poniedziałek, 12 marca 2012

Przyjaźń i inne nieszczęścia

Wczoraj poszłam do sklepu po papierosy. Do dzisiejszego południa wypaliłam prawie całą paczkę. Nie wytrzymałam już tego wszystkiego. Od paru dni na okrągło jadłam i prowokowałam wymioty. Dzisiaj jestem już bardzo wyczerpana ale mam jeszcze trochę siły. Mimo wszystko jestem bardzo silna, tak sobie myślę. Ale wczoraj rano tak nie myślałam.

Jak wiecie byłam w moich rodzinnych stronach. Tam mieszkają moje dawne przyjaciółki. Dziewczyny, co do których mam od jakiegoś czasu pragnienie by odbudować nasze stare kontakty. Któregoś dnia umówiłam się z nimi w jakiejś takiej a'la karczmie. Ponieważ moje siostry mają sklepy ze srebrną biżuterią, u jednej z nich kupiłam dwie śliczne bransoletki, siostra zapakowała mi je ładnie. Wieczorem przy kolacji dałam im upominki.

Pomyślałam, że to będzie bardzo miłe. Chciałam, żeby tak pomyślały. W międzyczasie wpadła jeszcze jedna dziewczyna. Taka jakby nasza wspólna koleżanka, ale ja nie chciałam, nie miałam ochoty widzieć nikogo poza nimi dwiema. No więc, zrobiło się jakoś tak niewygodnie. Zaczęłam błaznować. Zachowywać się jak warszawianka ze stolicy na prowincji. Wpadłam w panikę, że sałatka, którą zamówiłam pływa w oleju, potem zamówiłam kolejno trzy lampki wina dla siebie, bo dziewczyny nie piły, na co zwrócono mi uwagę. Kiedy zaczęłam narzekać na tę sałatkę, jedna z moich "przyjaciółek" wiedząc o mojej bulimi, powiedziała na głos śmiejąc się: "co się martwisz i tak to wyrzygasz" - ale jak się domyślacie to nie było śmieszne.

Było byle jak. Nie widziałyśmy się sporo czasu. Nie wiedziałyśmy co mówić. Ja na pewno nie wiedziałam, choć tyle chciałam ale tamta dziewczyna... Nie chciałam by to słyszała. Nigdy więcej nie chcę już ich widzieć - tak sobie teraz myślę. Na pewno dwóch z nich. Co do jednej jeszcze się zastanawiam.

Siedziałam u siostry przez kilka dni. Jadłam i wymiotowałam na oczach całej rodziny. Ani razu się nie umyłam nawet, aż w piętek mój siostrzeniec przywiózł mnie do Warszawy. No i tu zaczęło się na dobre. Przestałam zastanawiać się nad tym, co zrobię jeśli przejem pieniądze na rachunki, zwyczajnie je wydałam bez jakiejkolwiek kontroli. Rano budziłam się w miarę dobrym nastroju, ale już koło jedenastej zaczynał się atak i tak w kółko do północy, kiedy to padałam nieprzytomna. Nie walczyłam z tym, to znaczy prowokując wymioty walczyłam z obsesyjna myślą, że przytyję, więc zmuszałam się do pozbywania wszystkiego co zjadłam.

Jedna z "przyjaciółek", co do której mam jeszcze nadzieję, pisała do mnie wiedząc, że ze mną źle. A druga napisała kilka dni temu, żebym się trzymała i zamilkła na dwa dni. Wczoraj rano do mnie dotarło, że nie zostawia się człowieka, nie tylko przyjaciółki, w takim stanie. Myślicie, że chcę za dużo?

Wspieram ją jak mogę od kilku lat. Nie będę pisać jak bardzo, ale robię bardzo dużo i wczoraj to jej chamsko wygarnęłam. Napisałam jej, że bardzo mi przykro, że nie odezwała się przez te dwa dni, wiedząc, że męczę się z tą cholerną bulimią, wiedząc co ostatnio przeżywałam. A ona odpisała, że myślała, że chcę być sama i że była zajęta sprawami związanymi z kupnem mieszkania - który to pomysł zresztą ja jej podsunęłam jakiś czas temu.

Pomyślałam sobie, że to bardzo boli, wiedzieć, że ktoś kogo uważasz za bratnią duszę nie jest w stanie rozumieć, nie stara się upewnić co dzieje się z tą drugą osobą, nie chce pamiętać, no wiecie wszystkie te rzeczy... Napisałam jej o tym. A ona napisała, że chyba inaczej pojmujemy przyjaźń, i że ona nic na to nie poradzi, że mamy kryzysy w tym samym czasie. Napisała coś o tym, że nie mogę jej mieć na własność i jeszcze parę słów, które zabolały tak mocno, tak bardzo mocno...

Wstyd mi teraz, ale dostałam jakiegoś ataku szału, właśnie wczoraj rano. Rzuciłam telefonem o ścianę, który rozsypał się na kilka części. Zaczęłam krzyczeć, wyć z bólu, Boże... tak bardzo, bardzo bolało... Moja współlokatorka wpadła do pokoju i krzyczała, że dzwoni po karetkę. To mnie przywołało do porządku. "Bierz jakieś tabletki" - powiedziała. Zaczęłam nerwowo szukać tych "na czarną godzinę" Wzięłam i po jakimś czasie uspokoiłam się. Słuchałam jak krząta się cicho po mieszkaniu i zasnęłam, wiedząc, że nie jestem sama. Obudziłam się późnym popołudniem. Współlokatorki już nie było, wyszła do pracy. Znów dopadł mnie atak bulimii. Czułam, że już nie daję rady.

Szczęściem parę dni temu napisałam do znajomego, do którego chodzę na warsztaty umiejętności społecznych, że potrzebuję z nim konsultacji. Umówiliśmy się na dzisiaj rano. Wiedziałam zatem, że muszę jakoś przetrwać do dzisiaj.

Rano nieśmiało, trochę z poczuciem lekkiego bezsensu poszłam do ośrodka, w którym prowadzi nasze zajęcia. Rozmawialiśmy prawie dwie godziny. Ku mojemu zaskoczeniu rozmowa z nim uspokoiła mnie. Poczułam, że ten facet mnie koi, że rozumie, że jestem w stanie mu zaufać po tym jak straciłam mojego terapeutę. Na początek długo się w środku zastanawiała, aż po jakimś czasie spytałam go, czy mógłby się mną zająć kryzysowo. Powiedział, że nie prowadzi terapii indywidualnej, ale zrobi dla mnie wyjątek, i że chce mi pomóc. Umówiliśmy się na kontrakt do końca czerwca dwa razy w tygodniu po godzinie. Powiedział mi, że poza tym, że jest specjalistą od uzależnień specjalizuje się też w leczeniu bulimii.

To terapeuta poznawczo-behawioralny. Powiedział mi, że rozumie moje przywiązanie do wcześniejszego terapeuty, ale to rzeczywiście wygląda na uzależnienie, a co najciekawsze uzależnienie od formy terapii jaką ów prowadził, czyli analizowania wszystkiego.

Pomyślałam sobie, że chcę z nim spróbować. To coś zupełnie innego. Znamy się, mówimy sobie na "ty". Przed zajęciami robimy sobie razem kawę. Byłam z nim kilka razy w knajpie. Chcę złamać konwenas anonimowości. Nigdy więcej tego muru, który tak bestialsko odgradzał mnie od mojego terapeuty. Wiem, przeniesienie, bla bla.
Jednak dzisiaj chcę mieć to w nosie.

Wyszłam ze spotkania wyraźnie uspokojona. Poszłam do przymilnej knajpki jazzowej. Wygodnie zapadłam się w fotelu, wypiłam jedna kawę, następnie drugą i wypaliłam resztę papierosów.

W myślach, z fajkiem w gębie, pomodliłam się do Boga (wiem to profanacja), przeprosiłam Go za wszystko i poprosiłam, by dodał mi sił a ja postaram się wrócić do pionu.

Następna sesja w piątek rano. W pracy już załatwiłam z szefem, że będę przychodzić później w poniedziałki i piątki.

Napisałam też sms do mojego trenera-dietetyka z siłowni, że mam obecnie kryzys, również z bulimią ale zamierzam wrócić niebawem. Odpisał mi ciepło, że czeka.

I to by było na tyle. Przede mną wieczór. Trochę się go boję. Pomyślcie o mnie ciepło. Wszystkich Was moi Czytelnicy serdecznie pozdrawiam i też życzę dużo sił, bo wiem, że nie ja tylko się borykam z trudnościami.

2 komentarze:

  1. Wystraszyl mnie troche ten post. nie pisze tutaj za duzo ale zagladam regularnie. Trzymam kciuki i mam nadzieje, ze to przejdzie szybko. Wiem jak to jest gdy czlowiek czuje sie zawiedziony i czasem spodziewa sie pewnych rzecz od osob, ktore nie sa w stanie sprostac tym oczekiwaniom. Pocieszajace jest to, ze z czasem gdy czlowiek nad soba pracuje, trafia na nowe osoby i w dodatku inne niz te do tej pory :) Cieplo pozdrawiam i zagladam by zobaczyc jak sobie radzisz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko co robisz, robisz sercem. Prędzej czy później będziesz musiała zdać sobie sprawe z tego, że nikt Ci za to nie podziękuje.
    Pomyśl o tym, czy warto?
    Czytając Ciebie czuje się jakbym czytał samego siebie sprzed lat, ale ja się w końcu nauczyłem.
    Mam taką recepte, najpierw niech ktoś pokaże mi, że naprawde warto, a później podaje mu serce na dłoni. Ale to rzadkość w dzisiejszych czasach.
    A kiedyś było zupełnie inaczej.
    Może spróbuj, choć częściowo przewartościować i zaakceptować ten świat.

    OdpowiedzUsuń