkania, bo stres mnie tak zżerał. Po spotkaniu sesja. Pani psychoanalityczka, hm... no cóż, Pan Michał to to nie jest. Ale jest chyba dobra, bo już na pierwszej sesji się poryczałam.

Będę pisać o tym później, bo teraz to jakoś ciężko mi o tym mówić. Kolejna sesja za tydzień. Takich wstępnych spotkań ma być trzy do pięciu, potem zobaczymy. Babka jest wiceprezeską Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego. Moje pierwsze odczucia? Szok. Szary, smutny gabinecik, Pani też szara i smutna w moim odbiorze. To pewnie będzie się zmieniać jak będę ją poznawać bliżej, ale póki co, co oczywiste, będę ją porównywać z Panem Michałem. Oj ciężka droga przede mną. Ciężka jak diabli.

Oczywiście powiem jej o swoich odczuciach. Będę mówić wszystko. Na sesji opowiadałam o moim terapeucie, bo taki jest cel mojego powrotu do terapii na chwilę obecną. Zmierzyć się z ogromnym poczuciem odrzucenia i straty.

W pierwszej chwili, zaraz po wyjściu z gabinetu tej babki, miałam ochotę zadzwonić do Pana Michała i wykrzyczeć mu, że nie chcę żadnej innej terapeutki, że chcę jego, że nie dam rady, że to mnie przerasta. Ale jakoś się powstrzymałam. Wsiadłam do tramwaju i zaczęłam beczeć jak dzieciak.

Nie, nie, nie chcę! Chcę mojego doskonałego terapeuty. Wiecie, to dlatego, nie byłam wstanie przebrnąć dotąd przez "Uratuj Mnie". Bo to mój terapeuta jest najlepszy. Mój. Mój Terapeuta.

Tych emocji będzie teraz we mnie sporo. Smutna konfrontacja, że coś dwa razy się nie zdarza. Że ta nasza relacja była unikalna. Pewnie to plus. To czyni tę więź jeszcze bardziej wyjątkową.

Wiem, wiem, każda relacja terapeutyczna jest unikalna. Ale pozwólcie, że ja będę pisać o swoich odczuciach. Na poziomie rozumu, wiem jak jest, ale teraz chcę konfrontować się z emocjami. I powiem tyle. Jestem rozdarta, pełna rozpaczy. Jestem rozczarowana. Jestem zawiedziona.

Będzie mnie terapeutować teraz jakaś baba. Kurwa (sorry za wulgaryzm) totalnie nieatrakcyjna, i ten gabinet taki obciachowy - tak jakby to miało być najważniejsze co? :) Pewnie, że nie.

Ale będę teraz dyskredytować babę na rzecz uwielbienia dla mojego PANA M.

Wiecie co chcę teraz napisać? Chcę napisać, że ten człowiek był terapeutą doskonałym. Pracował ze mną tyle ile mógł, ale to właśnie dla mojego dobra zakończył terapię, bo nic już z niej nie wynosiłam. Nie robiłam żadnych postępów. To wiem, wiem, że mój terapeuta mnie nie odrzucił, że to było najlepsze co mógł dla mnie zrobić. Wiem.

Jestem mu za to wdzięczna. Teraz muszę zmierzyć się z pustką po nim. Z tą ogromną, czarną dziurą.
Nie wiem czy teraz będę chciała Waszych komentarzy tu, teraz. Proszę teraz nie próbujcie mi tłumaczyć jak jest. Ja wiem, ja dużo wiem, ale teraz nie chcę rozumieć. Teraz chcę czuć, czuć.

Chcę tęsknić, wyć z tęsknoty, z rozpaczy. Chcę przeżyć stratę terapeuty-brata-matki-ojca-mężczyzny.

Muszę się skonfrontować ze wszystkimi znaczącymi opuszczeniami w moim życiu. Chcę raz na zawsze przepracować odrzucenie i lęk przed nim.

Strasznie tego dużo. Piszę naprędce. Niewiele myśląc, sporo czując. I to dobrze właśnie.

Dobranoc.




 


środa, 21 listopada 2012

Ciężko

No i wróciłam do Warszawy. Wyjazd uważam za bezsensowny i nieudany. Katowic prawie nie widziałam. Tyle, że spałam w Katowickim Spodku w ramach rozrywki.

Jutro mam bardzo ważne spotkanie z dużym, potencjalnym Klientem. No i mam konsultację u nowej terapeutki. Zobaczymy.

Generalnie padam na pysk i nie mam już siły. A tu przede mną jeszcze dwa dni pracy i weekend, który także zapowiada się dość ciężko. Postanowiłam zadbać jednak o siebie i w sobotę idę na siłownię a potem z kumplem na warsztaty ceramiki. Tak sobie pobabrać w glinie i jakoś się odprężyć.

Ataków bulimii nie mam, ale jem jakoś tak byle jak i tyję, co mnie niepokoi. Strasznie się skupiam na swoim wyglądzie. Nie akceptuję mojego ciała. Wydaję się sobie obrzydliwie brzydka i zaniedbana.
Z wielką niechęcią oglądam się w lustrze.

Co do komentarzy z poprzedniego wpisu, to pragnę zaznaczyć, że jestem świadoma sinusoidy samopoczucia i jestem wręcz przekonana, że złe stany mnie nie ominą i będą się pojawiać. Przecież są wpisane w moje zaburzenie. Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie będę dbać o higienę psychiczną pojawią się już niebawem. Zwłaszcza, że mój tryb życia przybrał na intensywności.

Czuję, że moja pojemność psychiczna jest mocno nadwyrężona. Czuję, że muszę natychmiast interweniować i zatrzymać pewne procesy, które uruchomiłam.

To co mogę dla siebie zrobić już teraz to położyć się do łóżka i porządnie wyspać.
Toteż pozdrawiam Was serdecznie, życząc dobrej nocy Wam i sobie.

wtorek, 20 listopada 2012

To, co jest.

Mam chwilę. Właśnie jadę do Katowic do centrali i na jakieś networkingowe wydarzenie dla kobiet biznesu. Szef wszystkich szefów uznał, że powinnam się tam pojawić. Ok. Choć ja ten czas wykorzystałabym inaczej.  W każdym razie mam teraz chwilę by usiąść na tyłku i napisać coś więcej.

No więc wczoraj, rzeczywiście chciało mi się wyć ze szczęścia. Te zmiany, które mam na myśli, zaczęły zachodzić już dawno, zaczęły się dziać mimochodem, gdzieś poza moją silną potrzebą dopieprzenia sobie.

Część z Was, którzy są ze mną w kontakcie mailowym wie, że zrobiłam kilka ekstremalnych rzeczy. Nawet P. o tym nie wiedział i nigdy mu o tym nie powiem. Czułam wtedy jakąś dziwną potrzebę przeciągnięcia się po ziemi. Dokopania sobie. Ale w tym samym czasie lgnęłam też mocno do ludzi i cały ten czas było ze mną kilka osób, o których dotychczas nie wspominałam.

To był pierwszy tak silny upadek od lat. Może nawet wcześniej nie zapuszczałam się w tak niebezpieczne rewiry. To co chciałam sobie udowodnić udowodniłam. To co chciałam poczuć poczułam. Jednocześnie w tym samym czasie utrzymywałam taki kontakt ze sobą, który pociągał mnie w kierunku życia. Który mimo wszystko pozwalał na refleksję.

Stanęłam na granicy dwóch światów i mogłam świadomie wybierać między dobrem a złem, życiem a śmiercią. Poczułam ogromną moc. Moc wyboru, wolność wyboru. Kiedy zrozumiałam, że nie ma ludzi ani rzeczy, które potrafią mnie powstrzymać. Kiedy zrozumiałam, że w jednej chwili mogę przekreślić wszystko co ważne. Kiedy dostrzegłam jak wielką mam moc, moc decydowania o sobie, wtedy poczułam się wolna i szalenie niezależna. I wówczas zrozumiałam, że to nie ma najmniejszego sensu. Oto co zrozumiałam. Wolność nie ma najmniejszego sensu. Wolność tak naprawdę nie istnieje.

Wolność to śmierć, nie można żyć i być całkowicie wolnym.

Nie urodziliśmy się po to by być wolni. Żyjemy by współdziałać, współżyć, współgrać. Ta owa bliżej nieokreślona wolność jest właściwie niczym innym jak ucieczką od brania odpowiedzialności za uczucia innych. Ucieczką od świadomości bycia jednym z wielu, bycia trybikiem ale za to w jak ważnym układzie ludzkich powiązań. Nasze wybory, decyzje zawsze będą się odbijać na życiu innych - tych bliskich i tych dalekich. Zrozumiałam to, kiedy balansowałam na krawędzi mojego życia.


Nigdy wcześniej nie czułam się także tak samotna, jak w momencie, gdy dałam sobie prawo do przekraczania wszelkich granic. Stała się poza tym rzecz najgorsza. Moje otoczenie także dało mi do tego prawo. I wówczas zrozumiałam, że to nie jest wolność, której pragnę. To jest opuszczenie.

Zwykłam funkcjonować w życiu na zasadzie buntu jako reakcji na wszelką krytykę i zakazy. Tym razem tak się nie stało. Nikt mnie nie zatrzymał. Owszem wiele osób przedstawiło swoją opinię, miałam okazję także doświadczyć poczucia troski o moją osobę. Ale to co było zupełnie nowe, to to, że nikt nie zaszedł mi drogi i nie powiedział STOP.

Czy mnie to ucieszyło? Skądże. Oburzona i wielce rozczarowana brnęłam dalej i dalej w głąb. W pewnym momencie przystanęłam z nadzieją, że jest może ktoś, jakaś ciocia, jakiś wujek dobra rada. Jakiś książę na białym koniu, jakiś empatyczny terapeuta, troskliwy szef... Nic...cisza.

I tylko słowa, "nikt nie może Cię powstrzymać poza Tobą samą". Doprawdy nie rozumiałam. Jak można tak żyć, bez granic narzucanych z zewnątrz.  A jednak dano mi to odczuć i natychmiast mój bunt stracił na znaczeniu. Owszem byłam ogromnie rozczarowana i rozgoryczona.

Poczułam się szalenie mało ważna i niczyja. Smutek złość, poczucie ogromnej straty i opuszczenia.
Nie było już nikogo, kto chciałby za mnie decydować a przeciw komu ja następnie mogłabym się buntować. To niesamowite, ale moje otoczenie wykazało się ogromną dojrzałością. A może wszystkim już opadły ręce. Tak czy owak, to był pierwszy taki raz, kiedy już nikt nic ode mnie nie chciał, nie wzbraniał, nie doradzał.

I to była najpiękniejsza rzecz, która mogła mi się przydarzyć. Teraz zaczynam to rozumieć.









poniedziałek, 19 listopada 2012

Szczęście

Ponieważ nie umiem pisać o sobie dobrze, nie wymienię ile sukcesów, małych i dużych, odniosłam w ostatnim czasie. Nie napiszę też jak wspaniałych ludzi poznałam w ostatnich miesiącach. Nie opowiem jaką dojrzałość i odpowiedzialność we mnie wyzwolili. Nie będę pisać o tym jak alkohol zamieniłam na picie zielonej herbaty, a bulimię na kontakt z uczuciami. Nie wspomnę o tym jakim cudem udało mi się doprowadzić do tego, że w czwartek mam swoją pierwszą sesję z moją NOWĄ TERAPEUTKĄ.

Powiem tylko tyle: Pierwszy raz mam ochotę usiąść i wyć ze szczęścia....

poniedziałek, 12 listopada 2012

Ordnung muss sein.

Najważniejsze teraz to zapanować nad bulimią, która daje mi się we znaki. Nad bulimią i finansami i uzależnieniem od internetu.

Właściwie cały czas siedzę na necie. Mam ogromną potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem. Prawie cały czas rozmawiam z kimś na skype, gg, fb, wchodzę czasem na czat.

Mój znajomy zaproponował, że zabierze ode mnie na jakiś czas laptop i modem. Powiedział, że warto bym się przekonała na ile dalece posunięte jest to uzależnienie.

Miał wziąć komputer już dzisiaj, ale nie byłam gotowa, więc pewnie oddam mu go jakoś w tym tygodniu. Bardzo się tego boję i już dostaję drgawek na samą myśl.

Jutro będę dzwonić do mojej lekarki, by umówić się z nią na wizytę. Dzwoniła do mnie w piątek ale nie odebrałam.

Co się tyczy bulimii, ma ona ogromny wpływ na moją sytuację finansową. Znaczna część mojego budżetu idzie na ataki. Jeden napad to koszt 20-50 zł. Napadów bulimii mam średnio dwa dziennie.

Gdybym była w terapii mogłabym przepracować emocje, które próbuję wentylować bulimią. Z drugiej zaś strony powinnam już umieć wsłuchać się w siebie i próbować rozumieć, co tak naprawdę przeżywam.

Stąd myślę, że oddanie komputera na jakiś czas będzie dobrym rozwiązaniem. Pomoże mi to na konfrontację uczuć. Może się tak zdarzyć, że nie będę pisać na blogu przez dłuższy okres.

A co mogłabym robić w wolnym czasie? Chciałabym wybrać się na łyżwy na Torwar i chyba zrobię to już w tym tygodniu. Będę chodzić do kina i na siłownię, spotykać się z ludźmi poza siecią. Może zadbam troszkę o siebie. Ostatnio się trochę zaniedbałam. Nie mam ochoty nic przy sobie robić.
Nie zależy mi na tym jak się ubieram. Postaram się utrzymywać porządek w mieszkaniu, bo to też zaniedbałam i moje rzeczy walają się po całym domu. Koty roznoszą na łapkach żwirek z kuwety.

Postaram się chodzić spać o normalnej porze. Może czasem poczytam coś do snu, czy coś obejrzę.
Tu głównie mam obecnie problem z koncentracją i ciężko mi skupić uwagę na czymś dłużej.

Co do finansów, muszę popłacić resztę rachunków i przeżyć jakoś do wypłaty.

Dobranoc.

sobota, 10 listopada 2012

Przeniesienie

Dzisiaj zmejlowaliśmy się z P. podejmując decyzję o definitywnym rozstaniu. Oboje uznaliśmy, że to dobry kierunek.

Staram się teraz zrozumieć, czy ja się rzeczywiście w nim zakochałam, czy raczej to było jakieś moje pragnienie miłości. I myślę, że to drugie.

Czuję ulgę po tej szczerej wymianie myśli. Chce mi się trochę beczeć, bo czuję się zawiedziona, nie tyle P., co samą sytuacją. Tak bardzo zależało mi widocznie na tym, by gdzieś ulokować uczucia, które żywiłam do terapeuty.

W gruncie rzeczy niedostępny, introwertyczny P. był bardzo dobrym obiektem, do nieświadomego kontynuowania relacji z terapeutą.

Próbuję zanalizować relację z P. i myślę, że nie widziałam w nim samego P. a próbowałam doszukać się mojego terapeuty z jednoczesnym rozszerzeniem tej znajomości o moje fantazje żywione do Pana M. Głównie chodziło mi o bliskość fizyczną i dostępność.

To dlatego tak bardzo wściekałam się, gdy P. barykadował się w swoim introwertycznym świecie a ja nie miałam do niego dostępu. Przeżywałam tę samą frustrację, co z Panem M.

Pytanie, czy celowo wybrałam niedostępnego P. by móc odtworzyć "związek" z terapeutą? Czy raczej to był przypadek? W sumie mimo jakichś uczuć do P. potrafiłam złożyć mu propozycję rozstania się. Czyli nie chodziło mi już o przeżywanie i doświadczanie niedostępności terapeuty.
Mam wrażenie, że obecnie pragnę głębszej relacji. A może nie tak, ja wciąż pragnę skonsumowania związku z terapeutą zgodnie z moimi wyobrażeniami z czasu terapii.

A P? Co tak naprawdę o nim wiem? Hm.. Kim jest P?

Może teraz gdy wszystko wróci na swoje miejsce, będę mogła bliżej poznać P. Może zechcę.

W przyszłym tygodniu mam wpaść do niego na herbatę. Może bycie razem nam nie wyszło, ale kontynuowanie niezobowiązującej znajomości będzie miało rację  bytu.

Ciekawa jestem.




środa, 7 listopada 2012

Podziękowania

Dziękuję Wam Kochane za bardzo ciekawe komentarze w ostatnim czasie. Dziękuję za wsparcie, krytykę, cenne wnioski i rady.

Zadziwiające jest, że tak potraficie się angażować w moje sprawy. Jednocześnie dodajecie mi ogromnej otuchy swoją obecnością. To niesamowite ile kobieta potrafi dać kobiecie. Pewnie o to chodziło mojemu terapeucie, kiedy sugerował kontynuację terapii z kobietą właśnie.

Mam także wsparcie przyjaciółek i koleżanek, także tych bi i less. Trochę tęsknię za P., ale z nim czułam się przerażająco samotna. Jak to się stało? Nie potrafię tego wytłumaczyć. I choć zdawał się być szalenie czułym mężczyzną, gdy był blisko. To gdy znikał, znikał na dobre. Wiem, że miał ku temu swoje powody, akceptuję je jako koleżanka, ale nie jako partnerka.

Kochane, chciałabym móc Was zapewnić, że będę walczyć o siebie i starać się być dla siebie lepszą. Jest jednak jakaś siła, która ciągnie mnie w dół. I choć na płaszczyźnie zawodowej od samego początku zaczęłam odnosić małe sukcesy, to moje życie wydaje mi się tak mało warte. Nie mam w sobie motywacji, by je ulepszać i zmieniać.

Staram się zrozumieć co chce mi przekazać Ula. Rozumiem, że starasz się Ulu przywołać mnie do porządku przez pryzmat jakichś własnych doświadczeń. Tak jak każda z Was zresztą komentując moje wpisy.

Każda z nas ma odznacza się jakimś specyficznym ładunkiem emocjonalnym. Indywidualnym stopniem wrażliwości. Wachlarzem doświadczeń i nabytych umiejętności.

Nie wiem co bym napisała takiej osobie jak ja, gdybym była na Waszym miejscu. Chyba wściekałabym się na nią. Byłoby mi jej chwilami żal. Czasem reagowałabym obojętnością.

Czy dałabym jej prawo do bycia tym kim jest? Tym kim jest w stanie być w danym momencie, danej chwili? Nie wiem. To byłoby dla mnie ogromne wyzwanie. Gdybym miała się opiekować kimś takim jak ja, to chyba długo bym nie wytrzymała. Bo przecież ile można kogoś wspierać, kibicować mu, w jakimś sensie poświęcać swój czas i uwagę i widzieć jak ta osoba potrafi w jednej chwili wszystko zniszczyć. A Wydawać by się pomogło, że już wyszła na prostą.

To byłoby ogromne wyzwanie. Dlatego też ja niespecjalnie opiekuję się sobą. Znoszę siebie z konieczności bycia ze sobą 24h.  Ciężko jest mi się wciąż i wciąż mierzyć ze swoimi słabościami. Bo choć czasem naprawdę staram się czynić to co słuszne, to mój umysł podpowiada inne rozwiązania. To niekończąca się walka z wiatrakami...

Pozwólcie, że na koniec ja grzeszna zacytuję wielce wymowne słowa Apostoła Pawła, które brzmią następująco:

„Stwierdzam więc u siebie to prawo, że gdy chcę czynić to, co słuszne, jest we mnie to, co złe. Doprawdy rozkoszuję się prawem Bożym zgodnie z człowiekiem, jakim jestem wewnątrz, ale w mych członkach dostrzegam inne prawo, toczące wojnę przeciwko prawu mego umysłu i prowadzące mnie jako jeńca prawa grzechu, które jest w mych członkach” (Rzymian 7:18, 19, 21-23).


wtorek, 6 listopada 2012

Refleksja

Lecę bordem, bo chcę zniszczyć to wszystko co wypracował ze mną mój terapeuta. To na złość jemu, że mnie zostawił. Tak naprawdę wciąż to rozgrywam.

Tęsknię za nim, bo on się o mnie mądrze troszczył. Często powtarzał mi, że widzi, jak ciężko pracuję w terapii, jak się staram, że dochodzę do trafnych wniosków, jestem błyskotliwa.

W terapii czułam się kimś ważnym dla mojego terapeuty. Tak bardzo chciałabym być ważna jeszcze kiedyś dla kogoś...

Moje przyjaciółki mówią mi, że jest sporo takich osób. Tylko czemu ja nic nie czuję? Czemu tak brakuje mi bycia ważną i kochaną.

Wiem, że nikt nigdy nie zastąpi mojego terapeuty. Wiem, że to była bardzo unikalna relacja.

Bardzo za nim tęsknie... Panie Michale, niech mnie Pan zatrzyma i pomoże mi nie wyrządzać sobie tyle zła.

Bardzo za Panem tęsknie....


Ryczę...


Dobrze, tak rzadko płaczę... Prawie nigdy.

Chyba przede wszystkim powinnam przeprosić siebie za to co sobie zrobiłam w ostatnim czasie.

A zrobiłam wiele złego.

Moja lekarka mówi, że jestem dość ciężkim przypadkiem BPD.

Dlatego znalazła mi terapeutkę, która postanowiła się podjąć leczenia mnie. Jednak chwilowo nie mogę pozwolić sobie na terapię... Może niebawem...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Rozstanie z P.

Rozstałam się z P. Wstępnie na jakiś czas. Mam jednak wrażenie, że ani ja nie jestem kobietą, której on potrzebuje, ani on mężczyzną, którego potrzebuję ja.

Tak czy owak zakochałam się w nim jakoś dziwnie. Ale jest to miłość niepełna, wynikająca z niedosytu raczej. P. jest szalenie inteligentnym mężczyzną i myślę, że nad wyraz dojrzałym.
Myślę, że może być mu ciężko z kimś takim jak jak, ale rozstania nie zaplanowałam ze względu na niego lecz na siebie.

Będę za nim tęsknić. Za jego czułością, której tak bardzo potrzebuję. Za wyrozumiałością i za tym kim jest. Jednak nie widzę u nas wspólnego mianownika. Ja jestem zwyczajną, prostą, zaburzoną kobietą. On ma za to poukładane w głowie i wie czego chce.

Ja jestem chwiejna, impulsywna, niestabilna. Ale kocham go to swoją neurotyczną częścią. A dawno nikogo już nie kochałam.

Brakuje mi Cię Kochanie... Każdego dnia. Jestem wygłodniała Ciebie. Bliskości z Tobą, Tylko Ty i ja. Brakuje mi zmysłowości między nami. Brakuje mi intymności - tylko Ty i ja.

Chcę tylko Ciebie. Tylko. Chcę i pragnę Cię tak bardzo, że niedosyt, który odczuwam zamieniam na pożądanie ku innym mężczyznom, kobietom. Tym, z którymi kontakt przychodzi mi tak łatwo.

Mój Drogi P. Kocham Cię jak typowa wariatka i dlatego nie mam nic do zaoferowania ponad to, co może dać zaburzona kobieta.

Chciałabym mieć Cię blisko, w każdej chwili, każdego dnia. Chciałabym móc się Tobą karmić, wypełniać.

Wiem jednak, że nie jestem kobietą dla Ciebie...

niedziela, 4 listopada 2012

Mea culpa

Od czwartku nie palę i nie piję. Dzisiaj rano byłam na siłowni. Teraz będę starać się być dobra, lepsza. Teraz jest się od czego odbić, Wcześniej tylko spadałam niżej i niżej. Teraz jest się za co uderzyć w pierś. Teraz... Do następnego razu...




sobota, 3 listopada 2012

Spieprzajcie!

Naprawdę nie interesuje mnie to co kto ma do powiedzenia. Interesuje mnie brnięcie w bagno, w syf, w samozniszczenie. Rozpływam się w tym. Jestem pełna zachwytu nad tym jak nisko może upaść człowiek. Ja upadłam i podoba mi się to. Nienawidzę tego życia. Nienawidzę tej beznadziejnej egzystencji. Nie interesuje mnie iluzja, którą żyją inni. Ci, którzy próbują mi wmówić, że to co robią ma sens. Gówno prawda. Oto moje zdanie.

Krótko mówiąc... wypieprzajcie z mojego bloga i zajmijcie się swoim życiem! Na pewno macie w nim wiele do zrobienia. 




Grupa warsztatowa

Czy sobota od godziny 10:00, odpowiada Wam zainteresowanym, jeśli chodzi o zajęcia dla BPD?