piątek, 30 marca 2012

Szpital

Otóż wygląda na to, że to co się dzieje ze mną od jakiegoś czasu wymaga hospitalizacji.
Mój terapeuta przeprowadził ze mną kiedyś kilka sesji, które miały na celu zaakceptowanie faktu, że co jakiś czas będę musiała lądować w szpitalu, żeby się "zatrzymać".

Teraz wszystko we mnie goni, by za moment znów się zatrzymać i zwolnić aż do kompletnego bezruchu i bezsensu. Ta huśtawka trwa już długo. Ostatnia hospitalizacja miała miejsce dokładnie trzy lata temu. Wtedy pojawił się epizod maniakalny.

Mój krytycyzm jest teraz mocno ograniczony, ale mam wrażenie, że dzieje się coś bardzo złego ze mną i jest jedynie kwestią czasu, gdy zrobię coś naprawdę głupiego.

Obecnie waham się między rzuceniem pracy, wyprowadzką z warszawy a popełnieniem samobójstwa.

To ostatnie wynika z jakieś takiej bezsilności i tego, że machina, która kręci obecnie moim życiem pędzi zbyt nieprzewidywalnie i zbyt szybko.

Dzisiaj pojechałam do pracy godzinę później. Nie czułam sensu by wstać, nie miałam siły. W końcu zebrałam się jakoś. Gdy już tam zaszłam poczułam jak bezsensowne jest to wszystko i było tylko kwestią czasu, że albo coś z tym zrobię albo pieprznę to wszystko.

Pomyślałam wówczas, że nadszedł czas na szpital. Poszłam do szefa. Przeprosiłam go za chodzenie do pracy "w kratkę" i wysyłanie porannych smsów. "Sorry, dziś znów nie dam rady..." Wiem, że go to już zaczęło irytować. Wytłumaczyłam na ile to było potrzebne, że od jakiegoś czasu gorzej się czuję, i że wygląda na to, że muszę mocniej zainterweniować w związku ze swoim stanem zdrowia i położyć się na jakiś czas do szpitala. Powiedziałam, że nie chcę uchodzić za kogoś niepoważnego i dlatego ten krok uważam za rozsądny.

Powiedział, że rzeczywiście wolałby, żebym wreszcie coś z tym wszystkim zrobiła a teraz jest dobry czas na to, bo mamy mniej pracy. Tak więc dogadaliśmy się jakoś. Choć jak się domyślacie kosztowało mnie to sporo jakiegoś takiego upokorzenia.

Pojechałam do lekarza rodzinnego po zwolnienie. (Wcześniej udało mi się umówić wizytę.) W środę mam wizytę u mojej psychiatry, a zatem zwolnienie do środy. Będę ją prosiła o skierowanie do szpitala.

Myślę jeszcze, by pojechać dzisiaj na izbę przyjęć i pogadać z jakimś lekarzem o tym wszystkim co planuję, co się działo i co dzieje. Nie wiem tylko czy to dobry pomysł.

W szpitalu odcięłabym się od internetu, telefonu, ludzi, wydawania pieniędzy, wrażeń, których nie szczędzi mi życie i może jakoś wyciszyła, jak te trzy lata temu.

czwartek, 29 marca 2012

35 lat i co dalej?

Pierwszy raz od dłuższego czasu pomyślałam dzisiaj o samobójstwie.
To się nie uda - pomyślałam sobie. To moje próbowanie, ciągła walka, próba znalezienia wyjścia.

Wczoraj znów mi się nie udało. Znów zrobiłam coś głupiego, znów się upiłam, wydałam kasę. Jest ze mną gorzej niż myślałam. Ja przestałam sobie radzić...

Moje modlitwy do Boga są takie puste. Nie umiem Go prosić o pomoc. Odchodzę od komputera przechadzam się po mieszkaniu. Próbuję zrozumieć.
Cholerna praca. Może to wszystko przez nią? Nie poszłam dzisiaj do niej. Nie dałam rady wstać, byłam jeszcze pijana.

Spójrzcie na mnie. Kim jestem? No kim? A kim bym była gdybym nie próbowała?
Może powinnam myśleć w taki sposób? Co ja mam powiedzieć tej bezmyślnej kobiecie we mnie? Ile można się nad sobą użalać? Ile osób angażować w swoje życie?

Muszę pomyśleć o innej pracy. Czy to temat zastępczy? Nie wiem sama, ale to ona nauczyła mnie lenistwa, braku odpowiedzialności. Myślałam, że to fajnie nie musieć nic robić i dostawać za to pieniądze. Siedzieć całymi dniami w sieci i... no właśnie, też nic.

W maju skończę 35 lat. Nie jestem małą, głupiutką dziewczynką. Mam trochę doświadczeń za sobą. Złych i dobrych. Preferuję jakieś duchowe wartości. Wierzę, że najlepsze dla mnie. Skończyłam kilka lat terapii. A mimo wszystko gubię się.

Nie, nie chcę zwalać tego na chorobę. Nie po tylu latach pracy nad sobą. Mam z czymś ewidentny problem. Duży problem. Być może wygląda to tak, że celowo pozbywam się pieniędzy, które oferuje mi praca zawodowa, bo w ten sposób chcę wyrazić swoją niechęć do niej.

Właściwie to miałoby sens... Wczoraj na moje konto wpłynęło kilkanaście tysięcy. To wczoraj zgłupiałam i przepiłam kupę kasy w knajpie. Tym razem wzięłam współlokatorkę. A przecież rano byłam na dobrej drodze. Urwałam kontakt z T., z czego nadal się cieszę ale późnej te pieniądze wyprowadziły mnie z równowagi.

Rzeczywiście tak ostatnio zaczęłam skupiać się na objawach, że kompletnie przestałam konfrontować się z tym co pod nimi się kryje.

Być może to dobry moment na obranie jakiegoś kierunku? Może ten wyjazd z Warszawy byłby sensowny? Tylko co z pracą wówczas? Jaką pracą? Szaleję z tymi pieniędzmi, bo na co dzień nie stać mnie na to czy owo. Ale z drugiej strony, gdybym jakkolwiek spełniała się w pracy wystarczyło by to co mam.

Kurcze, nie wiem. Może przejrzę ogłoszenia na rynku pracy. Popytam znajomych. Muszę jeszcze pomyśleć co ja mogłabym robić, co jeszcze potrafię. Bez wykształcenia, bez jakichś specjalnych umiejętności. Muszę pomyśleć...

środa, 28 marca 2012

Wstyd

Wczoraj zerwałam się wcześniej z pracy, żeby pójść do kina na "Wstyd". Film zwalił mnie z nóg i rozchwiał ponownie. Po wyjściu z seansu, usiadłam przy stoliku w kinowej kawiarni i płakałam. Zwyczajnie ugięły się pode mną nogi, musiałam szybko znaleźć jakieś miejsce do siedzenia. Wszystko mi było jedno, że beczę mimo tylu skierowanych w moją stronę twarzy.

Nad czym tak naprawdę płakałam? Czy nad losem bohatera? Być może, ale w dużej mierze płakałam także nad sobą. Ostatnie sceny filmu uświadomiły mi jakieś nieopisane cierpienie, które i ja także noszę w sobie.

Jak przerwać ten krąg niemocy? Czy to naprawdę niemoc? Przecież coś robię. A może sprawiam wrażenie trwania w ruchu, podczas gdy kręcę się w kółko?

Usunęłam T. z kontaktów dzisiaj. Usunęłam i nie chcę go już widzieć w swoim życiu.
Ten człowiek jest cholernie toksyczny. Szukamy emocji gdzie się da. Ja i on, dlatego tak iskrzy między nami odkąd się pojawił a spotkanie doprowadziło do eksplozji.

Oczywiście, że mi się podoba jego zainteresowanie mną i to jest we mnie chore.
Dwa dni temu spytał mnie pisząc: "Czy Ty mnie kochasz?" Napisałam, że raczej nie, a on na to: "Ja Cię kocham". Spytałam: "...ale uzasadnij logicznie, za co mnie kochasz? Przecież nawet nie zdążyłeś poznać kim dzisiaj jestem, jaka jestem" A on na to: "Kocham cię za to, że mnie olewasz, że jesteś taka niedostępna..."

Czub i tyle. Potem cały dzień milczenia, wieczorem pisze, że nie da rady opowiedzieć jak było na konferencji w teatrze, bo "Jestem zmęczony rybko" A rano na moje "Dzień dobry :)" Pisze suche "czesc" bez polskich znaków. Spytałam "Jak nastrój?", "super" - odpisał. Wysłałam mu uśmieszek i jakem borderline, zaczęłam usuwać go kolejno ze wszystkich kontaktów.

Spokoju, spokoju i jeszcze raz tego mi trzeba i tego muszę się uczyć.

wtorek, 27 marca 2012

Podnoszę się z kolan

Nie wiem co napisać. Mam nadzieję, że kryzys już za mną. Owszem nadal mną chwieje, ale chyba już jest spokojniej, pod kontrolą bardziej.

Rzeczywiście, trochę tych pieniędzy poszło. Ale tak patrzę po ciuchach i widzę, że poczyniłam dobre zakupy. W kwietniu będę miała większy zastrzyk gotówki i właściwie planowałam kupić trochę ubrań, tak by zadbać o siebie. Patrzę w lustro na kobietę, nie dziewczynę. Podobam się sobie. Zwłaszcza, gdy buzia nie jest już spuchnięta od prowokowania wymiotów. Jest dobrze. Wczoraj kupiłam sobie internet na kartę, tak by mieć dostęp do sieci w domu. Kupię jeszcze laptop i jeśli rzeczywiście stanę na nogi, postaram się część czasu spożytkować na pracę dodatkową.

W niedzielę spotkałam się rano z moją znajomą, która jest bardzo dobrą i dojrzałą terapeutką. Porozmawiałyśmy sobie troszkę o tym co się ze mną dzieje. Opowiedziałam jej, że jednak nie będę chodziła do tamtego znajomego na sesje. Nie czuję go i on chyba też mnie nie. G. - ta terapeutka, powiedziała, że być może to nie najlepszy moment na zmiany, gdy we mnie wciąż żywy jest mój prawdziwy terapeuta. Powiedziała, że na ostatniej konferencji miała okazję poznać mojego Pana M. Obserwowała jak prowadził jeden z wykładów. Pomyślała wtedy, że byłam w naprawdę bardzo dobrych rękach. Zaczęła mówić o cechach jakie w nim zauważyła a ja się poryczałam, bo poczułam jak bardzo mi go brakuje.

Wieczorem spotkałam się z dwiema znajomymi, które poprosiłam, o rozmowę. Ten pomysł był jak na mnie dość nowatorski. Postrzegam je jako dojrzałe, rozsądne, stonowane kobiety. Pomyślałam, że poproszę je by zechciały się czasem spotkać na kawę, czy spacer. Powiedziałam im, że potrzebuję mieć się do kogoś odezwać, gdy to wszystko tak spada mi na głowę a ja wpadam w wir impulsów, które zaczynają rządzić moim życiem.

Podczas tej rozmowy zadawały mi trochę pytań na czym polega moja choroba, ale ja głównie chciałam zwrócić uwagę na tę moją zdrową część, która nie ma być przez co stymulowana, bo wciąż się wikłam w jakąś patologię. Powiedziałam, że tęsknię za tym by być traktowana po partnersku i zapewniam, że potrafię być partnerem w rozmowie.

Teraz gdy to piszę, jest to już bardziej uporządkowane, ale kiedy usiłowałam im to wszystko powiedzieć w mojej głowie panował kompletny chaos. Na szczęście one zadawały dużo pytań, by dobrze zrozumieć co chcę im przekazać. Właściwie to zaczęłam od tego, że od jakiegoś czasu im się przyglądam (to są moje współwyznawczynie) i bardzo sobie cenię ich podejście do życia. Że czuję się bardzo samotna, ale w związku z tym, że przez wiele lat byłam mocno związana z moim terapeutą a wcześniej nie miałam umiejętności nawiązywania zdrowych relacji, to dzisiaj nie wiem co powinnam zrobić by zbliżyć się do innych. I gdyby mi zechciały pomóc i czasem poświęcić chwilę, choćby taką, kiedy ja mogłabym być pomocna im, byłabym bardzo wdzięczna.

Powiedziały, że jestem bardzo odważna, że mało kto ma odwagę przyznać się do czegoś takiego. Że one też zauważyły, że dzisiaj wszyscy stali się mocno hermetyczni, podczas, gdy trzeba się wspierać. Jedna z nich powiedziała, że ona chciałaby się nauczyć tak jak ja prosić o pomoc. Że to bardzo ważna umiejętność, ponieważ dzisiaj wszyscy jesteśmy przygniatani różnymi trudnościami i czasem nie zauważamy, że komuś z boku dzieje się krzywda. A tak razem może byłoby raźnej.

Zaczęły się otwierać i opowiadać o swoich różnych bolączkach a ja z uwagą słuchałam i cieszyłam się, że są gotowe podzielić się ze mną kawałkiem swojego życia.

Ustaliłyśmy, że będziemy się tak spotykać co jakiś czas. W sobotę jadę do jednej z nich na działkę. Umówiłyśmy się też na piątkowe spacery w z kijkami trekingowymi.
Na koniec wyściskałyśmy się serdecznie. I dziękowałyśmy sobie za tę rozmowę i spotkanie.

Wracałam do domu, do końca nie rozumiejąc co się stało. Chwilami czułam, że o to właśnie zdradzam mojego terapeutę wpuszczając do swojego życia innych ludzi. Jakiś ból ściskał moje serce. Pomyślałam sobie, że to spotkanie było dla mnie bardzo trudne. Najchętniej uciekłabym do gabinetu Pana M. i tam zaszyła się na kolejne lata.

Wieczorem leżąc w łóżku zaczęłam odczuwać ogromny smutek. To właśnie on czaił się przez te ostatnie tygodnie pod moim maniakalnym zachowaniem. Wybuchłam płaczem. Wyłam. Czułam jak mój terapeuta odchodzi. Napisałam do G. sms, na co ona odpisała, że mój Pan M. tak naprawdę nigdy nie odejdzie, że na zawsze pozostanie częścią mnie, mnie, którą stworzył...

Zasypiałam z jakąś taką ulgą, że być może coś zrozumiałam.
Chyba podnoszę się z manii. Straty są niewielkie w porównaniu do tego co zwykłam robić wcześniej. Może następnym razem pójdzie mi jeszcze lepiej :)

sobota, 24 marca 2012

Nie wiem..

Wzięłam kilka dni urlopu. Próbuję zniżyć lot. Pogubiłam się zupełnie. Zwiększyłam sobie debet na koncie i w ciągu dwóch tygodni wydałam kilka tysięcy na ciuchy, kosmetyki na żarcie i dobre wino w knajpach, na pierdoły... Ten czas spędziłam samotnie. Nie jestem z tego wszystkiego zadowolona. W którymś momencie kupowanie zaczęło sprwiać mi ból, męczyć, nużyć.. Objadanie się chyba chwilowo ustąpiło miejsca zakupom. No i pojawił się internet. Moja kolejna zmora.

T. troszkę wyluzował, ale to właśnie przez niego to wszystko się zaczęło - chyba.
Dzisiaj zostałam w domu. Za oknem słońce, które jeszcze bardziej uwidacznia bałagan panujący w domu. Musimy już sprzątać niemal codziennie. Koty gubią mnóstwo sierści. Dzisiaj zrobię im zabieg w wannie.

Chciałabym odzyskać swoje życie sprzed tygodni. To bardziej spokojne, gdzie więcej było we mnie tej zdrowej części. Więcej zdrowia, więcej opanowania, kontroli.

Swoją drogą tak bardzo się kontrolowałam przez te ostatnie miesiące, że jak puściło to niemal na całego. Całe szczęście, mam wokół siebie ludzi, którzy jakoś byli pomocni. Głupio mi, przed sobą i Wami, że nie mogę się pochwalić jaka jestem super i jak sobie dobrze radzę. Jak widać upadki to coś, co w życiu przydarza nam się przynajmniej co jakiś czas.

Wiecie... Bardzo mi ciężko. Mój terapeuta w takich momentach, próbował skupić się na tym, że jestem słaba i krucha, muszę szczególnie dbać o siebie. Wspierał mnie, wysłuchiwał, pomagał wychodzić z tarapatów. Teraz nadszedł czas, bym umiała tę jego siłę znaleźć w sobie i zapewniam, że znajdę ją. Potrzeba mi trochę czasu i trochę wsparcia z zewnątrz.

wtorek, 20 marca 2012

Zmęczenie

Kolejny dzień jestem kompletnie bez sił. Czuję się bardzo zmęczona. T. wciąż naciska, prosi o spotkanie, o wspólny obiad, kolację. Ja sama się plączę i niepotrzebnie pozwalam na to, że kręcimy się w kółko. Potrzebuję rady. Proszę napiszcie co myślicie. Nie czuję się z nim zbyt bezpiecznie. Jest zbyt nachalny. Fajnie, że zakręcił się koło mnie, ktoś, kim i ja także jestem zainteresowana, ale zdroworozsądkowo powinnam natychmiast to przerwać.

Muszę znaleźć odwagę w sobie na to by powiedzieć stop! Nie mogę być tak egoistyczna i karmić się tym, pogrywać, czy cokolwiek to jest. Boję się także, go teraz zostawić, gdy on staje na nogi, żeby znów się nie rozsypał.

Jeśli już potrzebuję mężczyzny to wyważonego, stonowanego, rozsądnego i opiekuńczego. Takiego, który poradzi sobie z moimi emocjami. T. jest kompletnym świrem, takie mam wrażenie.

Tęsknię za moim terapeutą. Moim panem M. Tak bardzo mi go brakuje. Jego spokoju, jego czujności...jego siły...

poniedziałek, 19 marca 2012

I co dalej...

Kiedy kończyłam pisać ten wczorajszy wpis, rozumiałam już, że to co się zadziało w sobotę między mną a T. było chwilowym powrotem do przeszłości, do tych nas sprzed dziesięciu lat, do tej tęsknoty za nami przepełnionymi uczuciem do siebie.

T. zadzwonił do mnie wczoraj. Poprosił o spotkanie. Powiedziałam, że nie jest to najlepszy moment na spotykanie się, kiedy tych emocji we mnie tak wiele ostatnio.
Potrzebuję spokoju, potrzebuje się wyciszyć i pomyśleć co z tym wszystkim robić dalej.

Powiedział, że nie rozumie. Próbowałam wytłumaczyć ale ciężko mi było wyartykułować to co mi chodzi po głowie. Nie rozumiał, że to mnie tak wiele kosztuje, że to mnie wszystko zaskoczyło, że nie jestem kobietą, która żyje chwilą, tak jakby on chciał, ale muszę mieć wszystko w miarę przemyślane. Mi już nie chodzi o ten haj. Owszem było miło przez te ostatnie dwa dni, ale ja nie jestem już młodą dziewuszką, która lubi się ekscytować takimi sytuacjami. Fajnie, że nasze uczucia ożyły, ale ja dzisiaj jestem już innym człowiekiem, a on innym mężczyzną. Między nami dziesięcioletnia luka. Nie wiem jakie on ma dzisiaj wartości, co lubi, jak spędza wolny czas, on nie wiem jak dla mnie ważny jest obszar duchowy i zasady, które wyznaję.

Powiedział, że właśnie chce mnie poznać i prosi o spotkanie. Odrzekłam, że potrzebuję czasu i nie wiem ile to potrwa. Stanęło na tym, że on poczeka, że będzie czekał.

Ok. Tymczasem ja na terapii ustaliłam z terapeutą, że postaramy się przyjrzeć mojej złości, tym jak ona we mnie powstaje i co z nią robię. Jeśli chodzi o tego terapeutę, czuję ogromna różnicę, że to nie analityk. Moim zdaniem jakoś tak za dużo mówi:) To taki coaching bardziej, czy psychoedukacja.

Na razie jestem pełna nieufności co do jego metod terapeutycznych. Staram się ustalić, czy on dostrzega moje rzeczywiste potrzeby i problemy.

niedziela, 18 marca 2012

T.

Ostatnio... nie czułam się najlepiej. Miałam napisać o tym jak dostałam ataku wściekłości w piątek w pracy i jak przeraziłam koleżanki i jak to mnie przygniotło, ale teraz nie jestem w stanie o tym wspominać.

Otóż wczoraj wybrałam się na imprezę organizowaną przez T. Nie wiedziałam do ostatniej chwili czy chcę tam pójść. T. to ten "samobójca", który tak się posypał, gdy zostawiła go kobieta z dzieckiem. Nie była jego żoną. Znacie tę historię, pisałam o tym.

No więc wczoraj obudziłam się w bardzo złym stanie. Ból całego ciała i zmęczenie nie pozwalały na zrobienie czegokolwiek. Moja współlokatorka kupiła internet mobilny, stąd miałam możliwość wejść na forum i inne strony, gdzie próbowałam szukać bodźców do tego by jakoś się ożywić. Niestety nic nie pomagało. Zauważyłam za oknem piękne słońce, otworzyłam drzwi balkonowe i wtedy cały pokój wypełnił się fantastyczną, wiosenną aurą. Wzruszyło mnie to. Pomyślałam, że oto właśnie przetrwałam kolejną zimę. Długie wieczory, zimne dni i swoją zimową samotność.

Zaczęłam leniwie krzątać się po domu. Panował w nim przeraźliwy rozgardiasz. Pomyślałam, że aby zadbać o swój komfort powinnam doprowadzić mieszkanie do porządku. Było to swojego rodzaju wyzwanie, moje obolałe ciało buntowało się z każdym ruchem, mimo to zaczęłam robić cokolwiek. Myślałam o tym, że wieczorem jest koncert T., na który mnie zapraszał. Myślałam o tym czy to rzeczywiście rozsądne by tam pójść. Czułam się bardzo źle. Przyglądałam się sobie w lustrze i to jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że nie jest to dobry moment by się mu - T. pokazać. Przez moment chwyciłam za telefon, chcąc umówić się do kosmetyczki i do fryzjera, by zadbać jakoś o siebie i dopiero wówczas pójść na tę imprezę.

Do porządku przywołała mnie siostrzenica, która zwróciła mi uwagę na to, że nie jest rozsądne wydawanie pieniędzy, gdy się ich nie ma. Pomyślałam sobie, że to rzeczywiście przesada. Tak więc dalej snułam się po domu. To wiosenne słońce, to powietrze działały na mnie bardzo kojąco. Minęło kilka dobrych godzin i doprowadziłam mieszkanie do porządku. W międzyczasie wróciła moja współlokatorka. Spytała czy idę na spotkanie z T. powiedziałam, że nie jestem pewna co chcę zrobić. Że chyba nie czuję się na siłach. Chodziłam po domu w dresie, z przetłuszczonymi włosami, z zaniedbanymi paznokciami i z brakiem jakiegokolwiek entuzjazmu. Nie czułam się na siłach. Była godzina osiemnasta, gdy A. otworzyła wino. Początkowo wzbraniałam się przed skosztowaniem. Ale w miarę, gdy zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać nabrałam ochoty by dotrzymać jej towarzystwa. Gdy tak siedziałyśmy i gdy wino zaczęło działać pomyślałam, że może chciałabym pójść na ten koncert, by się spotkać z T. Jak pomyślałam tak też zrobiłam. W ciągu godziny doprowadziłam siebie do porządku. Włożyłam jedne ze swoich wystrzałowych ciuchów, które kupiłam ostatnimi czasy. Jedne a może i jedyne. A. pożyczyła mi swoje kosmetyki do makijażu, które pasowały do wieczorowego wyjścia. Pomalowałam paznokcie, spryskałam się drogimi perfumami i... poszłam...

Kiedy weszłam do lokalu w jednej chwili zobaczyłam T. żywo dyskutował z osobami prze stoliku, którym siedział. Nie widział mnie. Był odwrócony do mnie tyłem. Podeszłam i delikatnie dotknęłam jego ramienia. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, jakby próbując ustalić kim jestem. Uśmiechnęłam się do niego ciepło i przywitałam i wtedy stało się coś co mnie zaskoczyło. On, to jest T. kompletnie zwariował. Był w ogromnym szoku. Nie mógł przestać powtarzać, że wyglądam oszołamiająco, że nie wierzył, że przyjdę, że... och i ach...

Przyglądałam się temu spokojnie. Próbowałam sobie przypomnieć kim dla mnie jest a raczej kiedyś był ten mężczyzna. Nerwowo zaczął mnie przedstawiać swoim towarzystwu ale nadal nie mógł ochłonąć. Nie wiedziałam jak zareagować. Zachowałam spokój. W głowie wciąż powtarzałam sobie, że przecież nie wiem kim dzisiaj jest ten mężczyzna, ale pamięć zaczęła przywodzić na myśl te wszystkie chwile które spędziliśmy razem.

Wreszcie zamilkł i tylko wpatrywał się we mnie z ciągłym zaskoczeniem. Towarzystwo przy stoliku zaczęło się nam przyglądać z dużym zaciekawieniem. Wydawali się zachodzić w głowę, kim jestem dla T. skoro tak na mnie reaguje. Spytał mnie czego się napiję, poszliśmy do baru. Tam zostaliśmy sami. A on wciąż powtarzał, że nie wierzy, że to ja, że spodziewał się zobaczyć zaniedbaną dziewczynę w dresie, smutną, szarą, nieciekawą. Nic na to nie powiedziałam.

Nie potrafię dokładnie opisać co się działo dalej, ale ja... we mnie wszystko ożyło. On wciąż do mnie mówił, wciąż, wciąż a ja z każdą chwilą zaczynałam sobie przypominać nas sprzed dziesięciu lat i to ogromne uczucie jakie do niego żywiłam.

T. oszalał, zupełnie zapomniał o tym, że ma prowadzić imprezę. Wszyscy zaproszeni wydawali się być jego znajomymi i wszyscy przyglądali się nam, mi z zaciekawieniem.

Powtarzał do mnie: "kochanie", "kochanie" - a ja po raz pierwszy od lat czułam ładunek jaki niesie ze sobą ten zwrot.

Nie jestem w stanie pisać dalej. Właściwie nie wiem co mam pisać. Wpadliśmy w słowotok. Dziesięć lat. Dziesięć długich lat opowiadanych wielkim skrótem.

Potem pocałunek. Pierwszy, drugi. Potem byliśmy tylko ja i on.

środa, 14 marca 2012

Praca i cała reszta

Wczoraj na moje biurko zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głos byłej dyrektor marketingu mojej firmy. Dzwoniła by zaproponować mi pracę handlowca w swojej agencji reklamowej. Byłam zaskoczona, mile i niemile. Mile, że o mnie pomyślała a niemile dlatego, bo co jakiś czas dostaję propozycje współpracy o charakterze sprzedawcy.

Nie wiedziałam jak jej powiedzieć, że już mnie nie kręci uganianie się za klientami. W obecnej firmie bardziej zajmuję się obsługą. Ci z Was, którzy chorują na BPD albo ChAD wiedzą, że potrafimy sprawiać wrażenie nadzwyczaj kreatywnych i genialnych. Niestety, od kiedy pacyfikuję BPD lekami jestem raczej przy tej dolnej granicy intelektualnej i umysłowej. Ogólnie jestem zwyczajna i niespecjalnie ekscytuję się i żyję pracą. Robię swoje i tyle. Praca handlowca polega na zabieganiu, na staraniu się, na ciągłych negocjacjach, kompromisach i stresie myślę. A już na pewno nie znoszę wyrabiania jakichś targetów. Ja robię tyle ile mogę i nikt mnie, człowieka ze skłonnościami znacznej niezależności nie będzie zmuszał do pracy targetami.

No więc, wracając do sedna, poprosiłam ją o wysłanie maila, żeby mi napisała kilka słów. Powiedziała, że owszem napisze to i owo, ale ważne, żebym się z nią spotkała, wówczas będzie mogła mi bardziej przybliżyć temat. Powiedziałam jej wtedy, że właściwe to czemu nie, że spotkam się z nią. Umówiłyśmy się na maila w tej sprawie.

Przysłała mi maila, napisała kilka słów, ale ja czułam dyskomfort. Odezwałam się do mojego byłego szefa i poprosiłam o radę. Wiedział, że odeszłam od nich, bo już miałam dość pracy o takim charakterze, choć on uważa, że jestem do takiej pracy stworzona. Poradził, że jeśli czuję, że nie chcę tego robić, to on ma dla mnie propozycję, którą składa mi po raz kolejny, żebym popracowała z jego firma zdalnie i dodatkowo. Powiedział, że to pomoże wypełnić mi czas, gdy w obecnej pracy mamy puste przebiegi, że będę mogła popracować przy ciekawym projekcie itd, itp.

Tak zatem zeszło od jednej propozycji pracy do drugiej. Ponieważ składa mi tę ofertę współpracy po raz wtóry, chyba się zgodzę. Z nimi - szefami z byłej firmy - czuje się komfortowo. To oni specjalni podnieśli mi pensję by stać mnie było na terapię. To oni przyjęli mnie ponownie do pracy gdy wróciłam po trzech miesiącach nieobecności ze szpitala psychiatrycznego, to oni znosili moje napady złości, konfliktowość i moje dziwactwa. Znamy się jak łyse konie.

Tak więc... postanowiłam wyposażyć się w laptopa, bo mam stary stacjonarny komputer, internet i inne dobrodziejstwa tej ery i chyba spróbuję coś robić. Skoro zostałam zapewniona, że żadnych targetów nie będzie.

Czy Wy też nie lubicie być do czegoś przymuszani? Ja bardzo. Dlatego lubię także tę pracę. Tu nikt mi nie stoi nad głową. Sama decyduje o wszystkim. Tylko tu zbyt często się nudzę.

No a nastrój? Rano wstałam z dużym trudem. Jakoś tak fizycznie niedysponowana. Bez zbytniego spinania się, zwyczajnie przyjechałam do pracy godzinę później. Nie objadałam się i nie wymiotowałam od niedzieli. Opuchlizna na twarzy dość widoczna. Waga ruchoma. W pracy staram się wywiązywać z obowiązków na bieżąco. Przypisano mnie jeszcze do jednego projektu. Nawet niegłupiego. Mój kolega, niedoszły samobójca, staje na nogi. Rozkręca ogólnopolski, internetowy projekt, który wiąże się z wieloma imprezami o charakterze kulturalno-rozrywkowym. W sobotę jestem właśnie na taką zaproszona. Nie wiem czy pójdę, choć jest w mojej dzielnicy.

Siostrzenica oddała pracę promotorowi, którą po długich narzekaniach przyjął.
Jutro się broni. Kolega z pracy, który mnie napastował dał mi spokój. Mijamy się na korytarzu i nawet nie pozdrawiamy, ale ja nie jestem urażona, nie wiem nawet czy on. Umówiliśmy się, że tak będzie lepiej, jeżeli nie będziemy się kontaktować.
Co jeszcze... Ze współlokatorką spokój. Obie zdałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy w trudnej sytuacji i chyba zaczyna nas to jednoczyć i przybliżać do siebie.

Chyba jest się z czego cieszyć prawda? Powoli wyjdę z tego. Do następnego razu, bo właśnie takie jest życie...

wtorek, 13 marca 2012

Wieczór

Nie chciałam wracać po pracy do domu. Bałam się. Pomyślałam sobie, że skoro ten poniedziałkowy dzień zaczęłam zupełnie inaczej, że poszłam na tę konsultację, potem na kawę, aż wreszcie do pracy, gdzie okazało się nie czekała na mnie lawina spraw do załatwienia na już, że mogę go pociągnąć dalej jakoś inaczej.

Dzień był spokojny, mogłam na spokojnie się poprzyglądać sprawom. Na szczęście nie miałam takiej bulimii jak zwykłam miewać wcześniej, że musiałam wychodzić z pracy by się objeść i zwymiotować w jakiejś publicznej toalecie. Brrr.. Kto wie, może jeszcze to mnie czeka.

Dzień upływał w miarę łagodnie z lekką nutką ekscytacji związanej rozpoczęciem terapii, napięcia wynikającego z niepewności o wieczór, i lekkiej paniki, która w mojej głowie szukała rozwiązania na wieczór. Na zapewne samotny wieczór.

Napisałam współlokatorce - choć długo się nad tym zastanawiałam, ponieważ zmęczenie fizyczne i psychiczne dawało znać o sobie dość uporczywie - a zatem napisałam jej, że skoro miała dziś na rano do pracy to może wyszyłybyśmy gdzieś wieczorem. Właściwie napisałam to ze zwykłej desperacji. Nie sądziłam, że jestem w stanie wykrzesać z siebie energię na wyjście gdzieś, nie wspominając już o rozmowach i alkoholu.

Poczekałam aż wszyscy wyszli z firmy. Posiedziałam sobie jeszcze troszkę i wyjechałam tak by zdążyć na czas w umówione miejsce. Współlokatorka - nazwijmy ją "A." trochę się spóźniała. Nie toleruję spóźnialstwa, ale tu prócz lekkiej irytacji, machnełam ręką i siedziałam na peronie metra czekając. Zaproponowałam lokal parę stacji metra od naszego domu. Dzięki temu miałam poczucie, że jesteśmy blisko. Zaproponowałam także to miejsce ze względu na mojego byłego chłopaka, który mieszkał w bloku obok lokalu, kojarzył mi się z jakimś spokojem, z terapią, bo poznaliśmy się na grupie terapeutycznej. Kolejną rzeczą, na którą zwróciłby uwagę mój analityk, gdybym mu to opowiadała, był stosunkowo bliski szpital psychiatryczny, w którym odbywały się wszystkie moje hospitalizacje. Chyba właśnie te na pozór drobne szczegóły osadziły mnie w jakimś wewnętrznym poczuciu bezpieczeństwa. Kiedy A. przyjechała, byłam gotowa zmierzyć się z tym wieczorem.

Weszłyśmy do pubu. Studencki klimat, przezabawny barman i duży wybór piwa.
Wybrałam sale dla palących. Miałam jeszcze kilka papierosów do wypalenia, nie byłam w stanie ich wyrzucić. Zamówiłyśmy sobie po butelce jakiegoś mazurskiego "świeżego" i usiadłyśmy na wygodnej sofie. W środku panował miły półmrok. Muzyka była ok. To jeszcze bardziej nastroiło mnie pozytywnie. W sumie nawet nie wiem jak i kiedy ale odprężyłam się zupełnie. Poczułam się jak za dawnych lat. Siedziałam w dzinsowych podartych spodniach, t-shircie z misiem i bluzie z kapturem. Obok, przy stolikach siedzieli młodzi ludzie, nie jakieś zrobione lalunie i lansujący się gogusie. Piłam to piwo, paliłam papierosa, który jak małolacie, dodawał mi animuszu :) i podrygiwałam w rytm muzyki.

Rozmawiałyśmy o wszystkim co się u nas wydarzyło w ostatnim tygodniu, kiedy mnie nie było. Przeprosiłam ze niedzielny eksces, A. powiedziała, że ok, tylko, że się bardzo wystraszyła i nie wiedziała co robić. Potem gadałyśmy właściwie o wszystkim. Opowiadałyśmy sobie jakie głupie rzeczy kiedyś zrobiłyśmy. Obmyśliłyśmy plan jak wyciągnąć z bagna przyjaciółkę A. Rozmawiałyśmy o więzi z naszymi rodzinami i o chłopaku, ze stolika obok, który z zainteresowaniem przyglądał się A. na co jak małolaty reagowałyśmy skrywanymi uśmiechami :)

Około dwunastej podjęłyśmy ważną decyzję. Jedziemy na kebaba do centrum. Już na dobre rozbawione w metrze peplałyśmy na głos. Poszłyśmy na kebaba 24h i tam kupiłyśmy sobie jeszcze po piwie. No dobra, ja już nie dałam rady, oprócz kebaba, kupiłam słodkie ciasteczko i herbatę. Czułam, że muszę jakoś spacyfikować już zbyt silne działanie alkoholu.

W kebabie leciało jakieś fajne radio, więc śpiewałyśmy piosenki. Nagle spojrzałyśmy na zegarek i uświadomiłyśmy sobie, że jest już po drugiej. Nocne odjeżdżają co pół godziny. Szybko zerwałyśmy się i goniłyśmy na centralny. W ostatniej chwili dopadłyśmy drzwi i autobus ruszył. Byłyśmy przeszczęśliwe, czego nie omieszkałyśmy okazać pozostałym towarzyszom podróży. Śmiałyśmy się, trajkotałyśmy od czasu próbując zlokalizować, miejsce, w którym już jesteśmy.

Jakimś cudem w porę zorientowałyśmy się, że autobus zatrzymał się na naszym przystanku. Wyskoczyłyśmy i biegłyśmy w kierunku domu. Pod blokiem zatrzymałam się i krzyczałam na głos do moich kotów. Potem wbiegłyśmy na klatkę i próbując się na przemian głośno uciszać, żeby nie usłyszeli nas sądziedzi, chichotałyśmy jak dzieciaki, które właśnie zrobiły komuś kawał i uciekają z miejsca przestępstwa.

Wpadłyśmy do domu. Była 2:40. Zaklepałam łazienkę, zmyłam makijaż, wskoczyłam w pizamę i już leżałam w łóżku. Obudziłam się o 5:50. Czas wstawać. Spojrzałam myślami wstecz i uśmiechnęłam się do siebie. Pomyślałam sobie, że to był naprawdę fajny wieczór. Taki "wolny od zgryzot i pocieszeń" - jak pisałam poetka.

poniedziałek, 12 marca 2012

Przyjaźń i inne nieszczęścia

Wczoraj poszłam do sklepu po papierosy. Do dzisiejszego południa wypaliłam prawie całą paczkę. Nie wytrzymałam już tego wszystkiego. Od paru dni na okrągło jadłam i prowokowałam wymioty. Dzisiaj jestem już bardzo wyczerpana ale mam jeszcze trochę siły. Mimo wszystko jestem bardzo silna, tak sobie myślę. Ale wczoraj rano tak nie myślałam.

Jak wiecie byłam w moich rodzinnych stronach. Tam mieszkają moje dawne przyjaciółki. Dziewczyny, co do których mam od jakiegoś czasu pragnienie by odbudować nasze stare kontakty. Któregoś dnia umówiłam się z nimi w jakiejś takiej a'la karczmie. Ponieważ moje siostry mają sklepy ze srebrną biżuterią, u jednej z nich kupiłam dwie śliczne bransoletki, siostra zapakowała mi je ładnie. Wieczorem przy kolacji dałam im upominki.

Pomyślałam, że to będzie bardzo miłe. Chciałam, żeby tak pomyślały. W międzyczasie wpadła jeszcze jedna dziewczyna. Taka jakby nasza wspólna koleżanka, ale ja nie chciałam, nie miałam ochoty widzieć nikogo poza nimi dwiema. No więc, zrobiło się jakoś tak niewygodnie. Zaczęłam błaznować. Zachowywać się jak warszawianka ze stolicy na prowincji. Wpadłam w panikę, że sałatka, którą zamówiłam pływa w oleju, potem zamówiłam kolejno trzy lampki wina dla siebie, bo dziewczyny nie piły, na co zwrócono mi uwagę. Kiedy zaczęłam narzekać na tę sałatkę, jedna z moich "przyjaciółek" wiedząc o mojej bulimi, powiedziała na głos śmiejąc się: "co się martwisz i tak to wyrzygasz" - ale jak się domyślacie to nie było śmieszne.

Było byle jak. Nie widziałyśmy się sporo czasu. Nie wiedziałyśmy co mówić. Ja na pewno nie wiedziałam, choć tyle chciałam ale tamta dziewczyna... Nie chciałam by to słyszała. Nigdy więcej nie chcę już ich widzieć - tak sobie teraz myślę. Na pewno dwóch z nich. Co do jednej jeszcze się zastanawiam.

Siedziałam u siostry przez kilka dni. Jadłam i wymiotowałam na oczach całej rodziny. Ani razu się nie umyłam nawet, aż w piętek mój siostrzeniec przywiózł mnie do Warszawy. No i tu zaczęło się na dobre. Przestałam zastanawiać się nad tym, co zrobię jeśli przejem pieniądze na rachunki, zwyczajnie je wydałam bez jakiejkolwiek kontroli. Rano budziłam się w miarę dobrym nastroju, ale już koło jedenastej zaczynał się atak i tak w kółko do północy, kiedy to padałam nieprzytomna. Nie walczyłam z tym, to znaczy prowokując wymioty walczyłam z obsesyjna myślą, że przytyję, więc zmuszałam się do pozbywania wszystkiego co zjadłam.

Jedna z "przyjaciółek", co do której mam jeszcze nadzieję, pisała do mnie wiedząc, że ze mną źle. A druga napisała kilka dni temu, żebym się trzymała i zamilkła na dwa dni. Wczoraj rano do mnie dotarło, że nie zostawia się człowieka, nie tylko przyjaciółki, w takim stanie. Myślicie, że chcę za dużo?

Wspieram ją jak mogę od kilku lat. Nie będę pisać jak bardzo, ale robię bardzo dużo i wczoraj to jej chamsko wygarnęłam. Napisałam jej, że bardzo mi przykro, że nie odezwała się przez te dwa dni, wiedząc, że męczę się z tą cholerną bulimią, wiedząc co ostatnio przeżywałam. A ona odpisała, że myślała, że chcę być sama i że była zajęta sprawami związanymi z kupnem mieszkania - który to pomysł zresztą ja jej podsunęłam jakiś czas temu.

Pomyślałam sobie, że to bardzo boli, wiedzieć, że ktoś kogo uważasz za bratnią duszę nie jest w stanie rozumieć, nie stara się upewnić co dzieje się z tą drugą osobą, nie chce pamiętać, no wiecie wszystkie te rzeczy... Napisałam jej o tym. A ona napisała, że chyba inaczej pojmujemy przyjaźń, i że ona nic na to nie poradzi, że mamy kryzysy w tym samym czasie. Napisała coś o tym, że nie mogę jej mieć na własność i jeszcze parę słów, które zabolały tak mocno, tak bardzo mocno...

Wstyd mi teraz, ale dostałam jakiegoś ataku szału, właśnie wczoraj rano. Rzuciłam telefonem o ścianę, który rozsypał się na kilka części. Zaczęłam krzyczeć, wyć z bólu, Boże... tak bardzo, bardzo bolało... Moja współlokatorka wpadła do pokoju i krzyczała, że dzwoni po karetkę. To mnie przywołało do porządku. "Bierz jakieś tabletki" - powiedziała. Zaczęłam nerwowo szukać tych "na czarną godzinę" Wzięłam i po jakimś czasie uspokoiłam się. Słuchałam jak krząta się cicho po mieszkaniu i zasnęłam, wiedząc, że nie jestem sama. Obudziłam się późnym popołudniem. Współlokatorki już nie było, wyszła do pracy. Znów dopadł mnie atak bulimii. Czułam, że już nie daję rady.

Szczęściem parę dni temu napisałam do znajomego, do którego chodzę na warsztaty umiejętności społecznych, że potrzebuję z nim konsultacji. Umówiliśmy się na dzisiaj rano. Wiedziałam zatem, że muszę jakoś przetrwać do dzisiaj.

Rano nieśmiało, trochę z poczuciem lekkiego bezsensu poszłam do ośrodka, w którym prowadzi nasze zajęcia. Rozmawialiśmy prawie dwie godziny. Ku mojemu zaskoczeniu rozmowa z nim uspokoiła mnie. Poczułam, że ten facet mnie koi, że rozumie, że jestem w stanie mu zaufać po tym jak straciłam mojego terapeutę. Na początek długo się w środku zastanawiała, aż po jakimś czasie spytałam go, czy mógłby się mną zająć kryzysowo. Powiedział, że nie prowadzi terapii indywidualnej, ale zrobi dla mnie wyjątek, i że chce mi pomóc. Umówiliśmy się na kontrakt do końca czerwca dwa razy w tygodniu po godzinie. Powiedział mi, że poza tym, że jest specjalistą od uzależnień specjalizuje się też w leczeniu bulimii.

To terapeuta poznawczo-behawioralny. Powiedział mi, że rozumie moje przywiązanie do wcześniejszego terapeuty, ale to rzeczywiście wygląda na uzależnienie, a co najciekawsze uzależnienie od formy terapii jaką ów prowadził, czyli analizowania wszystkiego.

Pomyślałam sobie, że chcę z nim spróbować. To coś zupełnie innego. Znamy się, mówimy sobie na "ty". Przed zajęciami robimy sobie razem kawę. Byłam z nim kilka razy w knajpie. Chcę złamać konwenas anonimowości. Nigdy więcej tego muru, który tak bestialsko odgradzał mnie od mojego terapeuty. Wiem, przeniesienie, bla bla.
Jednak dzisiaj chcę mieć to w nosie.

Wyszłam ze spotkania wyraźnie uspokojona. Poszłam do przymilnej knajpki jazzowej. Wygodnie zapadłam się w fotelu, wypiłam jedna kawę, następnie drugą i wypaliłam resztę papierosów.

W myślach, z fajkiem w gębie, pomodliłam się do Boga (wiem to profanacja), przeprosiłam Go za wszystko i poprosiłam, by dodał mi sił a ja postaram się wrócić do pionu.

Następna sesja w piątek rano. W pracy już załatwiłam z szefem, że będę przychodzić później w poniedziałki i piątki.

Napisałam też sms do mojego trenera-dietetyka z siłowni, że mam obecnie kryzys, również z bulimią ale zamierzam wrócić niebawem. Odpisał mi ciepło, że czeka.

I to by było na tyle. Przede mną wieczór. Trochę się go boję. Pomyślcie o mnie ciepło. Wszystkich Was moi Czytelnicy serdecznie pozdrawiam i też życzę dużo sił, bo wiem, że nie ja tylko się borykam z trudnościami.

piątek, 9 marca 2012

Bulimia 2

Przytyłam dwa kilo, czuję się jak śmieć. Straszne to co? Bulimia zawładnęła moją psychiką. Obecnie nastrój depresyjny. Nie mam ochoty wchodzić z nikim w interakcję. Czuję się kompletnie bezwartościowa. Napisałam wczoraj jeszcze do znajomego specjalisty od uzależnień. Napisałam mu, że już sobie nie radzę. Dzisiaj napisał, żebym mu dała godzinę lub dwie a on coś pomyśli. Teraz jednak już nie mam siły nic robić.

W niedzielę moja znajoma terapeutka zwróciła uwagę na to, że to co się ze mną dzieje to m.in wynik braku tzw. dobrego obiektu, którym był mój terapeuta. Teraz zaczęłam odczuwać jego szczególny brak, i tak jak dziecko ssie palec, by się ukoić, gdy mamy nie ma blisko, tak jak koję się jedzeniem, gdy nie ma terapeuty.

Sposobem na to, jest poszukiwanie relacji bądź innych nawyków, które psychika uzna za satysfakcjonujące i będzie wówczas łatwiej wyeliminować bulimię. Jakoś tak.

środa, 7 marca 2012

Bulimia

Mam ochotę krzyczeć. Boli mnie ciało od nadmiaru emocji. Szukam ujścia dla nich. Bulimia to straszne gówno.

niedziela, 4 marca 2012

Na zakręcie

Dotrwałam do czwartku do 12stej i się posypałam. Kiedy już wszystko najgorsze w pracy było już za nami, zwyczajnie rozjechałam się i musiałam opuścić miejsce pracy, a tu akurat najważniejsze dla nas dni. Najważniejsze dni naszego zespołu. Trudno. Nie dałam rady. Stres mnie zżarł. Wróciłam do domu będąc bardzo chora z przeziębienia a tu jednocześnie dostałam silnego ataku bulimii. Ataków miałam tego dnia kilka. Niemal nieprzytomna jadłam i prowokowałam wymioty, aż zupełnie opadłam z sił. Do pracy już nie wróciłam a powinnam być do dzisiaj.

Przeziębienie jakoś przeszło ale bulimia... no cóż, tu pojawił się duży problem. Nie mogę nad nią zapanować. W zeszłym tygodniu pożyczyłam też trochę pieniędzy i nakupowałam sobie ubrań za 1500 zł. Dla mnie to dużo. Starałam się jakoś to wszystko odreagować tak by nie wyrządzić sobie ani nikomu innemu żadnej krzywdy.

Niestety nie pomogło zbytnio. Doszło przeziębienie, doszła bulimia a wczoraj mój umysł zaczął szwankować na tyle mocno, że pojechałam na izbę przyjęć.

Na izbie starłam się z lekarzem dyżurnym. Facet na wejściu spytał mnie czy mam skierowanie. Powiedziałam, że nie mam, że potrzebuję konsultacji. A on na to, że on tu jest od tego, żeby przyjmować do szpitala a nie konsultować. Na co ja wparowałam do gabinetu i powiedziałam, że ok, ale najpierw niech posłucha co mam do powiedzenia.

Mówię mu, że jestem bordreljanem ze stanami psychotycznymi, a on na to, że phi, że co to właściwe znaczy, że borderlajn, że teraz to wszyscy takie etykietki mają. Na co ja do niego, że nie przyszłam do niego po to by mnie teraz diagnozował, tylko po to by ocenił mój obecny stan. Równie dobrze, możemy przyjąć, że mam grypę.

Na co on, że spokojnie, żebym nie dramatyzowała. Na co ja, że on też by dramatyzował, jakby żył w ciągłej obawie przed tym, że któregoś dnia może odejść od zmysłów i wylądować w zasyfiałym psychiatryku. I że się go pytam, czy jego zdaniem jestem w stanie psychozy, lub grozi mi takowa. Na co on, że nie, że naprawdę jego zdaniem nie jest najgorzej, bo mam duży kontakt ze sobą. Pytam, czy pernazynę mogę zwiększyć. No to zwiększył mi do trzystu na dobę. Coś tam jeszcze pogadał. Napisał w karcie, że jestem drażliwa, ale ogólnie ok. Facet na koniec miło się do mnie uśmiechnął a ja odwzajemniłam uśmiech.

No i troszkę ochłonęłam po tej wizycie. Trochę jakby mi się zrobiło lepiej. Grunt to mieć świadomość, że jak wali się świat to wiem gdzie się udać.

Jutro planuję iść do rodzinnego po zwolnienie, a jak ogólny nie da to do swojej psychiatry. Zamierzam spakować kilka ciuchów i wynoszę się na tydzień do moich sióstr. Tam posiedzę z dzieciakami, pożyję ich zupełnie innym niż moje życiem i mam nadzieję odetchnę nieco.

A i moja współlokatorka znów się wczoraj pocięła. Odbiło jej. Wyjęłam przy mnie nóż i chlasnęła trzy razy w te same miejsca sprzed tygodnia. Polała się krew. A ja... ja kompletnie zdębiałam. Dzisiaj spotkałam się z zaprzyjaźnioną terapeutką. Opowiedziałam jej wszystko. Najgorsze, że moja współlokatorka nie chce niczyjej pomocy. Nawet nie chce rozmawiać o tym co się dzieje, a ja chcąc nie chcąc jestem świadkiem tego wszystkiego. Mój dom przestał już być bezpiecznym azylem.

Dzisiaj rano powiedziałam jej, że albo coś zmieniamy, albo któraś z nas musi się wyprowadzić.