wtorek, 29 listopada 2016

Inny wymiar

Niedawno wróciłam do domu. Po pracy wybrałam się na zakupy. Właściwie do miasta pojechałam w innej sprawie, a że trafiłam na sklep, w którym były fajne ciuchy z super przeceną to postanowiłam trochę w nim pobuszować. Na początek chciałam wykupić cały sklep, ale ostatecznie wyszłam z ośmioma genialnymi rzeczami, w tym z dwiema fajnymi kurtkami, za wszystko zapłaciłam 190 zł. Nie wiem jakim cudem wytrwałam w tym miejscu półtorej godziny, ale okazało się, że bawię się całkiem świetnie. Nie za bardzo lubię chodzić na zakupy. Męczy mnie to całe przymierzanie. Wolę wejść, przeskanować kilkoma spojrzeniami wieszaki i półki, kupić co trzeba i wyjść możliwie szybko, najlepiej bez mierzenia.

Ale dzisiaj oddałam się temu morderczemu szaleństwu i o dziwo sprawiło mi to frajdę. Mój mózg wreszcie odpoczął. Wybierałam kolejne rzeczy i biegałam je mierzyć. Ludzi nie było prawie wcale, więc uniknęłam stania w kolejce do przymierzalni. Sprawdzałam, oceniałam, liczyłam koszt. Zupełnie zapomniałam o swoim życiu. Byłam kimś innym, nie sobą. Przestałam zerkać na telefon w oczekiwaniu na sms od G. Przestałam przejmować się kolejnym wyjazdem. Nie myślałam o pracy, ani o nie-świętach. Ani o tym, że w przyszłym roku czeka mnie przeprowadzka i że moja matka ostatnio źle się poczuła, tak, że wezwała pogotowie.

Nie myślałam o jedzeniu, ani, że natychmiast muszę coś zrobić ze swoją wagą. Nie patrzyłam na zegarek. Po prostu dziewczyńsko oglądałam i mierzyłam ciuchy, a na koniec ucieszyłam się z tego, że zrobiłam całkiem fajny dil. To nie byłam ja, ale było całkiem przyjemnie być tamtą osobą.


Nie na sobotę.

Coś mi się stało z prawą ręką i ledwie nią ruszam. Jak nie urok, to sraczka, mawia moja matka.
Z trudem podnoszę kubek z kawą. To już kompletna katastrofa.

Weekend był dość energochłonny, również w sensie pojemności psychicznej, a może nawet przede wszystkim. Mimo to jakoś przetrwałam. Jeszcze dwa tygodnie i będę delektować się świątecznym czasem, w którym będzie mi wolno sobie odpuścić. Taki świąteczny prezent od superego.
Bylebym tylko się nie przeliczyła, bo oczekuję tych dni jakoś bardzo namiętnie. Jakbym zaklinała ten czas. Bardziej niż ma to sens.
Już dawno przestałam odruchowo anlizować wszystko i wszystkich, ale dobrze byłoby, żebym zaplanowała co będę w tym czasie robić. Żeby nie było, że dopadnie mnie chandra, bo ostatecznie nie będę wiedziała co ze sobą począć. Mam kilka książek do przeczytania, w tym Sto lat samotności, którą czytam w samolocie, gdy już naprawdę nie wiem co ze sobą zrobić, a myśli krążą wokół niewygodnych tematów. Czytam i jakoś mi to zajmuje głowę. A w tygodniu The Walking Dead. Ale sio! Nie chcę teraz o tym myśleć. - jak mawiała Scarlett w Przeminęło z wiatrem.

W ostatnią sobotę podeszłam do stewardów z prośbą o kawę. Było koło 21-szej. Noc, cisza w samolocie. Żadnych dzieci płaczących, ani głośno rozmawiających pasażerów w moim zasięgu. A w moim rzędzie jak zwykle puste miejsca. (Zawsze rezerwuję miejsce w rzędzie trzynastym. Taka moja strategia. Upatruję w owej trzynastce przyczynę braku pasażerów. Tak jest prawie zawsze. Trzynastka jest zazwyczaj pusta. I to od ściany do ściany.)
Tak jak wspomniałam, znudzona całym tym lataniem, znużona, poszłam po kolejną kawę. Przy okazji trafiłam na jednego z panów pilotów, który też przyszedł po to samo. Zaczęliśmy rozmawiać o tym i owym. Powiedziałam, że strasznie mi się dłuży czas podczas lotu. Steward na to, że jakąś książkę dobrą powinnam poczytać albo coś. Na to ja, że właśnie czytam "Sto lat samotności". Pilot i steward "złapali się za głowę" obaj stwierdzając w podobnym tonie, co od razu mnie rozbawiło. - Oooo, to ciężka książka... Nie na sobotę - powiedział pilot. Coś lżejszego niech pani poczyta. Spokój, cisza, tylko się zrelaksować, zdrzemnąć. Gdybyśmy nie lecieli dziesięciu tysięcy metrów nad ziemią, a pilot siedział w kokpicie, to może bym się zrelaksowała - pomyślałam rozbawiona. (Na szczęście tylko pomyślałam!)
Rozmawialiśmy chwilę. Powiedziałam, co sądzę o fabule książki.  - Próbuję rozgryźć o co w niej chodzi. Mam jakieś przemyślenia, ale pewne sytuacje i opisy są dosyć zagmatwane i bardzo abstrakcyjne. Obawiam się, że jednak jej nie zrozumiem - wyznałam z pewnym zaniepokojeniem. Zobaczy pani pod koniec - stwierdził enigmatycznie pan pilot. Hm, to już kolejna osoba, która tak mówi - powiedziałam zdziwiona. Haha - uśmiał się steward. Teraz tym bardziej będzie chciała pani dotrwać do końca.
Ale to nie na sobotę, nie na sobotę... - jeszcze raz skwitował pilot, gdy już odchodziłam.




sobota, 26 listopada 2016

Ostatni etap.

Rozmawialiśmy z G. przedwczoraj. Tak właściwie na szybko. Nie wiem czy czegoś oczekiwałam po tym związku, raczej nie. Czasem się zastanawiałam nad tym, że nie ma we mnie jakichś głębszych uczuć do niego.
Bardzo trudno przychodzi mi oswajanie się z drugim człowiekiem. Intymność jest już czymś bardzo zaawansowanym i chyba co prawda w tej relacji z nim do tego doszłam. Ale wciąż trafiałam na jakąś ścianę, która sprawiała, że zanim coś się we mnie zrodziło, po chwili gasło.

Chciałam coś do niego czuć. Brakowało mi takich uczuć. Ale nie mogłam przeskoczyć pewnego pułapu. Zanim się zbliżyłam, znów się oddalałam. Brakowało mi spontaniczności z jego strony.
Przywykłam do tej ciszy między nami. Pewnie, że brakowało mi jakichś ciepłych smsów, skoro mieliśmy ten czas przebywania ze sobą ograniczony. Brakowało mi ekspresji między nami.
Kiedyś powiedziałam G., że my właściwie ze sobą nie rozmawiamy. Te dwa dni temu G, przyznał, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. To mnie bardzo zabolało. Pierwszy raz w życiu usłyszłam od kogoś, że nie ma o czym ze mną rozmawiać. Poczułam się... głupia? Tak to odebrałam.

Cieszyłam się na tamten cholerny piątek. Nie pisałam tu o tym i nie będę. Zostałam postawiona w sytuacji, która mnie zażenowała.
Do tej pory nie wiedziałam co to było za uczucie. Złość? Smutek?  I w końcu dotarło do mnie, że poczułam się po prostu odrzucona. Potraktowana jak ktoś mało ważny.
Ciężko na intymność w takiej scenerii, a tym bardziej na głębsze uczucia.

Nie umrę od tego, jeśli w ogóle mi się w życiu nie przydażą. Po tym, gdy chciałam spotkać się z moim terapeutą i powiedzieć mu, że uwolniłam się od niego i pozwoliłam sobie na innego mężczyznę w moim życiu. To gdy odmówił spotkania, teraz po tej sytuacji z G. tak naprawdę po raz pierwszy w życiu zostałam sama.

Psychoanalitycy używają w swojej nomenklaturze takiego pojęcia jak "Obiekt przejściowy".
Być może G. w pewnym sensie spełnił taką funkcję. Trudno mi to ocenić. W każdym razie w porządku. Nie ma żadnej tragedii.
Czasem jest mi ciężko i przykro (wciąż to poczucie odrzucenia) ale generalnie mogę iść do przodu.

Teraz zostałam z bardzo nieprzyjemnym dyskomfortem. Pustki w sobie. Właściwie ogromnej wyrwy po wszystkich tych bliskich dla mnie osobach, które znałam, a których nie jestem w stanie teraz niczym zastąpić prócz siebie. Siebie w całości. Do tej pory tę potężną dziurę wypełniał mój terapeuta. Wspomnienie o naszej relacji pomagało mi trwać. To było to szalenie ważne uczucie, czucia się ważną dla kogoś. Dla kogoś ważnego dla mnie. Był pierwszą w życiu osobą, do której się przywiązałam, zaraz po moim bracie, z którym byłam bardzo zżyta w dzieciństwie.

Mój terapeuta szarpał się ze mną całe dwa długie lata i to przecież częstych sesji. Oswajał mnie, aż wreszcie uwierzyłam, że mogę mu w jakimś sensie powierzyć siebie. Pamiętam kiedy wreszcie poczułam to i wtedy zaryzykowałam mówiąc coś cholernie intymnego, co było największym osiągnięciem w naszej terapii: "Stoję teraz przed panem zupełnie naga. Nie zostało we mnie nic do ukrycia." To był właśnie ten moment. Właściwie przełom. Od tamtej pory stałam się inną osobą.
Powiedziłam mu też o Lisie z Małego Księcia. Rozmawialiśmy o tym co to dla mnie znaczy.

Jedno jest pewne. Choć nie dał mi możliwości powiedzenia tego co przeżyłam już po zakończeniu terapii, i choć mam w pamięci również złe wydarzenia, jak to z próbą samobójczą, depresją i wcześniejsza, ogólną zawiruchą, a raczej tsunami. To jestem mu ogromnie wdzięczna, za to co mi ofiarował jako specjalista.

To rozstanie z nim, a właściwie separacja, zmieniła bieg mojego życia. Na lepsze. Bo to właśnie ta separacja, jej silne, wstrząsające przeżycie, sprawiła, że ja dzisiaj jestem silna. Jestem całością.

Wiem, jedno. Choćbym nie wiem co sobie uroiła - odrzucenie, zniewagę, czy poczucie bycia wykorzystaną, żadne rozstanie już nigdy nie będzie tak bolesne.

środa, 23 listopada 2016

Stoi na stacji lokomotywa...

Zatrzymałam się na chwilę. Troszkę się pochorowałam i mam kilka wolnych dni. Do soboty niestety, ale dobre i to.
Oczywiście, mam ogromne poczucie winy, że nie ma mnie w pracy i że w jakimś sensie nawaliłam. Jednak będę bardziej przydatna gdy będę w formie, a forma troszkę mi się skończyła. I to chyba jakiś czas temu, ale mój organizm dopiero teraz mi o tym przypomniał. Dobrze, że go mam :)

Dni mi się pomyliły i myślałam, że dzisiaj jest czwartek, a to dopiero środa. Tym bardziej się zdenerwowałam, że wzięłam wolne, bo to aż cztery dni!
Jakie to wszystko pokręcone. Przecież życie jest ważne jako całość, a nie tylko praca.

Pomyliłam też szefów i zamiast do L. napisałam dzisiaj sms, do mojego innego, byłego szefa.
Jest na mnie trochę zły, więc odpisał oschle i to troszkę mnie zmartwiło, ale rozumiem dlaczego.
Cóż, tak bywa. Pewnie kiedyś będę miała szansę to naprawić.

Zrezygnowałam z antydepresantów. Źle robię, bo odstawiłam od razu 60 mg fluoksetyny. Spodziewam się, że da mi ostro po łbie, ale niestety zaczęłam mieć okropne problemy ze zgagą po wzięciu leków, tak okropnie mnie piekło, że się wkurzyłam i odstawiłam.
Najwyżej jak będę zbyt chwiejna i impulsywna (jeśli naturalnie to zauważę) będę się pacyfikować ketrelem lub benzo. Muszę jednak zejść z fluoksetyny. I tak nie mam bulimicznych ataków, a jedynie nałóg objadania się słodyczami. Może wystarczy to jakoś kontrolować.
Zadzwonię do mojej lekarki, może jutro.

niedziela, 20 listopada 2016

Chcę bo muszę

Weekend już się kończy, a ja czuję, że mogłabym tak dłużej. Jestem przemęczona. Teraz już rozumiem. Muszę tylko jakoś przeżyć trzy najbliższe weekendy i obiecuję sobie wolne.
Tyle ile się da. Liczę na jakieś dwa tygodnie.

Nie dziwię się, że nie daję rady zadbać o siebie. Gdybym mogła nie wychodziłabym z domu, nie myła się, nie sprzątała, piła kawę, paliła papierosy i opychała się słodyczami... ble.
Zarosłabym brudem, zdziczała, zbzikowała, aż któregoś dnia zabrała by mnie karetka. Do wariatkowa. Na stałe. Dlatego, może to dobrze, że mam jakiś instynkt samozachowawczy. To chyba już tak z rozpędu.
Gdzieś się ten proces zaczął dawno temu, najprawdopoodbniej w terapii. Od tej pory ciągle muszę dawać radę. Nawet gdy już bardzo mam dość to coś każe mi działać. Może dlatego tęsknię za szpitalem. Chciałabym zdjąć z siebie choć na chwilę odpowiedzialność.

Jezu... jak ja przeżyję te trzy najbliższe weekendy?
Boję się. Martwię. Tyle stresu, tyle wysiłku
Znów jestem tak cholernie przemęczona, ale muszę. A nawet chcę, bo i tak muszę.
Jakoś tak...

A potem święta. I wtedy będzie mój czas. Świętujący ludzi i ja, sama w domu,w swoich czterech ścianach, niewidzialna.
Tak. Taką myślą mogę się pocieszać.

Tylko trochę dziwnie to wygląda. Bo chyba będę jedyną sobie znaną agnostyczką, która nie obchodzi świąt Bożego Narodzenia.

To akurat jest zabawne i smutne. Cała ta cholerna hipokryzja.

sobota, 19 listopada 2016

Wołanie

Spałam dzisiaj do 16stej. Wstałam, zjadłam śniadanie, włączyłam serial. W domu mam jako taki porządek. Dobrze mi samej i dziwnie jednocześnie.
Coś się we mnie czegoś dopomina. Coś mnie woła z oddali. Muszę gdzieś iść. Dokąd? Po co? Tego jeszcze nie wiem. Gdy trochę odpocznę, sprawdzę to.


Oddział psychiatryczny

Nie mogłam się doczekać gdy już wyjdę dzisiaj z pracy. Leciałam do domu jak na skrzydłach. Wolny weekend, tylko ze sobą, dla siebie.
Ostatnio nie przeżywam większych dramatów. Psychicznie jestem dużo mniej rozstrzęsiona. Mimo zdarzających się trudnych sytuacji, nie zaliczyłam w ostatnim czasie większego kryzysu. Widać można się przyzwyczaić.
Zdecydowanie ogromne znaczenie dla mojego zdrowia psychicznego ma sytuacja finansowa. Chyba nie przesadzę jeśli stwierdzę, że po raz pierwszy w życiu nie martwię się chorobliwie o środki do życia. Stać mnie na mniejsze i troszkę większe przyjemności. Znów udało mi się spłacić część kredytu. Jeszcze trochę i mam nadzieję wyjdę na zero, albo nawet plus. A jeśli coś pójdzie nie tak, trudno. Takie właśnie jest życie.

Taka realność pozwala mi spojrzeć na świat, w którym żyję inaczej. Kiedy życie polega na walce o przetrwanie, nie ma miejsca na plany, na dążenia do czegoś bardziej pełnego i trwałego. Liczy się tylko tu i teraz. Każda chwila przepłniona jest niepokojem, w jakimś wewnętrznym rozdarciu. Szukanie po omacku i ciągła tęsknota, właściwie nie wiadomo za czym. Mnożenie iluzji, tworzenie niezliczonych scenariuszy,  zakłamywanie rzeczywistości. Byle jakoś żyć, przetrwać zły czas.

Wciąż jakoś mi dziwnie bez szpitala. Czasem tęsknię.
Odziały psychiatryczne rządzą się własnymi prawami. Ludzie są bardziej z krwi i kości. Czuć ich obecność, nawet gdy milczący leżą w swoich łóżkach, bez chęci do życia.
W szpitalu można być niewidzialnym mimo przepełnionych korytarzy i sal. Ktoś może krzyczeć, ktoś uderzać głową w ścianę, ktoś komuś grozić. Wszystko to widziałam dzieśiątki razy.

Ludzi zapinanych w kaftany, w pasy. Uciekających z oddziału, próbujących wybić i tak plastikowe, zakratowane okna, wyważyć solidne metalowe drzwi. Widziałam pacjentów atakujących personel medyczny. Bardzo pobudzonych, wieszczących rychłą zagładę, koniec świata. Wietrzących we wszystkim spisek. Spisek religii, spisek politykii, spisek finansiery, spisek koncernów farmaceutycznych i leków, którymi te chcą obezwładnić ludzkość.

Ludzi gdaczącyh, szczekających, śpiewających, tańczących, rozbierających się do naga.
I takich, którzy wydają się zupełnie zdrowi...
Można z takimi się zaprzyjaźnić, spędzać czas na rzeczowych rozmowach, aż pewnego dnia ktoś znajdzie kogoś takiego w toalecie z kawałkiem rozbitego lustra, lub wiszącego na pasku od szlafroka.
Wszystko to widziałam, a mimo to mogłam zupełnie nieistnieć. Patrzeć i nie czuć. Słyszeć i nie reagować. Nie czuć lęku, za to czuć oczyszczający smutek. Spać, nawet gdy poprzedniej nocy ktoś z nienacka stanął nad moim łóżkiem w psychotycznym amoku.

Widziałam to wszystko, a mimo to, właśnie tam znajdowałam ukojenie. Niewidzialna i nieobecna. Przestawałam myśleć o tym co zostawiłam za tymi właśnie solidnymi drzwiami ze zdejmowaną klamką. Świat na zewnątrz stawał się iluzją.

Muszę odpocząć. W ostatnim roku zdobyłam się na więcej, niż w całym moim wcześniejszym życiu.
Tęsknię za odpoczynkiem. W moim odczuciu zasłużonym jak nigdy dotąd.



wtorek, 15 listopada 2016

Decyzje chodzą parami.

Skończyłam z G. Ale to on zadecydował o tym swoją postawą. Kiedyś powiedział, że nie chciałby być po tej rzucającej stronie. Tak więc spać może spokojnie. Nie wiem co jeszcze napisać. Niech każdy robi to w życiu na co go stać. Mentalnie, fizycznie i materialnie. Czasem bylo całkiem miło, ale teraz czas iść dalej. Nie lubię się upokarzać.

Dzisiaj poprosiłam L. o podwyżkę od nowego roku. Pierwszego stycznia minie rok mojej pracy tutaj. L. ma porozmawiać z prezesem. Chcę ograniczyć konieczność wyjazdów do Liv. Potrzebuję więcej odpoczynku. Więcej wolnego. Jestem przemęczona pracą, ludźmi, wyjazdami. Jeśli nie dostanę podwyżki, będę się ubiegać o pracę na pół etatu. Muszę odpocząć. Potrzebuję tego.

sobota, 5 listopada 2016

Przechadzać się z ChADem.

Grupowe wyjście na karaoke wypadło wyśmienicie. To kolejny dowód na to, że ludzie z mojej grupy potrafią dobrze się bawić. W takich momentach znów narcystycznie cieszę się, że mogłam zrobić coś dobrego dla innych i stworzyć taką grupę. Dawno już z nimi nie wychodziłam, od wakacji. Moja koleżanka z mężem i druga koleżanka także przybyli. Byli pod ogromnym wrażeniem innych, a inni pod ich wrażeniem. Towarzystwo świetnie i bardzo sprawnie się zintergrowało.

Musiałam wrócić wcześniej  niż inni, bo dzisiaj przyjechały do mnie w odwiedziny moje dwie siostrzenice z dziećmi i mężem jednej z nich. Spać położyłam się nad ranem, bo jeszcze siedzieliśmy z Grześkiem. Rano jakoś zwlekłam się z łóżka i migiem po zakupy i sprzątnąć chałupę. Bród i bałagan miałam niesamowity. Na szczęście tak się umówiłam z siostrzenicą, że gdy przyjechali, wszystko było już gotowe, łącznie z kącikiem zabaw dla dzieci. Zostały jeszcza haloweenowe ozdoby i balony. Farby, bibuła, jakieś takie rzeczy, więc dzieci od razu zaczęły zabawę. A my rozmawialiśmy dość żywiołowo, zgodnie z naszym rodzinnym temperamentem, który jak wiadomo bywa zdradliwy. Szkoda, że byli tak krótko.
Cieszę się, że podjęłam wyzwanie i oddzwoniłam do siostrzenicy, zapraszając ich jednak do siebie.
To było dojrzałe. Trudne jak zawsze, ale rozumiem już o co chodzi w tym wszystkim.

Na pewno na to, jak mi się podejmowało moich gości, miał ogromny wpływ wystrój mojego mieszkania. Teraz naprawdę można czuć się w nim bardzo przytulnie. I po moich gościach widać było, że dobrze się tu czują.  Potrzebuję jeszcze skądś jednego a najlepiej dwóch foteli. Dużego lustra, bo mam jedynie to w łazience. I na razie tyle. Ale to już kolejna inwestycja, nie tym razem. Może w nowym roku. Zobaczymy.

piątek, 4 listopada 2016

Interakcje. Lęk i potrzeba akceptacji.

Troszkę się denerwuję, bo dzisiaj to karaoke, które zaproponowałam. Mam nadzieję, że będzie miło, i że przyjdzie trochę osób. Zaprosiłam dwie koleżanki z byłej pracy. To troszkę taka próba łączenia dwóch światów, ale też potrzeba odnowienia starych znajomości. Zwłaszcza teraz, gdy jestem mniej impulsywna i infantylna. A z dziewczynami nie widziałam się kilka dobrych lat.

Rano zadzwoniła siostrzenica, że wpadliby do mnie jutro po drodze, wracając z naszych rodzinnych stron do swojej miejscowości. Jestem strasznie skostniała jeśli chodzi o propozycje towarzyskie "na ostatnią chwilę". Może inaczej jest ze znajomymi, ale spotkanie z rodziną bardzo dużo mnie kosztuje i potrzebuję więcej czasu na oswojenie się z taką wizytą. Początkowo odmówiłam siostrzenicy, mówiąc, że mam inne plany, bo miałam. Powiedziała, że nie szkodzi. Gdy skończyłyśmy rozmowę, poczułam lekki dyskomfort, że tak postawiłam sprawę. Zadzwoniłam do siostrzenicy, poprosiłam o przyjazd na nieco późniejszą godzinę. Dzięki temu wyśpię się po dzisiejszej imprezie i zdążę jeszcze ogarnąć mieszkanie z rana.

W pracy ok. Dzień też mija dość znośnie. Dzisiaj zjadłam obiad w naszej firmowej stołówce. Dziwnie tak jeść coś gotowanego. Zwłaszcza, że nie odczuwam potrzeby jedzenia gorących posiłków. Ku mojemu zdziwieniu obiad mi nawet posmakował. Ale pozostaje wciąż lęk przed takim jedzeniem. Mimo to cieszę, że zmieniłam nieco schemat i jak pisałam ostatnio, nie wiszę nad kiblem. Fajne uczucie żyć bez tego syfu.

czwartek, 3 listopada 2016

Czekając na piątek

Dzisiaj czuję się o wiele lepiej. W pracy praktycznie przegadałyśmy z L. cały dzień. Spytałam L. o urlop, nie będzie żadnego kłopotu. Cieszę się. Potrzebuję odpoczynku, słodkiego lenistwa i ogólnie wolnego czasu.

Jutro w ramach grupy imprezowej, którą założyłam na fb, wybieram się na karaoke. Zorganizowałam wyjście, dokonałam rezerwacji i jutro idziemy. Mam nadzieję, że przyjdzie trochę ludzi i będzie całkiem fajnie. Ostatnio jakoś unikam towarzystwa, ale co ciekawe czuję się ok ze swoją wagą, jeśli chodzi o wyjście z tymi ludźmi właśnie. Bardziej wstydzę się swojego ciała przed G., stąd zaczęłam unikać seksu. Poza tym ta pora roku, gdzie nie trzeba się rozbierać do kiecek i spodenek bardziej mi sprzyja.

Dzisiaj poradziłam sobie z jedzeniem. Zjadłam nawet obiad. Zobaczymy jak dalsza część dnia.
Zaprosiła mnie do kontaktów na fb była partnerka mojego brata, z którą mają razem dziecko. To bardzo miłe z jej strony. Już kiedyś pisałam, że moja rodzina nie utrzymuje z nią kontaktu. Szkoda, bo to bardzo fajna kobitka jest.

Tę sobotę mam wolne i siedzę w PL. Wspaniale. No i dobrze, że dzisiaj ze mną lepiej. Dobrze, że tak dawno nie byłam w szpitalu psychiatrycznym. Zdaję sobie sprawę, że to nie tylko zasługa leków, ale psychoterapii. Kiedy odreagowałam zakończenie terapii i gdy pogodziłam się jako tako z chorobą, zaczęłam bardziej tolerować spadki formy bez histerycznego rozkręcania się i lądowania w szpitalu.

Mam pracę, mam pieniądze i nie mam długów. Poza pięcioma tysiącami w banku, ale jeszcze nie mogę ich spłacić. Do tego dochodzi Liv. i to jak sobie daję tam radę. To też daje mi poczucie sprawczości, wpływu na swoje życie, odpowiedzialności, dojrzałości jako takiej.

Tak więc dzisiejszy dzień jak dotąd na plus.


środa, 2 listopada 2016

Listopad raczej na plusie

Nienajlepiej ostatnio się czuję. To znaczy jestem w miarę w formie, ale niemal bez przerwy odczuwam niepokój. Poza tym mam jakieś ksobne myśli. Tak to chyba nazywają psychiatrzy. Czuję się lekceważona przez ludzi, którzy mnie otaczają, odrzucona, nielubiana, obgadywana, krytykowana za plecami. Jednocześnie czuję, że przyczyniam się do tego.

Cieszę się z długich wieczorów. Koją mnie. Dzisiaj wróciłam z pracy, posłałam łóżko i siedzę przed telewizorem. Dobrze mi. Mogłabym tak nawet przez dwa tygodnie albo i dłużej. Chcę od połowy grudnia wziąć urlop do końca roku. Spytam jutro L. czy będę mogła tak w jednym kawałku. Marzy mi się długi odpoczynek. Ostatnie dni przespałam, nie sądziłam, że potrzebuję aż takiego wypoczynku.

Mały kotek jest cudowny. Zostaje u mnie. Jeszcze nie ma imienia. Nie mam pomysłu jak go nazwać.
Z G. też jest ok, choć to, że pracuje w takich a nie innych godzinach sprawia, że spotkania są nieco uciążliwe, ponieważ widzimy się w nocy. A ja muszę się wysypiać, żeby głowa mi nie szwankowała. Ostatnio mam potrzebę spędzać jak najwięcej czasu sama. Mam nadzieję, że G. też tak naprawdę.

Walczę ze słodyczami. Nie wychodzi mi. Ale odniosłam inny sukces. Nie prowokowałam wymiotów od bardzo dawna. Jakieś dwa miesiące.
Przytyłam do 70 kg. przez słodycze, ale nimi nie objadam się do granic możliwości. Już zapomniałam jak to jest mieć przepełniony żołądek. Odczuwam większy szacunek do siebie, gdy nie spędzam wieczorów i dni nad sedesem.
Kiedyś właśnie w podobny sposób poradziłam sobie z bulimią. Pozwoliłam sobie na jedzenie, ale bez wymiotowania, godząc się z przytyciem. I udało mi się na jakiś czas. Ataki przestały mieć miejsce. Zanikł też nawyk zajadania emocji.