piątek, 29 lipca 2016

Ocalić siebie.

Wczorajszą grupę wsparcia chadowców rozpoczęliśmy, jak to zazwyczaj ma miejsce, rundką, w której każdy mógł powiedzieć jak się miewa. Pierwsza zaczęła mówić M.

Kiedy się wypowiadamy, osoba, która akurat mówi, trzyma w ręce jakąś maskotkę, albo coś innego, następnie przekazuje kolejnej osobie.

M. skończyła i podała mi pluszową kostkę. Wzięłam ją do ręki i powiedziałam: "Boże, w sumie to chyba nie mam nic do powiedzenia." - moja myśl- konsternacja- "Może niech pozostali mówią a ja pomyślę."- stwierdziłam. Zatem rundka trwała dalej.
Siedzę i myślę: Coś jest nie tak. Zawsze mam coś do powiedzenia. Znam siebie.-  Poczułam niepokój.
W tle słyszę kolejne wypowiedzi a ja odsuwam te szufladki w głowie i szukam, nerwowo szukam, zaglądam.
Przecież w przyszłym tygodniu jadę do matki. - pomyślałam. To absolutnie niemożliwe, żebym nie miała w związku z tym emocji, o których warto jednak powiedzieć. Zaczęłam dalej szukać w głowie. Co mogłoby być tu ważne?
Gdy przyszła kolej na mnie, opowiedziałam o tym jak zapaliła mi się czerwona lampka.
Powiedziałam o planowanej wizycie u matki. O tym jak te wizyty zawsze się kończą i o tym, że każdy, dosłownie każdy lekarz i każdy terapeuta, którzy poznali moją historię, nie tyle odradzali mi pobyty w domu, ale stanowczo ich zakazywali.

Pyta mnie M. terapeutka prowadząca zajęcia - Co to znaczy? To mówię, że jeżdżę do matki raz do roku, czasem dwa, a dom omijam ze względu na bardzo ogromną toksyczność tego miejsca, którą wytwarza moje rodzeństwo, ich dzieci, a na końcu moja matka. Bo matka z czasem się zmieniła, ale niestety w tym domu zawsze pozostanie mrok przeszłości. Chciałabym móc przyjechać w odwiedziny, posiedzieć z nią, pospacerować, pogadać. Ale zawsze jest to samo: "Jak jesteś to weź zrób." - A przecież tam cała rodzina moja jest blisko matki. Matka stoi, lepi setki pierogów, robi jakieś słoiki. I gdy tylko moje siostry przyjeżdżają ładuje im do samochodu to wszystko. Co tydzień przyjeżdżają na niedzielne obiady. Czasem przyjeżdża kilkanaście osób. No bo i siostry i brat, ich dzieci z dziećmi i partnerami. Ale ja gdy przyjeżdżam muszę sprzątać. Dzwonią do mnie siostry: "Jak będziesz to weź matce powynoś pościel z szafek. Niech to się wszystko przewietrzy." - Tak powiedziała w rozmowie telefonicznej kilka dni temu moja siostra.
Matka nie jest niedołężna. Jest pełna energii, wigoru, nie wygląda na swoje lata, ale jest niechlujna i ja tej niechlujności konsekwencje ponoszę.

A chciałabym przejść tą wieś. Powspominać. Po drodze pozdrawiać ludzi. Być może kogoś, kto mnie pamięta odwiedzić. Jakoś się zintegrować wewnętrznie. Tak, żeby nie było tej wyrwy między tamtym, a tym życiem.

Opowiedziałam grupie o zachowaniach mojego rodzeństwa i o tym jak bywam tam upokarzana. Tak na szybko, bez rozwijania tematu, bo grupa wsparcia nie jest grupą terapeutyczną, a wsparciową właśnie i psychoedukacyjną. Na szczęście pomaga też wyłapywać stany okołochorobowe.

No to pyta mnie M. - terapeutka grupy - że skoro tyle lat nie jeździłam mimo, że obecny wyjazd raczej niczym ma się nie różnić od pozostałych, to dlaczego jadę? To mówię, że czuję taką presję wewnętrzną w sobie. Bo co gdy matka umrze i wtedy przyjadę do niej dopiero na pogrzeb? - A co jeśli by tak miało się stać? - pyta terapeutka. - Nie wiem - odpowiadam. Może taka konfrontacja, że nie było mnie, nie byłam blisko niej, będzie dla mnie bardzo bolesna. - No i co z tego? - pyta terapeutka.
I tu nie bardzo wiedziałam co powiedzieć, bo akurat to pytanie zbiło mnie z tropu. Więc mówię do niej: "Ok to zaczynajmy zajęcia, a ja w międzyczasie pomyślę nad tym wszystkim." -  Tak też się stało.

Złożyło się tak, że zajęcia były o tym co to jest stan stabilizacji i destabilizacji w chadzie. I że są pewne osoby, które są i pozostaną bezremisyjne. Słuchałam tego wykładu, pytań i odpowiedzi. A jednocześnie jakoś tak się stało, w jednej chwili uderzyła mnie fala silnych emocji, tak silnych, że w kompletnym milczeniu, skulona, wbita w fotel, rozpadłam się na kawałki. Było to bardzo wstrząsające przeżycie. W jednej chwili zaczęłam odtwarzać w głowie konkretne sytuacje z pobytów u rodziny. Ale też na szczęście konkretne informacje spływające od moich terapeutów i lekarzy, którzy od zawsze trzymali mnie z dala od rodziny w ten sposób mnie chroniąc.

Ten wgląd, wszystkie te tak bardzo namacalne, realne uczucia, informacje, które do mnie docierały, to wszystko przez dwie godziny zajęć przeszło po mojej głowie, po ciele, skórze jakimś tornadem odczuć i uczuć  Był to bardzo szczególny proces, którego chyba nigdy nie doświadczyłam.

W zakańczającej sesję rundce powiedziałam o tym co się ze mną działo w trakcie tych dwóch godzin. I że słuchając też gdzieś w tle tego wykładu, zrozumiałam co się stało i dlaczego chciałam sobie zafundować wyjazd do domu rodzinnego. Stanowczo, z całą odpowiedzialnością i świadomością konsekwencji stwierdziłam, że absolutnie nie wybieram się w rodzinne strony. Na co grupa wraz z terapeutką wydała z siebie coś w rodzaju wydechu ulgi.
- I bardzo dobrze - powiedziała terapeutka. - Brawo Ty! - czym mnie rozbawiła.
- Bardzo dobrze - odezwały się inne głosy z grupy.

Z sesji wyszłam kompletnie wypompowana. Kiedy opowiadałam koleżance o tym doświadczeniu, przyszła mi do głowy sytuacja sprzed lat, gdy w drodze do pracy, kilkanaście metrów przed wejściem do biura, przeciął mi drogę, dosłownie o kilka centymetrów, samochód, który uderzył przede mną z ogromnym impetem w drzewo. Wystrzeliła opona, czy coś takiego,  kierowca stracił panowanie i samochód przeleciał chodnik, którym szłam, niemal się o mnie ocierając.
Doznałam takiego szoku, że nawet się nie zatrzymałam. Obeszłam samochód i poszłam dalej. Weszłam do biura, powiedziałam wszystkim cześć, usiadłam i wtedy się rozsypałam. Zdałam sobie sprawę, że właśnie przed chwilą mogłam stracić życie. Bardzo mną to wstrząsnęło.

Nie wiem dlaczego tamto wspomnienie przyszło mi do głowy gdy opowiadałam A. przebieg sesji. Być może znów ocalałam. Tym razem nie przypadek, nie los, ale ja ocaliłam siebie.
Zrozumiałam, że mimo choroby psychicznej, bardzo eksploatującego zaburzenia osobowości, mam wpływ na swoje życie bardziej niż mi się wydaje. Poczułam ogromną wdzięczność. Wdzięczność i jakiś rodzaj dobra, które w tym momencie pokryły cały świat, całe moje życie.

Może jest nadzieja by je przeżyć lepiej, spokojniej, dobrze...



2 komentarze:

  1. Byłam w Twojej grupie na fb, krótko co prawda, ale czytając co piszesz mam wrażenie, ba jestem pewna, że przeszłaś ogromną drogę i teraz tylko idziesz w stronę słońca, a cień zostawiasz w tyle. Życzę Ci dużo tego słońca, by było właśnie spokojniej, dobrze...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Kochana :) W takim razie podwójnie miło mi Cię czytać. Tobie ze wzajemnością, również wszystkiego najlepszego.

    OdpowiedzUsuń