niedziela, 8 listopada 2015

Zaniedbane emocjonalnie dziecko, to w przyszłości zaburzony dorosły


"Dziecko pozostawiane, żeby się wypłakało, nie tyle uczy się samo sobie radzić, ile uczy się, że nie ma sensu płakać – a to jest duża różnica." - Ewelin Kirkilionis (antropolożka badająca więź)



fot. Peter Marlow

"Badania nie potwierdzają też tezy, że zimny chów sprzyja samodzielności – wręcz przeciwnie. Zimny chów w praktyce sprowadza się za to do ogromnych ilości kortyzolu, jakie uwalniają się w mózgu noszeniaka z niezaspokojoną potrzebą bliskości. Hormon ten działa niszcząco na połączenia neuronalne. Dziecku, które nie jest przytulane, trudniej jest nawiązać z opiekunem więź prawidłowego typu, a to z kolei rzutuje na wszystkie inne więzi, które nawiąże potem w życiu – na to, jak będzie w przyszłości obchodziło się z ryzykiem, radziło sobie ze stresem. I czy nie będzie koncentrować się na swoim lęku zamiast na zadaniu."



Bardzo poruszył mnie ten fragment. Do tego stopnia, że odczułam ogromną potrzebę podzielenia się swoim doświadczeniem. Kiedy byłam w terapii, dowiedziałam się od mojego terapeuty, że wykazuję wszelkie objawy, które zaobserwowała w.w. Evelin Kirkilionis. To znaczy jego zdaniem najprawdopodobniej jako dziecko/niemowlę byłam pozostawiana sama, bez opieki na dłuższy czas. I tak rzeczywiście już jako dorosłej osobie udało mi się ustalić. Czasu nie da się cofnąć, ani też czas nie potrafi wszystkiego naprawić. Mimo długoletniej terapii i wielu dobrych, ciepłych doświadczeń. Najgorzej chyba jest rzeczywiście z tą koncentracją na lęku, jakby wdrukował się w moje życie nieodwracalnie. I choć nie jest już taki straszny, to towarzyszy mi nieustannie w sprawach ważnych i mniej ważniejszych. Nie stworzyłam też bliskich więzi i nawet teraz nie mam potrzeby ich posiadania. Wiem, że wynika to z rzadko uświadamianego sobie lęku przed opuszczeniem. I choć to wszystko wiem, a nawet potrafię poczuć, to nie udało mi się przełamać tego mechanizmu. Ta patologiczna w rozmiarach potrzeba chronienia siebie jest silniejsza niż potrzeba posiadania kogoś bardzo bliskiego. W tym temacie najczęściej cierpię nie ja, ale osoby którym jestem bliska, ponieważ nie otrzymują ode mnie potwierdzenia ich ważności. Mam na myśli oddalenie emocjonalne, ale i też to fizyczne. Brak tęsknoty, czy np. zdrowej zazdrości o partnera, czy ogromny problem z dotykiem. Stąd też wybrałam życie samotnika. Tak sobie ze swoją dysfunkcją poradziłam ja. Może nawet mój mechanizm obronny spełnił i nadal spełnia swoją funkcję i chroni mnie przed patologiczną, również w sensie rozmiaru, potrzebą bliskości. Tej emocjonalnej głównie zależności od obecności kogoś kto jest, kto musi być bliżej niż przyjaciel, niż partner - ale jak rodzic. Pomyślałam, że się tym podzielę, nie tyle dla mnie, ale dla tych, którzy odnajdą w tym siebie lub swoje dziecko. Nie tylko to dzisiaj już dorosłe, ale to tu i teraz - maleństwo, dla którego rodzic a w szczególności jego zdrowa bliskość i czułość są istotą wszechrzeczy.

2 komentarze:

  1. na pewno tak jest... ale myslę że nie w każdym przypadku... inni będą czuli deficyty przez całe zycie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to prawda. Ja też je odczuwam, ale najczęściej wypieram lub tłumię emocje z nimi związane.

      Usuń