czwartek, 7 lipca 2016

Plany - nowa jakość.

Już  jestem jedną nogą na urlopie. Jeszcze jutro i w sobotę z samego rana lecę. Nie umiem sobie wyobrazić, że z Liverpoolu pojedziemy na tę wycieczkę do Ingleton. Wydaje mi się, że to nie moje życie. I tak sukcesem jest, że zaczęłam wyjeżdżać poza Warszawę, a jeszcze do innego kraju, a w tym kraju wycieczki gdzieś do jakichś mórz, wodospadów, wzgórz. Próbuję sobie wyobrazić jak to będzie. No i będę tam z całą ekipą ludzi. Ludzi, których poznałam, bo jak zwykle gdzieś łaziłam po fejsbukach z misją o integrowaniu, tym razem samotnych, nie znoszących się na obczyźnie na wzajem Polaków. No i trochę się udało. A teraz jedziemy w tyle osób. Cieszę się tak narcystycznie bardzo. Czasem sobie żartuję i mówię znajomym, że ta potrzeba zrzeszania ludzi, albo psychoedukowania, jak na prowadzonych przeze mnie stronach FB, to po to, żeby jak umrę ktoś o mnie pamiętał. Bo co ja po sobie mogę zostawić więcej? :)

No a potem przylatuję. Idę na Hamleta (może z G.), a potem Polskim Busem do Gadańska. Już kilka osób wpadło na pomysł, żeby do mnie dojechać w tym Sopocie, ale to chyba będą tylko i wyłącznie dni dla mnie. Muszę tylko zaliczyć dwa spotkania, (choć nie wiem czy się nie wymigam) raczej tak na szybką kawę, ewentualnie spacer. Jedno z koleżanką z Liverpoolu, która obecnie mieszka w Gdańsku, a drugie z kolegą, z którym nigdy się nie widzieliśmy a gadamy ze sobą na fejsie od dawna. Od roku może, albo dłużej. Będzie akurat w Gdańsku u swojej dziewczyny i mamy sie spotkać. Tak się przypadkiem zgadaliśmy właśnie ostatnio.
A tak to najwyżej wyłączę telefon dla kompletnego resetu. I będę się tego trzymać. Zwłaszcza, że całe lato przede mną i zabawy po pachy. A 24-go lipca wyjeżdżamy z Warszawy na wycieczkę rowerową. Tylko P. mój kolega musi zrobić mi rower.
Cieszę się bardzo. Cieszę, bo ostatnio troszkę się wymęczyłam psychicznie i to takimi emocjami, które są mi w życiu obce. Chodziłam, myślałam, kombinowłam, rozmawiałam z różnymi osobami i wreszcie złapałam ze sobą kontakt. Boże, ale żeby aż tak się wymęczyć.
Biedny G. musi znosić moje kryzysy. I znosi dzielnie. Czuję do niego ogromny szacunek. Za to jaki jest. Choć czasem bywa pojebany jak ja.  Jak wrócę ogarniemy terapeutę uzależnień. Ale to na inny wpis.

Z P. się spotkaliśmy wczoraj. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez jakiś czas. Odpuściłam i poczułam ogromną ulgę. P. chyba wyczuł, że to milczenie jest czymś więcej niż fochem. Napisał kilka dni temu. Spytał czy jestem na niego zła. Odpisałam, że chyba trochę. A potem napisał coś, co mnie kompletnie zaskoczyło. Napisał, że nie chce mnie stracić i chce żebym była w jego życiu. Naturalnie jako przyjaciółka. Ujęło mnie to, bo takie wyznania jeszcze do niedawna u P. nie wchodziłoby w grę. Skończyliśmy rozmowę na fb i pomyślałam, że jakoś go zostawiłam samego po tym co napisał. I że to wyznanie w jakimś sensie mogło być dla niego bardzo trudne. I wczoraj rano napisałam do niego z propozycją spotkania.
Wieczorem poszliśmy do knajpy usiąść i pogadać. Wtedy P. powtórzył mi jeszcze raz, że przestraszył się tego, że mogłoby mnie nie być. Zrozumiałam. Uściskaliśmy się serdecznie.
Teraz sobie myślę, że chyba dawno niczego takiego nie słyszałam. Tak w życiu ogólnie od mężczyzn to tak.

No to będę. Fajnie mieć jeszcze jeden powód żeby być. Tak ogólnie, w życiu.

Byłam dzisiaj na drugiej konsultacji terapeutycznej, terapeutki zajmujacej się zaburzeniami odżywiania. Powiedziała coś ciekawego, że można żyć bez tych obajwów, i one wcześniej czy później wrócą. Tak jak z każdym innym nieleczonym uzależnieniem, czy nałogiem. Wezmę się za to.
Umówiłyśmy się, że zadzwonię jeśli poczuję, że chcę zrobić ze sobą coś dalej. Ma mi wówczas polecić kogoś. Zobaczymy.


No dobra. Czas się powoli pakować.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz