sobota, 14 grudnia 2013

Trochę mnie złamało, ale już dobrze.

Wydarzenia ostatnich dni nie pozostawiły na mnie suchej nitki. Czwartek był pod tym względem szczególnie wyjątkowy.
Po dawkę leków sięgnęłam dopiero wczoraj rano. Obudziłam się półprzytomna i strasznie wyczerpana. Zasnęłam jakoś nad ranem. Było jeszcze ciemno. W tym czasie przebudziłam się na chwilę. Miałam sen. Był bardzo dziwny, czego doświadczyłam w sposób szczególny.

Byłam wielkim lustrem, które pękło na malutkie kawałki. I z tych kawałków ja, jako obserwator przyglądający się temu, mogłam oglądać poszczególne sceny z mojego życia. Każde takie lustrzane szkiełko było osobnym jego fragmentem, w którym coś się działo. Gdy skupiałam swój wzrok na jednym szkiełku, natychmiast przenosiłam się do tej części życia, stając się sobą w tamtym czasie i przeżywając realnie tę scenę. Gdy oddalałam głowę, w zakresie mojego wzroku miałam więcej takich szkiełek, na których dokładnie było widać ruch. Tak jakby te szkiełka były ożywione, dosłownie jakby wszystko się ruszało.
Z tej perspektywy mój mózg żywo reagował na wszystkie te obrazy na raz, powodując jakieś kompletne splątanie tych wielowątkowych scen, przeżyć i emocji, których to na bieżąco doświadczałam.

Przedziwny sen i jeszcze bardziej niezwykłe uczucie. Bardzo eksploatujące zresztą, więc gdy tylko się przebudziłam, odczułam znaczną ulgę. Po chwili jednak wróciła świadomość tego, co działo się w ostatnich godzinach i znów zapadłam w sen.

Wcześniej, zanim w ogóle zasnęłam, pamiętam jak wszystko pędziło bardzo szybko. Myśli, obrazy. W którymś momencie pojawił się głos mojego terapeuty, wciąż nalegał a wręcz przymuszał mnie do wzięcia leków. Na okrągło komentował moje zachowanie, oskarżając mnie o rzeczy, których absolutnie nie chciałam słyszeć. Toczyłam z nim jakąś walkę i wciąż powtarzałam, że nie chcę tego słyszeć. Żeby się odpierdolił. Byłam wulgarna i dosłownie jak jakaś opętana.

W gruncie rzeczy dostałam chyba jakiejś psychozy. On powtarzał, że muszę wziąć leki, że jestem chora. Nazywał rzeczy po imieniu. Trudno mi dokładnie przywołać jego słowa, ale chodziło o to, że się odrealniam, że jestem w bardzo złym stanie, że muszę głównie zadbać o siebie. Że dokładnie wiem co mam zrobić, a nie uciekać w chorobę. Mówił o jakichś konkretach, odnośnie spraw dziejących się w moim życiu. Jakieś niewygodne słowa, które były nie do zniesienia, więc chyba nawet na głos krzyczałam, że nie chcę tego słuchać, żeby spierdalał.

Teraz też dokładnie nie wiem co mówił, ale mogę się domyślić. Myślę, że ten jego głos był głosem mojej zdrowej części reprezentowanej w tym momencie przez jego osobę.
W sumie to nie był głos. Nie wiem co to dokładnie znaczy słyszeć głosy. Ja toczyłam walkę z jakimś natłokiem oskarżających myśli. Tylko, że nie moich a jego. Czy jakoś tak. Nie umiem tego dookreslić.

Po tym jak nad ranem znów zasnęłam i obudziłam się na chwilę później, te jego myśli były już bardziej moimi. Wiedziałam, że natychmiast muszę wziąć leki i coś silnego na uspokojenie, bo wciąż w głowie czułam pęd. I choć głównie cały dzień przespałam, potrafiłam zbudzić się na podanie kotom jedzenia, zjedzenie śniadania, potem czegoś na obiad, a następnie kolację i wieczorną dawkę leków. Czułam ogromne zmęczenie i potrzebę by w żaden sposób nie myśleć o niczym. Zwłaszcza o tym, co się zadziało w ostatnich godzinach.

Dziś wstałam też w miarę wcześnie i czuję się już normalnie. Zmęczenie owszem jest, tak jakbym dochodziła do siebie po jakiejś ciężkiej grypie. Fizycznie jestem mocno zmęczona, obolała, ale psychicznie jest dość dobrze i na pewno już bardziej spokojnie.

Całe szczęście dzisiaj nie mam żadnych zobowiązań (prócz presji wewnętrznych), więc nie muszę robić niczego szczególnego. Jutro do wieczora też. Mogę odpoczywać. Okropnie mnie to zmasakrowało powiem szczerze.

piątek, 13 grudnia 2013

Przepraszam, że więcej nie mogę

Późnym popołudniem, po informacji o pobiciu mojej siostrzenicy przez jej męża, o tym do jakiego stopnia została pobita, mój nastrój z błyskotliwego pędu przeszedł w bardziej histeryczny i tu już zaczęłam poważnie męczyć się z chwiejnością, ale tempo nadal zawrotne.

Najgorsza ta niemoc i mogłabym teraz całą emocjonalność scedować na tę sprawę, a także na inne, i już byłam temu bliska. W jednej chwili dotarłam do specjalistów z Polish Psychologists' Association (PPA), przedstawiłam im problem, jutro będzie się kontaktował ze mną już z któryś z ich psychologów. Jestem w stanie przekopać całą Anglię, co tam Anglię. Jeśli gdzieś we wszechświecie jest ktoś kto potrzebuje pomocy to zapewniam, że jestem w stanie zrobić dużo!
W żaden jednak sposób nie potrafię ulżyć sobie.

Zadzwonili dzisiaj z  ZUS-u. W środę mam komisję. Wszystko w tak krótkim czasie. Przecież zdrowy człowiek by z tym wszystkim zwariował.

Wciąż  nie rozumiem, jak to się dzieje w mojej głowie, że tak wszystko zaczyna się bardzo szybko dziać. To jest taki pęd, że nie jestem już w stanie świadomie wyłapywać tych wszystkich bodźców, które odbieram wewnątrz i zewnątrz. To tak jakbym była jakąś maszyną.

Mogłabym to, to uczucie, przed którym uciekam nazwać, ale nie mogę. Nie mogę na nie pozwolić.
Ani by o nim myśleć, a już na pewno by czuć.

Minie to. Ile jeszcze tak będę mogła? Dzień? Dwa? Aż się zajadę. Potem dół a potem na dwoje babka wróżyła.

Nic nie mogę. Umyć się, wziąć leków, usiąść bezczynnie. Książka, film, nic na spokojnie.
Na szczęście w między czasie padł mi net i wtedy zauważyłam, że jest noc, cisza wokół. Nic, kompletnie nic się nie dzieje, a ja miliony galaktyk stąd. I rozmawiam gdzieś z jakimiś ludźmi o czymś.
I jeszcze chwila a poruszę niebo i ziemię i nie tylko psychologów z PPA. Jestem w stanie ściągnąć nawet wojsko i rozpętać kolejną wojnę światową w celu ratowania mojej siostrzenicy, która zapewne jest w podłym stanie, ale jej życie nie jest zagrożone, ma jakieś wsparcie a męża eksmitowano z domu i nałożono zakaz zbliżania się.

Tak trudno jest mi w tym stanie ocenić, co jest ważne a co nie.
Co prawdziwe.

Muszę wyłączyć komputer. To nie ma sensu. Zajadę się.

Jak on mógł ją tak pobić kurwa....

czwartek, 12 grudnia 2013

Wiktoria, jeśli mnie czytasz?!

Mój adres pocztowy, przez który kontktowałyśmy się nie istnieje i teraz sobie uświadomiłam, że nie pamiętam Twojego. Jeśli mnie czytasz, proszę odezwij się na zatrzymajmnie.blog@gmail.com Potrzebuję pilnie Twojej porady. To dla mnie bardzo ważne. Będę Ci ogromnie wdzięczna.


Jedna rzecz z głowy

No dobrze. To już mam gdzie mieszkać.

W ogóle zabawna sprawa. Siedziałam, przedwczoraj chyba, na necie i przeglądałam ogłoszenia wynajmu pokoi pod kątem mojej współlokatorki. A. była w pracy i jakoś ostatnio coś jej się działo z laptopem, więc ja szukałam jej czegoś. I tak znalazłam ogłoszenie, że kilka bloków ode mnie chłopak chce wynająć pokój na miesiąc. Pomyślałam, że to idealnie dla mojej A. Zadzwoniłam tam, powiedziałam o co chodzi i ustaliłam z chłopakiem, że jak tylko uzgodnię z A. o której może wpaść nazajutrz, oddzwonię do niego.
No i tak umówiłam ich na 17-stą. Ale gdy A. wróciła późnym wieczorem, powiedziała, że akurat tak się złożyło, że jej koleżanka zaproponowała zamieszkanie u siebie.
Rano dzwonię do chłopaka i mówię mu, że jednak nie, że co prawda ja też szukam pokoju i nawet miesiąc byłby w mojej sytuacji dobrym rozwiązaniem, ale ja mam dwa koty. Na co chłopak, że to absolutnie nie przeszkadza, bo on mieszkał tam z psem. No ale co na to inni lokatorzy i właścicielka? - pytam. On na to, że to są osoby, które na pewno nie będą miały nic przeciw kotom, że pies był bardziej upierdliwym zwierzakiem.

Kurde, sama już nie wiedziałam, co w tej sytuacji. Poprosiłam, żeby jednak ustalił to z nimi, tak bym miała pewność a ja później zadzwonię. No i on zadzwonił sam i mówi, że absolutnie nie ma problemu. Ok, umówiłam się na 17-stą. Miała też być właścicielka.
Z mojego bloku do ich bloku szłam może nawet niecałe 5 minut. Nie ukrywam, że to ogromny atut.

Weszłam do mieszkania i widzę, że widok nędzy i rozpaczy, ale wchodzę do pokoiku a tam całkiem ok. Pogadaliśmy i ja mówię, że jutro dam znać. A oni na to, że potrzebują szybkiej decyzji, bo jedzie już tu chłopak jakiś też obejrzeć pokój, ale oni ze mną się umówili pierwszą, no bo chcieliby dziewczynę.

Cholera, mówię, że nie wiem, że mnie zaskoczyli i naprawdę trudno mi podjąć decyzję. Myślę sobie jednak, kurczę, ten miesiąc to naprawdę niegłupia sprawa. Wypytałam o pozostałych lokatorów. W jednym pokoju chłopak z dziewczyną, w drugim chłopak. Wszyscy koło 30-stki.
No i myślę, i myślę, i myślę, że to wszystko co się ostatnio w moim życiu dzieje to i tak jedno wielkie szaleństwo. Tyle rzeczy na raz. Machnęłam ręką i pomyślałam, że jeden problem w tą czy w drugą stronę nie ma chyba dla mnie aż takiego znaczenia. Zresztą zobaczę sama.

No i zdecydowałam się. Po drodze poszłyśmy z panią E. - właścicielką, do bankomatu. Wypłaciłam jej zaliczkę. A w ogóle jak wyszłyśmy z bloku to ona wskazała na blok przed nami, że tam też ma mieszkanie i wynajmuje, tylko tamto w wysokim standardzie i tam się też zwolni pokój albo w połowie stycznia, albo z końcem. Więc jakbym miała ochotę to mogę to rozważyć. Że tu na pewno jak trzeba będzie, (w tym pokoju, który wynajęłam) to i mogę do końca stycznia, bo ten chłopak wspominał, że nie będzie kłopotu.

I znów kupa danych do przeanalizowania i jakaś ekscytacja postresowa i nastrój poleciał mi w górę.
Biedna A. była w domu jak wróciłam, więc wylałam na nią potok słów. Z radości, z przerażenia, ze zdziwienia i w ogóle ze wszystkiego. Jakoś to przetrwała.  Dziś mimo raczej dobrze przespanej nocy wciąż chodzę nakręcona.

W ogóle coś niesamowitego. Właścicielka mojego dotychczasowego mieszkania zadzwoniła ostatnio do mnie z informacją, że zdecydowała, że nie weźmie ode mnie ani grosza za mieszkanie w grudniu. Mogę tu zostać nawet do 23-ego. No i że jej syn przewiezie mi rzeczy, żebym się nie martwiła.

Wyobrażacie sobie? Jestem przekonana, że Ten w górze maczał w tym palce.
Choć znając mojego terapeutę, ten powiedziałby, że wiele dobra, które w życiu mi się przytrafia wynika z tego, jakim człowiekiem jestem i jak sama traktuję innych.
W każdym razie ja i tak jestem wdzięczna Bogu, że w bardzo konkretny sposób pomaga mi być lepszym człowiekiem.

Nowy pokój mogę zająć od 15-stego. Zatem od tego dnia mogę sobie nawet ponosić jakieś rzeczy tak po trochę i powoli urządzać sobie pokoik a nocowałabym cały czas tutaj. Jakbym już tam wszystko sobie przewiozła i urządziła, to i ja w międzyczasie mogłabym się powoli przyzwyczajać do bycia tam. Więc dla mnie byłoby to zbawienne. Ponieważ bardzo przeżywałam to, że będę musiała po prostu spakować wszystko i wyjechać w jakieś nowie miejsce, wiadomo, tak od razu. A tak jak przywiozę koty na koniec to też w pokoju będą miały rzeczy, zapachy z tego mieszkania.
No bardzo się martwię o ich komfort, ale terapeuta mi mówił nie raz, że koty to też w jakiejś mierze przeniesienie u mnie, z czym zgadzam się w stu procentach.

Martwię się tylko o jedno. Kim są tamci lokatorzy. Wychodząc poznałam jednego z chłopaków. Taki trochę "wymięty" był. To jedyne określenie, które mi przychodzi na myśl.
Pokoje są zamykane na klucz, mój też, ale ja ze względu na koty nie będę zamykać pokoju, nawet jeśli będę wychodzić. Może głupio myślę, ale mam nadzieję, że to uczciwe osoby. Martwię się tym trochę.

Kiedyś, już dawno temu, mieszkałam z dziewczyną, która miała jakiś zatarg z właścicielką. Chodziło o pieniądze. No i tamta któregoś dnia, kiedy ja byłam w szkole, spakowała się i wyjechała nie regulując sprawy z właścicielką. Po powrocie ze szkoły zastałam moją szafę z ubraniami prawie zupełnie pustą. Do dzisiaj mam traumę w związku z tym, choć od tamtego czasu mieszkałam z mnóstwem różnych ludzi i nic mi się takiego nie przytrafiło więcej. To taka jedna rzecz, która na tym etapie mnie martwi odnośnie mojego nowego lokum.

W niedzielę wieczorem będę wiedziała jak rozwiąże się moja kolejna ważna sprawa. Tylko ta jest bardzo osobista, więc nie będę zdradzać szczegółów.

W kolejnych dwóch tygodniach czeka mnie komisja ZUS-owska. Od tego czy przedłużą mi zasiłek rehabilitacyjny czy też nie, będą zależały moje kolejne posunięcia.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Długi wpis o jeszcze dłuższym dniu.

Jak już pisałam wcześniej, fakt, iż sprawy nie toczą się po mojej myśli, kompletnie mnie zdestabilizował i wprawił w wisielczy wręcz nastrój.
Toteż zgodnie z wczorajszym wpisem, postanowiłam zatroszczyć się o siebie. Dzbanuszek zielonej herbaty, odrobina sympatycznej lektury a na deser przemiły Herkules Poirot. Z czasem pojawiło się uczucie ulgi i dystansu do niewygodnych spraw, co w konsekwencji wprawiło mnie w całkiem radosny nastrój.

Pomyślałam sobie, że właściwie jest coś, co mogłoby przyspieszyć. Jeden z wątków, który gdzieś tam po drodze się pojawił. Tę chwilową jasnośc umysłu postanowiłam niezwłocznie wykorzystać.

I oto odkrywam jeden z palących mnie problemów. Moje mieszkanie, to znaczy to, które obecnie wynajmuję, zostało sprzedane. Właściciele mieszkania są przekochani, niestety sprzedaż była koniecznością. Ja i moja współlokatorka dostałyśmy wstępnie miesiąc na to, by znaleźć coś innego. Jednak tak jak i właściciele spodziewałyśmy się, że mieszkanie może sprzedawać się całe miesiące, a tymczasem sprzedało się w trzy tygodnie!

No i wtedy wszystko nabrało szaleńczego tempa. Ogłoszenia, rozpytywanie znajomych, rozważanie różnych alternatyw. I tak postanowiłyśmy, że moja współlokatorka A. już teraz wyjedzie do Anglii.
Nasz październikowy wyjazd w celu przeprowadzenia rekonesansu miał posłużyć takim planom, ale nie tak od razu. Było wręcz pewne, że o ile nie nastąpi u mnie wyraźna poprawa zdrowia, nigdzie się nie ruszam. A. też miała inne plany. Niestety, sprawy potoczyły się inaczej.

Kilka telefonów, maili - szybka decyzja. A. wyjeżdża już teraz a ja być może i jeśli już to raczej w bliżej nieokreślonej perspektywie. Na początek zdrowie no i cała reszta, która do wesołych nie należy.

Na szczęście pewne kontakty, które swego czasu ograniczyłam a także te, które gdzieś po drodze zakończyłam, stały się nader zbawienne dla mojego samopoczucia i co za tym idzie funkcjonowania. Do tego wzięły mnie w obroty (albo ja je) trzy specjalistki, przewijające się w poprzednich wpisach rzeczone Panie M.
Podczas jednej z rozmów z Panią M. (przypominam, że jest też Druga Pani M. - psycholog, oraz prowadząca mnie farmakologicznie Dr M. z Tworek) usłyszałam coś, co bardzo szybko ustosunkowało mnie do rozpoznania ChAD-u i do tego jak wpływa on na moje funkcjonowanie. Choć słyszałam to z wielu ust, to właśnie od Pani M. byłam w stanie przyjąć tę jakże niewygodną dotąd prawdę. Ach te Autorytety!
W jednej chwili zakończyłam wojnę, którą toczyłam, z całym światem, głównie w swojej głowie. No i cóż, postanowiłam zobaczyć, co też mnie czeka za tym kolejnym, życiowym zakrętem.

No ale znów rozpisuję się nie na temat. Choć już właściwie zastanawiam się czy w ogóle kontynuować.

Otóż na jedno z moich ogłoszeń, w którym wspominam, że poszukuję mieszkania, które mogłabym nająć z możliwością doboru pozostałych lokatorów, zareagowała pewna pani. Nasza rozmowa telefoniczna była bardzo miła. Odniosłam wrażenie, że rozmawiam z osobą na pewnym poziomie. Kulturalną, elokwentną, konkretną a przy tym sympatyczną.
Na informację o kotach, którą podałam w ogłoszeniu, zareagowała nie tylko przychylnie ale z widocznym zadowolenie, Cóż, kociara pomyślałam. Tak samo zresztą, jak właścicielka mojego dotychczasowego mieszkania. Wymieniłyśmy się wstępnymi informacjami, a ponieważ pani miała na głowie inne pilne sprawy, ja zaś potrzebowałam czasu na wyklarowanie się jeszcze innej alternatywy, chętnie przystałyśmy na kontakt za tydzień.

W tym czasie naturalnie nie rezygnowałam z dalszych poszukiwań. W tak ważnej sprawie jak mieszkanie nie mogę skupić się na jednej, dwóch, a nawet trzech możliwościach. Muszę dobrze poznać i ocenić sytuację i zdecydować się na coś naprawdę rozsądnego.
Przyznam jednak, że propozycja pani od mieszkania zaczęła jawić mi się jako całkiem interesująca. Również ze względu na bardzo bliskie położenie od miejsca, w którym mieszkam obecnie.

Pani jednak nie odezwała się w umówionym terminie. Powoli zaczęłam powątpiewać, czy wynajem całego mieszkania na zasadach, o których wspomniałam w ogłoszeniu, nie będzie dla mnie zbytnim obciążeniem. Zwłaszcza, że miałabym odpowiadać z kontakt z właścicielką, płatności, rachunki, przeglądy. etc. Dokładnie tak, jak miało do miejsce w przypadku dotychczasowego lokum.

Jednakże owa jasność umysłu, o której wspomniałam na początku, nasunęła mi myśl wręcz niezwykłą! Wynajęcie mieszkania jednak ma zdecydowanie większy sens, niż wynajęcie pokoju i wprowadzenie się do kogoś. Naprędce rozważyłam raz jeszcze za i przeciw, a następnie wykonałam telefon do rzeczonej pani. W taki oto sposób w dniu wczorajszym umówiłyśmy się, na niedzielne spotkanie i wstępne przedstawienie swoich warunków, tudzież propozycji. W tygodniu mogłabym ewentualnie obejrzeć mieszkanie.

Co prawda Pani spóźniła się godzinę, ale zatelefonowała i poprosiła o cierpliwość. Ponieważ nigdzie się nie spieszyłam i miałam ze sobą książkę, to jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Dzień był piękny, niebo bezchmurne a promienie słońca, które wpadały przez okno wprawiły mnie w przyjemny nastrój.
Miła pani zjawiła się, kulturalnie przy tym witając. Usiadła w fotelu i zapowiedziała przedwstęp do wstępu właściwego, argumentując, że jest on niezmiernie ważny dla dalszych wyjaśnień. Tu chyba zabłysła pierwsza, ale jeszcze nie dość czerwona lampka. Pani wyjawiła, że z zawodu jest zootechnikiem, z tego też tytułu piastuje stanowisko urzędnika państwowego gdzieś tam. Z racji jej zawodu "z powołania" darzy ogromną sympatią wszelkie zwierzaki, zwłaszcza koty. Sama od lat prowadzi hodowlę kotów. Z resztą w tym mieszkaniu, które chce wynająć, mieszkały koty i absolutnie nie stanowi problemu ewentualna obecność moich.

I tu uwaga! Wstęp właściwy.

Otóż Pani swego czasu była na językach całego kraju w postaci mediów wszelkiej maści i jej sprawa jest dość znana. Więc może jestem w temacie. Niestety z racji tego, że jakoś nieszczególnie z pewnymi informacjami jestem na bieżąco, z kocimi także, oznajmiłam pani, że nic mi w tej sprawie nie wiadomo. Jak się teraz domyślam, ku uciesze tej pani.

Dość lakonicznie nakreśliła sprawę. Otóż w konsekwencji pewnych okoliczności, które swego czasu miały miejsce, pewnego dnia do jej mieszkania, tego, które chce wynająć, wkroczyło Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt i wraz z Eko Patrolem Straży Miejskiej zabrało - i tu uwaga!!! 70 kotów!!!!!! Rasy już nie pamiętam.

Ścięło mnie z nóg, choć co prawda siedziałam. Zaczęłam wypytywać jak w ogóle do tego doszło? Dlaczego tyle tych kotów?! I w ogóle, o rany!!! Na co Pani, że to właściwie była bezpodstawna interwencja sąsiadów. Że jako wspomniany wcześniej zootechnik doskonale "zarządzała" swoja "hodowlą"!!! No a teraz toczą się przeciw niej jakieś dwa postępowania, w tym jedno w celu pozbawienia jej prawa do prowadzenia jakiejkolwiek hodowli. Oczywiście zaznaczyła, że jej prawnik zapewnił, że wszystko skończy się z korzyścią dla niej. Bo to właściwie tylko pewnego rodzaju nieporozumienie.

Cóż, siedziałam jak wryta i na bieżąco dedukowałam. Pani bardzo elokwentna, nie wiem, dykcja głos, jakoś to komunikowało, powagę, rozsądek, pewność siebie. Ubiór właściwie w normie. Styl prosty, stawiający na wygodę, stosowny do wieku tej pani - na oko 50+
W którymś momencie pani nawet wzbudziła moje współczucie. Zaczęłam się zastanawiać co właściwie takie się wydarzyło. Mimo, iż sprawa w dalszym ciągu pozostawała dość enigmatyczna, całkiem poważnie zastanawiałam się nad pewnym rozwiązaniem, które w porozumieniu nakreśliłyśmy. Mianowicie stanęło na tym, że zatrzymałabym się u niej przez miesiąc. Ja i moja A. Razem i tylko do połowy stycznia. Po tym terminie ja będę miała najprawdopodobniej już za sobą, to co w tej chwili ogranicza te moje najbardziej sensowne posunięcia.

Spytałam Panią o koszt najmu. Choć w ogłoszeniu podałam dużo wyższy, pani uznała, że właściwie jeśli na miesiąc, to ona proponuje tylko pokrycie czynszu i dosłownie kilka złotych dla niej.
Im bardziej propozycja owej pani stawała się atrakcyjniejsza (na moje pytanie o estetykę mieszkania, wspomniała, że mieszkanie przeszło gruntowny remont) tym większe zagrożenie sygnalizowała już nie jedna czerwona lampka, ale cały system alarmowy. Ale nie ukrywam mojej ambiwalencji, która nie pozwalała mi jednoznacznie ocenić sytuacji. Tak czy owak miałam przecież czas na przemyślenie tego co i jak usłyszałam. Uzgodniłyśmy, że w najbliższą środę wpadnę obejrzeć mieszkanie. Oczywiście zdzwonimy się jeszcze.

Pożegnałyśmy się bardzo miło, życząc sobie wszystkiego dobrego. Wróciłam do domu i natychmiast zaczęłam przeszukiwać internet. Szukałam jednak po frazie z nazwą ulicy tej pani, o której w rozmowie wspomniała. Cholera i nic. Może też z racji przejęcia, może z pomysłu jaki się zrodził w mojej głowie, nie wpisywałam innych wyrażeń. Postanowiłam za to coś innego.
Znając nazwę ulicy i mając na uwadze, że sprawa była głośna, odszukam jej mieszkanie i zwyczajnie pogadam z sąsiadami. Muszę wiedzieć co właściwie jest grane.

Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Zajęło mi to naprawdę chwilę. Na ulicy tej pani od mieszkania spotkałam panią z psem, która okazała się mieszkać w sąsiednim bloku. Powiedziałam z grubsza o co mi chodzi, na co pani z psem także z grubsza wypowiedziała się o sprawie, zaznaczając, że osobiście to nie widziała na własne oczy, ale w telewizji dwa razy szedł dokument w TVN Uwaga! I gazety pisały, i w internecie to pod takim i takim hasłem można znaleźć też. No i jak to przyjechało Towarzystwo Przyjaciół Nad Zwierzętami to te 70 kotów w klatkach wynoszono. Tu padły pierwsze mrożące krew w żyłach informacje. Dowiedziałam się w międzyczasie o numer bloku pani od mieszkania i wybrałam się tam, mając na celu rozmowę bezpośrednimi sąsiadami.

Trafiłam pod podany adres i obeszłam blok dokoła. Blok, a raczej bloczek malutki. Dwanaście mieszkań. Jedna klatka. Od pani od mieszkania wiedziałam, że to drugie piętro. Przyglądałam się oknom, próbując odgadnąć, które to może być mieszkanie. W tym czasie dołączyła do mnie pani z pieskiem i wskazała na balkon - to ten. Powiedziała, że jeśli chodzi o sąsiadów, to raczej nie ma nikogo w domu, ale mogę spróbować zadzwonić domofonem pod taki i taki numer. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle dobrze robię. Czułam, że muszę rozwiać moje wątpliwości, zwłaszcza. Mimo uwagi pani z psem, że raczej nie ma nikogo, pomyślałam, że niedzielnym popołudniem chyba mam większe szanse na zastanie sąsiadów aniżeli w tygodniu. Pani z psem oddaliła się, uprzednio życząc mi powodzenia a ja weszłam do klatki.

Zadzwoniłam pod podany numer. Odezwał się mężczyzna, mniej więcej w średnim wieku. Właściwie nie bardzo wiedziałam jak zacząć i w efekcie pan odniósł wrażenie, że jestem chyba kolejną osobą, szukającą sensacji. Mężczyzna odłożył słuchawkę.
Niestety, byłam zbyt blisko celu i zbyt zaangażowana w to emocjonalnie, by dać za wygraną. Zadzwoniłam domofonem jeszcze raz. Znów ten sam męski głos, tym razem mocno poirytowany. Miałam kilka sekund na to, by zainteresować pana, tak by zdążył wychwycić o co mi chodzi, zanim znów się rozłączy. Jednym tchem poprosiłam, by nie odkładał słuchawki, że chcę wynająć mieszkanie Pani od kotów i koniecznie muszę porozmawiać z sąsiadami.
Chwila konsternacji, cisza w domofonie, więc pytam czy mnie słyszy. Na co pan, że tak, ale nie rozłącza się i cisza. Na co ja, że proszę tylko o krótką rozmowę. Że to tylko kilka pytań. Znów cisza i po chwili sygnał odblokowania drzwi. Weszłam na klatkę. Szczerze przyznam, że wtedy naprawdę zaczęłam się zastanawiać nad swoją obecnością w tym miejscu, ale adrenalina nie pozwalała mi się wycofać. Pan przywitał mnie stojąc w progu mieszkania raczej z pewną dezaprobatą i zniecierpliwieniem.

Przywitałam się uprzejmie i raz jeszcze powtórzyłam to, co powiedziałam przez domofon. Byłam dobrze, to znaczy wyglądałam dobrze. W sensie, że raczej budziłam zaufanie. Z racji wykonywanego zawodu jestem w stanie tonem głosu i odpowiednio dobranymi słowami zjednać sobie nawet niechętnie nastawione osoby. Jednak w tej chwili nie wiem, czy tak naprawdę myślałam o jakimkolwiek doborze słów. Byłam już chyba zanadto przejęta tym, co zdążyłam usłyszeć od pani z psem.

Informacje jakich udzielił mi ten mężczyzna - sąsiad, a następnie jego żona, która pojawiła się w drzwiach po kilkunastu minutach naszej rozmowy... Nie znajduję słowa...  Były tak drastyczne, że absolutnie nie jestem w stanie tego powtórzyć.
Naprawdę jestem wdzięczna tym państwu, że poświęcili mi tyle czasu. Małżonka tego pana wspomniała, że tak w ogóle, to udzielała wywiadu dla TVN Uwaga! Więc mogę też odsłuchać jej wypowiedzi w sieci. Szczerze? Byłam pewna, że nie chcę wiedzieć o tej sprawie niczego ponad to, co usłyszałam.

Powiem tak. Wyszłam z bloku i płakałam. Nad losem tych kotów. Co chwila przywoływałam się do porządku, ale te obrazy w mojej głowie... przerosły moją pojemność psychiczną.
To długa historia, ale problem zwierząt, a dokładnie mój problem z przyjmowaniem treści związanych z cierpieniem zwierząt wypłynął przy okazji pewnego zdarzenia w czasie trwania mojej terapii. Kilka sesji poświęciliśmy na zrozumienie moich silnych, wstrząsów psychicznych, które uprzykrzały mi życie. Od tamtej pory coś tam mi się rozjaśniło, ale też nauczyłam się unikać i natychmiast wycofywać w sytuacjach, gdy działo się coś niepokojącego w tej materii.

Ale nie dziś. Dziś nie spodziewałam się usłyszeć czegoś takiego. Owszem, rozważałam różne możliwości, snułam domysły, ale nigdy w życiu, nigdy nie słyszałam, nie zetknęłam się osobiście z takim dramatem. Dramatem zwierząt! Doznałam takiego wstrząsu, że kompletnie nie wiedziałam jak mam wrócić do domu. Pomyślałam, że w obecnym stanie nie wolno mi do niego wrócić. Absolutnie w grę nie wchodził też tzw. "telefon do przyjaciela". Obiecałam sobie, że to co usłyszałam, nigdy nie wyjdzie z moich ust. Pozostawało tylko pytanie, czy wyjdzie z mojej głowy, zważając na formę, jaką w niej przybrało.
Czułam, że jest naprawdę ciężko. Wiedziałam, że w pobliżu znajduje się całodobowa lecznica weterynaryjna. Poszłam tam. Było to na tę chwile jedyne i w miarę adekwatne miejsce, gdzie mogłam o tym z kimś porozmawiać. Miałam adzieję, że weterynarz, który w życiu widział a przynajmniej słyszał nie jedno, umie przecież zachować odpowiedni dystans w obliczu niejednokrotnie krytycznych sytuacji. I tego dystansu w tej chwili potrzebowałam, by jakoś przetrwać kolejne godziny.

W lecznicy były dwa gabinety i dwie młode panie weterynarz. Drzwi do obu były uchylone, żadnych pacjentów, więc spytałam czy mogę. Jedna z nich zaprosiła mnie do siebie.
Teraz się trochę do siebie uśmiecham, ale usiadłam właściwie nie pytając, a stwierdzając, że zanim cokolwiek powiem to muszę usiąść. Usiadałam i wzięłam głęboki oddech i głośno wypuściłam powietrze. Sam fakt, że znalazłam w miejscu, w którym niesiona jest pomoc zwierzętom, pani w uniformie, sprawiające wrażenie sterylnego pomieszczenie, to wszystko jakoś zneutralizowało drastyczne sceny w mojej głowie. Pani weterynarz żywo zareagowała na to co mówiłam, zaznaczając, że chyba nawet kojarzy sprawę. W pewnym stopniu na pewno podzielała moje odczucia, ale chyba była także dobrym psychologiem. Z cierpliwością i uwagą pozwoliła mi dać wyraz swojemu nazwijmy to zrównoważonemu przejęciu i oburzeniu (miejsce na histerię i łzy dla niepoznaki zostawiłam za drzwiami lecznicy), a potem pogadała ze mną już jako specjalista. I tak z emocji, w wyniku których pani weterynarz bardzo dosadnie podsumowała właścicielkę kotów, przeszłyśmy w konwersację bardziej już specjalistyczną. Pani opowiedziała mi o różnych pasożytach. Wewnętrznych, zewnętrznych. O tym, że te zewnętrzne mogły przetrwać w mieszkaniu, mimo jego rzekomo generalnego remontu. Kilka ciekawostek, kilka uwag pozbawionych ładunku emocjonalnego i czułam, że odzyskuję jako taką równowagę.

Pamiętając interpretację mojego terapeuty, przestawiłam sobie kilka rzeczy w głowie i naprawdę poczułam się już całkiem znośnie. Co prawda w drodze powrotnej jeszcze kilka razy zapłakałam, ale nie zapadłam w jakiś stupor, co niestety w mojej przeszłości miało miejsce. Wręcz przeciwnie poczułam, że muszę jeszcze dziś coś załatwić. Coś na co dotąd nie miałam odwagi.
To był jeden telefon. I jakaś moja niesamowita pewność i siła. Odłożyłam słuchawkę i poczułam, że wszystko to co dziś zrobiłam, to właśnie, było takim stuprocentowym zaopiekowaniem sobą.

Herbatka, książka, film - ok, ale kiedy wciąż próbujemy racjonalizować swoją bierność, kiedy uparcie trwając przy swoim, mozolnie, cegła po cegle budujemy mur bezradności i niemocy, to pozbawiamy siebie możliwości. Możliwości zadziania się czegokolwiek.

To prawda, sen jeszcze nie nadszedł, choć prawie ranek. Trudno było zasnąć po takim dniu. Nie chciałam, nie umiałam dziś położyć się do łóżka i... spać.
Siedziałam i rozmyślałam o tym, w jak ważnym i trudnym momencie życia się znalazłam. Co teraz ze mną będzie? Wszystko co wydarzyło się od czasu zakończenia terapii i nadal wydarza, Boże, tyle tego... i ciągle nowe  wnioski, które nasuwają się wciąż i wciąż. Czy to jakoś mnie zmieniło? Mam wrażenie, że tak się właśnie stało. Co ciekawe, teraz po tym wszystkim, gdy przychodzą te lepsze dni, naprawdę cieszę się, że mogę żyć jak inni. To niesamowite. Całe życie walczyłam, zabiegałam o szczególną uwagę. Byłam JA, MNIE, MOJE. A teraz został mi ten blog a poza nim... cieszę się, gdy mogę przeżywać dni w towarzystwie całkiem zwyczajnych ludzi i mieć jakiś udział w tym całkiem zwyczajnym życiu...

A dzisiejszy dzień? Co mogę o nim powiedzieć? Czy to wszystko było poszukiwaniem sensacji, dreszczyku emocji, który pozwoliłby choć na chwilę zapomnieć o tym, co trudne? Bynajmniej. Chyba rzeczywiście starałam się upewnić w czymś, co do czego nie miałam zupełnej jasności.
W czymś, co w takiej samej mierze było za, a jednocześnie przeciw. Szukam spokoju. Szukam jasnych sytuacji. Staram się nie pozostawiać miejsca niedomówieniom. Zbyt wiele ich było, i jeszcze pewnie sporo jest.

Znalazłam się w takiej życiowej sytuacji, która wymaga ode mnie podejmowania szybkich i możliwie najrozsądniejszych decyzji. Nigdy wcześniej nie decydowałam o swoim życiu w takim stopniu jak obecnie. Nie ma już dobrego tatusia, a moja chorobliwa lojalność i ufność w stosunku do niego, jedynej tak ważnej osoby we wszechświecie, wciąż pozostaje niezmienna.

Może z czasem pokonam tę barierę. Póki co muszę sama godzić się ze stratami, zmianami, wytrzymywać z niepewnością i potwornym lękiem. Stawiać czoła wszelkim konfliktom, które przeżywam. Nie uciekać, ale jednocześnie chronić siebie. Umiejętnie sięgać po pomoc.
To ciekawe, jak w związku z dzisiejszymi wydarzeniami, kiedy wszystko naprawdę mnie przerosło, potrafiłam takiej pomocy w pewnym sensie sama sobie udzielić.

Być może o wiele łatwiej znaleźć wsparcie wśród tych, którym właściwie nie mówi się nic o sobie...


sobota, 7 grudnia 2013

Chwiać się nie znaczy upadać.

 
 "Czas bywa samobójczy i wisi godzinami na drzewach."
                                                                       (Ewa Lipska)

Któregoś dnia wyrzucę mojego kota Cześka przez balkon. Od kilku miesięcy urządza mi histerię rano. Nie wiem czemu się taki zrobił. W każdym razie rano od szóstej mniej więcej siedzi na mnie i łapą mnie po twarzy i głowie, żebym wstała i dała żreć. Zrzucam go co chwila z siebie i mówię, że nie, ale ten swoje. Po jakiejś półtorej godziny wstaję i teraz siedzę i przeżywam jakiś stres.
Znów zaczęłam o tym wszystkim myśleć. Napięcie jak cholera.

Boję się. Nie wiem jak to się poukłada. Najgorsze, że to wszystko wymaga czasu. Co mogłam zrobiłam, a teraz pozostaje to czekanie. Dzisiaj jestem okropnie zestresowana. Wstałam i od razu lawina niewdzięcznych myśli. Z drugiej strony może niech ten stres sobie będzie. Byle tylko się nie zaburzyć i nie uruchomić ChAD-owej huśtawki.
Ostatnio czułam się dość stabilna. Mimo tych trudnych emocji do tej pory trzymałam się nieźle. Najgorszy bywa ten emocjonalny roller coaster, który jest o wszystkim i o niczym, byle tylko nie dotykać tego co jest pod spodem.

Boję się, ale nie jestem w stanie przed kimkolwiek się do tego przyznać. Nie chcę. No może poza mną i Panią M. 
Gdyby nie fakt, że zapanowałam nad bulimią, to może próbowałabym zajeść ten stres.
Mogłabym to zrobić, ale obecnie nie widzę w tym sensu. To co jeszcze? Alkohol wchodzi w grę jakoś tak bardziej w ramach radosnych uniesień. Kiedy się włącza górka i ma się ochotę wyjść do ludzi, i zwyczajnie dać sobie na luz. Nawet może to nie górka, tylko normalna potrzeba relaksu.

W ostatnich miesiącach modliłam się nie raz i nie dwa. Próbuję się dogadać z Bogiem. Przyglądam się Mu a On chyba mnie. Nie bardzo wiem o co Go prosić. O siły proszę, mądrość też.
Wracam do tych fragmentów biblii, które w jakimś sensie pozwalają rozumieć, że Bóg interesuje się także mną, gdzie podaje wskazówki, pomaga dokonywać mądrych decyzji. Wciąż myślę, że nie zasługuję na Jego pomoc, ale proszę Go o nią, zaznaczając, by mi pomógł, jeśli oczywiście uważa to za słuszne.

Straszne jest to czekanie. To najgorsze co mogło mi się przydarzyć. Chyba nigdy nie przeżywałam czegoś takiego. Nie w tylu tak ważnych kwestiach na raz.
Co jeszcze mogę zrobić? Co robić by nie musieć tak bezczynnie stać?
Dużo siły daje mi pomaganie innym, ale mimo to psychika wciąż się upomina o swoje. Muszę czekać. Muszę nauczyć się czekać. W tym obszarze jestem jak dzieciak. Nie umiem wytrzymać.
Tyle dobrego w tym wszystkim, że nie drę się i nie tupię nogami, jak rozwydrzony bachor próbując coś wymuszać. Może dlatego, że akurat w tych kwestiach naprawdę nie mam możliwości. Może tylko od siebie wymagam i krzyczę - no zrób coś, słyszysz?! Ale co ja.

Trudno. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy prócz tego by próbować zadbać o siebie. Zaopiekować jak umiem najlepiej. Zaparzyłam dzbanek zielonej herbaty. Pójdę dokończyć książkę. Potem może obejrzę kolejny odcinek Herkulesa Poirot albo odwrotnie. W każdym razie obie pozycje są dość odprężające, co także pomaga spuścić z tonu.
Koleżanka zapraszała mnie do pójścia z nią dzisiaj na Międzynarodowy Festiwal Filmowy.
Początkowo miałam iść, ale dowiedziałam się, że D. załatwiła wejściówki na dokument, który mówi o tym jak są traktowane osoby psychicznie chore w Indonezji. Członkowie rodziny zakuwają chorego w łańcuchy i trzymają go w przydomowej klatce. Generalnie dla mnie tematyka drastyczna, więc odpadam.

No nic. Jeszcze młoda godzina. Troszkę tu popisałam i jakby nieco lżej.
Lubię tu przychodzić. Lubię tu przychodzić jak nigdzie indziej. W takich chwilach właśnie.

piątek, 6 grudnia 2013

Aby do przodu

Kurwa, jeszcze ten Terapeuta mój. Że też musiałam zacząć to przepracowywać właśnie teraz.Z drugiej strony to dobrze, bo akurat ta kwestia przysłania pozostałe. Poniedziałkowa sesja z Panią M. była dla mnie czymś bardzo intymnym i dotykała bardzo delikatnych obszarów. To dlatego wpis poleciał z lekka poetycko. 
Może w końcu da się to zamknąć. Z tym, że kurczowo się Go trzymam. Na dodatek nie wpuszczam do swojego życia innych ludzi. Kto się zbliża odpada w przedbiegach. Totalnie zero tolerancji dla bliższych relacji. Nie daję rady.

No a jak coś mnie łamie psychicznie to do ludzi tak lekko nos wystawiam, ale tak, żeby nie było o mnie. Stąd też sprawdzam się w udzielaniu tu i tam. Maksymalnie kończę w Irisch Pubie, który sobie ostatnio upodobałam. Barmani to przyzwoite chłopaki, zawsze jest o czym pogadać. I dystans jest, i zero zobowiązań. Tylko żeby nie było tam tak kurewsko drogo.

Byłyśmy ostatnio z moja współlokatorką. Generalnie skończyło się tym, że z powrotu do domu pamiętamy tylko jakieś urywki. A. co innego a ja co innego więc parę rzeczy dało się złożyć w całość. Na przykład to, że z Bankowego szłyśmy pieszo na Centralny i sikałam w krzakach pod Pałacem Kultury (???).

W nocnym (autobusie) podeszły do nas jakieś młode chłopaki. A to dlatego, że intensywnie do nich machałyśmy, bo siedzieli vis a vis. Nadawałam jak ta durna na cały autobus i szczerzyłam zęby do wszystkich, snując opowieści z krypty - co pamiętam szczątkowo. W każdym razie to był taki wesoły autobus.
No a z chłopakami okazało się, że wysiadamy na tym samym przystanku. Oni z propozycją, że idziemy pić dalej, a ja (czego jakoś nie pamiętam, a co pamięta A.) nie omieszkałam zwrócić uwagi na mój podeszły wiek, ale że to miło z ich strony.  Przy pożegnaniu wyściskałam i wycałowałam ich jak dobra ciotka. To pamiętam trochę. No i poszłyśmy z A. do nocnego jeszcze. Ona po piwo a ja... po lody.

O kacu nie będę się wypowiadać...

W każdym razie przepiłam już moje "kieszonkowe".  Nie to, że chleję jak durna. W tym miesiącu jak do tej pory tylko raz :)))

No dobra, ale tak na poważnie, to nie wiem kurczę jak ja to wszystko ogarnę. Najważniejsze by się nie załamać. Mówiąc lakonicznie Te Trzy Sprawy, które przewijają się ostatnio w moich wpisach są z tych, co mnie przerastają. Dlatego może dobrze, że temat Terapeuty nieco ujrzał światło dzienne, co przyćmiewa ważność tamtych. Kilka rzeczy (odnośnie Terapeuty) dotarło do mnie. Odetchnęłam z ulgą, że aż się poryczałam. Zaczęłam mówić wreszcie o tym głośno. Ponad dwa lata temat był dla mnie nie do przeskoczenia. Musiałam w pierwszej kolejności rozpieprzyć swoje życie. Upokorzyć siebie, upodlić, zmieszać się z błotem, pozbawić godności a potem już było z górki. Próba "S" i deprecha. Nie mówiłam o Nim tyle czasu. Nie było nikogo, komu mogłabym chcieć o tym powiedzieć. Dopiero Pani M. Myślałam, że wróciłam do niej po coś innego, ale widać, że tak naprawdę chciałam z nią porozmawiać o Panu M.

Pan M. i Pani M. jest pewne podobieństwo. I klimat sesji ten sam. Sympatycznie freudowski wystrój przy wieczornym świetle lampki. Może tak jest łatwiej się rozstawać. Zamykać coś, co jest bardzo bliskie, czego się niemal dotyka. Wówczas naprawdę słyszę i rozumiem o czym On mówił. Chciałam tylko usłyszeć, że to nie z mojej winy. Ciągle się o to obwiniałam. Jak dziecko, kiedy rodzice się rozwodzą i tatuś odchodzi. Dużo powiedziała mi Pani M. i ja jej też. Coś o czym nie umiałam  i nie miałam odwagi powiedzieć nikomu.

A dziś Druga Pani M. (dla odróżnienia będę ją tak nazywać). Trochę ją wpuściłam do mojego świata i przeprosiłam, że nie umiem z nią wejść głębiej. Odkryć to co siedzi we mnie, póki co jestem w stanie Pani M. Druga Pani M. spytała dlaczego to tak wygląda. Powiedziałam, że nie jestem w stanie jej wpuścić do tak intymnego świata moich emocji. To byłoby dla mnie jakimś obnażeniem, nadużyciem. Spytała do czego w takim razie jest mi potrzebna. Odpowiedziałam, że tylko po to, by zanosić jej już gotowy materiał, który samodzielnie klaruję. Z nią jedynie ustalam, upewniam się czy przypadkiem nie jest to jakiś chory kawałek. Wiem, że będąc terapeutą poznawczym, stara się zwracać uwagę na to co wartościowe, co sensowne i właśnie do tego jej potrzebuję. Do konkretów, krótkich piłek bez analizowania, bez mazania się. Natomiast to co emocjonalnie trudne i zbyt delikatne nie wchodzi w grę. Nie potrafię i już.

No i mam przeprawę. Trochę się naharuję. Łatwo nie będzie.
Pan M.; Pani M.; Druga Pani M; i jeszcze Dr M. z Tworek... Paranoja...

Nawet już mam pewną interpretację Tych Wszystkich M.

wtorek, 3 grudnia 2013

Drugiego grudnia


 "Breughel, co osiwiał
pojmując ludzi, oczy im odwracał
od podniebnych dramatów. Wiedział, że nie gapić
trzeba się nam w Ikary, nie upadkiem smucić
- choćby najwyższy…
- A swoje ucapić.
- Czy Dedal, by ratować Ikara, powrócił?"
           ****
"A Ikar jednak leci. Choć nie tam gdzie marzył
I pod ciężarem morza płetwy w skrzydła zmienia
Musi nauczyć się prawa ciążenia
Sparzył się. Poszedł na dno. I kto wie jak marzy?"
 
 Ernest Bryll - O Ikarze po raz drugi.

Rok temu o tej porze wybudzałam się powoli w szpitalnej sali Oddziału Chorób Wewnętrznych i Hepatologii MSW w Warszawie. 
W rozpoznaniu napisano: "Próba samobójcza ( świadome nadużycie...) u chorej z zaburzeniami osobowości typu borderline." a w konsultacji psychiatrycznej: "Chora z wieloletnim wywiadem leczenia psychiatrycznego z rozpoznaniem zaburzenia osobowości borderline."

Data, Pieczątka, Podpis...

Wiem, że rok temu zadaniem personelu medycznego MSW nie było analizowanie powodu, z którego tam się znalazłam i pochylania się nad moim losem. Ich celem było ratowanie życia, ustabilizowanie czynności życiowych i w momencie poprawy odesłanie do domu. Powód był jasny, przynajmniej dla "znawców" tematu: BPD. Ale tak naprawdę nikt nie wiedział dlaczego, także ja.

Od zakończenia terapii minęły ponad dwa lata. W tym czasie nie tylko inni po raz pierwszy mogli obserwować u mnie takie zaburzenie się. Kiedy i ja w końcu zatrzymałam się nad zgliszczami mojego życia, byłam równie zaskoczona tym co się stało, i równie przerażona ogromem zniszczeń. 
Rozejrzałam się wokół i nie było już nic i nikogo. I właśnie wtedy dotarło do mnie, i poczułam ten niewyobrażalnych rozmiarów BRAK!

Tego nie dało się zastąpić niczym innym. Niczym, nikim, żadnym. Nawet sam Bóg nie był w stanie konkurować z Moim BRAKIEM.

Potem długo mnie nie było. Stałam się Czarną Dziurą a we mnie/ze mną był Mój BRAK.

Wczoraj mogłam zacząć Mu o tym mówić. Akurat wczoraj, właśnie wczoraj, dopiero wczoraj...
On jakby zmartwychwstał, ożył dla mnie na chwilę, na pewien czas. Tylko i specjalnie dla mnie mówiąc:

"WRÓCIŁEM BY CI ODPOWIEDZIEĆ."

I stoi przy mnie, i trzyma mnie za rękę, i mówi, mówi, mówi... Każde jego słowo jest WRESZCIE odpowiedzią. Płaczę i zapewniam go: " Teraz SŁYSZĘ i ROZUMIEM..."

Dziękuję Pani M.

czwartek, 28 listopada 2013

Dzień dobry :)

Wiem, że wpisy, które tu zamieszczam, mają przeważnie zabarwienie negatywne.
Ale naprawdę kiedy jest dobrze, to cieszę się tym i staram żyć normalnie. Daje mi to ogromną satysfakcję i poczucie, że moje życie nie różni się zbytnio od innych. W sensie pozytywnym, rzecz jasna. Wówczas zwyczajnie zapominam o blogu.
Ale jestem wdzięczna (właściwie chyba sama sobie), że znalazłam takie miejsce, to miejsce, gdzie mogę bez wstydu, skrępowania, czy lęku, pojawiać się w razie potrzeby. Próbować dotykać bardzo trudnych dla mnie emocji. Starać się opanować i przeczekać trudny do opisania, ogromnych rozmiarów, emocjonalny chaos, który imploduje we mnie, i pisać, pisać, pisać.

Wczoraj było już zupełnie koszmarnie. Dziś widzę, że było to jakieś apogeum.
Poszłam do psycholożki i poruszyłyśmy dwie najbardziej stresujące mnie kwestie. Mówiłam bardzo szybko, siedząc na brzegu fotela, tak jakbym miała zaraz odfrunąć, a nawet inaczej, wystrzelić. Niespokojna, w pełnej mobilizacji. Czułam, że mój mózg pracuje na wręcz kosmicznej prędkości obrotach. Krew buzowała we mnie, policzki stały się gorące, piekące. Zaczęłam się jakoś dziwnie pocić. Adrenalina skoczyła mi tak wysoko, jakbym znalazła się w sytuacji zagrażającej życiu. Zresztą pewnie coś w tym jest, bo w takim stanie rzeczywiście walczy się o życie. Kto tak miewa, ten doskonale mnie rozumie.

Jednakże już wczesnym popołudniem powoli zaczęłam panować nad sobą. Kilka miłych wiadomości od ludzi, kilka serdecznych słów. Wieczorem wyszłam na spacer. Światła miasta, ruch ulic, kolorowe neony i rześkie powietrze. Poczułam, że napięcie we mnie zupełnie znika, pozostawiając po sobie jedynie ledwie słyszalne echo w postaci lekkiego ucisku w klatce piersiowej. Wróciłam do domu, kolacja, kąpiel, leki o odpowiedniej porze i kiedy zaczęłam się robić senna, poszłam spać. Ufff...

A dziś wczesnym rankiem, zbudzona jak zwykle przez koty, po zjedzeniu ulubionego śniadania i wypiciu pysznej kawy, zabrałam się do tego co trzeba załatwić i już, i koniec kropka.
To napięcie w ciągu najbliższego miesiąca pewnie będzie się pojawiać nie raz i nie dwa. Muszę to sobie zaznaczyć i żyć z tą świadomością. Muszę to jakoś przetrzymać. Przecież to nie jest tak, że jestem skazana sama na siebie i już teraz, w tej chwili mieć w rękawie tysiąc sposobów na rozwiązanie swojej sytuacji. Przecież zdarza się niejednokrotnie, że to czas bywa najlepszym sprzymierzeńcem. Jestem tego świadoma, a jednak zawsze muszę mieć wszystko na już. Wiedzieć już. Robić już. Trudno wytrzymać z tą niepewnością i napięciem. Wiem.

A i jeszcze jedno. Bulimia opanowana. Po prostu skończyło się póki co. Tak jak w którymś ze wpisów wspominałam, że przestałam zwyczajnie prowokować wymioty i po prostu jadłam, bo to dawało mi przyjemność i ulgę. W końcu przestało mną szarpać i mogłam już radzić sobie z nadmiernym apetytem. Kosztowało mnie to 7kg więcej. Teraz schodzę już w dół. To informacja dla dziewczyn, które męczą się z tym gównem. Tak, inaczej tego nazwać nie można.
Mój terapeuta mawiał, że ja nie mam takiej w pełni rozwiniętej bulimii, a jedynie epizody bulimiczne. Może to właśnie o to chodziło? Nie wiem.

wtorek, 26 listopada 2013

Nieufność - mój problem.

Cholera kiedy ja płakałam? Wczoraj? No, wczoraj.
Przyszłam na blog pogadać ze sobą bo coś mi się tu nie podoba.
Trochę się opiekuję innymi, ale sobą nie bardzo.

Płakałam wczoraj a dzisiaj już pędzę. Rano myślałam, że może to jednak dlatego, że moja lekarka z Tworek odstawiła mi połowę rannej dawki przeciwpsychotycznego. Wybłagałam to u niej, bo już nie dałam rady tak funkcjonować. Każdego poranka jakieś półtorej godziny, dwie, tak mnie waliło po łbie, że od dobrych dwóch miesięcy prawie nie żyłam do południa a nawet i po.

Odjęła mi więc ten przeciwpsychotyczny a ja już na drugi dzień Hop! I wesolutka, nie podsypiająca. Nie chodząca po ścianach. Ucieszyło mnie to, więc zaraz myślę, że już mogę jakoś coś planować do robienia więcej. No i coś tam dziergałam każdego dnia, ale gdzieś jakaś płaczliwość, takie sekundowe dosłownie beee, i już głowa do góry i koniec, kropka, żadnego beczenia, czy użalania się.

Ale coś mi się terapeuta mój zaczął majaczyć w głowie. I tęsknota jak Rów Mariański, aż do takiego wewnętrznego cierpienia. Ale tylko chwilowo, maks kilkanaście minut i znów głowa do góry i na baczność.
No ale w niedzielę złamało mnie w pół. Strasznie jak zbity pies, tym swoim nieszczęściem z powodu braku terapeuty, chowałam się gdzieś po kątach, by ktoś nie zauważył.

No ale mimo to energii więcej z każdym dniem. Akurat się złożyło, że kilka rzeczy jakoś tak przyspieszyło i zaczęłam podskakiwać wesolutko na myśl o nich. A wieczorem, jeden smętny film, drugi no i wczoraj ryk. A jeszcze na grupie BPD, jakoś ogarniałam rozmowy z ludźmi i prywatne wiadomości.
No ale myślę, że to naturalne, bo człowiek jakoś nie zastanawia się nad sobą, tylko nad kimś innym. Myśli, analizuje, coś tam próbuje doradzić.

A dzisiejszy poranek już znów hej do przodu! A bo dostałam ważnego maila z mojej fundacji od Afganistanu, a i się tak zdarzyło, że i drugi pan orientalista się odezwał. No i coś tam myślałam w temacie, bo nadal się wokół tego kręcę. Po południu na Stare Miasto, na zieloną herbatę a potem godzinny spacer w kierunku domu. Idę i czuję, że coś szybciej. Już nawet w restauracji poganiałam kelnera o rachunek, ale gdzie ja się spieszyłam? Nigdzie.

Do domu już się zbliżałam, i masz ci los, matka puściła mi sygnał. Dobra, myślę, idę to mogę po drodze z nią pogadać. I tak z nią rozmawiam, ale czuję, że się irytuję. Na byle pierdoły. Że niby mikrofalówka niezdrowa mówi matka, bo coś o jedzenie mnie pytała. No wiadomo, że nie zdrowa.
Ale tak się rzuciłam do matki, o tę mikrofalę, że niby co, że ja nie wiem, że oho - pomyślałam - jest niedobrze. No nic weszłam do domu a matka jak uczniaka do tablicy, a ja rzeczywiście jak ten uczniak. Słysząc ją i słysząc siebie, jeszcze bardzie zaczęłam się irytować. Zdjęłam kurtkę, umyłam ręce a telefon dalej przy uchu. No ale po tych spacerach głodna byłam i mówię matce, że muszę kończyć. A, spytała jeszcze czy na święta przyjadę. To ja oczywiście po chamsku, że nie, bo tylko nerwy mi zjedzą. A do tej pory to jakoś grzecznie zawsze to załatwiałam.

No dobra, wyjęłam patelnię robię jajecznicę. To znaczy chcę robić, ale uchwyt od patelni znów mi odpadł i trzeba go było, tę śrubkę w nim przykręcić. To ja słuchawkę ramieniem do ucha, nóż w rękę i dokręcam śrubkę. Matka słyszy, że coś majstruję, no to mówię, jej, że przykręcam uchwyt od patelni. No i kręcę i kręcę, i z tym telefonem jakoś nie bardzo mogę dokręcić tej śrubki.

W końcu mówię matce, że kończę. Matka na koniec, żebym się trzymała, i że kocha i coś tam jeszcze. No to ja vice versa w odpowiedzi na to "coś jeszcze". Ale kocham to nie. Nigdy jej nie powiedziałam, no bo nie kocham.

Odłożyłam telefon przykręciłam śrubkę. Jajka na patelnię, warzywa z lodówki. Jajka się ścięły, to ja podnoszę patelnię i zmierzam w kierunku stołu do talerza i tu trach! Tylko uchwyt mi został w ręce, jajecznica z patelnią wywalona na podłodze. To ja siarczyście, co rzadko się zdarza: KURWA!!!
Telepać się zaczęłam i wtedy wkurwienie, i zaraz jakaś niemoc już z tego wszystkiego, i rozpacz.
I do siebie mówię, że już mam dość, że już nie wiem jak to wszystko ogarnąć. No a to owo "wszystko" oczywiście gdzieś do tej pory w tyle głowy a tu bach! Z patelnią razem na podłogę.

I tak jakoś do Boga, no bo dalej pobożna jestem, że nie dam rady już z tym "wszystkim" i się poddaję, że jak mi chce pomóc to niech mi pomoże, ale ja już więcej sama z siebie rady nie dam.
I tak Mu powiedziałam i jakoś ta cała złość odeszła. No bo co jeszcze mogłam?

Wyjęłam nowe jajka i drugą patelnię. Zrobiłam jajecznicę, zjadłam smacznie. Uruchomiłam laptop i tak jakoś znów coś tam komentuję ludziom na grupie, bo widzę, że coś tam się dzieje. Ale widzę, że w głowie pęd i jakiś samozachwyt, ale nad czym myślę? Nie ma nad czym.

Sporo spraw mi się teraz zwaliło na głowę. Widzę, że te najważniejsze, najbardziej skomplikowane i trudne w przeżywaniu, są spychane gdzieś na drugi plan i traktowane po macoszemu.
Boję się, pewnie się boję. Czy sobie poradzę, czy wypali to, co cholera musi wypalić, bo planu awaryjnego nie mam.

Dlatego te myśli o terapeucie. Tak to poszłabym i się otworzyła przed nim, a tu nawet przed sobą nie mogę. Pogadałabym, zobaczyła to zrozumienie w jego oczach, w jego analitycznych pomrukach i słowach. Wiem, że naciskałby na dotykanie przeze mnie realności a nie gdzieś zamiatania spraw ważnych pod dywan. Pewnie zwróciłby uwagę, że nie mam w sobie na nie miejsca. Uciekam przed pewnymi decyzjami, że idę po najmniejszej linii oporu. A tu są sprawy, które trzeba konkretnie załatwić. Na co ja w złość, a potem smutek i bezsilność, a pod tą bezsilnością lęk. I zaraz o tym lęku by było, że tak naprawdę to przed czym on.
I tak od słowa do słowa i pewnie powiedziałabym, że boję się, że to wszystko ja muszę sama, ale nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że każę sobie musieć i nic nikomu nic.

No i by było o szukaniu wsparcia. Na co ja, że nie chcę. No a czemu nie chcę, spytałby. A ja, że po tym jak mi ręce opadły, to ja nie bardzo cokolwiek od ludzi chcę. Patrzeć na to wszystko i złość tylko. Gdzie tu ład? Gdzie porządek? No a zresztą co ja bym mogła od takich chcieć. Może na początek tylko by byli - pewnie powiedziałby mój Pan M.

Jutro mam spotkanie z psycholożką. Będę mówić na nią psycholożka, bo terapeutka to nie.
Poza tym ona tam w poradni przyjmuje jako psycholog.
No w każdym razie zarzucę temat. Jest tysiąc spraw, które pewnie warto byłoby poruszyć. Ale ja muszę już wychwytywać sama te najważniejsze. Nie ma czasu na gadanie o wszystkim, bo to jak gadanie o niczym. Zwłaszcza, że sesje raz na dwa tygodnie.

No a w poniedziałek mam spotkanie z moją dr Sz. To tam na spokojnie już będę mogła popłynąć w dywagacjach moich. 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Nikifor

Obejrzałam właśnie Nikifora. Zryczałam się jak durna. A płakać zdarza mi się bardzo rzadko.
W ciągu ostatnich 10 lat jakieś kilka razy.


Ale to chyba nie z powodu filmu.

czwartek, 21 listopada 2013

No hej!

Sorry, kombinuję coś z tym blogiem. Coś mi się pieprzy. Coś nie ładuje. Jakiś syf mi bombarduje bloga. To na pewno terroryści. To pewnie przez ten cały Afganistan :)

Nie mam za bardzo ochoty tego ogarniać.
Zresztą, bez znaczenia to. Jak znajdę chwilę to pogrzebię w ustawieniach.

Trzymajcie się ciepło. Noście czapki :)



Pisanie, tęsknota i strach.

Moje pisanie jest tęsknotą za rozmową z terapeutą. Moje pisanie to przejaw mojej lojalności względem niego. To jakby obietnica, że mimo jego nieobecności, ja wciąż jestem i wciąż tworzę swoją rzeczywistość. Możliwie najzdrowszą, możliwie najlepszą. Moja lojalność względem niego nie pozwala mi spocząć na laurach, ani poddać się całkowicie. To taka moja niepisana umowa z nim. Moja wierność, której nie umiem dochować nikomu innemu.

Boję się, że niedługo będę potrzebowała bardzo intensywnej terapii. Dzieje się coś bardzo niedobrego. Nie ze mną. Póki co nie ze mną. W mojej rodzinie. Muszę być silna. Muszę być silna dla innych.

piątek, 8 listopada 2013

Noc

Przestawiłam się jakoś na nocny tryb. Mimo wzięcia leków wieczorem, nie ścina mnie tak jak wcześniej. Trudno powiedzieć, że się przyzwyczaiłam do dawki, bo dawka była przez ostatnie tygodnie stopniowo zwiększana. Ale też jakoś tak jest, że noc jest bardziej łagodna i łaskawa. Dzień za to nijaki, zwłaszcza ostatnio blady i mdły.

Stałam się jakaś nieobecna. Tydzień temu wróciłam od moich siostrzeńców i ich rodzin, których odwiedziłam w Anglii.
To były bardzo osobiste i intymne chwile. Powrót do pewnych wspomnień, zdarzeń. Długie szczere rozmowy. Dużo łez, ale też dużo ciepła i miłości. Bardzo mnie to poruszyło i w efekcie po powrocie zapadałam się jakoś autystycznie w siebie.

Może ten mój nietypowy spokój czy "zawieszenie broni" są chwilowe. Może emocje znów się rozhuśtają i będę dalej odbijać tenisowe piłki. Zapewne.

Czuję się zasmucona i zawstydzona. Nie chcę żyć tak egoistycznie i egocentrycznie a jednak gdy przychodzi pogorszenie nie starcza już miejsca na nic innego. Jedynie ciągłe zabieganie o wytchnienie, o spokój.

Chciałabym umieć mądrze wykorzystywać chwile kiedy jestem "obecna". Tylko to, tylko tyle.
Umieć powracać do życia, kiedy przychodzą te dni.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Kontrakt

Agata zainspirowałaś mnie.

Bodajże w 2003 roku byłam na tzw. kontrakcie w klinice leczenia zaburzeń odżywiania. Byłyśmy my, bulimiczki no i anorektyczki. Próbowałyśmy się ze sobą dogadywać, ale po kątach szeptałyśmy między sobą i przeciw sobie.

Najgorsze były pory posiłków. Wszystkie szłyśmy na nie jak na ścięcie. Wszystkie głodne i wszystkie bojące się jedzenia, czy przytycia bardziej. Efekt był taki, że anorektyczki, gdy personel nie patrzył, oddawały kotlety i jakieś inne żarcie bulimiczkom. Na początku zaraz po posiłku anorektyczki leciały skakać, ćwiczyć i tańczyć a bulimiczki rzygały w kiblu. To tak oczywiście generalizując.
Potem tym, które przyłapano na tych zachowaniach kazano zostawać w stołówce jeszcze pół godziny po posiłku. Zostawałam także i ja. To był koszmar. Nigdy tego nie zapomnę.

Zazdrościłyśmy każda po cichu, nie przyznając się przed sobą, że tamte mają takie cholerne zacięcie by odmówić sobie "kotleta" i trwały w tym postanowieniu, jak się okazało niektóre aż do śmierci.

Pamiętam taki jeden wieczór, kiedy miałam misję i postanowiłam, że spotkamy się bez wiedzy personelu wieczorem po kolacji w sali pingpongowej. Przyszłyśmy wszystkie. Zależało mi na tym, a właściwie chyba byłam bardzo ciekawa i miałam mnóstwo pytań, jak się okazało wszystkie miałyśmy mnóstwo pytań do siebie.

Myślałam wtedy, że ten wieczór wiele zmieni. Opowiadałyśmy sobie nasze historie, dziewczyny z anoreksją pokazywały nam swoje ciało ukryte pod workowatymi ciuchami. Opowiadałyśmy sobie o tym co tak naprawdę siedzi w naszych głowach, o czym myślimy, co czujemy, jakie mamy plany, marzenia, cele. Nawet płakałyśmy przytulając się i chyba wtedy naprawdę sobie współczując. To był tylko ten jeden jedyny wieczór. Potem dostałam opierdol od terapeutów za utworzenie tzw. grupy nieformalnej.

Pamiętam jak jeszcze na tym spotkaniu te grubsze z nas porównywały się z dziewczynami z anoreksją. Jedna z nas podwinęła nogawkę spodni i przystawiła nogę do nogi dziewczyny z anoreksją. Czyja noga jest grubsza? - zapytałyśmy. Dziewczyna z anoreksją bez wahania odrzekła - moja!

Honorata, myślę, że dziś mogę wymienić jej imię, zmarła 2004 roku a więc niecały rok po pobycie w klinice.

Dowiedziałam się o tym, bo w kolejnym roku dostałam telefon od ordynatora kliniki z pytaniem czy zgodziłabym się wziąć udział w nagraniu dla telewizji. Jak się okazało przyjechało nas wtedy kilka dziewczyn, właśnie z tego samego turnusu. Wówczas dowiedziałam się o Honoracie.

Wracając do naszego spotkania. Otóż tamtego wieczoru, tak naprawdę skończyło się na tym, że w efekcie wszystkie wymieniłyśmy się informacjami, tzw. wiedzą tajemną, jak jeść i jak nie jeść żeby nie przytyć oraz dziesiątkami innych wskazówek, o których w życiu bym nie pomyślała.

Choć dziś nie wstydzę się mówić, że mam problem z jedzeniem, to nadal chętnie korzystam z rad tamtych dziewczyn. Nie potrafię tego zmienić. Nawet nie chcę.

Grunt to mieć się czym pochwalić.

Po co mówić, że szklanka jest w połowie pusta. Przecież to był naprawdę wyjątkowy dzień. Zjadłam trzy paczki ciastek i wydepilowałam pachy.

sobota, 2 listopada 2013

Peron7f - wsparcie dla osób z zaburzeniami osobowości


Do 8-go listopada potrwa rekrutacja do projektu Peron7f, dedykowanemu osobom z zaburzeniami osobowości.
Co prawda projekt realizowany na terenie Małopolski i dotyczy osób bezrobotnych, ale ma też na celu promowanie wiedzy na temat zaburzeń i ich leczenia oraz wymianę doświadczeń pomiędzy instytucjami zajmującymi się pomocą i wspieraniem osób z zaburzeniami osobowości.

Inicjatywa godna uwagi. Ciekawa jestem jaki będzie odzew no i jak projekt przełoży się na praktykę.
Poza tym nie jestem pewna czy psychoterapia psychoanalityczna jest dla każdego. Miałam okazję oglądać coś podobnego w oddziale leczenia zaburzeń w Komorowie pod Warszawą i odniosłam wrażenie, że większość osób, które się tam znalazły nie bardzo czuje i rozumie ten model terapii.
Uważam także, że psychoanalityczne jątrzenie w głowie, często bardziej szkodzi niż pomaga a w formie grupowej jawi mi się jakoś sekciarsko :) Mówię to ja, zakochana w psychoanalizie od 7-miu lat.

Jeśli chodzi o mnie po 5-ciu latach terapii stałam się bardziej świadomym życia filozofem i myślicielem, co bardzo pomaga mi w niekończących się wywodach na ten i ów temat.
Praktyka jednak raczej słabo mi wychodzi, szczególnie jeśli chodzi o relacje. Mówię to z całym szacunkiem dla psychoanalityków.

Jeśli macie jakieś doświadczenia w tym temacie, piszcie.

Niżej przytaczam szczegółowe informacje o projekcie:

Szanowni Państwo,
Chcemy Was zaprosić do udziału w projekcie, w którym osoby z zaburzeniami osobowości, które są bezrobotne, objęte zostaną długoterminową psychoterapią psychoanalityczną oraz doradztwem zawodowym.
Projekt „Centrum Integracji – by móc kochać i pracować” to innowacyjny międzynarodowy projekt testujący, trwający w okresie od 1 listopada 2012r. do 31 lipca 2015r., którego celem jest opracowanie nowego modelu wsparcia dla osób, z zaburzeniami osobowości, które są osobami bezrobotnymi.
Projekt skierowany jest do osób z zaburzeniami osobowości, bezrobotnych, mieszkających na terenie województwa małopolskiego.
Uczestnikami projektu będzie 20 osób.
Projekt realizowany jest przez Fundację im. Boguchwała Winida Na Rzecz Rozwoju Psychoterapii Psychoanalitycznej w Krakowie, która poprzez swoją działalność wspiera osoby z zaburzeniami osobowości.
Z racji tematyki, jaką się zajmuje, Fundacja ściśle współpracuje z Oddziałem Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic (OLZOiN) Szpitala Specjalistycznego im. dr. Józefa Babińskiego SP ZOZ w Krakowie.
Jakie są warunki udziału w projekcie.
1. Diagnoza dotycząca zaburzeń osobowości
2. Posiadanie statusu osoby bezrobotnej
3. Motywacja do leczenia, zmiany swojego życia
4. Pozytywne przejście 4-stopniowego procesu rekrutacji
5. Podpisanie umowy uczestnictwa w projekcie na 18 miesięcy
Uczestnictwo w projekcie obejmuje:
1. 18 – miesięczne leczenie w warunkach oddziału dziennego, w tym:
• indywidualną psychoterapię psychoanalityczną (2x w tygodniu),
• społeczność terapeutyczną (5x w tygodniu),
• rozmowy z pielęgniarką psychospołeczną,
• psychorysunek,
• biblioterapię,
• zajęcia teatralne, zajęcia kulinarne, zajęcia sportowe, projekcje filmów z dyskusją oraz inne zajęcia dodatkowe,
2. Indywidualne doradztwo zawodowe realizowane przy udziale doradców zawodowych w formie 10 godzin spotkań dla każdej osoby i przygotowanie pacjentów do poszukiwania pracy, udziału w rozmowach kwalifikacyjnych, etc., udział w sesji rozwojowej Development Center, wolontariacie (2 x w tygodniu po 2 h).
3. Trzymiesięczny staż/praktyka zawodowa w przedsiębiorstwach, docelowo podjęcie pracy zarobkowej przez pacjentów.
Przez ostatnie 8 miesięcy zespół lekarzy, terapeutów, pielęgniarek psychospołecznych pracował nad opracowaniem programu terapii, który będzie stosowany w ośrodku. Jego ważnym elementem jest aktywizacja zawodowa, która na zakończenie projektu powinna zakończyć się znalezieniem przez Państwa pracy. Projekt czerpie też doświadczenia i wiedzę od partnera holenderskiego, który wspierał zespół projektowy w opracowaniu metody leczenia i aktywizacji zawodowej.
Rekrutacja do projektu rozpoczyna się 17 września i trwa do 8 listopada 2013 r.
Jeśli w trakcie trwania projektu zmieni się Państwa status osoby bezrobotnej i w wyniku sesji związanych z aktywizacją zawodową znajdą Państwo zatrudnienie już w trakcie projektu, będziemy opracowywać dla Państwa Indywidualny Plan Terapii, tak aby nie kolidował z podjętym zatrudnieniem.
Serdecznie zapraszamy do kontaktu z nami, odpowiemy na wszystkie Państwa pytania !!!
Szczegółowe informacje na temat rekrutacji oraz samego projektu znajdują się na stronie:
www.peron7f.pl
Adres biura projektu:

Peron 7F – Ośrodek Leczenia Zaburzeń Osobowości
30-314 Kraków, ul. Dworska 13/
E-mail: poczta@peron7f.pl
www.peron7f.pl
Tel. 666 738 770

piątek, 1 listopada 2013

Kot w pustym mieszkaniu

 

***

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć – tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.

                       (Wisława Szymborska

piątek, 18 października 2013

Czarna Owca


Jak widzicie problem złości dotyczy nas wszystkich (również osób z otoczenia) i budzi sporo emocji. W tym moich, zaznaczam. Widać nie bez powodu autorka nadała tytuł artykułowi: "Ratunku! Ja czuję... ZŁOŚĆ - czarna owca wśród uczuć"

Nikt nie musi mi/nam/wam niczego okazywać. To, że mamy jakieś oczekiwania względem innych ludzi, nie przymusza tychże do zachowywania się tak, jakbyśmy chcieli. Możemy się wściekać, robić raban, przerzucać się argumentami. Możemy wybuchać, sinieć ze złości, porzucać, odchodzić, grozić, ale, co pragnę raz jeszcze podkreślić:

Pracować możemy tylko nad sobą! Przy tym nikt nie daje gwarancji, że zmienimy kogokolwiek. Możemy jedynie zmienić swój stosunek do tego kogoś.

Dla mnie jest to sprawa bezdyskusyjna.

Problem polega na tym, że wszyscy mamy parcie na szkło, by to inni się zmienili. I ja także nie jestem od tego wolna. Jednak nie ma nic głupszego od oczekiwania czyjejś zmiany bez własnej pracy nad sobą. Będę to powtarzała niezmiennie. Taka jest moja (choć nie tylko) wiedza i takie jest moje doświadczenie.

Jeśli ktoś nie rozumie, dlaczego inni zachowują się wobec niego tak a nie inaczej, jest na to prosta rada. Otóż zawsze możemy spytać tę osobę, co takiego zrobiliśmy, że zbudziło to w niej negatywne uczucia.
To także sztuka. A dla mnie to kosmos szczególnie. Bo słyszeć o sobie coś, co może nas mocno zaboleć wcale nie jest fajne. Chyba każdy to przyzna.

Wiadomo też, że gdy spytamy o to kogoś, kto z założenia jest nam nieprzychylny lub kogoś, kto jest szczególnie oburzony naszym zachowaniem, to bez pewnych nadinterpretacji się nie obejdzie. Przekonania na nasz temat i emocje robią swoje.

Nie bez powodu zaznaczyłam we wcześniejszym wpisie, że nawiązanie porozumienia w relacji, w której nastąpił konflikt, wymaga chęci i ogromnej dojrzałości obu stron. Tę dojrzałość się zdobywa.
Gdzie i jak? A to już indywidualna sprawa każdego z nas.

Kolejna kwestia. Powiedzmy sobie, że już jesteśmy tacy naprawdę super. Wiele zmieniliśmy w sobie. Wykonaliśmy naprawdę kawał dobrej roboty. Otoczenie to dostrzega. Zewsząd słyszymy "brawo!" "brawo!" A tu się trafia delikwent i próbuje nam wmówić, że jak byliśmy beznadziejni, tak jesteśmy nadal.

Cóż za dyshonor i zniewaga!

Jeżeli sądzimy, że wszyscy będą darzyć nas sympatią. Że mama, tata, brat, siostra, chłopak, dziewczyna zauważą naszą zmianę i pokochają nas od razu takimi nowymi, to też jest to bzdura!

Rany, które wyrządziliśmy innym szybko się nie zagoją. Może nawet nigdy. A jeśli obyło się bez ran, to i tak na zmianę wizerunku pracuje się całe lata.

Czasem naprawdę nie mamy wpływu na to jak postrzegają nas inni. Może być tak, że rzeczywiście niczym nie zawiniliśmy. Po prostu niektórych zupełnie nie porywają nasze cechy charakteru, podczas, gdy inni utrzymują z nami kontakt właśnie ze względu na nie.

Zatem jeśli zamierzmy tracić czas na zabieganie o uwagę tych, którym nieszczególnie przypadliśmy do gustu lub tych, którzy nie wykazują chęci "współpracy", jeżeli mamy pienić się całe życie, oburzać, obrażać, rozpamiętywać i pielęgnować w sobie urazę, to szkoda czasu na takie życie.

Może lepiej po prostu osiedlić się na jakimś pustkowiu, kupić sobie psa i go tresować.

Jeśli chodzi o osoby z BPD, naszym przekleństwem są nadmierne emocje. W tym upatruję największy problem. Dlatego może najpierw powinniśmy nauczyć się radzić sobie z silnymi uczuciami a w dalszej kolejności pracować nad skutecznym reagowaniem na sytuacje, które je wywołują.

wtorek, 15 października 2013

Poza emocjami

Bycie słyszanym, czy też wysłuchanym to jeden ze sposobów okazywania szacunku rozmówcy.
Myślę, że nie ma takiego człowieka, który nie chciałby by odnoszono się do niego z szacunkiem. Oczywiście, niektórzy mogą uważać, że nie zasługują na takie traktowanie, inni wręcz siłą je egzekwować.

Na przykład poczucie niskiej wartości i przyzwalanie na pewne zachowania najczęściej biorą się z pewnego przekłamania, które wpisuje się w nas, gdy często w ogóle lub nawet rzadko, ale od osób szczególnie nam bliskich i ważnych, otrzymujemy niezbyt przychylne komunikaty.
Nie chodzi o to, że wszystko, co mówią nam inni, czy innym my, ma być osłodzone miodem. Jednak dla mnie zawsze był i jest szalenie ważny sposób w jaki odnoszę się czy odnoszą się do mnie inni.

Każda krytyka jest godna uwagi pod warunkiem, że rozmówca robi to z taktem.

Otóż to! Każda "atakująca" wypowiedź, czy traktowanie z góry nie spotka się ze zrozumieniem.
Jedyne do czego może doprowadzić, to nas rozzłościć i wzmocnić naszą postawę obronną lub wpłynąć na spadek poczucia naszej wartości, w efekcie doprowadzając do naszego wycofania się.

Jeśli odczuwamy negatywne emocje w kontakcie z kimś, jest to dla nas sygnał, że nasze granice zostały w jakiś sposób przekroczone. Owszem, te granice mogą być często nieadekwatne. Nie zmienia to jednak faktu, że czujemy się z tym źle. I to jest jak najbardziej prawdziwe w nas. Nikt nie ma prawa temu zaprzeczać ani tego podważać.

Kiedy dziecku zepsuje się zabawka i zaczyna płakać, najgorsze co może zrobić rodzic to nie potraktować poważnie uczuć dziecka. Rodzic może się rozzłościć, zbagatelizować problem lub zupełnie nie zwrócić nań uwagi. Z takich właśnie postaw rodziców kształtują się postawy już dorosłych dzieci tychże rodziców. To właśnie one wpływają na to, jak zachowujemy się w różnych sytuacjach. I chodzi tu o każdą ze stron relacji.

Dokładnie opisał to amerykański psychiatra Eric Berne, który w swojej koncepcji stosunków międzyludzkich, którą nazwał Analizą Transakcyjną wyróżnił trzy typy postaw przejawianych przez dorosłych ludzi: - Rodzica, - Dziecka, - Dorosłego.

W naszym życiu wchodzimy w różne role. Dlatego często odnosimy się do innych na przykład w tonie rodzicielskim. Nawet jeśli jest to ton pełen troski i zainteresowania ich sprawami.

Możemy też zachowywać się czy traktować innych jak zagubione, lękliwe, nie radzące sobie z życiem dzieci. Albo wręcz przeciwnie, rozkapryszone, nie znoszące sprzeciwu czy też po prostu lubiące się w życiu zwyczajnie dobrze bawić

Ale co najważniejsze, możemy także traktować lub czuć się traktowani jak osoby dorosłe. Taka dojrzała komunikacja odbywa się na zasadzie partnerstwa i jest oparta na wzajemnym szacunku. Niestety takich postaw jest naprawdę niewiele.

W naszym dorosłym życiu spotykamy sporo "rodziców", czyli osób dorosłych, wysyłających nam takie komunikaty, które nasze zachowanie stawiają na równi z dziecięcymi. Nawet osoby działające w dobrej wierze i ze szczerą troską, potrafią brakiem taktu podkreślać naszą niedojrzałość. Tak samo działa to w drugą stronę. Nieznoszenie sprzeciwu, moralizatorstwo, wymierzanie kary za brak podporządkowania się, bagatelizowanie lub nadopiekuńczość, to cechy niedojrzałych postaw.
Oczywiście większość tych zachowań to reakcje nieświadome. Zostały wdrukowane w nas w okresie, gdy byliśmy jeszcze dziećmi.

Wymaga sporego nakładu pracy, by dokładnie zrozumieć te zależności i zacząć stosować je w swoim życiu. Należy przy tym pamiętać, że możemy wpływać jedynie na własne zachowanie.
Jeśli relacja z kimś w jakimś momencie przekracza nasze możliwości, ja osobiście widzę sens choćby w chwilowym odsunięciu się, czy daniu na wstrzymanie. Potrzebuję zdystansować się do problemu i uspokoić emocje, by zdobyć się na jakiś możliwe zdrowy osąd sprawy. Czasem. a nawet często, potrzebne jest zaciągnięcie opinii innych osób. Należy jednak zwrócić uwagę jakimi ludźmi są i jak wpływają na nas nasi zaufani "życiowi doradcy".

Fakt, że nie do nas należy zmiana zachowań innych, nawet tych bardzo bliskich nam osób, może budzić w nas poczucie bezradności i irytację. Często relacja taka przeradza się w długotrwałą, bezsensowną walkę. A niekiedy staje się przyczyną zaprzestania, czy też zamrożenia relacji. Naturalnie każdy ma prawo do wycofania się z kontaktu, ale równie ważne jest prawo tej drugiej strony do wiedzy dotyczącej powodu naszej decyzji. Tak jak wspomniałam, w dużej mierze obie strony nie są świadome wielu swoich zachowań.

Przeważnie potrzeba jednak sporo czasu, by móc na spokojnie powiedzieć komuś o tym, jakie jego zachowaniu sprawiło nam przykrość czy wprawiło w irytację. Taka rozmowa, by nie przerodzić się w konflikt, wymaga ogromnej dojrzałości obu stron.

Ja ze względu na silne przeżywanie uczuć potrzebuję dość długiego czasu, by móc na spokojnie rozmawiać o problemie. Najczęściej odsuwam się od ludzi, nie informując ich o przyczynie takiej a nie innej mojej reakcii. To też brak szacunku dla tej drugiej strony. Tylko jak tu okazać szacunek i dojrzale wyrazić nasze uczucia, kiedy jesteśmy silnie wzburzeni czy pełni rozpaczy?

Myślę, że sztuka polega na przeczekaniu a dokładnie na przekazaniu tej drugiej stronie informacji, iż potrzebujemy czasu do namysłu w jakiejś sprawie i prosimy o ten czas. Nikt, naprawdę chyba nikt nie chce być pozostawionym bez słowa. Naturalnie ważne jaki ładunek słowo to w sobie nosi.

Oczywiście tej sztuki się nabywa. I to jest cała praca dla wielu z nas myślę.

Na koniec pozwolę sobie odwołać się do  Pięciu Praw Fensterheima, które są równie ważne w pracy nad poprawą stosunków z innymi. Bo jak to mawiam, ta praca nigdy się nie kończy :)


Pięć Praw Fensterheima:

1. Masz prawo do robienia tego, co chcesz – dopóty, dopóki nie rani to kogoś innego.

2. Masz prawo do zachowania swojej godności poprzez asertywne zachowanie – nawet jeśli rani to kogoś innego – dopóty, dopóki Twoje intencje nie są agresywne, lecz asertywne.

3. Masz prawo do przedstawiania innym swoich próśb – dopóty, dopóki uznajesz, że druga osoba ma prawo odmówić.

4. Istnieją takie sytuacje między ludźmi, w których prawa nie są oczywiste. Zawsze jednak masz prawo do przedyskutowania tej sprawy z drugą osobą i wyjaśnienia jej.

5. Masz prawo do korzystania ze swoich praw.



*Herbert Fensterheim jest doktorem psychologii i profesorem psychiatrii na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Cornella. Od ponad dwudziestu lat prowadzi prywatny gabinet na Manhattanie. Jako jeden z pierwszych psychologów klinicznych zaangażował się w terapię behawioralną. Jest autorem wielu artykułów fachowych oraz książek naukowych i popularnych.


czwartek, 10 października 2013

Co dalej z tą złością?

Tak sobie myślę... Facet od warsztatów asertywności zapytałby mnie pewnie, czy w ogóle próbowałam powiedzieć tym osobom, co czuję, kiedy powiedziały coś co mnie zabolało.
Odpowiedź brzmi NIE.
Pamiętam też dokładnie takie warsztaty, gdzie właśnie rozmawialiśmy o tym jak reagować, kiedy odczuwamy dyskomfort w kontakcie z kimś. Kiedy Mietek powiedział, że możemy zwyczajnie kogoś poinformować, że nie podoba nam się ich zachowanie, strasznie się oburzyłam i powiedziałam, że ja w takich momentach to nic nie tłumaczę. Nie ma sensu gadać z ludźmi, którzy zwyczajnie mają nikłe pojęcie o mechanizmach, które nimi rządzą. Co z tego, że powiem komuś, żeby nie mówił, czy nie robił czegoś w stosunku do mojej osoby, przecież ludzie niezależnie od tego co im powiemy i tak wiedzą swoje. Nie stać ich ani na pokorę, ani na refleksję. Na koniec rzuciłam oburzona: "Nie zamierzam idiotom nic tłumaczyć! Niech pójdą na terapię, dowiedzą się czegoś o sobie i wówczas możemy rozmawiać jak partnerzy!"

Przy tym tak się zaczęłam trząść z nerwów, że nie mogłam tego opanować. Sęk w tym, że nie było powodu do tego rozemocjonowania. Ale sama rozmowa o tym uruchomiła we mnie natychmiast wspomnienia sytuacji, w których czułam się źle potraktowana. Okazało się, że choć od niektórych z nich minęło sporo czasu, to pamięć o nich i złość pozostała. Wystarczyła zwykła rozmowa o złości. Wtedy Mietek zrobił mi wykład przy całej grupie, co mnie strasznie upokorzyło i w efekcie jeszcze bardziej zdenerwowało. Przestałam chodzić na warsztaty. Byłam okropnie oburzona postawą trenera. Wróciłam dopiero po dwóch miesiącach i dopiero wówczas porozmawiałam z trenerem o tym co poczułam. Emocje opadły i mogłam na spokojnie przyjąć pewne informacje zwrotne.

Na każdych warsztatach oglądaliśmy po dwa filmiki, które odnosiły się do konkretnych zachowań. Pierwsza część filmu pokazywała zachowanie bohaterki pozbawione umiejętnego reagowania na daną sytuację. Potem była wstawka z wypowiedzią psychologa, i następnie druga część filmu, kiedy bohaterka wykorzystuje narzędzia, których nabywa na drodze psychoterapii.

Braliśmy te filmiki pod uwagę, rozmawialiśmy o nich, ale było mało prawdopodobne, by zacząć wprowadzać takie zmiany już od zaraz. Trzeba by je było powtarzać i utrwalać. Dlatego później Mietek uruchomił dodatkowe zajęcia, które polegały na treningu umiejętności interpersonalnych. W którymś momencie przestałam na nie chodzić. To chyba było na początku zeszłego roku, kiedy zaczęłam mocno odreagowywać złość na terapeutę i przeszłam na "drugą stronę mocy". W każdym razie problem pozostał.

Błędy jakie popełniam w komunikacji z innymi, to przemilczenia, które z czasem stają się dla mnie zbyt frustrujące i w konsekwencji dochodzi do mojego wycofania się z relacji. Nie próbuję rozmawiać. Nawet nie chcę. Oburzam się, fukam i odchodzę. Po czym wypieram złość lub ją tłumię. Celowo unikam tej/tych osób. Tworzę sobie do tego ideologię i tak sobie żyję w poczuciu, że cały świat jest zły.

Żałuję, że część z tych osób, do których nawiązuję czyta tego bloga. Nie powinno to tak wyglądać.
Podobnie jak w gabinecie terapeuty ja też przynoszę tu różne, nawet skrajne emocje. Bywało tak, że na początku sesji, strasznie emocjonowałam się w jakiejś sprawie, a na koniec po całym moim gadaniu i wywalaniu emocji, dochodziłam do jakiegoś zrozumienia sytuacji. Problem najczęściej przestawał istnieć lub stawał się rozwiązywalny.

Dlatego teraz, gdybyście nie czytali tego bloga, po tym -  i tu mówię do mojej przyjaciółki - mogłabym zareagować inaczej. Po kilku Twoich SMS-ach Moja A., gdy próbowałam po każdym tłumaczyć, że nie mam siły mówić o tym do czego nawiązujesz, dostawałam ostre komunikaty, że właśnie ta niechęć do podjęcia tematu już sama o czymś świadczy. To było ponad moje siły na tamten dzień, na tamten poranek. Na analizowanie tego co o czym świadczy... Byłam świeżo po rozwiązaniu się kilku głupawych decyzji, których dokonałam i była mocno tym zmęczona i przejęta. Potrzebowałam odpocząć tej niedzieli. Po prostu poleżeć w ciszy.

Pewnie milczałabym przez kilka dni, takich jak te, i odezwała się już uspokojona, a może bym to stłumiła i żyła w przekonaniu, że nic się nie stało. Nie wiem. Ten wybuch wściekłości wiele zmienił.

Chciałabym Ci powiedzieć, że doceniam Twoją obecność. Jesteś dla mnie jak siostra, wiesz o tym. Niezależnie od odległości, która nas dzieli, od sporadycznych spotkań, czuję Twoją obecność. Również wówczas, kiedy byłam w Tworkach. Wiedziałam, że też jesteś w kiepskiej formie.
Czułam się cholernie samotna. Na poziomie rozumu, wiedziałam, że mamy obie trudny czas, ale na poziomie emocji, pragnęłam by ktoś o mnie pamiętał. A pamiętał tylko M. Tak M., wiem, że to czytasz. Tobie też nie potrafiłam powiedzieć w odpowiednim czasie, że niektóre Twoje słowa mnie ranią a nawet przerażają. Odsunęłam się. Przepraszam.

Po tym całym załamaniu, po tej depresji, po pozostaniu bez terapeuty nie wiedziałam co się tak naprawdę ze mną stało, i kim właściwie teraz jestem. Terapeuta powtarzał mi często, że jestem kimś zupełnie innym od dziewczyny, która przyszła do jego gabinetu lata temu. Argumentował to, przywoływał przykłady, które mówiły o tym, że to już nie ta sama ja. Że tamta ja już nie wróci.

Po tej depresji a wcześniej po tej całej destrukcji tamtego lata, pomyślałam, że to nie była prawda z tą moją zmianą, że całą terapię trafił szlag. Wiele rzeczy, które mnie dotychczas stabilizowały przestało istnieć. Praca była najważniejszą z nich. Kiedyś byłam naprawdę cholernie dobra w tym co robiłam. Kochałam moją pracę. Kontakt z ludźmi. Potem pojawiło się wypalenie zawodowe, z którym funkcjonowałam nieświadomie jeszcze kilka dobrych lat. Praca była dla mnie wszystkim. Naprawdę, nie było nic ważniejszego. Wszystko inne w moim życiu było w rozsypce, ale nie ona. Tam mogłam być kim chcę. Tam byłam WAŻNA.

Dziś fakt, że nie pracuję zawodowo, że nie radzę sobie już tak jak kiedyś, ten fakt jest powodem mojej wielkiej rozpaczy. Nie umiem się z tym pogodzić. Dlatego od momentu wyjścia ze szpitala, próbowałam robić co się da, by być aktywną. Jednak moja psychika, mój organizm nie były jeszcze na to gotowe.

Ta niewiadoma, co będzie ze mną dalej, moja chwiejność nastroju, której kiedyś tak nie doświadczałam - walczyłam z tym. Kiedy szłam w górkę szukałam sposobu by ją zbić. Kiedy opanowywał mnie smutek, stymulowałam siebie jakimiś zachowaniami, które miały wywołać moją aktywność. Pisałam już o tym. Pisałam o szachach. O tym w jakim napięciu żyję, próbując wyłapywać zaostrzenie objawów lub do nich nie dopuszczać. Zafiksowałam się na tym. To było jak próba ciągłego odbijania piłeczek wylatujących z wyrzutni do tenisa. Ciągła czujność, ciągła gotowość i odbicie!

Zmęczyło mnie to wszystko. Poprzez eskalację przeróżnych emocji doprowadziłam się do okropnego stanu. Do tego stanu...Nie chciałam jednak słyszeć od Ciebie moja A. tych wszystkich słów. One mi nie pomagały w żaden sposób. Raniły mnie, pozbawiały nadziei, wiary w swoje możliwości. Boże, tak bardzo chciałam dojść do wszystkiego sama...

Chciałam byś mi zaufała, żebyś doceniła moją samodzielność. Od wielu miesięcy żyję samodzielnie, bez podpórek w postaci konkretnych osób. Nie chciałam żadnej pomocy. Chciałam podobnie jak małe dziecko powiedzieć: "Nie, ja sama!". U dzieci to naturalny etap rozwoju. Potrzebowałam i nadal potrzebuję dochodzić do wszystkiego samodzielnie. To ważne dla mojego poczucia własnej wartości.
Śmiertelnie ważne.

Chciałam by dano mi szansę odnaleźć się w nowej sytuacji po swojemu. Byłam gotowa na to, że coś się nie uda, ale pragnęłam mieć tę satysfakcje, kiedy mimo upadku wstawałam i szłam dalej. Poczułam ogromną satysfakcję, gdy udało mi się to już kilka razy. Poczułam jakąś swoją siłę. To bardzo ważne, kiedy gdzieś w środku czujemy się tak bezradni. Zaczynałam wierzyć, że mogę wpływać na swoje życie mimo różnych ograniczeń.

Nie interesowało mnie to, czy moje zachowania wynikają z czegoś co się nazywa manią, depresją, czy stanem mieszanym. To nazewnictwo służy lekarzom, nie mnie. Mnie interesują moje konkretne zachowania, moje uczucia. Uczę się je samodzielnie dostrzegać, kiedy z czymś sobie już nie radzę korzystam ze wsparcia lekarza. Pisząc tu na blogu także uczę się radzić sobie z trudnymi emocjami. To tu próbuję rozpoznawać i oceniać swój stan. Tu wyrzucam wszystkie emocje i przyglądam się im. Tu mogę ze sobą porozmawiać, usłyszeć co tak naprawdę we mnie siedzi. Ten blog to dla mnie terapeutyczne narzędzie. Tu zdobywam się na refleksję i wyciągam wnioski. Za tym idą konkretne zachowania, konkretne zmiany.

Moja wina polega na tym, że nie informuję nikogo o tym, że rani mnie w jakiś sposób. Nie informuję, bo wychodzę z założenia, że nie ma sensu dyskutować z ludźmi, którzy i tak wiedzą swoje. Może takie wytłumaczenie to obrona przed konfrontacją z kimś, kto ma inne zdanie.
Najprawdopodobniej. Chyba największym problemem jest to, że nie znoszę sprzeciwu. W moim życiu nie wszyscy mają takie same prawa. Niektórzy nie mają żadnych praw. To też temat na osobny wpis.

Nie wiem co powinnam z tym zrobić. Nigdy w terapii nie przerabialiśmy złości, którą w sobie noszę.
Nie potrafiłam podjąć tematu. Nie dawałam dostępu złości. Robiłam wszystko, by nie mówić o tym na terapii. Bardzo bałam się tego, że gdy zacznę mówić o tym co czuję, to rozerwie mnie na strzępy.
Wysadzę w powietrze siebie i ten gabinet. Że zwariuję i zabiorą mnie do szpitala, że rozstąpi się ziemia, że to będzie koniec świata...

Kiedy w poniedziałek po południu wybuchłam u Ciebie Droga I. poczułam się nie tyle winna, co zażenowana faktem, że ktoś "odkrył" moją mroczną tajemnicę. Złość, nienawiść do rodzaju ludzkiego. Przeraziło mnie to. Wyszłam od Ciebie i zamiast się uspokoić, katowałam się poczuciem winy. Jak mogłam to po sobie pokazać? Jak mogłam dopuścić do siebie tak prymitywne emocje?

To prawda. Nigdy nie chciałam by ktoś odkrył we mnie tę "wstydliwą" prawdę. To wstyd, że ja tak doskonała, wyedukowana i szlachetnej wiary mogę odczuwać złość. Moje wszystkie wpisy na blogu, na forach, profilach obfitowały dotąd w dogłębna analizę problemu, który przeżywałam, pod warunkiem, że tematem nie była złość. Ale to właśnie złość była ich głównym tematem, który skrzętnie maskowałam.

Wstydzę się w sobie tej emocji. Wstydzę, bo świadomość tego, że ja także ją odczuwam stawia mnie na równi z innymi i pozbawia boskości! Moja szlachetność dla "wykroczeń" innych pozwalała i pozwala mi czuć się od nich lepszą. Dużą lepszą.

Przepraszam wszystkich, za słowa, które padały w ostatnim czasie. Żałuję, że czytacie tego bloga. Potrzebowałam wywalić to wszystko z siebie i zrozumieć. Te wszystkie emocje były prawdziwe w czasie, kiedy o nich pisałam i potrzebne bym mogła być tu gdzie teraz. Nie wiem czy takie podstawianie się tu z tym blogiem nie jest jakąś formą masochizmu. Trudno by moje wpisy wywoływały pozytywne emocje, kiedy dokonuję ich w momentach, gdy kompletnie już sobie z czymś nie radzę. A jedyne co wówczas reprezentuję to chaos. Może dr Sz. miała rację.
Kim innym są zupełnie obcy czytelnicy a kim innym, realne i znaczące osoby z mojego życia...

Chciałabym móc kiedyś ze spokojem powiedzieć: "Proszę nie mów tak, to dla mnie bolesne." Zamiast eksplodować dłuuuugo po czasie, gdy emocje sięgają zenitu i wykrzyczeć nie tyle już tej osobie a całemu światu: "Spierdalajcie i zajmijcie się swoimi patologiami!". Chciałabym móc powiedzieć to komuś bez poczucia chorej wyższości, która nie znosi sprzeciwu.

Nie wiem, czy będę umiała się tego nauczyć. Jest tyle rzeczy, nad którymi próbuję zapanować. Wszystkiego za dużo. Wiem, że właśnie to chcieliście mi powiedzieć.

środa, 9 października 2013

Złość powoli opada.

Pomyślałam sobie o osobach, których zachowanie mnie zraniło.
Zraniło, bo ich zdanie było dla mnie ważne. Bardzo chciałam być słyszana, zauważona, a moje starania dostrzeżone.
Rozumiem ich reakcje. I zdaję sobie sprawę, że nie miały one na celu podkopywania mojego poczucia wartości.

Odkąd wyszłam z depresji, skończyło się pogrywanie i rozgrywanie złości na terapeutę.
Postanowiłam dzielnie dawać sobie radę. Cały czas od kwietnia spędziłam sama. Próbowałam się jakoś poukładać z tym co za mną i z tym co przede mną. Nie potrafiłam. Pojawił się stan mieszany,
Potem już tylko górka. Bulimia, dziesiątki podejmowanych działań. 

I te strasznie nieprzychylne komunikaty z otoczenia. Nie mogłam się z nimi zgodzić.

Strasznie bolesne było także zachowanie siostry. To była bardzo prymitywna reakcja, która ogromnie mnie zaskoczyła. Upsychotyczniłam się po tym zdarzeniu, bo nie umiałam inaczej poradzić sobie z tym, co usłyszałam. Później doszły słowa kogoś jeszcze i kogoś jeszcze. Na koniec  SMS-y mojej przyjaciółki. Każdego dnia, aż do tej niedzieli.

Nie chcę takich zachowań w moim życiu. Kiedy ja czuję, że w jakiejś sprawie wykonałam dobrą robotę, słyszę tylko, że to wynik choroby. Ja naprawdę cieszyłam się z tego, że coś zaczęło mi wychodzić, że umiem coś zrobić sama, ocenić sama. Wytrwać z czymś, przeczekać. Mimo pogorszenia nastroju i spadku formy, jestem w stanie samodzielnie funkcjonować. W depresji byłam przekonana, że przegrałam swoje życie. Potem okazało się, że odzyskałam jakąś sprawność intelektualną i zaczęłam podejmować różne aktywności, które pozwoliły mi odzyskać dawną energię.

Nie godziłam się z opinią przyjaciółki, że przemawia przeze mnie tylko choroba. Nie wiem czy rozumiecie. Te słowa pojawiały się w każdym SMS-sie. Nie mam z nią bezpośredniego kontaktu od lat. Widujemy się ze sobą raz na wiele miesięcy. Cała nasza relacja polega na pisaniu SMS-ów. Jak można ocenić kogoś jedynie przez kontakt SMS-owy. Pisałam do niej, reagowałam na każdy SMS, że wiem co robię, że potrzebuję czasu, że daję sobie mimo wszystko radę, aż zaczęłam prowadzić z nią jakąś walkę, które doprowadziła mnie do fatalnego stanu.

Jak mogę polegać na ludziach, którzy w najgorszych momentach mojego życia byli nieobecni.
I nie jest to wyrzut, tylko informacja, że dziś tak samo nie umiem polegać na innych, nawet nie chcę.
Nawet nie domagam się tego. Moja przyjaciółka to dla mnie bardzo ważna osoba. Ma silną osobowość. Komunikaty, które mi wysyła to nie opinie, to stwierdzenia faktu. Bardzo chcę uczyć się iść przez życie możliwie samodzielnie. Przecież, gdy popadam w tarapaty to i tak nie ma przy mnie nikogo. Wyszłam z nich sama nie raz. Poturbowana, ale jakoś dałam radę.

Jestem zawiedziona, jestem spragniona choć minimalnej akceptacji dla podejmowanych przeze mnie działań. Potrzebuję tego, jak każdy inny. Chcę by moi bliscy dostrzegli ich sensowność. Nie wystarczy mi opinia psycholożki, która nienaturalnie zachwyca się mną. Babka mnie nie zna. Szukam środka prawdy o mnie samej. Bo wciąż nie wiem, kim dziś jestem, na pewno nie kimś kim byłam rok temu.

Zwróciłam się do mojej byłej lekarki. Tam przedstawiłam jej całą sprawę i moje zagubienie.
Opowiedziałam jak wygląda moje życie, spytałam też o to jak powinnam się ustosunkować do choroby. Usłyszałam, że powinnam wziąć ją pod uwagę, ale nie rezygnować z czynności jakie podejmuję. Usłyszałam też, że dobrze sobie radzę. Od miesięcy czekałam na to potwierdzenie.
Byłam wręcz spragniona głosu, który mówi: "naprawdę nieźle sobie radzisz w zaistniałej sytuacji".

Przykład bulimii. Stała się nie do zniesienia. Dwa tygodnie temu, kiedy tu na blogu walczyłam z rozszalałymi atakami, wtedy prowokowałam wymioty ostatni raz. Przez ten czas do teraz tylko jadłam, jadłam i jadłam. Ataki zaczęły stawać się mniej intensywne, ale lęk przed przytyciem i tycie wpędziły mnie w duże rozedrganie. Obiecałam sobie jednak, że muszę dać sobie radę z bulimią. Odpuściła w dużej mierze. Ale od tamtej niedzieli przytyłam 5 kilo. Dla osoby cierpiącej na zaburzenia odżywiania to katastrofa. Do tego doszły codzienne SMS-y od mojej przyjaciółki, która nie wiem, nie umiem tego zrozumieć i tak wszystko sprowadziła do manii. Każdego dnia słyszałam tylko to. Nie wiedziałam co mam myśleć. Nie znam siebie na tyle, by ocenić mój stan. Wciąż próbuję się orientować w mechanizmie działania choroby. Na kolejnej wizycie u lekarki spytałam czy jej zdaniem jestem w stanie manii, powiedziała, że nie, że do takiego stanu mi daleko, ale jest spora górka, więc zwiększamy leki. I to znów mnie uspokoiło. Nie umiem polegać na nikim innym.

Górka oczywiście nie bierze się z niczego. Walka z bulimią, próba zapanowania nad finansami, niepewność co do dalszego życia, samotność i to ciągłe udowadnianie, że kontroluję sytuację. Dziś jest źle i z tym sobie nie radzę, ale jutro spróbuję na nowo, z mniejszą presją na pozytywne rozwiązanie.

Cóż, chyba nie będę odosobniona, jeśli przyznam, że bardzo pragnęłam usłyszeć od bliskich, że dostrzegają moje starania. W kółko to powtarzam, ale tak bardzo tego potrzebowałam. Sytuacja w jakiej się obecnie znajduję nie należy do najłatwiejszych, więc tym bardziej trudno mi stawić czoła życiu, którego nikt za mnie nie przeżyje.

Najgorsza w tym wszystkim jest chyba samotność i ten patologiczny brak zaufania do kogokolwiek.
Dlatego muszę być tak cholernie czujna. Bardzo przeżywam każde spiętrzenie kłopotów, bo wiem, że muszę w tym momencie polegać tylko na sobie i jest to dla mnie wyzwanie. Kiedyś nadmiar moich emocji przejmował terapeuta. On także pomagał mi rozpoznawać czy to co robię jest słuszne, czy raczej zapędziłam się już za daleko.
Dziś liczę na pomoc innych, nie w taki sposób jak to rozumieją. Chcę by po prostu byli gdzieś obok, ale obok nie ma nikogo. Chwieje mną na różne strony a ja żyję. Nie nadużywam siebie seksualnymi ekscesami, nie mam problemu z alkoholem, rzuciłam palenie. Nie prowokuję konfliktów, nie knuję intryg. Nie rozgrywam swojego niezadowolenia związanego z koniecznością wzięcia sprawy w swoje ręce.

Mniej lub bardziej świadomie wścieka mnie to, że pierwszy raz w życiu muszę polegać na sobie. Jest mi bardzo ciężko ze wszystkim, ale mam cel do którego zmierzam. To coś co nadaje mojemu życiu ogromny sens. Nadaje sens mojej walce i dążeniu do zmian.
To coś, co najważniejsze w moim życiu. To ogromna wartość, która dla moich znajomych i bliskich jest bezwartościowa. Trudno, by nam ostatecznie było ze sobą po drodze, gdy mamy różne wartości i wiedziemy inny styl życia.

Tak, czuję się  bardzo samotna w zmaganiach i w dążeniu do celu, który obrałam.
Reaguję złością. Tak, jestem zła, że w tak ważnych sprawach, jesteśmy tak bardzo różni. Trudno wówczas polegać nawet na opinii bliskich. Trudno się z kimś utożsamiać, jednoczyć, wspierać.

Samotnie zaliczam kolejne zakręty. Kiedyś byłoby nie do pomyślenia, bym wyszła z takiej eksplozji emocji cało. Dziś złość powoli opada. Pojawia się za to dużo smutku. Cóż, muszę wyciągnąć wnioski i żyć dalej. Szkoda, że nie ma Was ze mną. Na porannej kawie, spacerze, na wspólnym wyjściu do kina. Brakuje mi realnych ludzi. Nie maili i SMS-ów. I wiem, że to jest praca dla mnie, że ja także przyczyniłam się do tego stanu.

Daje mi ogromne poczucie ulgi, że ten szał, tę wściekłość wyraziłam na blogu. Zawsze strasznie się bałam, że mogę zrobić komuś krzywdę, również sobie. Mogłam odreagować na wiele innych sposobów. Cieszę się, że tak się nie stało. To także dobra robota. Takie sytuacje dodają mi siły i wiary w swoje możliwości. Mimo choroby, mimo objawów, mimo nadmiernej emocjonalności.
Przeżyłam ten stan. 


Do ekspertów!

Kochani "eksperci" od mojej osobowości. Z powodu zrozumiałego braku wiedzy odnośnie zachodzących we mnie procesów pragnę poinformować wszystkich wstrząśniętych moim zachowaniem, że oto właśnie zaczęłam przepracowywać złość.

Kto nie rozumie tego pojęcia, ręka w górę. Postaram się wytłumaczyć.

Wbrew wyssanych z palca domysłom, zawiodę Was - To nie mania :(
W związku z powyższym, bardzo mi przykro, że nie będziecie mogli oglądać nieuchronnie zbliżającej się mojej Wielkiej Katastrofy.

Nie jestem chora. Jestem wzburzona, rozemocjonowana, poirytowana, zła, zawiedziona, rozżalona, zdenerwowana z powodu konkretnych zachowań osób z mojego życia. Zwłaszcza w ostatnim czasie.
Kiedy byłam cztery miesiące w szpitalu psychiatrycznym, odwiedzała mnie w nim tylko jedna osoba. Nikt nawet nie napisał, nie spytał jak się czuję. Po wyjściu, wszyscy raptem zapragnęli decydować o tym co dla mnie dobre.

Zrób tak. Nie rób tego. Nie jesteś już zdrowa, jesteś jedną z nas i nigdy już nie będziesz już taka jak inni. Jesteś świrem, jesteś chora nie jesteś już jedną z nas. Przykro nam, że Twoja sytuacja jest tak beznadziejna, ale to Twoja wina. Jesteś ofiarą terapeuty szamana, nie wiesz co robisz. Jesteś egoistyczna, zajmujesz się tylko sobą, podczas kiedy możesz w tym wolnym czasie mocno nam się przysłużyć. Jesteś leniem i malkontentem, weź się w garść, inni mają gorzej.
Co dalej z Tobą, co zamierzasz? Musisz zadecydować. Nie możesz jeszcze decydować.
Przed Tobą całe życie. walcz! Przegrałaś życie. My chorzy musimy siedzieć na dupie. Każdy ruch może wywołać chorobę. To nie ty to mania. To nie ty to depresja, Nie widzisz tego, że popadasz w skrajności w skrajność? To choroba....

 Nie dziwię się, że ludzie często wypierają lub tłumią złość. To nie jest wcale miłe przeżycie, kiedy odczuwa się coś, do czego otoczenie i my sami nie dajemy sobie prawa. Gorzej, że ta złość wcześniej czy później wychodzi nam bokiem na bardzo różne sposoby.

Bardzo się męczę z tym, co obecnie czuję. Wiadomo, że moja złość pod wieloma względami jest nieadekwatna. Przesada, nieporadność i nienaturalność są charakterystyczne dla osób, które próbują robić w życiu coś po raz pierwszy.  Na równi z silnym wzburzeniem, odczuwam ból fizyczny i zmęczenie. Staram się nie doprowadzać do eskalacji emocji a przez to pojawienia się objawów chorobowych, ale nadmierna emocjonalność jest. Biorę leki, staram się dbać o odpowiednią ilość snu. Szukam sposobów, które pozwalają mi się odprężyć. Nie bardzo też chcę by ktoś był teraz przy mnie. Przeżywam trudne chwile. Nie chciałabym by ktoś widział mnie w tym stanie teraz. Fakt, że mogę pozostawać teraz sama pozwala myślom swobodniej przepływać. Mogę dokładnie czuć to co czuję, bez poczucia winy, że wprawiam w zakłopotanie tych, którzy chcieliby jakoś pomóc, a także zdenerwowania, że robią to nieporadnie, co zrozumiałe zresztą.

Szczerze mówiąc, zawsze bałam się silnego wzburzenia, bo uważałam, że jest to domena ludzi mało siebie świadomych i słabych. Nie chciałam być taka jak oni. Zawsze bałam się zachowań agresywnych, nawet psychicznej agresji. Widząc jednak do jakiego stanu się doprowadziłam, nie widzę już innego wyjścia jak zacząć na bieżąco wyrażać swoją frustrację. Nie chodzi tu jedynie o zachowania ludzi. Mam na myśli moją sytuację życiową i decyzje, do których wciąż nie dojrzałam.

Postanowiłam dać sobie więcej czasu. Mam tendencje do przeprowadzania życiowych rewolucji, zamiast wprowadzać zmiany, powoli, jedna po drugiej, z odpowiednimi odstępami. Potem wszystko się piętrzy i wówczas zaczynam popełniać spore błędy. Niekiedy to mnie uwstecznia i znów trzeba zaczynać wszystko od nowa.

Tu jest strasznie duży kawałek do przepracowania. Bez odpowiedniej terapii taka praca może trwać dużo dłużej. Martwię się też o moją emocjonalność. Póki co blog to jedyne miejsce, gdzie próbuję ujarzmiać emocje. Wywalać z siebie cały chaos i układać w kształt, z którym dopiero wtedy można coś zrobić.

Wciąż mam dużo do zrobienia. Ta praca nigdy się  nie kończy. Nadmierna emocjonalność nie ustąpi. Mogę się jedynie nauczyć obcowania z emocjami, unoszenia ich i przeżywania. A każdego dnia mam ręce pełne roboty. To także może frustrować i złościć. Do tego złote rady znajomych i tak ciężar życia wydaje się być niekiedy nie do zniesienia.