środa, 27 lutego 2013

Czasem słońce, czasem deszcz..

Wczorajszy wieczór upłynął we względnym spokoju, choć nadal czułam się krucha i słaba. Wydaje mi się, że to co się ze mną wczoraj działo było spowodowane treścią książki, którą czytałam.
Po raz pierwszy od dawna zdałam sobie sprawę, że gdzieś daleko ode mnie  a może nawet i także gdzieś blisko rozgrywają się ludzkie dramaty, jakże inne od tych, które znam.

Widziałam wiele zła w życiu. Sama go zaznałam, ale od czasu terapii, gdy przepracowaliśmy z terapeutą temat bezpańskich zwierząt i krzywdzonych dzieci, od tego czasu jakoś mniej przywiązywałam do tego wagę. W ten sposób chroniłam siebie.

"Jest pani bardzo krucha" - tłumaczył terapeuta. Tłumaczył, że to cierpienie, które dostrzegam na zewnątrz jest bezpośrednio powiązane z tym, czego doznałam i doznaję ja sama.
Dużo mówiliśmy o mojej własnej bezdomności, o byciu bezpańską, niczyją. Mówiliśmy o krzywdzie, której doznałam ja sama, jako dziecko. Próbowałam zrozumieć, ale nic nie czułam. Nie rozumiałam, że oglądam świat przez pryzmat własnych doświadczeń, przez co ów świat wydawał mi się jeszcze bardziej złowrogi i pełen cierpienia.

"Nazywam się Milijon, bo za miliony kocham i cierpię katusze" - powiedziałam, cytując kiedyś mojemu terapeucie Mickiewicza. Uśmiechnął się ciepło i skwitował ponownie: "Jest pani bardzo krucha. Na początek zadbajmy o panią" Mój terapeuta - poza swoją stanowczością, niekiedy wręcz nieznoszeniem sprzeciwu - był bardzo ciepłym, troskliwym człowiekiem. Często koił mnie słowami. Kołysał na niewidzialnych ramionach łagodności, która biła od niego, co niekiedy stawało się dla mnie wręcz nie do zniesienia.

"Jestem niegodna" - powtarzałam. "Jestem złym człowiekiem" - mówiłam. Mój terapeuta jednak temu zaprzeczał, mówiąc, że jestem zbyt surowa dla siebie. Być może tak samo właśnie jak surowa dla mnie była moja matka. Zwłaszcza w chwilach, kiedy jej tak bardzo potrzebowałam.

Nie docierało do mnie to, co próbował dać mi do zrozumienia. Z czasem jednak, ten ból, który umiejscowiłam gdzieś na zewnątrz zaczął przenikać do mojego wnętrza, aż wreszcie poczułam go wyraźnie. Pamiętam sesję, na której po raz pierwszy w życiu zapłakałam nad sobą. I to było na tyle.

Potem już lepiej znosiłam widok bezdomnych kotów na osiedlu. Przestałam dostrzegać cierpienie, krzywdzonych, maltretowanych dzieci. Zupełnie przestałam się nad tym zastanawiać.

Kolejne lata terapii upływały na skupianiu się na tym co we mnie. To zadziwiające, ale stałam się nieczuła na wiele spraw, które dotychczas zajmowały przestrzeń w mojej głowie i nie pozwalały widzieć nic ponadto. Czasem jedynie udawałam się na jakiś smutny film, który pogrążał mnie przez chwilę w bliżej nieokreślonej melancholii. Jednakże nie trwało to długo.
Właściwie przestałam współodczuwać. Przestałam cierpieć za miliony i skupiłam się już tylko na sobie.

I tak właśnie funkcjonowałam, aż wczoraj cały ból wrócił. To tak jakby ktoś zabrał z przed moich oczu kurtynę obojętności i pokazał mi w jednej chwili wszystkie nieszczęścia świata.

Przez resztę wieczoru, współpacjenci z oddziału omijali mnie szerokim łukiem, nie wiedząc jak się zachować. Snułam się po szpitalnym korytarzu, to przysiadałam gdzieś na chwilę i pogrążałam się w myślach.

W którymś momencie jeden z chłopaków powiedział do innego: "zobacz, gwiazdka nam zgasła". Nie zareagowałam. W tej chwili chciałam już tylko jednego. Zrobić coś, co pozwoliłoby mi choć na chwilę zapomnieć i przestać być sobą. Miałam nieodpartą chęć mocno wstrząsnąć swoim życiem. Tak do granic możliwości. Znów zapragnęłam być na krawędzi. Na krawędzi życia, na krawędzi bezpieczeństwa, na krawędzi człowieczeństwa i ludzkiej godności. Czułam, że bardzo, ale to bardzo tego potrzebuję.

Zasypiałam późną nocą z myślą o bezsensowności mojego życia. To się nie uda - pomyślałam.
I zapłakałam, mając jeszcze świeżo w pamięci te kilka dni spokoju, które były najwspanialszym podarunkiem, jaki kiedykolwiek dostałam.


wtorek, 26 lutego 2013

Histeria

Właściwie nie wiem co się stało. Dzień zaczął się prawie jak zwykle. Z tą różnicą, że od rana siedziałam nad książką, którą byłam szalenie pochłonięta. Książka trudna, owszem. Trudna, bo traktująca o dość ciężkiej tematyce dzieci Afganistanu lat 70-tych. Czytałam ją z zapartym tchem właściwie od chwili kiedy wstałam do późnego popołudnia. Nagle poczułam tak ogromny ból całego ciała i tak wielkie zmęczenie, że w jednej chwili wbiło mnie w materac, na którym leżałam.
Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Czułam jak moje ciało przenika jakaś siła, która zasysa mnie w czarną, bezkresną otchłań czegoś... No właśnie - czym to było - nie wiem. Ten ból splątany z czymś, co przypominało smutek obezwładniał moje ciało. Byłam przekonana, że właśnie umieram. Leżałam tak sparaliżowana, tak.... krucha - tak właśnie - to chyba poczułam najbardziej.
Czułam się jak kartka papieru strawiona przez ogień, lecz jeszcze przez chwilę przypominająca dawny kształt. Wystarczyłby jednak delikatny dotyk, lekki podmuch a zamieniłabym się pył. A może już byłam tym pyłem.

Leżałam w takim stanie dobrą godzinę. Może dłużej. Słyszałam odgłosy dochodzące ze szpitalnego korytarza. W pokoju zaś panował spokój. Moje współlokatorki ucinały sobie właśnie poobiednią drzemkę. Nie byłam w stanie się poruszyć. Wykrztusić z siebie wołania o pomoc. Właściwie nawet nie myślałam o pomocy. Tylko spadałam, spadałam, zapadałam się.

Po długim czasie, który wydawał się trwać wieczność, poczułam, że ta wszechogarniająca mnie niemoc powoli ustępuje. Podniosłam się z łóżka i udałam się do dyżurki pielęgniarek. Kiedy stanęłam w drzwiach spojrzały na mnie badawczo i natychmiast kazały usiąść. Byłam blada jak ściana i giętka jak guma. Spłynęłam na krzesło i siedziałam tak jakiś czas, podczas gdy kobiety mierzyły mi ciśnienie. 96/60 - małe. Tylko, że ja zawsze mam niskie ciśnienie. Neuroleptyki, które biorę mają to do siebie, że ciśnienie obniżają. Spytały, czy chcę by przyszedł lekarz dyżurny. Nie chciałam. Nie miałam siły. Czułam się zwyczajnie źle, paskudnie, byle jak. Ale nie potrafiłam powiedzieć co mi jest. Czy to ból ciała, czy duszy. Nie umiałam tego stwierdzić. Te dwie sfery jakby splątały się ze sobą w jakimś histerycznym uścisku.

Wróciłam do pokoju, ciężko wzdychając. Czułam jak wszystko co mnie otacza, a także to co jest we mnie nabiera kształtu bezkresnej pustki. Nie umiem tego inaczej określić. Poczułam tak ogromny ból istnienia, tak niewymowne cierpienie i bezsilność, że gdyby to tylko było możliwe chciałabym w tej jednej chwili przestać istnieć.

Moje współlokatorki widząc mnie w tym stanie zaczęły proponować pomoc. Pokiwałam głową, że nic mi nie trzeba. Usiadłam na łóżku, kryjąc głowę w kolanach. Potwornie cierpiałam. Tak jakby ból już nie był we mnie, lecz ja sama stałam się jednym, wielkim bólem.

Teraz, w tej chwili jest już o wiele lepiej. Postanowiłam to opisać, by móc lepiej zrozumieć, co też się takiego stało. Nie wiem co to było. Czułam się naprawdę podle. Teraz czuję już tylko smutek. Bardziej spowodowany faktem, że coś takiego się zadziało, a przecież byłam taka spokojna, niemal błogo - i wcale nie euforycznie - szczęśliwa.




niedziela, 24 lutego 2013

Spokój

Strasznie leniwa niedziela. Wczoraj miałam sporo odwiedzin a dziś siedzę jak ta trusia. To wypiję kawę, zapalę papierosa, to poczytam książkę albo się zdrzemnę. Na oddziale cisza jak makiem zasiał. Takiego spokoju w szpitalu psychiatrycznym nigdy nie zaznałam. Daje to ogromne poczucie bezpieczeństwa.

Wczoraj z chłopakami z oddziału wpadliśmy na pomysł, że zrobimy sobie śledzie w śmietanie z cebulą. Jeden chłopak miał wolne wyjścia więc poszedł po zakupy. Rozłożyliśmy wszystko na stołówce i zaczęliśmy kroić to wszystko nożem do obiadu. Przyszedł sanitariusz, popatrzył na nas ze współczuciem i po chwili przyniósł mega duży i ostry nóż kuchenny.

Pokroiłam śledzie, chłopaki cebulę, wymieszaliśmy ze śmietaną i wyżerka. Przyniosłam z pokoju scrablle i graliśmy do późna w nocy. Uśmiałam się po pachy, bo straszliwa to była męczarnia dla nas to układanie słówek. Zwłaszcza kiedyśmy wszyscy nieco zmuleni lekami a i mózgu jakoś nikt z nas tu specjalnie niczym nie pobudza innym niż fajkami i kawą.

Ograłam chłopaków, wypaliliśmy po papierosie i do łóżek. Noc przespałam błogo i spokojnie.

Poza płcią męską znajdują się tu oczywiście także kobiety, ale ze względu na moją tendencję do kumplowania się z facetami, dziewczyny stanowią tu dla mnie pewnego rodzaju tło, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi.

Jestem dla nich miła, grzeczna, uprzejma. Jak chcą pogadać to siedzę i gadam ale nie to, że sama domagam się rozmów. Z facetami jest o tyle lepiej, że nie skupiają się na objawach,  nie mają takich rozkmin. A może inaczej, nie mówią o nich jakoś szczególnie. Dzięki temu i ja jakoś łapię dystans i odpoczywam od nadmiernego analizowania wszystkiego.

Co do mojego samopoczucia to czuję się dobrze. Mimo małych dawek leków nie fruwam pod sufitem i nie zapadam się pod ziemię. Czuję się w miarę stabilna ale myślę, że naprawdę to szczególnie dzięki temu spokojowi, który tu panuje i zdystansowaniu się do tego co na zewnątrz.

Wczoraj był u mnie kolega, z którym przedyskutowaliśmy co też się wydarzyło takiego w tym Komorowie, że mnie tak tąpnęło. Duże znaczenie chyba miało to, że zbyt wcześnie mnie wypisali z Instytutu na Sobieskiego. Do Komorowa pojechałam mimo wszystko jeszcze mocno niestabilna.
Tamtejsza realność nieco mnie zaskoczyła no i się posypałam.

Czuję, że pewne rzeczy zaczynają się jakoś układać. Fakt, iż wyprowadzam się z Warszawy na jakiś czas i jadę do rodzinnego miasteczka by zamieszkać u jednej z sióstr nieco mnie smuci i przeraża.
Aczkolwiek jest też jakaś ciekawość tego, jak to moje życie będzie wyglądać dalej.

Oczywiście będę chciała wrócić do Warszawy, ale kiedy - nie wiem.

Postaram się zmierzyć z rodzinnymi schematami, bo niestety będzie to nieuniknione. Mówiąc o schematach mam na myśli takie zjawisko, które mimo wieloletniego oddalenia od członków rodziny sprawia, że gdy wracamy na stare śmieci, natychmiast wchodzimy w stary system funkcjonowania rodziny. Mówiąc krótko, wszyscy zaczynają się zachowywać jak przed laty, niezależnie od tego ile czasu upłynęło.

Co poza tym...? Tęsknie czasem za P. Moje uczucie do niego nie było chyba tylko uczuciem przeniesieniowym. Mam na myśli moją relację z terapeutą. Szkoda, że się stało jak się stało. Mam jednak nadzieję, że będziemy z P. w dobrym kontakcie.

To tyle na dzisiaj. Miłego popołudnia :)










piątek, 22 lutego 2013

Tworki - decydujące starcie:)

Zabrzmi to może dziwnie ale powoli odnajduję się w Tworkach. Nie wiedziałam, że tu jest taki wysoki standard. Przy oddziale, w którym się znajduję, IPiN w Warszawie to waląca się rudera. Co się tyczy opieki medycznej i całego personelu, bardzo wysoki poziom. Jestem zaskoczona.

Dowiedziałam się dzisiaj również, że obok lamotryginy, która w naszym wypadku jest ponoć najlepszym stabilizatorem, prowadzone są badania nad olanzapiną, która ma ponoć stabilizować jeszcze lepiej. Także jeśli zmagacie się z dość dużą chwiejnością pomyślcie o zmianie stabilizatora.

Acha i jeszcze jedno. Tutejszy profesor wypieprzył mi wszystkie leki. Jadę teraz na lamotryginie (lamitrin) i kwetiapinie (ketrel) Zabrali mi antydepresant, wycofali abilify i tegretol. Oczywiście dla każdego coś innego. To co zauważyłam to zmniejeszenie apetytu (bulimia się wycofała zupełnie).  Kończę także z terapią psychoanalityczną. Przeterapeutyzowałam się chyba w tym nurcie już dość mocno i zaczynam terapię poznawczo-behawioralną.

Zmieniam także lekarkę prowadzącą na panią doktor, która poprowadzi ze swoim zespołem warsztaty dla BPD. Warsztaty ruszają od marca. Mamy już komplet uczestników.

Z tego miejsca dziękuję wszystkim dziewczynom, które cierpliwie czekały na te warsztaty i jak dotąd wytrwały. Miałyśmy się okazję już spotkać kilka razy i rozmawiać.

Całusy:*

czwartek, 21 lutego 2013

Dalej

Tworki okazują się być bardzo ok. Na oddziale, w którym jestem jest spokojnie, czysto, estetycznie. Komorów był jednak do czegoś mi bardzo potrzebny. Ostatecznie skonfrontowałam się tam z tym, czego widzieć nie chciałam. Cieszę się, że tam trafiłam. Cieszę, bo mnie to mocno urealniło.


środa, 20 lutego 2013

Tworki

Cóż, awansowałam na Tworki... Widać Komorów nie sprzyja każdemu.
Chcę się dzisiaj stąd wypisać na własne żądanie. Jestem już bardzo zmęczona...

piątek, 15 lutego 2013

Pomieszanie

To co napiszę poniżej będzie nieco chaotyczne. Ale tak dzisiaj się czuję. Pogubiona we wszystkim.

Choruję, bo lekarze i terapeuci są postrzegani przeze mnie jako dobre, opiekuńcze obiekty, podczas, gdy pozostałe osoby są prześladowcze, złowrogie, odrzucające (w mojej głowie).

Korzyści z choroby są znaczące pomimo strat. Cena jaką płacę za to by być bliżej "opiekuńczego rodzica" jest dość wysoka. Izolacja, samotność niemożność prowadzenia zwykłego, przeciętnego życia.

Zastanawiam się, czy nie jest tak, że jestem uzależniona od terapii, czy terapeutów. Ta potrzeba pozyskania ich uwagi jest szalenie silna.

Tu w Komorowie jest tym trudniej, że uwaga rozprasza się na innych pacjentów. Czuję się szalenie zazdrosna o to pozostałe osoby. Pragnę się wyróżniać na ich tle. Marzę o tym by być traktowana wyjątkowo, ze szczególnymi względami. Stąd pojawiają się w moim repertuarze zachowań takie, które mogą budzić wiele kontrowersji.

Nie wiem dlaczego, ale przyszło mi teraz do głowy, że terapeuci, lekarze - to niedostępny, obojętny ojciec, o którego uwagę zabiegam, a pacjenci to zła, karząca, surowa matka, która ojca chce zdyskredytować, a mnie może ukarać, za ukryte pragnienia względem ojca. Nie wiem czy nie poszłam za daleko, ale właśnie przyszło mi to do głowy.

Będąc małą dziewczynką musiałam mniej lub bardziej świadomie ubolewać nad tym, że matka i ojciec mają swój świat, swój pokój, swoje łóżko.

Tu pacjenci i ich terapeuci mają swój gabinet terapii, do którego ja wglądu nie mam. Tu musi się pojawiać jakaś zazdrość o ojca. Tego nieobecnego ojca, czy też niedostępnego. Tak jak to było w moim dzieciństwie.

W życiu (gdy nie ma manii czy hipomanii) wybieram samotność i izolację, gdyż wówczas nie muszę konfrontować się z moimi pragnieniami. I tak po drugiej stronie czai się czarna rozpacz, depresja i poczucie straty, z którym jednakże długo wytrzymać nie potrafię. I zaraz odpływam w dużo bardziej bezpieczne rejony mojej wyobraźni. Zaczyna się zabawa, haj, ryzykowne, destrukcyjne zachowania. Mania...

I po chwili już pędzę do mojego opiekuńczego rodzica - terapeuty czy lekarza, czasem korzystam z pomocy "wielkiej karmiącej piersi matki" - szpitala i znów otrzymuję tak potrzebną mi uwagę, znów jej się domagam, myśląc może, że tylko gdy będę chora, będę zaopiekowana i zauważona. Ukojona.

Interpretacji jest wiele, a ja się w nich gubię. Nie wiem kto jest kim. Nie wiem kim jestem ja.
Nie wiem co tak naprawdę myślę, co czuję. Rozpadam się.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Nie odchodź

        
        Dziś na sesji indywidualnej przyszedł mi do głowy ten wiersz Poświatowskiej.
     
        zawsze kiedy chcę żyć krzyczę
        gdy życie odchodzi ode mnie
        przywieram do niego
        mówię - życie
        nie odchodź jeszczejego ciepła ręka w mojej ręce
        moje usta przy jego uchu
        szepczę
        życie
        - jak gdyby życie było kochankiem
        który chce odejść -
        wieszam mu się na szyi
        krzyczę
        umrę jeśli odejdziesz

        Martwi mnie, że tak mocno przywarłam do mojego terapeuty, choć nie ma go w moim życiu od ponad roku. Najtrudniejsze i najbardziej szokujące z tego, co dzisiaj usłyszłam od terapeuty indywidualnego, który prowadzi mnie tu w Komorowie była jego interpretacja epizodu manii, który miał u mnie miejsce trzy lata temu.

        Mianowicie ów terapeuta zwrócił uwagę na fakt, że psychoza była wyrazem ogromnej wściekłości, rozegraniem jej w postaci ataku choroby. Ważne było też na jaki temat ogarnęła mnie psychoza. Dokładnie chodziło o mafię hakerów, którzy chcieli się włamać do mojego komputera (tak mi się wówczas zdawało) i chcieli posiąść jakąś moją wiedzę i przechwycić projekt, nad którym wówczas pracowałam. Potem pojawiła się mania i szpital, potem rok przerwy w terapii a potem przez kolejny rok terapia z jedną sesja w tygodniu tylko.

        Ten dzisiejszy terapeuta zinterpretował to w taki sposób, że oto w życiu mojego terapeuty pojawiły się osoby (świadomość istnienia innych pacjentów, zawarcie przez niego małżeństwa), które zaatakowały, czy też chciały wykraść nasze wspólne dziecko - terapię, którą tak pielęgnowałam. Ta terapia miała być wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. I była w moim odczuciu taka do momentu, gdy przyszła choroba i wyrządziła ogromne spustoszenie w moim życiu, także w mojej terapii. Od tamtej pory zostałam bez tego "dziecka" stałam się "niepłodna" - takich słów używał dzisiejszy pan S.

        Życie przestało mieć sens. Prywatnie i zawodowo poległam na całej linii, aż do pełnej destrukcji, rezygnacji i wreszcie próby samobójczej. Od tej pory ciągam się po takich przybytkach jak ten. Poddałam się, nie walczę, nie próbuję niczego zmieniać.

        Pan S. zwrócił także uwagę na to, że muszę być ogromnie wściekła, że tu jestem. W obskurnym ośrodku na odludziu, z pożal się Boże terapeutami, którym daleko do mojego boskiego terapeuty. Pięknego, mądrego, dobrze ubranego, ładnie pachnącego, z jego ładnym gabinetem. I ja od razu stawałam się tam piękniejsza i lepsza od innych. Wyjątkowa.

        Na koniec sesji zadał mi jakieś pytanie i cholera nie była w stanie go widocznie udźwignąć, bo niestety nie pamiętam go. Tak jakbym go nie zrozumiała, nie chciała słyszeć.

        Być może jak w tytule mojego postu, boję się, że mój właściwy terapeuta (tu też zwrócono mi uwagę, że nie jest już moim terapeutą) odejdzie.

        Co by się wówczas miało stać? Boję się. Nie chcę by mnie opuszczał. Nie chcę by odchodził. Chcę by był i był.

        Wiem, że duża praca przede mną. Nie wiem, czy jestem w stanie jej się podjąć.
        Trzymam się kurczowo Pana M. Najbardziej boję się usłyszeć, że oboje spieprzyliśmy tę terapię.    

         

czwartek, 7 lutego 2013

Bliżej

Wczoraj mieliśmy terapię grupową i zebranie społeczności. Terapia dziesiąta trzydzieści do dwunastej. Społeczność trzynasta do trzynastej czterdzieści pięć. Poza tym nic. Czas terapeutyczny w grupie zerowej jest mocno okrojony. Także cała sztuka, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, polega na umiejętności przebywania tu z ludźmi.

Dziewczyny z pokoju wydają się być ok. Drugiego dnia ludziom też jakoś lepiej z oczu patrzyło niż pierwszego. Nie wiem jak wiele tu osób z BPD.

Najtrudniejszy tu jest czas wolny. Nie wiem, być może jak się zżyję bardziej z ludźmi to będzie lepiej. Póki co unikam troszkę innych jak się tylko da.

Dziewczyny z pokoju każdego dnia po zajęciach chodzą na spacer. Ja nie. Siedzę tu z nieco szpitalnym skrzywieniem zamknięcia. Tu od pierwszego dnia można już wychodzić poza teren ośrodka, tylko trzeba mieć na to papierek a raczej stempelek od któregoś ze specjalistów prowadzących - terapeuty bądź lekarza.

Każdego dnia wieczorem przed snem jest tzw. relaksacja. Znam to z klinik,  w których byłam.
Leżymy na materacu, w tle muzyczka relaksacyjna i pani pielęgniarka czytająca tekst "moja prawa ręka staje się ciężka..." Może to znacie:)

Idzie to wytrzymać. Choć we mnie w takim momencie tysiące myśli i to leżenie bez ruchu. Co prawda to tylko jakieś piętnaście minut.

Jeśli chodzi o standard ośrodka. To taki stary dworek jest. Wiosną czy latem musi być tu bardzo pięknie. Dużo drzew i jeziorko. Łazienki są ok. No i w przeciwieństwie do szpitali psychiatrycznych nie ma tych drzwi "z tawerny". Pewnie wiecie o czym mówię.

Pokoje taki sobie. Ściany już lekko brudne, w kolorze moreli, cztery tapczaniki dwie nowe szafy. Przy każdym łóżku mała szafka. Na szafce lampka.

Pokój zostawiamy otwarty, jakoś  nie ma takiej obawy, że ktoś coś zwinie. Choć zdaję sobie sprawę, że bywa różnie.

Jest tu salka telewizyjna, biblioteka, a co ciekawe w piwnicy, która w pierwszym odczuciu wydała się nieco przerażająca, jest klimatyczne miejsce do integrowania się. Jest to tzw. Gawra. Jest tu mała kuchnia. Można coś pichcić, robić jakieś imprezki. Z tego co wiem, najczęściej robią tu jakieś urodziny lub pożegnania tych, którzy już opuszczają ośrodek.

Co do rzeczy istotnych.. nie wiem, czy to miejsce pomaga. Pewni tak, bo mimo odczuwalnej przeze mnie nudy, bywa tu dość intensywnie. Zwłaszcza, gdy pozostaje nam do wyboru wizyta u terapeuty z przychodni raz w tygodniu, bądź co gorzej raz w miesiącu.

Owszem, można przyjść do takiego ośrodka i zmarnować czas. To bardzo proste. Zwłaszcza kiedy się nie rozumie znaczenia tych wszystkich zajęć. Znaczenia czasu wolnego, który ja osobiście tak ciężko znoszę.

Jeśli chodzi o mnie to nie wiem czy jestem na etapie nierozumienia czy raczej kompletnej olewki.

Muszę kończyć, mam towarzystwo :/






środa, 6 lutego 2013

Zerówka

Tak nazywa się tu w Komorowie grupa wstępna, która w perspektywie ma kwalifikować pacjentów na dalszy pobyt. Właściwie jest to czas na przemyślenie tej formy terapii dla obu stron. Pacjentów i prowadzących.

Przyjechałam wczoraj. W pokoju jestem z dwiema dziewczynami. Pokój czteroosobowy. Pierwsza moja myśl po przyjeździe to taka by stąd jak najszybciej uciekać. Wrażenie, że nie jest to miejsce dla mnie. Opinia taka wynika z jakiegoś lęku przed ludźmi, poczucia, że jestem nieco na innym etapie.
Mam na myśli przebyte terapie. Te w klinikach jak i w gabinecie terapeutycznym.

Przeważnie uciekam w świat internetu. Zdarzyło się nawet przez chwilę, że czytałam książkę, ale rozpraszały mnie moje własne myśli i jakiś taki niepokój.

Noc przespałam dość spokojnie. Cisza nocna od dwudziestej drugiej do szóstej. Więc gdy tylko wybiła szósta wymknęłam się z pokoju z laptopem i kubkiem na kawę.

Mam ogromne poczucie straty czasu. Tego, że raczej powinnam jak inni, z którymi się porównuję pracować i ewentualnie zarabiać na terapię. Włóczenie się po takich ośrodkach wprawia mnie w jakiś dyskomfort psychiczny. Tak wiem, że to dopiero początek ale cholernie trudno uznać mi fakt, że to miejsce może mi jakkolwiek pomóc.

Czuję dość dziwną niechęć do tutejszych pacjentów. To takie pierwsze wrażenie. Zapewne to jakaś praca dla mnie, by tej niechęci się przyjrzeć, zrozumieć co ją powoduje.

Być może wynika ona z tego, że tutaj ludzie są bliżej, częściej, bardziej. Nie ma gdzie się schować. W takim miejscu, wcześniej czy później, wychodzi z nas prawdziwe ja, a dokładnie nasz prawdziwy stosunek do innych.

Wstydzę się do tego przyznać ale chyba traktuje ludzi z góry. Myślę sobie, że przecież ja, JA wiem w tym obszarze lepiej, więcej, bardziej... Zdaję sobie, że to złudzenie. Obrona przed tym nie wchodzić w bliższy kontakt. Może to być spowodowane tym,  że boję się zobaczyć coś w sobie, usłyszeć coś, co pozwoli zrozumieć, że popełniam wiele rażących błędów, że się mylę.

Tak, zdecydowanie boję się bliższego kontaktu. Boję się jakiejś swojej dysfunkcji w tym obszarze.
Boję się konfrontacji różnego rodzaju. Tych dotyczących funkcjonowania tu w ośrodku, po takie, które mogą wymagać większego zaangażowania.

To tyle ze wstępnych odczuć i przemyśleń. Zobaczymy co dalej.
Postaram się także pisać więcej z rzeczy technicznych. W sensie co i jak tu funkcjonuje. Jakie są zajęcia i na czym one polegają.

Tymczasem miłego, ciepłego dnia życzę.

piątek, 1 lutego 2013

Komorów

Chyba jednak muszę pisać. To mimo wszystko jakoś pomaga. Pisanie mnie odpręża. Pomaga zebrać niespokojne myśli. Zapanować nad chaosem uczuć. Chciałam zmienić tytuł bloga, chciałam nazwać inaczej perfekcyjną. Z trudem jednak odcinam się od przeszłości. To jedyne pewne co posiadam. Przeszłość, jakkolwiek ona wygląda.

Nie jest przecież sukcesem odciąć się od tego co było. Przecież to jakiś kawałek nas. To nas ukształtowało. To nas jakoś określa. Sukces powinien polegać na tym, że godzimy się z tym co w nas jest. Następnie próbujemy na tym właśnie kawałku siebie tworzyć życie dalej, na nowo, w zgodzie z tym co było.

Tak więc i ja muszę się pogodzić z czymś, co być może na pewnym etapie mojego życia było ważne.

Jestem troszkę jak dziecko we mgle obecnie. Kotem w pustym mieszkaniu z wiersza Szymborskiej.
Jeszcze przez chwilę oglądam się wstecz, zaglądam pod dywan, łudzę się. I wreszcie ten nieznośny smutek, że czegoś już nie ma, że coś się utraciło. I złość. I niemożność jej wyartykułowania wprost, bezpośrednio.

Wiecie na czym polega przymus powtarzania? To pojęcie wprowadzone przez Freuda, polegające na konieczności ciągłego powtarzania pewnych, trudnych sytuacji z życia.

Na przykładzie: Jako mała dziewczynka, zostałam porzucona w moim odczuciu przez dużo starszego brata. Było to dla mnie dość bolesne doświadczenie. Do tego stopnia, że wszystkie moje związki z mężczyznami doprowadzałam do jakichś ważnych dla mnie momentów. Zbliżałam się do niebezpiecznej granicy zaangażowania, po czym wycofywałam się natychmiast. To wszystko naturalnie po to by nie doświadczyć ewentualnego odrzucenia, by uprzedzić ów skądinąd oczekiwany fakt.

Mój terapeuta pracował właśnie nad tym w mojej terapii. Początkowo chęć ucieczki pojawiała się dość często. Rozgrywałam ją w terapii na różne sposoby. Terapeuta nad tym jednak zapanował. Zatrzymał mnie, uspokoił, dał poczucie bezpieczeństwa, przez wielokrotne powtarzanie, że on nie odejdzie, że mnie  nie zostawi.

Wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku. Przestałam uciekać. Przestałam się bać.
Jednak ani ja ani tym bardziej mój terapeuta nie przewidzieliśmy jednego, że stanie się on po latach wspólnych zmagań i ciężkiej pracy - wszystkim dla mnie. Bardzo znaczącą reprezentacją wielu osób z mojego życia. Matką, ojcem, bratem, przyjacielem, przyjaciółką, partnerem i terapeutą.

Pokochałam go. Uchwyciłam się kurczowo myśli, że oto zdarzył się ktoś, kto jest przy mnie mimo wszystko. Kto nie odrzuca, kto nie oskarża, kto tak wiele rozumie i pozwala zrozumieć.

Ten człowiek sprawił, że naprawdę poczułam się ważna, prawdziwie doceniona. Czułam jak dba o mnie pod każdym niemal względem. I pewnie wówczas, któregoś dnia uwierzyłam, że będzie tak już zawsze.

Piszę o tym wszystkim nie po to jednak, by przedłużać moją iluzję a by się wreszcie prawdziwie rozstać. Pożegnać, pogodzić ze stratą.

Dzisiaj dostałam odpowiedź z ośrodka Komorowa. Jadę tam w przyszły wtorek na dwa tygodnie obserwacji. Po tym czasie dowiem się czy przyjmują mnie na półroczną terapię.

Bardzo się boję. Jednak chcąc stanąć na nogi muszę wykonać także i tę pracę.

Cóż, życzcie mi powodzenia.