poniedziałek, 9 grudnia 2013

Długi wpis o jeszcze dłuższym dniu.

Jak już pisałam wcześniej, fakt, iż sprawy nie toczą się po mojej myśli, kompletnie mnie zdestabilizował i wprawił w wisielczy wręcz nastrój.
Toteż zgodnie z wczorajszym wpisem, postanowiłam zatroszczyć się o siebie. Dzbanuszek zielonej herbaty, odrobina sympatycznej lektury a na deser przemiły Herkules Poirot. Z czasem pojawiło się uczucie ulgi i dystansu do niewygodnych spraw, co w konsekwencji wprawiło mnie w całkiem radosny nastrój.

Pomyślałam sobie, że właściwie jest coś, co mogłoby przyspieszyć. Jeden z wątków, który gdzieś tam po drodze się pojawił. Tę chwilową jasnośc umysłu postanowiłam niezwłocznie wykorzystać.

I oto odkrywam jeden z palących mnie problemów. Moje mieszkanie, to znaczy to, które obecnie wynajmuję, zostało sprzedane. Właściciele mieszkania są przekochani, niestety sprzedaż była koniecznością. Ja i moja współlokatorka dostałyśmy wstępnie miesiąc na to, by znaleźć coś innego. Jednak tak jak i właściciele spodziewałyśmy się, że mieszkanie może sprzedawać się całe miesiące, a tymczasem sprzedało się w trzy tygodnie!

No i wtedy wszystko nabrało szaleńczego tempa. Ogłoszenia, rozpytywanie znajomych, rozważanie różnych alternatyw. I tak postanowiłyśmy, że moja współlokatorka A. już teraz wyjedzie do Anglii.
Nasz październikowy wyjazd w celu przeprowadzenia rekonesansu miał posłużyć takim planom, ale nie tak od razu. Było wręcz pewne, że o ile nie nastąpi u mnie wyraźna poprawa zdrowia, nigdzie się nie ruszam. A. też miała inne plany. Niestety, sprawy potoczyły się inaczej.

Kilka telefonów, maili - szybka decyzja. A. wyjeżdża już teraz a ja być może i jeśli już to raczej w bliżej nieokreślonej perspektywie. Na początek zdrowie no i cała reszta, która do wesołych nie należy.

Na szczęście pewne kontakty, które swego czasu ograniczyłam a także te, które gdzieś po drodze zakończyłam, stały się nader zbawienne dla mojego samopoczucia i co za tym idzie funkcjonowania. Do tego wzięły mnie w obroty (albo ja je) trzy specjalistki, przewijające się w poprzednich wpisach rzeczone Panie M.
Podczas jednej z rozmów z Panią M. (przypominam, że jest też Druga Pani M. - psycholog, oraz prowadząca mnie farmakologicznie Dr M. z Tworek) usłyszałam coś, co bardzo szybko ustosunkowało mnie do rozpoznania ChAD-u i do tego jak wpływa on na moje funkcjonowanie. Choć słyszałam to z wielu ust, to właśnie od Pani M. byłam w stanie przyjąć tę jakże niewygodną dotąd prawdę. Ach te Autorytety!
W jednej chwili zakończyłam wojnę, którą toczyłam, z całym światem, głównie w swojej głowie. No i cóż, postanowiłam zobaczyć, co też mnie czeka za tym kolejnym, życiowym zakrętem.

No ale znów rozpisuję się nie na temat. Choć już właściwie zastanawiam się czy w ogóle kontynuować.

Otóż na jedno z moich ogłoszeń, w którym wspominam, że poszukuję mieszkania, które mogłabym nająć z możliwością doboru pozostałych lokatorów, zareagowała pewna pani. Nasza rozmowa telefoniczna była bardzo miła. Odniosłam wrażenie, że rozmawiam z osobą na pewnym poziomie. Kulturalną, elokwentną, konkretną a przy tym sympatyczną.
Na informację o kotach, którą podałam w ogłoszeniu, zareagowała nie tylko przychylnie ale z widocznym zadowolenie, Cóż, kociara pomyślałam. Tak samo zresztą, jak właścicielka mojego dotychczasowego mieszkania. Wymieniłyśmy się wstępnymi informacjami, a ponieważ pani miała na głowie inne pilne sprawy, ja zaś potrzebowałam czasu na wyklarowanie się jeszcze innej alternatywy, chętnie przystałyśmy na kontakt za tydzień.

W tym czasie naturalnie nie rezygnowałam z dalszych poszukiwań. W tak ważnej sprawie jak mieszkanie nie mogę skupić się na jednej, dwóch, a nawet trzech możliwościach. Muszę dobrze poznać i ocenić sytuację i zdecydować się na coś naprawdę rozsądnego.
Przyznam jednak, że propozycja pani od mieszkania zaczęła jawić mi się jako całkiem interesująca. Również ze względu na bardzo bliskie położenie od miejsca, w którym mieszkam obecnie.

Pani jednak nie odezwała się w umówionym terminie. Powoli zaczęłam powątpiewać, czy wynajem całego mieszkania na zasadach, o których wspomniałam w ogłoszeniu, nie będzie dla mnie zbytnim obciążeniem. Zwłaszcza, że miałabym odpowiadać z kontakt z właścicielką, płatności, rachunki, przeglądy. etc. Dokładnie tak, jak miało do miejsce w przypadku dotychczasowego lokum.

Jednakże owa jasność umysłu, o której wspomniałam na początku, nasunęła mi myśl wręcz niezwykłą! Wynajęcie mieszkania jednak ma zdecydowanie większy sens, niż wynajęcie pokoju i wprowadzenie się do kogoś. Naprędce rozważyłam raz jeszcze za i przeciw, a następnie wykonałam telefon do rzeczonej pani. W taki oto sposób w dniu wczorajszym umówiłyśmy się, na niedzielne spotkanie i wstępne przedstawienie swoich warunków, tudzież propozycji. W tygodniu mogłabym ewentualnie obejrzeć mieszkanie.

Co prawda Pani spóźniła się godzinę, ale zatelefonowała i poprosiła o cierpliwość. Ponieważ nigdzie się nie spieszyłam i miałam ze sobą książkę, to jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Dzień był piękny, niebo bezchmurne a promienie słońca, które wpadały przez okno wprawiły mnie w przyjemny nastrój.
Miła pani zjawiła się, kulturalnie przy tym witając. Usiadła w fotelu i zapowiedziała przedwstęp do wstępu właściwego, argumentując, że jest on niezmiernie ważny dla dalszych wyjaśnień. Tu chyba zabłysła pierwsza, ale jeszcze nie dość czerwona lampka. Pani wyjawiła, że z zawodu jest zootechnikiem, z tego też tytułu piastuje stanowisko urzędnika państwowego gdzieś tam. Z racji jej zawodu "z powołania" darzy ogromną sympatią wszelkie zwierzaki, zwłaszcza koty. Sama od lat prowadzi hodowlę kotów. Z resztą w tym mieszkaniu, które chce wynająć, mieszkały koty i absolutnie nie stanowi problemu ewentualna obecność moich.

I tu uwaga! Wstęp właściwy.

Otóż Pani swego czasu była na językach całego kraju w postaci mediów wszelkiej maści i jej sprawa jest dość znana. Więc może jestem w temacie. Niestety z racji tego, że jakoś nieszczególnie z pewnymi informacjami jestem na bieżąco, z kocimi także, oznajmiłam pani, że nic mi w tej sprawie nie wiadomo. Jak się teraz domyślam, ku uciesze tej pani.

Dość lakonicznie nakreśliła sprawę. Otóż w konsekwencji pewnych okoliczności, które swego czasu miały miejsce, pewnego dnia do jej mieszkania, tego, które chce wynająć, wkroczyło Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt i wraz z Eko Patrolem Straży Miejskiej zabrało - i tu uwaga!!! 70 kotów!!!!!! Rasy już nie pamiętam.

Ścięło mnie z nóg, choć co prawda siedziałam. Zaczęłam wypytywać jak w ogóle do tego doszło? Dlaczego tyle tych kotów?! I w ogóle, o rany!!! Na co Pani, że to właściwie była bezpodstawna interwencja sąsiadów. Że jako wspomniany wcześniej zootechnik doskonale "zarządzała" swoja "hodowlą"!!! No a teraz toczą się przeciw niej jakieś dwa postępowania, w tym jedno w celu pozbawienia jej prawa do prowadzenia jakiejkolwiek hodowli. Oczywiście zaznaczyła, że jej prawnik zapewnił, że wszystko skończy się z korzyścią dla niej. Bo to właściwie tylko pewnego rodzaju nieporozumienie.

Cóż, siedziałam jak wryta i na bieżąco dedukowałam. Pani bardzo elokwentna, nie wiem, dykcja głos, jakoś to komunikowało, powagę, rozsądek, pewność siebie. Ubiór właściwie w normie. Styl prosty, stawiający na wygodę, stosowny do wieku tej pani - na oko 50+
W którymś momencie pani nawet wzbudziła moje współczucie. Zaczęłam się zastanawiać co właściwie takie się wydarzyło. Mimo, iż sprawa w dalszym ciągu pozostawała dość enigmatyczna, całkiem poważnie zastanawiałam się nad pewnym rozwiązaniem, które w porozumieniu nakreśliłyśmy. Mianowicie stanęło na tym, że zatrzymałabym się u niej przez miesiąc. Ja i moja A. Razem i tylko do połowy stycznia. Po tym terminie ja będę miała najprawdopodobniej już za sobą, to co w tej chwili ogranicza te moje najbardziej sensowne posunięcia.

Spytałam Panią o koszt najmu. Choć w ogłoszeniu podałam dużo wyższy, pani uznała, że właściwie jeśli na miesiąc, to ona proponuje tylko pokrycie czynszu i dosłownie kilka złotych dla niej.
Im bardziej propozycja owej pani stawała się atrakcyjniejsza (na moje pytanie o estetykę mieszkania, wspomniała, że mieszkanie przeszło gruntowny remont) tym większe zagrożenie sygnalizowała już nie jedna czerwona lampka, ale cały system alarmowy. Ale nie ukrywam mojej ambiwalencji, która nie pozwalała mi jednoznacznie ocenić sytuacji. Tak czy owak miałam przecież czas na przemyślenie tego co i jak usłyszałam. Uzgodniłyśmy, że w najbliższą środę wpadnę obejrzeć mieszkanie. Oczywiście zdzwonimy się jeszcze.

Pożegnałyśmy się bardzo miło, życząc sobie wszystkiego dobrego. Wróciłam do domu i natychmiast zaczęłam przeszukiwać internet. Szukałam jednak po frazie z nazwą ulicy tej pani, o której w rozmowie wspomniała. Cholera i nic. Może też z racji przejęcia, może z pomysłu jaki się zrodził w mojej głowie, nie wpisywałam innych wyrażeń. Postanowiłam za to coś innego.
Znając nazwę ulicy i mając na uwadze, że sprawa była głośna, odszukam jej mieszkanie i zwyczajnie pogadam z sąsiadami. Muszę wiedzieć co właściwie jest grane.

Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Zajęło mi to naprawdę chwilę. Na ulicy tej pani od mieszkania spotkałam panią z psem, która okazała się mieszkać w sąsiednim bloku. Powiedziałam z grubsza o co mi chodzi, na co pani z psem także z grubsza wypowiedziała się o sprawie, zaznaczając, że osobiście to nie widziała na własne oczy, ale w telewizji dwa razy szedł dokument w TVN Uwaga! I gazety pisały, i w internecie to pod takim i takim hasłem można znaleźć też. No i jak to przyjechało Towarzystwo Przyjaciół Nad Zwierzętami to te 70 kotów w klatkach wynoszono. Tu padły pierwsze mrożące krew w żyłach informacje. Dowiedziałam się w międzyczasie o numer bloku pani od mieszkania i wybrałam się tam, mając na celu rozmowę bezpośrednimi sąsiadami.

Trafiłam pod podany adres i obeszłam blok dokoła. Blok, a raczej bloczek malutki. Dwanaście mieszkań. Jedna klatka. Od pani od mieszkania wiedziałam, że to drugie piętro. Przyglądałam się oknom, próbując odgadnąć, które to może być mieszkanie. W tym czasie dołączyła do mnie pani z pieskiem i wskazała na balkon - to ten. Powiedziała, że jeśli chodzi o sąsiadów, to raczej nie ma nikogo w domu, ale mogę spróbować zadzwonić domofonem pod taki i taki numer. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle dobrze robię. Czułam, że muszę rozwiać moje wątpliwości, zwłaszcza. Mimo uwagi pani z psem, że raczej nie ma nikogo, pomyślałam, że niedzielnym popołudniem chyba mam większe szanse na zastanie sąsiadów aniżeli w tygodniu. Pani z psem oddaliła się, uprzednio życząc mi powodzenia a ja weszłam do klatki.

Zadzwoniłam pod podany numer. Odezwał się mężczyzna, mniej więcej w średnim wieku. Właściwie nie bardzo wiedziałam jak zacząć i w efekcie pan odniósł wrażenie, że jestem chyba kolejną osobą, szukającą sensacji. Mężczyzna odłożył słuchawkę.
Niestety, byłam zbyt blisko celu i zbyt zaangażowana w to emocjonalnie, by dać za wygraną. Zadzwoniłam domofonem jeszcze raz. Znów ten sam męski głos, tym razem mocno poirytowany. Miałam kilka sekund na to, by zainteresować pana, tak by zdążył wychwycić o co mi chodzi, zanim znów się rozłączy. Jednym tchem poprosiłam, by nie odkładał słuchawki, że chcę wynająć mieszkanie Pani od kotów i koniecznie muszę porozmawiać z sąsiadami.
Chwila konsternacji, cisza w domofonie, więc pytam czy mnie słyszy. Na co pan, że tak, ale nie rozłącza się i cisza. Na co ja, że proszę tylko o krótką rozmowę. Że to tylko kilka pytań. Znów cisza i po chwili sygnał odblokowania drzwi. Weszłam na klatkę. Szczerze przyznam, że wtedy naprawdę zaczęłam się zastanawiać nad swoją obecnością w tym miejscu, ale adrenalina nie pozwalała mi się wycofać. Pan przywitał mnie stojąc w progu mieszkania raczej z pewną dezaprobatą i zniecierpliwieniem.

Przywitałam się uprzejmie i raz jeszcze powtórzyłam to, co powiedziałam przez domofon. Byłam dobrze, to znaczy wyglądałam dobrze. W sensie, że raczej budziłam zaufanie. Z racji wykonywanego zawodu jestem w stanie tonem głosu i odpowiednio dobranymi słowami zjednać sobie nawet niechętnie nastawione osoby. Jednak w tej chwili nie wiem, czy tak naprawdę myślałam o jakimkolwiek doborze słów. Byłam już chyba zanadto przejęta tym, co zdążyłam usłyszeć od pani z psem.

Informacje jakich udzielił mi ten mężczyzna - sąsiad, a następnie jego żona, która pojawiła się w drzwiach po kilkunastu minutach naszej rozmowy... Nie znajduję słowa...  Były tak drastyczne, że absolutnie nie jestem w stanie tego powtórzyć.
Naprawdę jestem wdzięczna tym państwu, że poświęcili mi tyle czasu. Małżonka tego pana wspomniała, że tak w ogóle, to udzielała wywiadu dla TVN Uwaga! Więc mogę też odsłuchać jej wypowiedzi w sieci. Szczerze? Byłam pewna, że nie chcę wiedzieć o tej sprawie niczego ponad to, co usłyszałam.

Powiem tak. Wyszłam z bloku i płakałam. Nad losem tych kotów. Co chwila przywoływałam się do porządku, ale te obrazy w mojej głowie... przerosły moją pojemność psychiczną.
To długa historia, ale problem zwierząt, a dokładnie mój problem z przyjmowaniem treści związanych z cierpieniem zwierząt wypłynął przy okazji pewnego zdarzenia w czasie trwania mojej terapii. Kilka sesji poświęciliśmy na zrozumienie moich silnych, wstrząsów psychicznych, które uprzykrzały mi życie. Od tamtej pory coś tam mi się rozjaśniło, ale też nauczyłam się unikać i natychmiast wycofywać w sytuacjach, gdy działo się coś niepokojącego w tej materii.

Ale nie dziś. Dziś nie spodziewałam się usłyszeć czegoś takiego. Owszem, rozważałam różne możliwości, snułam domysły, ale nigdy w życiu, nigdy nie słyszałam, nie zetknęłam się osobiście z takim dramatem. Dramatem zwierząt! Doznałam takiego wstrząsu, że kompletnie nie wiedziałam jak mam wrócić do domu. Pomyślałam, że w obecnym stanie nie wolno mi do niego wrócić. Absolutnie w grę nie wchodził też tzw. "telefon do przyjaciela". Obiecałam sobie, że to co usłyszałam, nigdy nie wyjdzie z moich ust. Pozostawało tylko pytanie, czy wyjdzie z mojej głowy, zważając na formę, jaką w niej przybrało.
Czułam, że jest naprawdę ciężko. Wiedziałam, że w pobliżu znajduje się całodobowa lecznica weterynaryjna. Poszłam tam. Było to na tę chwile jedyne i w miarę adekwatne miejsce, gdzie mogłam o tym z kimś porozmawiać. Miałam adzieję, że weterynarz, który w życiu widział a przynajmniej słyszał nie jedno, umie przecież zachować odpowiedni dystans w obliczu niejednokrotnie krytycznych sytuacji. I tego dystansu w tej chwili potrzebowałam, by jakoś przetrwać kolejne godziny.

W lecznicy były dwa gabinety i dwie młode panie weterynarz. Drzwi do obu były uchylone, żadnych pacjentów, więc spytałam czy mogę. Jedna z nich zaprosiła mnie do siebie.
Teraz się trochę do siebie uśmiecham, ale usiadłam właściwie nie pytając, a stwierdzając, że zanim cokolwiek powiem to muszę usiąść. Usiadałam i wzięłam głęboki oddech i głośno wypuściłam powietrze. Sam fakt, że znalazłam w miejscu, w którym niesiona jest pomoc zwierzętom, pani w uniformie, sprawiające wrażenie sterylnego pomieszczenie, to wszystko jakoś zneutralizowało drastyczne sceny w mojej głowie. Pani weterynarz żywo zareagowała na to co mówiłam, zaznaczając, że chyba nawet kojarzy sprawę. W pewnym stopniu na pewno podzielała moje odczucia, ale chyba była także dobrym psychologiem. Z cierpliwością i uwagą pozwoliła mi dać wyraz swojemu nazwijmy to zrównoważonemu przejęciu i oburzeniu (miejsce na histerię i łzy dla niepoznaki zostawiłam za drzwiami lecznicy), a potem pogadała ze mną już jako specjalista. I tak z emocji, w wyniku których pani weterynarz bardzo dosadnie podsumowała właścicielkę kotów, przeszłyśmy w konwersację bardziej już specjalistyczną. Pani opowiedziała mi o różnych pasożytach. Wewnętrznych, zewnętrznych. O tym, że te zewnętrzne mogły przetrwać w mieszkaniu, mimo jego rzekomo generalnego remontu. Kilka ciekawostek, kilka uwag pozbawionych ładunku emocjonalnego i czułam, że odzyskuję jako taką równowagę.

Pamiętając interpretację mojego terapeuty, przestawiłam sobie kilka rzeczy w głowie i naprawdę poczułam się już całkiem znośnie. Co prawda w drodze powrotnej jeszcze kilka razy zapłakałam, ale nie zapadłam w jakiś stupor, co niestety w mojej przeszłości miało miejsce. Wręcz przeciwnie poczułam, że muszę jeszcze dziś coś załatwić. Coś na co dotąd nie miałam odwagi.
To był jeden telefon. I jakaś moja niesamowita pewność i siła. Odłożyłam słuchawkę i poczułam, że wszystko to co dziś zrobiłam, to właśnie, było takim stuprocentowym zaopiekowaniem sobą.

Herbatka, książka, film - ok, ale kiedy wciąż próbujemy racjonalizować swoją bierność, kiedy uparcie trwając przy swoim, mozolnie, cegła po cegle budujemy mur bezradności i niemocy, to pozbawiamy siebie możliwości. Możliwości zadziania się czegokolwiek.

To prawda, sen jeszcze nie nadszedł, choć prawie ranek. Trudno było zasnąć po takim dniu. Nie chciałam, nie umiałam dziś położyć się do łóżka i... spać.
Siedziałam i rozmyślałam o tym, w jak ważnym i trudnym momencie życia się znalazłam. Co teraz ze mną będzie? Wszystko co wydarzyło się od czasu zakończenia terapii i nadal wydarza, Boże, tyle tego... i ciągle nowe  wnioski, które nasuwają się wciąż i wciąż. Czy to jakoś mnie zmieniło? Mam wrażenie, że tak się właśnie stało. Co ciekawe, teraz po tym wszystkim, gdy przychodzą te lepsze dni, naprawdę cieszę się, że mogę żyć jak inni. To niesamowite. Całe życie walczyłam, zabiegałam o szczególną uwagę. Byłam JA, MNIE, MOJE. A teraz został mi ten blog a poza nim... cieszę się, gdy mogę przeżywać dni w towarzystwie całkiem zwyczajnych ludzi i mieć jakiś udział w tym całkiem zwyczajnym życiu...

A dzisiejszy dzień? Co mogę o nim powiedzieć? Czy to wszystko było poszukiwaniem sensacji, dreszczyku emocji, który pozwoliłby choć na chwilę zapomnieć o tym, co trudne? Bynajmniej. Chyba rzeczywiście starałam się upewnić w czymś, co do czego nie miałam zupełnej jasności.
W czymś, co w takiej samej mierze było za, a jednocześnie przeciw. Szukam spokoju. Szukam jasnych sytuacji. Staram się nie pozostawiać miejsca niedomówieniom. Zbyt wiele ich było, i jeszcze pewnie sporo jest.

Znalazłam się w takiej życiowej sytuacji, która wymaga ode mnie podejmowania szybkich i możliwie najrozsądniejszych decyzji. Nigdy wcześniej nie decydowałam o swoim życiu w takim stopniu jak obecnie. Nie ma już dobrego tatusia, a moja chorobliwa lojalność i ufność w stosunku do niego, jedynej tak ważnej osoby we wszechświecie, wciąż pozostaje niezmienna.

Może z czasem pokonam tę barierę. Póki co muszę sama godzić się ze stratami, zmianami, wytrzymywać z niepewnością i potwornym lękiem. Stawiać czoła wszelkim konfliktom, które przeżywam. Nie uciekać, ale jednocześnie chronić siebie. Umiejętnie sięgać po pomoc.
To ciekawe, jak w związku z dzisiejszymi wydarzeniami, kiedy wszystko naprawdę mnie przerosło, potrafiłam takiej pomocy w pewnym sensie sama sobie udzielić.

Być może o wiele łatwiej znaleźć wsparcie wśród tych, którym właściwie nie mówi się nic o sobie...


4 komentarze:

  1. Stanęłaś przed straszną sytuacją i bardzo dobrze sobie poradziłaś. Znasz siebie już bardzo dobrze i wiesz jak działać aby było pozytywnie.
    A dramat zwierząt porusza mnie bardziej niż ludzki dramat:/ wciąż nie wiem dlaczego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I ja mam dokładnie tak samo. Czasem mi wstyd z tego powodu.

      Usuń
  2. Ja też z uznaniem czytam o twojej przytomności umysłu. Można by to nazwać poszukiwaniem emocji, sensacji, chaotycznym działaniem, ucieczką od własnych problemów, na wiele sposobów można by to określać, również psychiatrycznie. Można też powiedzieć o przytomności umysłu, intuicji i uporze, o jakiejś upartej intuicji, która kazała ci jednak tę sprawę obwąchać. Ja wolę tę drugą narrację. Pominąwszy kocią historię, to też mi się wydaje, że mieszkanie to ważna i duża sprawa i że lepiej nie wdawać się w szemrane (także emocjonalnie) układy, bo w tym temacie to zaburza podstawowe poczucie bezpieczeństwa. I fajnie, że udało ci się przekonać sąsiada, by jednak z tobą pogadał, i że trafiłaś na fajną panią weterynarz, która akurat nie miała roboty. Nie dziwi mnie, że nie śpisz po takich emocjach. I myślę o tobie ciepło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Izka. Ano nie śpię. Wciąż nie śpię.
      Ja odmyślam też ciepło. Buziaki.

      Usuń