poniedziałek, 30 listopada 2015

Za blisko

Myślę, że wchodzę w stan manii. Nie jest to zwykłe hipo, ale coś męczącego, jakaś desperacja, właściwie jakiś nieadekwatnie niski poziom lęku związany z ryzykiem, którego się podejmuję.
Tak naprawdę nie wiem dokąd zmierzam. Wiem jedno, strach przed tym, że oni mnie zniszczą, powoduje, że nie mogę się poddać. Nawet za cenę mojego marnego życia.

Edith Piaf śpiewała, że niczego nie żałuje. Ja żałuje wielu rzeczy, ale udało mi się naprawić niewiele z nich. Gdybym mogła uwolnić się od tego na zawsze. Jestem taka zmęczona ostatnio. Taka nikt.

Kupiłam ostatnio prezenty moim kotom. Ch. jest zakochany w jednym z nich i wyleguje się na nim bez przerwy, ale N. jak zwykle klei się do mnie i domaga, tulenia, głaskania, całowania. Tak naprawdę to jesteśmy tylko we troje. Jako osoba aspołeczna mam to szczęście bycia otoczoną tymi zwierzakami. Problem w tym, że nie lubię być tulona i całowana, a moja kotka robi to niemal bez przerwy. Przeciąga pyszczkiem po mojej twarzy. Ociera się o nią, ładuje mi się na kolana, na klatkę piersiową. Nie znoszę takiej bliskości. Nie potrafię na nią odpowiedzieć. Ale gdy leży obok jest dobrze.

Bliskość mnie zabija.

Chciałabym, by świat był  nieco dalej.

piątek, 20 listopada 2015

Terapia grupowa - ChAD

Byłam dzisiaj na grupowej sesji terapeutycznej osób z dwubiegunówką. We wtorek podczas spotkania z moją terapeutką dowiedziałam się, że taka grupa istnieje już od jakiegoś czasu. Obie uznałyśmy, że to dobre miejsce dla mnie. Zwłaszcza, że ciężko znoszę ostatnie zmiany, szczególnie ich nieprzewidywalność.. Jeszcze tego samego dnia zostałam zakwalifikowana na terapię.

Jeśli chodzi o dzisiejsze spotkanie to niestety jestem przerażona. Nie ma tam osób, które brałyby choć w połowie takie dawki leków jak ja. Kiedy powiedziałam, że byłam hospitalizowana trzynaście razy wzbudziło to albo zdziwienie, albo współczucie.
Spytałam czy ktoś z grupy ma problem z zaakceptowaniem rozpoznania i głównie próbuje udowodnić sobie i całemu światu, że jest zdrowy. Chciałam się dowiedzieć, czy jest ktoś, kto uważa, że musi jedynie bardziej postarać się życiu by stanąć na nogi. Spytałam czy ktoś walczy ze swoimi słabościami, ciągle narzuca sobie kolejne zadania, podejmuje się różnych aktywności.
W odpowiedzi dowiedziałam się, że te osoby raczej zabiegają o uwagę, akceptację i wsparcie, i jak bardzo chciałyby by ich otoczenie, zwłaszcza bliscy członkowie rodzin, zrozumieli jakim dramatem jest dla nich ich choroba.

Dzisiejsza sesja miała swój temat, a mianowicie rozmawialiśmy o tym czym jest samobójstwo i próba samobójcza. Z czego może wynikać, jakie są symptomy, jakie zachowania przejawiają osoby, które chcą odebrać sobie życie.
Tylko ja podejmowałam w przeszłości próby samobójcze. Choć te lata temu w ramach buntu miały na celu zwrócenie na siebie uwagi. Tak naprawdę umrzeć chciałam tylko raz. Tylko raz zgasłam, poddałam się, przestałam walczyć. Tylko tamtego razu moje życie przestało mieć jakąkolwiek wartość. Stało się nie do zniesienia.
Na dzisiejszej sesji nie było kilku osób więc nie wiem jak reszta, ale nie mogłam dobitniej poczuć jak odstaję również od tej grupy. Byłam przekonana, że znajdę tam takich samych ludzi jak ja. Zwłaszcza dzisiaj, gdy znów pojawił się pęd i lęk przed tym, że mogę źle ocenić jakąś sytuację i podjąć złe decyzje.

Moja lekarka, a także terapeutka często podkreślały, że przy moich rozpoznaniach i ich objawach, to fantastyczne, że tak długo funkcjonuję bez hospitalizacji. Gdzie większość pacjentów w takich stanach spędza życie w szpitalu. Nie rozumiałam co w tym tak niezwykłego. Nadal nie rozumiem.

Dobrem, którego doświadczyłam na dzisiejszym spotkaniu było odczucie, że ci ludzie są mi przychylni i wykazują gotowość przyjęcia mnie do ich grona. I to było dla mnie rzeczywiście wartościowe. Na koniec sesji w podsuwaniu powiedziałam, że jestem przerażona sobą na tle grupy i raczej wolałabym tu nie wracać, W odpowiedzi dowiedziałam się, że większość osób miało podobne odczucia po pierwszej takiej sesji.

Terapeutka prowadząca grupę stwierdziła, że właściwie nie mam pojęcia na czym polega moja choroba. Jej zdaniem przede wszystkim muszę nauczyć się przewidywać, rozpoznawać i zapobiegać działaniom, które pociągają za sobą poważne konsekwencje.
Dostałam coś w rodzaju pracy domowej. Mam zacząć od prowadzenia dzienniczka snu. Dokładnie tego ile godzin przesypiam. Dbałość o odpowiednie wysypianie się jest jedną z ważniejszych rzeczy stabilizujących w ChAD. Informuje także o aktualnym stanie psychicznym.
Od niedzieli znów bardzo mało śpię.  Staję się coraz bardziej pobudzona, a jednocześnie tym pobudzeniem zmęczona.

Czego spodziewam się/spodziewałam po tej grupie? Miałam przede wszystkim nadzieję usłyszeć o tym, że jest ktoś, kto walczy z chorobą tak samo jak ja. Kto ją wypiera, odcina się od niej. Kto w stanach kryzysu chowa się w czterech ścianach, bez szukania wsparcia w przekonaniu, że najlepiej poradzi sobie sam.
Mam nadzieję, że na kolejnych sesjach dowiem się więcej. Niestety mam w tej chwili ogromną niezgodę do bycie wśród tych ludzi.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Wdzięczność

Zaskoczył mnie dzisiejszy dzień. Owszem ledwie ściągnęłam się z łóżka, ale z niedoświadczanego w ostatnim okresie poczucia obowiązku poszło mi nawet nieźle.
Przyznam, że to, hmm... bardzo sensowna motywacja. Obowiązek, który jak sama nazwa wskazuje, jest ??? Ooobooowiąąazkoooowy! Tak jest!
Tak, mam (miałam) dzisiaj dobry dzień, naprawdę niezły. Stąd powód do żartów, ale również małej, dosłownie, maleńkiej autokrytyki.

No i słońce. Ono także dzisiaj zaskakująco współpracowało.

Zmieniając ten nieco obśmiewający ton, chcę powiedzieć, że tak koło późniejszego popołudnia, ku mojemu zaskoczeniu spłynęło na mnie coś w rodzaju odprężającego spokoju. Tak jakby po prostu.
Ale wiadomym jest, że moja psychika przerabiała wczoraj jakiś ciężki kawałek. Teraz tylko mogę zapisać sobie w pamięci, że ataki bulimiczne mogą być (bo nie wszystkie są) związane z oporowaniem jakiejś części mnie, która pręży się, burzy i wygina, byle służalczo podążać za wewnętrznym, nieznoszącym sprzeciwu głosem. Ów nieprzerwanie nawołuje: Na przód! Koniecznie do jakiegoś brzegu!

A zatem dotarłam dzisiaj na nieco odległy, rzekłabym nawet, nieznany ląd, który zaskoczył mnie swoją łagodnością. To bardzo dziwne, wręcz niebywałe uczucie spokoju, troski i oparcia, ze strony czegoś niedookreślonego. Jestem temu czemuś ogromnie wdzięczna z te kilka łaskawych godzin.
Wydaje mi się, że jakieś wytyczone przez mojego Krytyka zadanie zostało poprawnie wykonane.
Coś musiało go zadowolić. Trudno mi powiedzieć co, ponieważ wczoraj byłam jednym wielkim zlaniem sprzecznych, bardzo silnych impulsów.

Obecnie czuję się umiarkowanie. To również wydaje się być O.K.

Nieświadome

Niestety, znów nie śpię. Szkoda, bo przez ostatnie dni szło mi całkiem nieźle.
Dzisiaj jestem pobudzona emocjonalnie, stąd kłopot z jedzeniem. Ale stało się, że pod wieczór trochę odpuściłam. Usiadłam i zjadłam kolację. Ku mojemu zdziwieniu nie przerodziło się to w nic większego. Wtedy uświadomiłam sobie, że miałam prawo czuć się zwyczajnie głodna. Zważając na czas, w którym jadłam po raz ostatni. To mnie nieco zaskoczyło. Na pewno wcześniejszy zapis na blogu pozwolił mi złapać oddech i znacznie zredukował moje napięcie.
Po jakimś czasie, gdy już zjadłam kolację zadzwonił K. (dietetyk). Rozmawialiśmy prawie godzinę, ale nie o bulimii i jedzeniu, bo temu poświęcimy nasze spotkanie. K. opowiedział mi pewne wydarzenie ze swojej niedalekiej przeszłości co wywołało we mnie ogromne poruszenie. Poczułam, że ta historia ma coś wspólnego z moimi dzisiejszymi emocjami i zaczęłam opowiadać o czymś, o czym właściwie nie myślę, a tym bardziej nie mówię. Rozmowa przerodziła się w szybką, emocjonującą wymianę doświadczeń, skojarzeń i wniosków. Coś do mnie dotarło. Jak oboje stwierdziliśmy, ta wymiana myśli i przeżyć przyniosła nam znaczną ulgę. Jednak nasze sytuacje nadal pozostają nierozwiązane. Mój mózg przetwarza te nowe informacje. Być może szuka rozwiązań. Zapewne dlatego nie mogę zasnąć mimo leków, które powinny już dawno zadziałać.


niedziela, 15 listopada 2015

Najgorszy rodzaj złości

Mam atak bulimii. Próbuję to jakoś przetrzymać. Nie wiem co mam napisać, ale muszę się jakoś ratować. Jutro mam spotkanie z moim znajomym, który jest dietetykiem.
Od kilku tygodni, z powodu wyjazdów i bycia częściej poza domem, bulimia przerodziła się w jedno wielkie, nerwowe, słodyczowe obżarstwo. O skutkach nawet nie chcę wspominać. Teraz jeszcze bardziej wstydzę się siebie i swojego wyglądu. Tyle dobrego, że nie siedzę z głową w kiblu. Wstydzę się o tym pisać, ale nie ma sensu wypierać tego problemu. Tym bardziej, że postanowiłam z nim walczyć, ale też chyba lepiej go rozumieć.

Nigdy nie zajmowałam się profesjonalnie swoją bulimią. Zawsze zamiatałam ją pod dywan. Nie mam wyniszczonego organizmu, zeżartego przez kwasy żołądkowe szkliwa. Nie jestem anorektycznie chuda ani otyła. Dlatego mogę udawać przed sobą, że to nie jest aż taki problem. Przed sobą i przed innymi.
Ale problem jest. Dowiedziałam się (chyba latem) od lekarki z izby przyjęć, że muszę brać elektrolity i jakieś inne na zaburzenia rytmu serca. To znaczy nie jakieś. Kupiłam i biorę po każdym ataku, który kończy się...

Wcześniej nie patrzyłam tak na to, że to choroba, że niszczy mój organizm. Teraz uważam, że to kurewski problem. Piszę to teraz a moje ręce, moje ciało całe się trzęsie. Nie wiem co czuje narkoman na głodzie, ale mam wrażenie, że to to samo uczucie.
Najbardziej zgubne jest to, że za każdym razem mówię sobie, że ok, to ostatni raz, od jutra się za to biorę. No i jak na ostatni raz próbuję dać sobie upust po całości, no bo przecież od jutra...

Chcę krzyczeć! Chcę ryczeć! Wyć! Chcę kogoś o to obwinić, zrzucić winę, ale prawda jest taka, że sama pielęgnuję to kurestwo od lat. Złudne kurestwo, bo czasem przechodzi jak nigdy nic i zapominam, że mam jakiś problem. Do momentu, gdy znów się zacznie.

Nie wiem, nie dam rady pisać. Ale to rozstrzęsienie nieco przechodzi. Chyba rodzi się we  mnie jakiś inny rodzaj złości. Jakiś bardziej autentyczny, rzeczywisty.
Zaciskam zęby, czuję wściekłość, rozsadza mnie. Czuję, że to nie tylko złość z powodu ataku, ale że jest we mnie jakaś zła energia, coś, co mnie zżera od środka. Od dawna.
Może to sięgająca zenitu frustracja, że moje życie jest gówniane, a ja od lat zataczam koła i wracam w to samo miejsce. W nicość. Może moja samoświadomość jest dużo większa, ale co po świadomości skoro pokonuje mnie nawyk. Uzależnienie od jebanego, rozpustnego żarcia. Orgii, która kończy się jeszcze większym syfem. Długami, unikaniem kontaktu z innymi. Lękiem przed rzekomym odrzuceniem z powodu własnego wyglądu.

Mam ochotę krzyczeć. Mam ochotę kogoś obwinić o to wszystko. Potrzebuję tego żeby dopuścić tę złość i ją przeżyć bez kierowania jej na siebie. Gdybym teraz skierowała na siebie własną krytykę, poległabym. Bo to co mnie niszczy najbardziej, to ja sama. Ze sobą nie wygram.

Być może jestem w stanie bardzo dużo znieść. Więcej niż kiedykolwiek. To co na zewnątrz jest całkiem znośne, ale wściekłość kierowana do siebie jest nie do zniesienia. Ten Krytyk, który siedzi w mojej głowie gdy coś idzie nie po mojej myśli. Ten, który mnie obwinia za wszystkie niepowodzenia. Który ciągle mnie oskarża!

Pierdolę to! Pierdolę siebie! Oddzielam tę chorą część. Jest po za nią coś jeszcze.


JA!


środa, 11 listopada 2015

Remont

Jutro zaczynam remont mieszkania.
Co prawda tylko je najmuję, ale cieszę się jakby było moje, bo póki co tylko takie mogę mieć. Cieszę się, że sama mogę decydować w wielu sprawach związanych z tym remontem. Właścicielka (A.) mieszka na stałe za granicą. Jest bardzo przyjemną, pozytywną, empatyczną osobą. Sprawia, że czuję się w tym mieszkaniu bezpiecznie. Od dwóch tygodni, w przerwach gdy jestem w Polsce, planuję i dokumentuję zdjęciami prace do wykonania. Wybieram materiały. Pomaga mi w tym także moja siostrzenica. Właściwie sama, jakoś tak spontanicznie, wpadłam na pomysł tego remontu. Wczoraj siedliśmy z chłopakiem od remontu, którego też zaproponowałam właścicielce i wszystko rozpisaliśmy. Zrobiliśmy wstępną wycenę. Właśnie wszystko ujęłam w postaci przypominającej ofertę i przesłałam A. Trochę poczułam się jak w pracy :) To znaczy - przyjemnie.

Jutro przychodzi człowiek od kablówki. Po wyjeździe do rodziny stwierdzam, że telewizja ma też swoje dobre strony :) Będę zatem mieć i telewizję, i internet, a nawet - wreszcie! - WiFi! Jak dla mnie szaleństwo :) Mam też nowy odkurzacz, ale to już pomysł mojej siostrzenicy. Ten, który był do tej pory, tak głośno pracował, że razem z moimi kotami zadecydowaliśmy o bardzo sporadycznym sięganiu po to narzędzie. Takie pierdoły niby, ale jakoś to dla mnie ważne - teraz.
Co zaś się tyczy kotów, w przyszłym tygodniu jestem już umówiona na generalne badanie, szczepienie, odrobaczanie i etc. moich sierściuchów. Wynegocjowałam też dobrą cenę z kliniką.

Zajęłam się także reanimacją mojego kwiata (kwiatu?), który od kilku lat miewa się bardzo kiepsko. Cud, że jeszcze żyje. Przerzuciłam kawał internetu żeby znaleźć jego nazwę, a następnie chorobę, która biedaka toczy. Choć to nie pora roku na przesadzanie, to wczoraj kupiłam ziemię i ładną doniczkę. Prezentuje się pięknie i na razie nic się z nim nie dzieje. Zobaczymy.
Ten kwiat ma dla mnie bardzo ważne znacznie historyczne i stanowi pewnego rodzaju symbolikę jednego z okresów mojego życia.

Dzięki temu wszystkiemu ostatnie wydarzenia zbledły. Przemęczona psychika złapała dystans, na tyle, że przyszłość przestała mi się jawić aż tak mało ciekawie. Postanowiłam też kontynuować pewne sprawy, niezależnie od dyskomfortu, czy to mojego, czy osób trzecich. Zmieniłam też pewne warunki umów. Nie zamierzam ponosić konsekwencji nie moich wyborów.

Nadal uważam, że najlepiej funkcjonuję z dala od rodziny, co nie znaczy, że całkowicie zamierzam z niej rezygnować. Gdy tak patrzę na te moje dłuższe i krótsze spotkania z ludźmi, to myślę, że pewne ładunki w połączeniu ze sobą tworzą coś bardzo niedobrego. I jak się tak połączą, to nie wiadomo właściwie, który jest który i jaki. Wszystko się zaciera. Stąd niekiedy trudno ocenić co tak naprawdę jest do zmiany.
Poza tym, bywają takie sytuacje, w których można wybierać mniejsze zło. Nie ma stanu idealnego, a w niektórych sytuacjach nawet takiego, który będzie się akceptowało. Zawsze jakaś słaba część będzie nam o sobie przypominała. Czasem ta w nas samych, czasem w innych.

Jestem trochę jak mój kwiat. Od lat chora ale jeszcze żyję. Bardzo chora ponad tydzień temu, ale żywa i świadoma, tego co zaistniało. Mimo wszystko wspomnienie o tym sprawia mi ból.
Teraz tylko muszę się przesadzić, a raczej przestawić (a może właśnie to już ma miejsce) na nieco inny punkt widzenia i rosnąć do słońca. Nawet w te szare, wietrzne, deszczowe dni. Dokupiłam sobie nawet ciuchy do biegania w tę pogodę. Nie chcę siłowni, chcę zmierzyć się z tą aurą. Zobaczymy.
W poniedziałek mam spotkanie z moim dietetykiem. Będę uczyła się jeść. Wiem, to brzmi dość dziwnie, ale muszę wreszcie podejść do mojej bulimii poważnie. W piątek wznawiam też terapię.

Bulimia jest moim największym problemem/schorzeniem, bo baaaardzo kosztownym. Moje kredyty, karty kredytowe to bulimia. Teraz, gdy bardziej zaczęłam dbać o sprawy finansowe, każdy grosz wydaje się być na wagę złota. Teraz, to smutne, dostrzegam ile rzeczy mogłabym zrealizować, gdyby nie długi. Ale może po to właśnie były/są. By nie iść na przód. Z lęku? Ze złości? Z niechcenia? Nie wiem.

Nadal nie myślę o przyszłości - tej dalszej - ale wygląda na to, że ważne stało się dla mnie to, co tu i teraz. Wydaje mi się, że każdy pojedynczy dzień decyduje o moim życiu. Każdy dzień przeżywam tak, jakby był całym moim, jedynym życiem. To mnie niekiedy gubi. Czasem decyduje o nim jedna chwila. Nie chcę by chwilowe impulsy przekreślały rzeczy istotne i ważne. Nie dlatego, że pragnę żyć, bo nie czuję tego, ale dlatego by, i mi, i innym ze mną, a także tym obok mnie, żyło się lepiej. Dzisiaj -  tu i teraz.

I nie chcę, nigdy już nie chcę, przeżywać upokorzenia, które mnie spotkało. Nie chcę by ktoś dostrzegał i uświadamiał mi jaka jestem chora, i jaka słaba. Może nawet mało ważna. Nie w taki sposób.


niedziela, 8 listopada 2015

Zaniedbane emocjonalnie dziecko, to w przyszłości zaburzony dorosły


"Dziecko pozostawiane, żeby się wypłakało, nie tyle uczy się samo sobie radzić, ile uczy się, że nie ma sensu płakać – a to jest duża różnica." - Ewelin Kirkilionis (antropolożka badająca więź)



fot. Peter Marlow

"Badania nie potwierdzają też tezy, że zimny chów sprzyja samodzielności – wręcz przeciwnie. Zimny chów w praktyce sprowadza się za to do ogromnych ilości kortyzolu, jakie uwalniają się w mózgu noszeniaka z niezaspokojoną potrzebą bliskości. Hormon ten działa niszcząco na połączenia neuronalne. Dziecku, które nie jest przytulane, trudniej jest nawiązać z opiekunem więź prawidłowego typu, a to z kolei rzutuje na wszystkie inne więzi, które nawiąże potem w życiu – na to, jak będzie w przyszłości obchodziło się z ryzykiem, radziło sobie ze stresem. I czy nie będzie koncentrować się na swoim lęku zamiast na zadaniu."



Bardzo poruszył mnie ten fragment. Do tego stopnia, że odczułam ogromną potrzebę podzielenia się swoim doświadczeniem. Kiedy byłam w terapii, dowiedziałam się od mojego terapeuty, że wykazuję wszelkie objawy, które zaobserwowała w.w. Evelin Kirkilionis. To znaczy jego zdaniem najprawdopodobniej jako dziecko/niemowlę byłam pozostawiana sama, bez opieki na dłuższy czas. I tak rzeczywiście już jako dorosłej osobie udało mi się ustalić. Czasu nie da się cofnąć, ani też czas nie potrafi wszystkiego naprawić. Mimo długoletniej terapii i wielu dobrych, ciepłych doświadczeń. Najgorzej chyba jest rzeczywiście z tą koncentracją na lęku, jakby wdrukował się w moje życie nieodwracalnie. I choć nie jest już taki straszny, to towarzyszy mi nieustannie w sprawach ważnych i mniej ważniejszych. Nie stworzyłam też bliskich więzi i nawet teraz nie mam potrzeby ich posiadania. Wiem, że wynika to z rzadko uświadamianego sobie lęku przed opuszczeniem. I choć to wszystko wiem, a nawet potrafię poczuć, to nie udało mi się przełamać tego mechanizmu. Ta patologiczna w rozmiarach potrzeba chronienia siebie jest silniejsza niż potrzeba posiadania kogoś bardzo bliskiego. W tym temacie najczęściej cierpię nie ja, ale osoby którym jestem bliska, ponieważ nie otrzymują ode mnie potwierdzenia ich ważności. Mam na myśli oddalenie emocjonalne, ale i też to fizyczne. Brak tęsknoty, czy np. zdrowej zazdrości o partnera, czy ogromny problem z dotykiem. Stąd też wybrałam życie samotnika. Tak sobie ze swoją dysfunkcją poradziłam ja. Może nawet mój mechanizm obronny spełnił i nadal spełnia swoją funkcję i chroni mnie przed patologiczną, również w sensie rozmiaru, potrzebą bliskości. Tej emocjonalnej głównie zależności od obecności kogoś kto jest, kto musi być bliżej niż przyjaciel, niż partner - ale jak rodzic. Pomyślałam, że się tym podzielę, nie tyle dla mnie, ale dla tych, którzy odnajdą w tym siebie lub swoje dziecko. Nie tylko to dzisiaj już dorosłe, ale to tu i teraz - maleństwo, dla którego rodzic a w szczególności jego zdrowa bliskość i czułość są istotą wszechrzeczy.

Liczę się tylko ja

Jestem w domu. Wreszcie.
Zmylam makijaż i wskoczyłam do łóżka. Koty są przeszczęśliwe.
Jak tylko zaczęłam krzątać się po mieszkaniu zaczęły ganiać zawadiacko. Ostrzyć pazurki o drapak, a teraz obłożyły mnie z każdej strony i przymierzają się do drzemki. Cudne kojące pomrukiwanie.
Ja też jestem szczęśliwa. Kilka dni temu przeszłam dość poważne załamanie. Niestety na oczach moich siostrzeńców. Jedno jest pewne. Życie jakie wiodę to nie przypadek. To jedna z lepszych opcji, dzięki czemu chronię siebie i innych przed sobą. Taki właśnie wniosek płynie z ostatnich wydarzeń.

Myślałam, że wrócę w takim stanie, że będę błagać moją lekarkę by położyła mnie do szpitala.
Najbardziej dotknęło mnie upokorzenie, bo w momentach gdy tracę rozum... ach...
Obiecuję sobie, że już nigdy nikt mnie takiej nie zobaczy.

Ponieważ sytuacja, w której się znalazłam trwała nieprzerwanie trzy dni, od których nie miałam ucieczki, czułam jak z godziny na godzinę tracę godność i człowieczeństwo. Ostatnie godziny tego intensywnego, wzmożonego ataku na mnie przerosły moją pojemność i w którymś momencie wszystkie uczucia we mnie zamarły. Przestałam czuć cokolwiek. I właśnie to pomogło mi przetrwać.

Teraz, gdy wróciłam do domu czuję złość. Czuję ogromny zawód. Myślę, że ludzie stali się dla mnie jeszcze mniej ważni. Wszyscy, których znam.

Mam kilka planów związanych z najbliższą przyszłością. Nic specjalnego, ale za to mojego.
Ludzie nie istnieją. Właściwie przestali istnieć już bardzo dawno.

Jestem egoistycznie tylko ja. Dopóki żyję. Nikogo nie potrzebuję, za nikim nie tęsknię.

Nie ma mnie dla nikogo.