niedziela, 31 lipca 2016

głowa, która czasem psuje się bardziej

trzeba wziąć leki
leki wziąć
wiem, że wiem, że się znam na sobie
ale nie chcę ich brać
nie chce mi się
ale zmęczenie, tak
wystarczy wstać
wstać
wstać
dobra


wzię te!

teraz co?
telewizor? nie
komputer, pisać?
pisać pisać pisać
tak

leją się emocje
obserwuję się
obserwuję
jest dobrze
jestem w domu
przywiozłam do domu
siebie
tu jest dobrze

jutro będę zdrowa
jutro muszę być zdrowa
choć nie muszę aż tak
bo muszę tworzyć, wymyślać, badać
to nie muszę
ale obserować
obserwować

dbam o siebie
dbam o siebie
nie muszę się bać
widzę
dostrzegam
obserwuję

jesetm smutna? smutna? Nie, nic. Czasem można być smutnym. I można być wesołym.
To nie choroba być smutnym i wesołym, ale tej doby płakałam
płakałam
ja

trzy razy!

teraz już nie
nie płaczę
jestem bezpieczna

odchylam głowę do tyłu. Kładę na oparciu łóżka. Zamykam oczy i wciągam głęboko powietrze.
Tak. Dobrze. Proste rzeczy. Myśleć o czymś. O czymś dobrym. Spokojnym. Może to morze tam w New Brighton. Takie piękne. Takie piękne. I to powietrze, i odpływ, i latarnia morska, do której doszłyśmy z A. po cofającym się morzu.
I te okryte mchem kamienie. Piękna zieleń. I muszle... I niebo. Najpiękniejsze niebo jakie widziałam. I zachodzące słońce. Ostatnie promienie przedzierające się przez nocną zasłonę. Szum morza, mewy, powietrze, zapach.

Wciągam powietrze, wydycham, jestem tam

niech łzy płyną

niech płyną

jestem

jestem

jestem




ocalona
sobie i tym, których nie chcę ranić



metafora...

                                                             
                                      

                                               M
                                             E
                                           R        
                                         A
                                       K             b
                                     I
                                                            r
                                M      
                                      E
                            T                                   u       
                          S                         e
                       E                  g
                     J
                 
                                                                                    l

                                                                                   a

                                                                               
                                                                                 ...
                                     







piątek, 29 lipca 2016

Ocalić siebie.

Wczorajszą grupę wsparcia chadowców rozpoczęliśmy, jak to zazwyczaj ma miejsce, rundką, w której każdy mógł powiedzieć jak się miewa. Pierwsza zaczęła mówić M.

Kiedy się wypowiadamy, osoba, która akurat mówi, trzyma w ręce jakąś maskotkę, albo coś innego, następnie przekazuje kolejnej osobie.

M. skończyła i podała mi pluszową kostkę. Wzięłam ją do ręki i powiedziałam: "Boże, w sumie to chyba nie mam nic do powiedzenia." - moja myśl- konsternacja- "Może niech pozostali mówią a ja pomyślę."- stwierdziłam. Zatem rundka trwała dalej.
Siedzę i myślę: Coś jest nie tak. Zawsze mam coś do powiedzenia. Znam siebie.-  Poczułam niepokój.
W tle słyszę kolejne wypowiedzi a ja odsuwam te szufladki w głowie i szukam, nerwowo szukam, zaglądam.
Przecież w przyszłym tygodniu jadę do matki. - pomyślałam. To absolutnie niemożliwe, żebym nie miała w związku z tym emocji, o których warto jednak powiedzieć. Zaczęłam dalej szukać w głowie. Co mogłoby być tu ważne?
Gdy przyszła kolej na mnie, opowiedziałam o tym jak zapaliła mi się czerwona lampka.
Powiedziałam o planowanej wizycie u matki. O tym jak te wizyty zawsze się kończą i o tym, że każdy, dosłownie każdy lekarz i każdy terapeuta, którzy poznali moją historię, nie tyle odradzali mi pobyty w domu, ale stanowczo ich zakazywali.

Pyta mnie M. terapeutka prowadząca zajęcia - Co to znaczy? To mówię, że jeżdżę do matki raz do roku, czasem dwa, a dom omijam ze względu na bardzo ogromną toksyczność tego miejsca, którą wytwarza moje rodzeństwo, ich dzieci, a na końcu moja matka. Bo matka z czasem się zmieniła, ale niestety w tym domu zawsze pozostanie mrok przeszłości. Chciałabym móc przyjechać w odwiedziny, posiedzieć z nią, pospacerować, pogadać. Ale zawsze jest to samo: "Jak jesteś to weź zrób." - A przecież tam cała rodzina moja jest blisko matki. Matka stoi, lepi setki pierogów, robi jakieś słoiki. I gdy tylko moje siostry przyjeżdżają ładuje im do samochodu to wszystko. Co tydzień przyjeżdżają na niedzielne obiady. Czasem przyjeżdża kilkanaście osób. No bo i siostry i brat, ich dzieci z dziećmi i partnerami. Ale ja gdy przyjeżdżam muszę sprzątać. Dzwonią do mnie siostry: "Jak będziesz to weź matce powynoś pościel z szafek. Niech to się wszystko przewietrzy." - Tak powiedziała w rozmowie telefonicznej kilka dni temu moja siostra.
Matka nie jest niedołężna. Jest pełna energii, wigoru, nie wygląda na swoje lata, ale jest niechlujna i ja tej niechlujności konsekwencje ponoszę.

A chciałabym przejść tą wieś. Powspominać. Po drodze pozdrawiać ludzi. Być może kogoś, kto mnie pamięta odwiedzić. Jakoś się zintegrować wewnętrznie. Tak, żeby nie było tej wyrwy między tamtym, a tym życiem.

Opowiedziałam grupie o zachowaniach mojego rodzeństwa i o tym jak bywam tam upokarzana. Tak na szybko, bez rozwijania tematu, bo grupa wsparcia nie jest grupą terapeutyczną, a wsparciową właśnie i psychoedukacyjną. Na szczęście pomaga też wyłapywać stany okołochorobowe.

No to pyta mnie M. - terapeutka grupy - że skoro tyle lat nie jeździłam mimo, że obecny wyjazd raczej niczym ma się nie różnić od pozostałych, to dlaczego jadę? To mówię, że czuję taką presję wewnętrzną w sobie. Bo co gdy matka umrze i wtedy przyjadę do niej dopiero na pogrzeb? - A co jeśli by tak miało się stać? - pyta terapeutka. - Nie wiem - odpowiadam. Może taka konfrontacja, że nie było mnie, nie byłam blisko niej, będzie dla mnie bardzo bolesna. - No i co z tego? - pyta terapeutka.
I tu nie bardzo wiedziałam co powiedzieć, bo akurat to pytanie zbiło mnie z tropu. Więc mówię do niej: "Ok to zaczynajmy zajęcia, a ja w międzyczasie pomyślę nad tym wszystkim." -  Tak też się stało.

Złożyło się tak, że zajęcia były o tym co to jest stan stabilizacji i destabilizacji w chadzie. I że są pewne osoby, które są i pozostaną bezremisyjne. Słuchałam tego wykładu, pytań i odpowiedzi. A jednocześnie jakoś tak się stało, w jednej chwili uderzyła mnie fala silnych emocji, tak silnych, że w kompletnym milczeniu, skulona, wbita w fotel, rozpadłam się na kawałki. Było to bardzo wstrząsające przeżycie. W jednej chwili zaczęłam odtwarzać w głowie konkretne sytuacje z pobytów u rodziny. Ale też na szczęście konkretne informacje spływające od moich terapeutów i lekarzy, którzy od zawsze trzymali mnie z dala od rodziny w ten sposób mnie chroniąc.

Ten wgląd, wszystkie te tak bardzo namacalne, realne uczucia, informacje, które do mnie docierały, to wszystko przez dwie godziny zajęć przeszło po mojej głowie, po ciele, skórze jakimś tornadem odczuć i uczuć  Był to bardzo szczególny proces, którego chyba nigdy nie doświadczyłam.

W zakańczającej sesję rundce powiedziałam o tym co się ze mną działo w trakcie tych dwóch godzin. I że słuchając też gdzieś w tle tego wykładu, zrozumiałam co się stało i dlaczego chciałam sobie zafundować wyjazd do domu rodzinnego. Stanowczo, z całą odpowiedzialnością i świadomością konsekwencji stwierdziłam, że absolutnie nie wybieram się w rodzinne strony. Na co grupa wraz z terapeutką wydała z siebie coś w rodzaju wydechu ulgi.
- I bardzo dobrze - powiedziała terapeutka. - Brawo Ty! - czym mnie rozbawiła.
- Bardzo dobrze - odezwały się inne głosy z grupy.

Z sesji wyszłam kompletnie wypompowana. Kiedy opowiadałam koleżance o tym doświadczeniu, przyszła mi do głowy sytuacja sprzed lat, gdy w drodze do pracy, kilkanaście metrów przed wejściem do biura, przeciął mi drogę, dosłownie o kilka centymetrów, samochód, który uderzył przede mną z ogromnym impetem w drzewo. Wystrzeliła opona, czy coś takiego,  kierowca stracił panowanie i samochód przeleciał chodnik, którym szłam, niemal się o mnie ocierając.
Doznałam takiego szoku, że nawet się nie zatrzymałam. Obeszłam samochód i poszłam dalej. Weszłam do biura, powiedziałam wszystkim cześć, usiadłam i wtedy się rozsypałam. Zdałam sobie sprawę, że właśnie przed chwilą mogłam stracić życie. Bardzo mną to wstrząsnęło.

Nie wiem dlaczego tamto wspomnienie przyszło mi do głowy gdy opowiadałam A. przebieg sesji. Być może znów ocalałam. Tym razem nie przypadek, nie los, ale ja ocaliłam siebie.
Zrozumiałam, że mimo choroby psychicznej, bardzo eksploatującego zaburzenia osobowości, mam wpływ na swoje życie bardziej niż mi się wydaje. Poczułam ogromną wdzięczność. Wdzięczność i jakiś rodzaj dobra, które w tym momencie pokryły cały świat, całe moje życie.

Może jest nadzieja by je przeżyć lepiej, spokojniej, dobrze...



środa, 27 lipca 2016

Telefon do mojego terapeuty

Wczoraj jechałyśmy z koleżanką zorganizować jakąś miejscówkę na imprezę integracyjną grupy, którą założyłam na początku wakacji. W trakcie tej imprezy będziemy żegnać A., która wyjeżdża 3 sierpnia z Polski już na stałe.
Tak czy owak umówiłyśmy się z L. nad Wisłą i miałyśmy przejść po drodze wszystkie kluby. Wyszłam z pracy i wsiadłam w tramwaj. Właściwie trudno mi to wytłumaczyć, ale poczułam naturalną potrzebę zatelefonowania do mojego terapeuty. Do mojego byłego terapeuty, tak powinnam pewnie go określać.
Poczułam tę potrzebę ponieważ dotarło do mnie, że po pięciu latach izolacji społecznej, ale też tej związanej z lękiem przed byciem blisko z mężczyzną, nie czuję już tak dużej przynależności do niego - terapeuty, ani on nie musi być jedynie mój.

Myślę, że powodem jest G., który uruchomił we mnie pewien proces. Relacja z nim uwolniła mnie od ograniczeń i lęków jakie chyba (chyba - bo raczej nieświadomie) towarzyszyły mi od tak dawna. Największym problemem był dla mnie seks. Z różnych przyczyn. Bo jako dziecko i nastolatka byłam molestowana, bo ograniczała mnie toksyczna religia, bo potrzebowałam silnych doznań, bo najważniejsza relacja z mężczyzną, którego w jakimś sensie kochałam jako kobieta, była kompletnie pozbawiona seksu.

Bałam się tej płaszczyzny seksualnej właśnie. Bałam się, że nie sprawdzę się jako kobieta. Ale bałam się także swoich chwiejnych emocji. Idealizacji i dewaluwacji tak charakterystycznych dla osób z zaburzeniem borderline. Bałam się, że zostanę odrzucona, a gdybym się zaangażowała, to może cierpienie byłoby nie do zniesienia. Bałam się, że ja będę odrzucać i ranić.

Z G. jest tak, że mogę mu napisać, że dzisiaj jest ten dzień, gdy szaleję na jego punkcie i strasznie cierpię z tego powodu (to pewnie ta potrzeba borderlajnowego wchłonięcia)  i jego to nie przeraża, nie ucieka przede mną. Rozumie także te stany, gdy nie znoszę być dotykana, bo nie jestem w stanie przyjąć dotyku. Na szczęście dawno już czegoś takiego nie odczuwałam w jego towarzystwie.

Jest w nim coś takiego, czego nie da się niczym zastąpić. I nie jest w stanie, w mojej fantazji nie posiada takich cech, mój terapeuta. To co na tym etapie dostaję od G. i to po ile jestem w stanie sięgnąć coś we mnie zmienia, prowadzi w dotąd nieznanym kierunku. Zrobiłam się ciekawa tej relacji, tego jak się rozwinie.

Mój terapeuta odebrał telefon:
- Dzień dobry panie M. z tej strony ...  (ja)
- Dzień dobry Pani ... (ja)
- Nie przeszkadzam panu w tej chwili?
- Nieee... (przeciągnął mój terapeuta jakby ze zdziwieniem)
- Panie M. Pomyślałam, że to dobry czas żebym mogła się z panem pożegnać. Minęło kilka lat i uważam, że pewne sprawy związane z pana osobą dla mnie nie zostały domknięte. Kiedy kończyliśmy terapię dał mi pan czas do grudnia, ale wycofałam się w październiku, bo pewne emocje były dla mnie nie do udźwignięcia. Żyję z tymi nieprzeżytymi emocjami przez te wszystkie lata. Myślę, że nadszedł czas, gdy jestem gotowa je przeżyć, że potrzebuję się z panem prawdziwie pożegnać. Co pan o tym sądzi?
- Pani ... (ja). - powiedział mój terapeuta - Jestem teraz na urlopie. Proszę zadzwonić do mnie na początku września. Ja w tym czasie pomyślę, niech pani pomyśli...
- Panie M. - weszłam mu w słowo - żeby wszystko było jasne. Nie chcę dalszej terapii. Potrzebuję zakończyć tę, która była. Proszę mi dać dwa miesiące i dwie sesje w tygodniu.
- Dobrze. Porozmawiajmy o tym we wrześniu. Proszę niech pani do mnie zadzwoni.
- Dziękuję.To dla mnie bardzo ważne.
- Rozumiem. Do usłyszenia Pani ... (ja)
- Do usłyszenia.


I tak wyglądała nasza rozmowa. Kiedy wybierałam numer, nie czułam się ani zdenerwowana, ani spięta. Nie przygotowywałam w myślach mowy. Po prostu poczułam coś tak naturalnego, połączonego z poczuciem bezpieczeństwa, bez lęku przed oceną, przed odrzuceniem. Poczułam coś dojrzałego w sobie. Dlatego gdy odebrał telefon nadal byłam sobą. Ta rozmowa zdjęła ze mnie jakiś bezsensowny ciężar, który nosiłam przez te długie lata bez niego. Dobrze było usłyszeć jego miękki, troskliwy głos.

Przez następną godzinę cieszyłam się jak dziecko. Mój tata żyje!

wtorek, 26 lipca 2016

Myślę, przemyślam, wymyślam

Kurczę, szesnasta już, a ja niczego dzisiaj nie zrobiłam w pracy. Aż się zmęczyłam tym nicnierobieniem. Mam nadzieję, że jutro już się ogarnę.
Nastrój mam dzisiaj w porządku. W przyszłym tygodniu biorę urlop i jadę do matki. Okna myć. Widzę ją raz, dwa razy w roku i jak do niej jadę to moim zadaniem jest posprzątanie jej chałupy. Chociaż ma przy sobie wnuków całe stado i swoje dwie córki, które jej nie odstępują na krok.
Mój terapeuta wkurzył się kiedyś i powiedział: "A dlaczego ma pani sprzątać swojej matce? Niech pani matka sama sprząta swoje brudy." No to przestałam.
Ale dwa lata temu pojechałam i umyłam jej te wszystkie zajebane okna. Czyściłam wszystkim, łącznie ze szczoteczką do zębów, żeby wyczyścić je dokładnie, a potem po powrocie do Wawy dostałam na drugi dzień jakiegoś zapalenia mięśni i dosłownie nie mogłam się ruszyć, taki ból odczuwałam, gdy próbowałam się poruszać. No to wylądowałam na ostrym dyżurze, gdzie zaaplikowano mi końską dawkę ketanolu. No i tak przez parę dni mnie trzymało. Leki jakieś musiałam brać.

Pomyślałam sobie, że pojadę i w tym roku. Pal go licho. Niechże ta matka ma coś ode mnie. Byle z moim bratem jakoś poszło. Ale teraz już wiem przynajmniej na co go stać, więc mu powiem, żeby spierdalał. I tyle. Może zabiorę ze sobą na tę eskapadę kogoś, tak dla poczucia bezpieczeństwa. Żeby nie oszaleć.

Jeśli chodzi o G. dzisiaj mój stosunek do niego określiłabym jako zrównoważony. Ani za dużo w tę ani w drugą stronę. Widzę plusy i minusy tej relacji. Ale nie chwieje to mną.
Z jedzeniem jest u mnie lepiej. Dość duża poprawa. Myślę, że to dzięki temu, że zainteresowały mnie inne rzeczy, jak chociażby poznawanie nowych ludzi. Ale w sumie może ta fluoksetyna działa. Zapomniałam, że ją biorę na to. Ciekawe, że nie rozkręca mi hipomanii. To dobrze.

Dzisiaj mam jeszcze do załatwienia kilka rzeczy. Wieczór powinnam jakoś przetrwać. Muszę odezwać się do M. Nie dzwoni, a to jest raczej dziwne. Powinnam go odwiedzić.

Pragnienie miłości

Dzisiaj na stronie borderlajnowej fb zamieściłam fragment z książki "Uratuj mnie". Brzmi on następująco:

"Przetrwałaś, bo starałaś się wykorzystać wszystko, w czym była choćby odrobina miłości. Twoi rodzice nie zawsze Cię nienawidzili czy znęcali się nad Tobą. Potrafili też być czuli, niezależnie od tego, czy chcesz to teraz pamiętać. Zdarzały się chwile, chociaż krótkie, kiedy czułaś się bezpieczna. Wiedziałaś wtedy, że Cię kochają i starałaś się wykorzystać każdą taką sekundę. Dorastając szukałaś miłości u wszystkich, którzy ją mogli dać - czy to była nauczycielka, trener, przyjaciółka czy jej rodzice. Szukałaś tego uczucia i karmiłaś się nim. Dzięki temu przetrwałaś. (...) Przez te wszystkie lata myślałaś, że ci się udaje, bo jesteś twarda, by stawić czoło znęcaniu
się, nienawiści i ciosom, których nie szczędziło Ci życie. Ale naprawdę przetrwałaś, bo miłość jest tak potężna, że nawet niewielka jej ilość pozwala znosić najgorsze. Wytworzyłaś sobie nieprawdziwy mechanizm obronny. W rzeczywistości pomogło Ci to, że nigdy nie poddawałaś się w szukaniu miłości. Robiłaś wszystko, by trwała ona jak najdłużej i pomagała Ci żyć. Dzięki temu przetrwałaś."

Rachel Reiland 

Mój terapeuta powiedział mi dosłownie to samo. Niestety nigdy nie czytałam tej książki i raczej nie szybko ją przeczytam. Wygląda na to, że relacja bohaterki książki z jej terapeutą była niemal identyczna jak moja z moim terapeutą. Zresztą on dawno temu odradził mi czytanie tej książki. Zaczęłam ją czytać i strasznie weszłam w rolę Rachel, co mnie dość poważnie zaburzyło.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Tak, żebym jutro była silniejsza.

Weekend spędziłam z G, krócej niż chciałam, ale myślę, że to nadrobimy. 
G. jest niesamowity. Pierwszego dnia przygotował zupę rybną. Fantastyczną. Nigdy takiej nie jadłam. A drugiego dnia pyszną zapiekankę a'la lasagne z łososiem i brokułami w sosie beszamelowym. Potrafi robić naprawdę niesamowite rzeczy. Poszliśmy spać w sobotę nad ranem, a gdy się obudziliśmy o dwunastej w południe, musieliśmy się zbierać, ponieważ G. jechał ze swoim bratem odwiedzić babcię, która wyjątkowo była niedaleko, a pochodzi gdzieś z Olsztyna, czy coś takiego. No i w ten sposób poznałam starszego o pięć lat brata G. Wydał się całkiem sympatyczny, wysiadł z samochodu żeby się przywitać. Odwieźli mnie do domu i pojechali do babci, a ja zasnęłam na kilka godzin i wieczorem znów wpadłam do G. na tę przepyszną zapiekankę. 

Za to dzisiaj znów poczułam ogromny niedosyt G. Tak jakbyśmy się w ten weekend nie widzieli. Znów mi było go jakoś za mało. Tak boleśnie za mało. Brałam benzo, a mimo to 1mg lorazepamu nic nie zdziałał. Wróciłam do domu i chciałam coś ze sobą zrobić. Potrząsnąć sobą. Znów zaczęłam czytać o separacji. Rozmyślałam nad tym, co by powiedział na to mój terapeuta. No i cały czas wszsytko kręciło się wokół separacji. 
Miałam iść biegać, ale tak mnie zmęczył dzisiejszy dzień, że chyba się położę. Tak żebym jutro była silniejsza.

środa, 20 lipca 2016

Plany

Wczoraj wieczorem byłam jakoś dziwnie pobudzona. Na noc wzięłam trzy setki ketrelu i szybko zasnęłam. Czekałam na G. do dwunastej w nocy, bo niestety tak obecnie kończy pracę, posiedzieliśmy do pierwszej i poszliśmy spać. To znaczy ja padłam nieprzytomna. Miałam iść do pracy na jedenastą, ale kompletnie nie dałam rady się podnieść po tym ketrelu i gdyby nie G. pewnie szybko bym nie wstała. W każdym razie do pracy poszłam na trzynastą a wyszłam z pracy przed dwudziestą.
L. bardzo się ucieszyła, gdy mnie zobaczyła, bo miałam przecież jeszcze dzisiaj mieć wolne.
Cały dzień coś mi opowiadała, więc musiałam z podzielną uwagą słuchać jej i jednocześnie robić swoje. Bo pracy mamy dużo.
Na koniec, gdy już wychodziła do domu przeprosiła mnie, że tak dzisiaj gadała, ale siedziała w pokoju tyle czasu sama, a tu wreszcie miała okazję do kogoś się odezwać. Rozśmieszyła mnie tym bardzo i rozczuliła jednocześnie. Z L. jest tak, że jak się wkręci w jakiś temat, to nie ma bata, pół dnia z głowy. Ja jestem też straszna gaduła, ale w porównaniu z L. i M. jakoś nie wychodzi mi to gadanie w pracy. A propos, jutro M. przyjeżdża do firmy, więc będę miała stereo :)
Po pracy mamy z M. gdzieś iść. Chętnie pójdę. W piątek organizuję wyjście na kino plenerowe. A sobota i niedziela jest dla mnie i G.
Ciekawa jestem jak nam ze sobą będzie. Coś tam się między nami pozmieniało. Pewne rzeczy zaczęły nabierać innego kształtu. Jestem na etapie zaciekawienia obecnym obrotem spraw.
Spodziewam się różnych obrotów, mając na względzie swoje emocje i życie w ogóle. Ale chciałabym, żeby póki co kierunek był jeden. Gdzieś pewnie jest linia, której nie da się przekroczyć. Tak myślę. Jednak póki co, niech sprawy toczą się tak naturalnie jak miało to miejsce do tej pory.

P.S. Myślałam dzisiaj o moim terapeucie. Chyba wiem dlaczego.

wtorek, 19 lipca 2016

Dzisiaj jest dobrze

Leżę na łóżku i straaasznie mi fajnie. Fajnie bo G., bo teraz rozmawiałyśmy na messengerze z A. z Liverpoolu. Tak fajnie się z nią rozmawia. Taka swoja baba jest. Bo wieczorem przychodzi A. a na noc G. I jakoś przez ten dzień przejde chyba całkiem łagodnie. Bałam się, że wyłapię doła tak jak po Liverpoolu. Ale rano z G. o tym pogadałam i jakoś tak sobie zwizualizowałam ewentualne niebezpieczeństwa.
Jutro nie jadę z dokumentami do orzeczenia, wolę iść do pracy i robić robotę niż w jakimś pośpiechu zakończyć ten urlop. Trochę się krygowałam, ale w końcu chwyciłam telefon i zadzwoniłam do B. lekarki, która będzie mnie orzekać. To była partnerka mojego brata, mają razem dziecko. Bardzo miło mi się z nią rozmawiało. I chociaż kiedyś powiedziała, że ze względu na zachowanie mojego brata, który ciągle jej się czepiał, nie będzie utrzymywała kontaktu ze mną, to od czasu do czasu się odzywałam do niej. Raz na rok. Rzadko. A dzisiaj w rozmowie zaprosiła mnie do siebie, że jak będę się wybierać w tamte strony, to żebym dała znać.
W każdym razie uspokoiła mnie, że z tym orzeczeniem to mam czas bo ona i tak teraz na urlop idzie i pierwsze komisje robi 22 sierpnia.
No to sobie odsapnęłam i myśle, a pierniczę nie jadę i nic nie robię. Dobre stosunki z G. (w całym tego słowa znaczeniu :))) poprawiają mi nastrój. Choć przy tym całym borderlajnie mam tak, że czasem uczucia mi sie zamrażają. Nawet potrafię zapomnieć, że on istnieje. A czasem boleśnie wręcz brakuje mi go jak powietrza. A dzisiaj jestem gdzieś po środku. Bez borderlajnowego rozszczepienia.
Mam taką świadomość, że jest. I że jest jakoś inaczej bliżej. Zaplanowaliśmy sobie wspólny weekend. Z rozbawieniem myślę o tym czasie. G. jest zajebiście abstrakcyjny czasem, bardzo mnie to bawi. W tym akurat przypomina mi K. mojego byłego niedoszłego męża. Muszę go tak określać, bo nie był jedynie moim partnerem, jednym z wielu. To był bardzo znaczący związek, w który było zaangażowanych wiele osób. My byliśmy bardzo zaangażowani.
K. dzwonił do mnie jak wróciłam z klubu w niedzielę, bo akurat zjechali do Chałup i schlany opowiadał jaki ma hotel i bar cytuję: "w cipę". :)) Wynajęli cały hotel, bo są to znane osoby, które chciały na spokojnie wypocząć. To są znajomi i rodzina byłej dziewczyny K., z którą mieszka i z którą tu przyjechał. Wiem, bardzo to popieprzone, ale to dobrze. Wtedy moje dziwactwa jakoś blakną wśród takich frików. Wtedy sobie myślę, że różnimy się jedynie tym, że ja jestem zdiagnozowana. :)

Powrót

W niedzielę na pożegnanie dziewczyny z pokoju wyciągnęły mnie do klubu. Nie miałam ochoty i naprawdę chyba czekali na mnie wszyscy jakąś godzinę. Wszyscy, bo dziewczyny tak długo mnie prosiły, że w końcu z naszego pokoju poszło sześć osób. Z tego my trzy Polki. Siedziałam okropnie zmęczona na łóżku po całodniowym spacerowaniu nad morzem. Stopy brudne od chodzenia boso. Przeszłam plażą, lasem i jakimiś skarpami do Gdyni. Po drodze mijałam ludzi, z którymi czasem coś zagadywałam. Bo a to piesek, a to dziecko, a to jakiś inny stwór. Robiłam zdjęcia i wrzucałam na fejsa. Kiedy dotarłam do Gdyni udało mi się trafić na przystanek, z którego bezpośrednio pojechałam na osiedle mojego wujka. Wszystko, no prawie wszystko wyglądało inaczej. Ale ta wielka skarpa pozostała taka sama z widokiem na port. Zrobiłam kilka zdjęć. Przeszłam przez osiedle. Próbowałam sobie przypomnieć jak wyglądały tamte wakacje. Przypomniałam sobie wiele szczegółów, nawet piosenkę, która dobiegała przez otwarty balkon z jednego z mieszkań, gdy bawiliśmy się pod blokiem.

"A dybym był młotkowym w fabryce z młotkiem szalał, to co byś powiedziała czy coś byś przeciw miała....." :)

Było nas tam na osiedlu bardzo dużo dzieci. Ciotka z wujkiem trzymali nas krótko, więc poza tym, że jeździliśmy nad morze, musieliśmy cały czas bawić się pod blokiem, tak żeby mieli nas na oku.
No, ale dość wspomnień.

Tak więc zostałam wyciągnięta do klubu, a skończyliśmy na trzech. Miałam odpocząć od ludzi, ale ostatnia noc była jednym wielkim imprezowym ciągiem. Poszliśmy w mieszanym towarzystwie, w sensie krajów pochodzenia. Kompletnie przestałam się przejmować swoim angielskim. I co ciekawe, coraz więcej rozumiem. Pewne rozmowy są standardowe. Zwłaszcza, gdy do pokoju wprowadza się ciągle ktoś nowy i generalnie za każdym razem rozmawia sie o tym samym.

Z nocnej eskapady wróciłam pierwsza. Po trzeciej. Już w pierwszym klubie się pogubiliśmy wszyscy, ale nikt się tym nie przejmował. Każdy kogoś poznał i tak się jakoś porozłaziliśmy. Rano przy śniadaniu ustalaliśmy kto z kim i gdzie poszedł, i o której wrócił. Ja zasnęłam tak mocno, że nie słyszałam kiedy reszta wracała, choć każdy wracał osobno. Dwie dziewczyny wylądowały gdzieś w Gdańsku, z tego jedna wróciła nad ranem taksówką, a druga rano zaraz przed wymeldowaniem się z hostelu.

Ciężko było mi się rozstawać z tymi ludźmi, z tym miejscem. Dziewczyny, właścicielki hostelu wyściskałam i wycałowałam na odchodne. Na pewno pojadę tam jak tylko będę miała trochę więcej pieniędzy. Myślę, że listopad może być dobrym momentem, bo wtedy przyjdzie późnojesienna chandra, z którą będzie mi ciężko. Dlatego resztę urlopu zatrzymuję na tamte dni.

Do Warszawy wróciłam wieczorem. W nocy wpadł G. i został do dzisiejszego południa. Teraz jeszcze chwilę siedzę w domu. Koleżanka źle się czuje, więc piszemy ze sobą. Bardzo jej współczuję i chciałabym jej jakoś pomóc. M. też ma borderline. Wiem jak jest jej teraz trudno. Udało mi się ją wyciszyć i zdjąć trochę z niej jej ciężaru. Ogarnęłam też moje fejsbuki, a teraz niestety  do pracy. Mamy jej teraz sporo i muszę popracować mimo urlopu zdalnie.



sobota, 16 lipca 2016

Na urlopie

Spędziłam dzisiaj trochę czasu na plaży. Chyba nawet za dużo, bo teraz czuję jak piecze mnie skóra na twarzy. Paradowałam w stroju biała jak córka młynarza. Miałam poleżeć na kocu i czytać książkę, ale za cholerę nie potrafię siedzieć w miejscu. Chodziłam i chodziłam, i tak znalazłam jakąś góralską chatę, w której zjadłam bardzo fajny obiad. Wypiłam piwko. I gdy tak siedziałam, poczułam jakie to wszystko inne, i że wszystkie dotychczasowe urlopy i wakacje spędzałam w psychiatrykach. Raz, dwa razy w roku. I tak przez długie lata. W tym momencie dopadł mnie jakiś lęk i poczucie winy. Podróżuję, chodzę na zakupy, kupuje drogie ciuchy, kosmetyki, perfumy. Nie obżeram się. Nie spędzam wieczorów z głową nad sedesem. To wszystko wydało mi się takie inne i niewiarygodne, to mnie przeraziło. Może za duża różnica między mną, a mną. Najchętniej wróciłabym już do Warszawy.

Fajne jest to, że potrafię tak spędzać czas samotnie. Taka właśnie jestem od dzieciństwa. Kiedy zostałam sama bez rodzeństwa, musiałam nauczyć się bawić sama, spać sama, jeść sama. W jednej chwili zostałam tak przerażająco sama na świecie. Od tamtej pory bardzo lgnęłam do ludzi. Potrzebowałam ich jak powietrza. I gdy tylko pojawiali się jacyś w zasięgu wzroku, stawałam się widoczna na ile to było możliwe. Wtedy tego nie rozumiałam. Po prostu taka byłam, szybko wchodziłam w kontakt, stawałam się duszą towarzystwa. Czasem maskotką, czasem przywódcą, serdeczną przyjaciółką, wrogiem, albo oprawcą. Uwielbianą uczennicą i znienawidzoną uczennicą.

Kiedyś do naszej szkoły na wsi, przenieśli chłopaka z miasta. Chłopak był bardzo porywczy i agresywny i za to przenieśli go do nas na wieś żeby spauzował. Młody się popisywał, a my dzieci ze wsi jakieś szczególnie narowiste to nie byłyśmy, a ten któregoś dnia wyskoczył z nożem. Kiedy to zobaczyłam, tak się wściekłam, że zaczełam biec do niego i krzyczeć, że to ja go dorwę i zabiję. Dopadłam go, niewiele się zastanawiając nad tym nożem i zaczęłam go okładać. Gówniarz był ze dwa lata młodszy. Och, jak ja się wściekłam. Myślałam, że wydrapię mu oczy. Może dlatego mnie to ruszyło, bo w domu matka znęcała się nade mną.
Od zawsze się tłukłam z chłopakami. Kiedyś w autobusie szkolnym jakiś chłopak dorwał mnie i przydusił do siedzenia, kładąc się na mnie, w ten sposób popisując się przed pozostałymi kolegami. Tak się składało, że miałam w ręce ołówek z cyrklem i ten cyrkiel z całej siły wbiłam mu w udo. Strasznie krzyknął, a wtedy reszta chłopaków zaczęła się z niego śmiać. No i było pozamiatane.

Niestety, zresztą chyba tu kiedyś o tym pisałam, chłopaki postanowili mnie dorwać. Byłyśmy w kilka dziewczyn nad rzeką pod mostem. Mostem szli chłopcy i zaczęli coś do nas wykrzykiwać. Byliśmy może w piątej klasie szkoły podstawowej.  Ich było więcej, ale i tak zaczęłam się do nich drzeć. To było jakieś przezywanie się. No i wtedy oni zbiegli z mostu po schodach całą bandą. Zaczęłam uciekać. Dziewczyny też, ale oni biegli za mną. No i wtedy właśnie to oni wygrali. Złapali mnie, zaciągnęli pod most i rozebrali do naga. Stali nade mną, kilku mnie przytrzymywało i śmiali się.
Nazajutrz po szkole poszła fama. Mimo, że tamtego dnia mnie upokorzyli, nie zmieniłam się i tłukłam z nimi do momemtu, gdy byliśmy już w takim wieku, że paliliśmy razem fajki w parku pod szkołą i kradliśmy słodycze ze sklepu. Robiliśmy zawody, kto co ukradnie. Czasem trzeba było robić naprawdę jakieś skomplikowane podchody, żeby coś ukraść. Nikt nas nigdy nie złapał.

No, ale znów mnie wzieło na wspominki. To już chyba ten dziwny wiek, gdy człowiek zaczyna wracać myślami gdzieś daleko, do dawnych czasów, miejsc i ludzi.
Czas wziąć leki. Prysznic, kolacja i chyba pójdę spać. Zmęczył mnie dzisiejszy dzień.
Tęsknię za G.


piątek, 15 lipca 2016

Wspomnienia

No i przyjechałam do Sopotu. Zatrzymałam się w bardzo urokliwym hostelu. W moim pokoju jest osiem łóżek. Z tego co się zorientowałam, jest kilku facetów i kilka dziewczyn. Towarzystwo głównie polsko języczne. Jeden z chłopaków rozmawia po angielsku. Zjadałam coś i poszłam na spacer. Hostel jest tuż przy morzu, więc fantastycznie. Posiedziałam na plaży, zrobiłam kilka fotek, a teraz siedzę w całkiem fajnym pubie. Robię odstępstwo od zaleceń K, mojego dietetyka i zamówiłam sobie piwo. Po pubie pospaceruje jeszcze trochę i wrócę do hostelu, a od jutra będę zwiedzać Trójmiasto. Kupię sobie trzydniowy bilet na wszystkie linie i objadę Gdańsk, Sopot i Gdynię.
W Gdyni mieszkał kiedyś mój wujek, brat rodzony matki. Przyjeżdżali do nas w każde wakacje. Czworo mojego kuzynostwa. Do tego troje kuzynów, tj. dzieci siostry rodzonej mojej matki, Wakacje były naprawdę udane. Każdego dnia mieliśmy jakieś prace do zrobienia. Sprzątanie podwórka, kopanie i obieranie młodych ziemniaków na obiad. A ziemniaków musiało być bardzo dużo, bo każdego dnia do obiadu siadało kilkanaście osób. Czasem jechaliśmy na łąkę i naszym zadaniem było podjeżdżanie ciągnikiem od snopka siana do snopka. W tym czasie wujek wrzucał to siano na przyczepę a na górze siedział drugi wujek lub mój ojciec i układał te kostki. Czasem biegaliśmy z grabiami i zgrabywaliśmy resztki siana, których nie uchwyciła i nie sprasowała maszyna. To sie jakoś nazywało. Prasa, czy jakoś tak. A gdy były żniwa, mogliśmy pojedyńczo wejść na ten ogromny kombajn. Kombajn zsypywał zboże do dużych przyczep i naszym, dzieci zadaniem, było wyrzycanie tego zboża wiadrami i łopatą po takiej rynnie do dużego spichrza. Część zboża szła na sprzedaż i wtedy ojciec jechał tymi przyczepami do młyna. A część była mielona na paszę dla zwierząt, które były w naszym gospodarstwie.
Po południu, brudni i przepoceni mogliśmy iść z wujkami nad rzekę. Ten moment był szczególnie przyjemny. Wówczas nad rzekę przychodziło mnóstwo ludzi, dużo dzieci, bo w wakacje przyjeżdżało bardzo dużo dzieciaków do swoich dziadków i wujostwa. Cała wieś tętniła życiem.

W niedziele robiliśmy pikniki nad Bugiem. To były cudowne lata. Każde wakacje spędzałam w bardzo licznym gronie. A gdy kończyło się lato, znów zostawłam sama. Sytuację ratowała szkoła.
Zawsze miałam taką właściwość, taki wpływ nie tylko na pojedyńcze jednostki, ale na całą grupę ludzi, że zawsze udawało mi się coś wymyślić, no i było wesoło. Miałam naprawdę mnóstwo głupich i mniej głupich pomysłów. To ja, mimo, że byłam niemal nieprzerwanie od szóstej klasy szkoły podstawowej, gospodarzem, potrafiłam wyprowdzić całą klasę na wagary lub namówić ludzi do czegoś innego. Stąd też na koniec roku jako gospodarz klasy figurowałam ze stopniem zachowania jedynie poprawnym. Teraz brzmi to normalnie, ale wtedy poprawne znaczyło tyle co bardzo źle.

W każdym razie spróbuję odszukać moich kuzynów, bo straciliśmy ze sobą kontakt. Może któreś z nich mieszka gdzieś w Trójmieście. Chętnie bym ich odwiedziła. Jutro zadzwonię do matki z prośbą o numer telefonu do wujka i spróbuję ich odnaleźć. Na starość trzeba pielęgnować kontakty, zwłaszcza, że mam taki słaby kontakt z najbliższą rodziną.

czwartek, 14 lipca 2016

Taki sobie dzień.

Strasznie mi byle jak i smutno.  Tak  jakbym trochę depresyjna była. Ale to może też wina pogody. Jakaś taka dziwna. Choć mój terapeuta miałby już coś do powiedzenia, gdybym tak zwalała wszystko na pogodę.
Wstałam dzisiaj z trudem. Ale jakoś zawlekłam się do U., mojej kosmetyczki. Dziś znów rozmawiałyśmy o chłopach i o tym jak U. kupowała wibrator. No i tłumaczyła mi, gdzie najlepiej kupić i jak wybierać. Mam z nią naprawdę niezły ubaw.
Potem byłam umówiona z M. więc od razu pojechałam do niego.
Z M. mamy jakąś taką relację, nazwałabym to - starszy brat - młodsza siostra.
Na pierwszy rzut tekst:
"O Jezu jak ja nie lubię tych porwanych spodni! Co to za moda. No nie mogę patrzeć!"
Potem pogadanka o bezpieczeństwie w sieci: "Musisz przyjść do mnie na szkolenie. I to wiesz, tak ze dwie - trzy godziny". (M. zawodowo się tym zajmuje).
Następnie: "Ile płacisz za telefon????" I pogadanka jakiego operatora wybrać i co. Zresztą, co tam pogadanka, wsiadamy w auto i jedziemy do salonu. No to pojechaliśmy. "Jak nie wiesz to mnie pytaj! "; "W stanach to jest nie do pomyślenia, żeby takie abonamenty..." itd. itp.
"Głodna jesteś?", "Co jadałaś?" "Jedziemy na obiad". No to pojechaliśmy. "Nie płać, ja płacę" "Mówię ci nie płać" "Ale mówię, czy nie?" - No to nie...
"Mam  nadzieję, że nie paplisz???" - Nie, nie palę. (A co mam mówić, że czasem tak?). "Śmierdzą te papierosy."; "Nie pal! Tabex kup." Nic nie będę kupować - ja na to. To mi kupił tabex. Trzy lata temu tak było.
Uwielbiam gdy mnie tak traktuje jak dziecko specjalnej troski :), ale tylko jemu tak pozwalam. Inne osoby chyba bym pogryzł a za takie teksty. Najciekawsze jest to, że sam jest jedynakiem. Wychowywał się sam i taki raczej samotnik z niego. Jak jest w Stanach to mamy rzadki kontakt, ale jak przylatuje to wtedy ciągle dzwoni. "A co robisz?"; "A czemu nie śpisz? Trzeba dużo spać."; " A leki to bierzesz te swoje?" :)))

Brakuje mi takiego starszego brata.


środa, 13 lipca 2016

Tęsknię

Nie wiem co mam ze sobą zrobić. Miałam jechać do B.P. ale byłam zbyt zmęczona i spałam do południa. Załatwię tę sprawę z orzeczeniem po urlopie.
W jednej chwili zrobiłam z domu pole bitwy. Choć G. sprzątnął mieszkanie przed moim przyjazdem.
Poszłam do sklepu i kupiłam torbę słodyczy...
Trudno. Daję sobie dzisiejszy dzień na aklimatyzjację. Pogoda jest męcząca. Duszno, gorąco. To mnie jeszcze bardziej przytłacza. Jutro rano idę na dziesiątą do U., kosmetyczki. Pewnie poplotkujemy sobie jak zwykle i wyjdę od niej w dużo lepszym nastroju. Przy okazji pojadę spotkać się z M., bo przyleciał na urlop z Nowego Jorku. Przy jego domu jest biblioteka więc i do biblioteki po Sto lat samotności. A wieczorem Hamlet. W piątek rano Polski Bus do Gdańska.

Najgorszy jest dzisiejszy dzień. Dołujący. Nie mam ochoty na nic, poza bulimicznym żarciem.
Może spróbuję coś z tym zrobić. Na razie nie mam ochoty. Film jakiś włączyłam w telewizji. Wrzuciłam na fejsa zdjęcia z Ingleton. Jakoś daję radę. Po prostu coraz trudniej mi się tu wraca po pobycie w Liverpoolu. Dziwne.
Co ciekawe, gdy siedzieliśmy w sobotę na piwie, kilka razy udało mi się użyć frazy: "u nas w Liverpoolu" - zżywam się z tym miastem i z tymi ludźmi. Nie wiem co dokładnie tam takiego mnie cieszy, ale chyba pogoda, rześka, wilgotna i uśmiechający się do siebie na każdym kroku ludzie. Tam chcąc nie chcąc, chodzę uśmiechnięta.

wtorek, 12 lipca 2016

Powrót

Dzisiaj wróciłam z Liverpoolu. Po raz pierwszy w życiu byłam w tak pięknych miejscach. A cieszyłam się jak dziecko. Te wodospady były przecudne. Przeszliśmy tę ośmio kilometrową trasę całkiem sprawnie. Choć było głównie pod górę i po błocie, po którym ja szłam boso. Wszyscy w gumiakach albo w butach trekingowych a ja boso, co było jeszcze większą atrakcją :)  Czasem padał deszcz, a nawet lał, a czasem świeciło słońce i było strasznie gorąco. Albo sie ubieraliśmy, albo rozbieraliśmy. Towarzystwo było przesympatyczne. I choć przez moment wisiała nad nami groźba pozostania w Liv. to udało nam się z A. i M. zawalczyć i wycieczka się odbyła. Co prawda w dużo mniejszym, ale bardzo przyjemnie kameralnym składzie.
Stąd też uknuliśmy hasło: "Nie ma co liczyć na innych, ale grunt, że można na siebie."

Gdy wróciliśmy do domu w New Brighton padłam ze zmęczenia prawie tak jak stałam. A. poszła wziąć prysznic. Ja nie dałam rady. A rano, gdy A. poszła do pracy, ja jeszcze długo spałam. Wreszcie ściągnęłam się z łóżka i leniwie tłukłam się po domu. Zrobiłam śniadanie, obejrzałam angielską telewizję i ganiałam kota A., trzaskając mu foty. Zdjęcia zatytułowałam: "Żywy kot i martwy kot", ale trzeba było to zobaczyć :)

Potem ubrałam się i pojechałam do Liverpoolu, a stamtąd do innej miejscowości nadmorskiej, bo A. też mieszka nad morzem. Cały dzień tak przechodziłam. A gdy A. wróciła z pracy poszłyśmy nad morze zbierać muszle i oglądać odpływ, który odsłonił porośnięte soczyście zielonym mchem skały. Pięknie to wyglądało. Ojeejj, cudownie.
Chodziłyśmy, plotkowałyśmy i tak kolejny dzień minął. Dzsiaj rano pożegnałyśmy się. A do pracy, a ja pojechałam na lotnisko. Nie lubię wyjeżdżać z Liverpoolu, zawsze jest mi jakoś smutno. Wylądowałam w Warszawie a tu parno i duszno. Po drodze ogarnęłam kilka rzeczy. Zarezerwowałam miejsce w busie na jutro i dalej w drogę.

Tym razem do mojego rodzinnego miasta złożyć dokumnety związane z przedłużeniem orzeczenia niepełnosprawności. Wracam wieczorem. Nawet nie zajrzę do matki na wieś. Nic jej nie powiem, że byłam. Może we wrześniu do niej zajadę. Teraz jeszcze nie.

czwartek, 7 lipca 2016

Plany - nowa jakość.

Już  jestem jedną nogą na urlopie. Jeszcze jutro i w sobotę z samego rana lecę. Nie umiem sobie wyobrazić, że z Liverpoolu pojedziemy na tę wycieczkę do Ingleton. Wydaje mi się, że to nie moje życie. I tak sukcesem jest, że zaczęłam wyjeżdżać poza Warszawę, a jeszcze do innego kraju, a w tym kraju wycieczki gdzieś do jakichś mórz, wodospadów, wzgórz. Próbuję sobie wyobrazić jak to będzie. No i będę tam z całą ekipą ludzi. Ludzi, których poznałam, bo jak zwykle gdzieś łaziłam po fejsbukach z misją o integrowaniu, tym razem samotnych, nie znoszących się na obczyźnie na wzajem Polaków. No i trochę się udało. A teraz jedziemy w tyle osób. Cieszę się tak narcystycznie bardzo. Czasem sobie żartuję i mówię znajomym, że ta potrzeba zrzeszania ludzi, albo psychoedukowania, jak na prowadzonych przeze mnie stronach FB, to po to, żeby jak umrę ktoś o mnie pamiętał. Bo co ja po sobie mogę zostawić więcej? :)

No a potem przylatuję. Idę na Hamleta (może z G.), a potem Polskim Busem do Gadańska. Już kilka osób wpadło na pomysł, żeby do mnie dojechać w tym Sopocie, ale to chyba będą tylko i wyłącznie dni dla mnie. Muszę tylko zaliczyć dwa spotkania, (choć nie wiem czy się nie wymigam) raczej tak na szybką kawę, ewentualnie spacer. Jedno z koleżanką z Liverpoolu, która obecnie mieszka w Gdańsku, a drugie z kolegą, z którym nigdy się nie widzieliśmy a gadamy ze sobą na fejsie od dawna. Od roku może, albo dłużej. Będzie akurat w Gdańsku u swojej dziewczyny i mamy sie spotkać. Tak się przypadkiem zgadaliśmy właśnie ostatnio.
A tak to najwyżej wyłączę telefon dla kompletnego resetu. I będę się tego trzymać. Zwłaszcza, że całe lato przede mną i zabawy po pachy. A 24-go lipca wyjeżdżamy z Warszawy na wycieczkę rowerową. Tylko P. mój kolega musi zrobić mi rower.
Cieszę się bardzo. Cieszę, bo ostatnio troszkę się wymęczyłam psychicznie i to takimi emocjami, które są mi w życiu obce. Chodziłam, myślałam, kombinowłam, rozmawiałam z różnymi osobami i wreszcie złapałam ze sobą kontakt. Boże, ale żeby aż tak się wymęczyć.
Biedny G. musi znosić moje kryzysy. I znosi dzielnie. Czuję do niego ogromny szacunek. Za to jaki jest. Choć czasem bywa pojebany jak ja.  Jak wrócę ogarniemy terapeutę uzależnień. Ale to na inny wpis.

Z P. się spotkaliśmy wczoraj. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez jakiś czas. Odpuściłam i poczułam ogromną ulgę. P. chyba wyczuł, że to milczenie jest czymś więcej niż fochem. Napisał kilka dni temu. Spytał czy jestem na niego zła. Odpisałam, że chyba trochę. A potem napisał coś, co mnie kompletnie zaskoczyło. Napisał, że nie chce mnie stracić i chce żebym była w jego życiu. Naturalnie jako przyjaciółka. Ujęło mnie to, bo takie wyznania jeszcze do niedawna u P. nie wchodziłoby w grę. Skończyliśmy rozmowę na fb i pomyślałam, że jakoś go zostawiłam samego po tym co napisał. I że to wyznanie w jakimś sensie mogło być dla niego bardzo trudne. I wczoraj rano napisałam do niego z propozycją spotkania.
Wieczorem poszliśmy do knajpy usiąść i pogadać. Wtedy P. powtórzył mi jeszcze raz, że przestraszył się tego, że mogłoby mnie nie być. Zrozumiałam. Uściskaliśmy się serdecznie.
Teraz sobie myślę, że chyba dawno niczego takiego nie słyszałam. Tak w życiu ogólnie od mężczyzn to tak.

No to będę. Fajnie mieć jeszcze jeden powód żeby być. Tak ogólnie, w życiu.

Byłam dzisiaj na drugiej konsultacji terapeutycznej, terapeutki zajmujacej się zaburzeniami odżywiania. Powiedziała coś ciekawego, że można żyć bez tych obajwów, i one wcześniej czy później wrócą. Tak jak z każdym innym nieleczonym uzależnieniem, czy nałogiem. Wezmę się za to.
Umówiłyśmy się, że zadzwonię jeśli poczuję, że chcę zrobić ze sobą coś dalej. Ma mi wówczas polecić kogoś. Zobaczymy.


No dobra. Czas się powoli pakować.



środa, 6 lipca 2016

Pyk pyk

pyk pyk
emocje prysły w mig
taka moja uroda
emocje jak rwąca woda

gdy nie ma kontroli
życie za bardzo boli
wystarczy chwila refleksji
koniec emocjonalnej epilepsji

gdy dzień na dobre gaśnie
taki sobie wierszyk układam właśnie


wtorek, 5 lipca 2016

Szukając wyjścia

Smutno, smutnawo, smutniutko...
Może dlatego, że dzisiaj nigdzie nie biegnę, nie lecę. Trochę się przyzwyczaiłam do bycia z ludźmi.
Zaprzyjaźniłam się bardzo z A. Jest mi bardzo bliska. Poznałyśmy się już jakiś czas temu. Naturalnie co najmniej rok zajęło mi oswajanie się z nią. Wyjeżdża z Polski na stałe. Będzie mi jej bardzo brakować. Smutno mi, gdy o tym pomyślę.
Brakuje mi też G. Z nim oswajałam się półtora roku. Chyba to normalne, bo na tym etapie chciałabym z nim spędzać każdą wolną chwilę.
G. bardzo późno kończy pracę, więc widzimy się głównie nocami. Z tego powodu też nocuję u niego ostatnio często. To znaczy nie tylko. Wynajął mieszkanie dosłownie obok mnie, mieszka sam i mogę do niego wpadać. Lubię przy nim zasypiać. Lubię jego głos. Lubię gdy do mnie mówi i ze mną. Lubię jego dotyk. Uczę się też dotykać jego, ponieważ problem bliskości fizycznej jeszcze mi trochę ciąży. Dziwne jest to, że z dnia na dzień stał się dla mnie tak bliski. Boję się tylko zaangażować. Żeby nie cierpieć. Żeby tak bardzo nie tęsknić za jego obecnością.

Strasznie mnie dzisiaj ujął P. mój były chłopak. I może dlatego taki smutek również. Z nim także się oswoiłam, ale czułam, że ta relacja jest nieco chora. Dochodziło do jakichś dziwnych zbliżeń, chociaż miało to nic nie znaczyć. Gubiłam się w tym trochę. W którymś momencie stało się to męczące. Nie umiałam się do niego ustosunkować. Może nawet czekałam na to, że coś wreszcie z tego wyniknie. Gdy postanowiłam zakończyć tę znajomość poczułam jakąś ulgę. I wtedy być może uwolniłam swoje uczucia do G.

Dzisiaj rozmawialiśmy po trzech tygodniach milczenia. Nie miałam ochoty na jakikolwiek kontakt z nim. Ale odezwał się. To co napisał bardzo mnie poruszyło. Dlatego myślę, że po części ten smutek z jego powodu. Ale przede wszystkim czuję niedosyt G., a teraz ten wyjazd na urlop.
Mam nadzieję, że będę się dobrze bawić w Liverpoolu, no a potem w Sopocie. Marcin coś pisał, że mógłby ze mną do Sopotu się wybrać. Lubię spędzać czas z Marcinem. Tylko po ostatnich urodzinach, na których z nim byłam, boję się, że coś się zadziało z jego strony.
Kiedyś upiliśmy się strasznie u mnie. Do dzisiaj wspominamy to ze śmiechem, ale też z pewnym skrępowaniem.

Chyba piszę o tych wszystkich mężczyznach, żeby rozłożyć napięcie związane z G. Z jednej strony to wszystko jest takie inne. Takie, czego nie doświadczyłam od czasu romansu z T. G. bardzo mi go przypomina w wielu kwestiach. Jest w nim nim niemal coś identycznego. A może identyczny jest nasz romans. G. ostatnio mniej więcej tak nazwał naszą relację. Powiedział, że jesteśmy kochankami.
Jesteśmy. Pewnie, że jesteśmy.

Nie mam już takich ciągów głodowych. Nie wiem co zrobić z tą nadwyżką emocji.

Ach... boli..


niedziela, 3 lipca 2016

Za dużo

Trochę mi tych interakcji już za dużo. Poczułam to, gdy wyszłam wieczorem sama nad Wisłę.
Z sobotniego grilla, którego organizowałam nad Wisłą i na który przyjechało kilkanaście osób wrocilam po czwartej nad ranem. Było ognisko, muzyka, śpiewy i tańce.
Spałam do trzeciej po południu. Sprzątnęłam mieszkanie, a wieczorem byłam umówiona z G. na kolację, którą mieliśmy przygotować razem u niego. Bardzo się cieszyłam na to spotkanie i gdy już szykowałam się do wyjścia, G. zadzwonił mówiąc, że bardzo źle się czuje i musimy przełożyć spotkanie.
W pierwszej chwili zrobiło mi się smutno. Ponieważ kiedyś mnie okłamał, nie byłam pewna, czy to co mówi jest prawdą. Głos miał jednak zmieniony i chyba dało się usłyszeć, że coś jest nie tak. Uznałam, że przyjmę to co powiedział za fakt, ale niepokój pozostał. Niepokój o niego. Ale to już na inną opowieść.
Skończyliśmy rozmowę i przez jakieś kilkanaście minut zupełnie nie wiedzialam co mam ze sobą zrobić. Nie jadłam jeszcze niczego, bo jakoś nie miałam kiedy wyjść do sklepu po zakupy, a skoro kolacja została przełożona w pierwszej chwili pomyślałam, że chyba wyjdę gdzieś coś zjeść.
Ciekawe, że nie przyszło mi do głowy żeby nakupić żarcia i objeść się bulimicznie. Nie pamiętam kiedy ostatnio się objadłam, ale to było już jakieś trzy tygodnie temu.
Ciągłe wyjścia do ludzi, a właściwie ciągłe imprezowanie plus noce spędzone z G. jakoś wybiły mnie z tego koszmarnego impasu i tak dzisiaj po tych kilkunastu minutach zdezorientowania, chwyciłam torbę, do której wrzuciłam książkę, którą aktualnie czytam i wyszłam do miasta.

Wysiadłam nad Wisłą. Spacerowałam, aż zatrzymałam się w jednym z pubów, gdzie mieli barek gastronomiczny. Zamówiłam pierogi z soczewicą i do tego piwo. Usiadłam na specjalnym daszku tej knajpki, na całkiem wygodnej kanapie i tak siedząc i jedząc obserwowałam ludzi patrząc na wszystko z góry.. Poczułam, że jest mi tak dobrze. Wreszcie byłam sama, ale nie w domu. Byłam sama ze swoimi myślami, które przelatywały mi przez głowę.
Myślałam o G., o urlopie, o tym, że A., z którą w ostatnim czasie bardzo się zparzyjaźniłam, wyjeżdża na stałe do Londynu. Potem znów myślałam o G.

Wyjęłam książkę i zaczęłam czytać. Po jakimś czasie postnanowilam zadzwonić do G, z pytaniem o sampoczucie. Czuł się dużo lepiej. Rozmawialiśmy krótko, ale była to bardzo przyjemna rozmowa.
W tym lokalu zostałam jeszcze na mecz. W przerwie wstałam i postanowiłam pospacerować jeszcze nad Wisłą. Było nawet ciepło, a ja czułam się całkiem dobrze. Spokojnie. Dobrze, że ta kolacja nie wypaliła. Mogłam się zatrzymać i złapać kontakt ze sobą. To pomogło mi zrozumieć kilka rzeczy.


piątek, 1 lipca 2016

Moje światy

Dzisiaj po przebudzeniu długo patrzyłam na niego gdy spał. Przyglądałam się jego ciału. Chyba po raz pierwszy przyglądałam się tak mężczyźnie. Jakby to był nowy, dotąd nieodkryty gatunek.

I kiedy nad ranem opowiadał te wszystkie historie. 
Stał nagi z  papierosem w ręce, już, już go odpalając, ale z ust płynęły kolejne słowa, całe opowieści. Słowa wypowiadane tak naturalnie. Ciało o ruchach tak swobodnych. 
Słuchałam leżąc naga na łóżku, śmiejąc się i komentując. 

Jednocześnie patrzyłam na tę całą sytuację z boku. Było w tym coś szalenie intymnego - nieznana mi bliskość. Jakbyśmy tam byli od zawsze. Patrzyłam na siebie tamtą, tę w jakimś zupełnie innym, alternatywnym życiu.

Pomyślałam sobie, że to dobrze, że gdzieś tam mogę być szczęśliwa. I choć to tutaj, nie udało mi się zbytnio, to w innym wymiarze, w innej przestrzeni, moje życie trwa i tętni.
To ułatwia mi rozstawanie się wyobrażeniami o tym, co miało być, a czego nie ma w moim świecie.